Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż malownicza po najciekawszych okolicach ziemi naszej: podług Humboldta i innych znakomitych podróżnych i badaczy natury - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż malownicza po najciekawszych okolicach ziemi naszej: podług Humboldta i innych znakomitych podróżnych i badaczy natury - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 391 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis Rze­czy.

Oce­an.

1. Oce­an mię­dzy­zw­rot­ni­ko­wy…..1

1. Oce­an lo­do­wa­ty…………..10

3. Trą­ba mor­ska…………….14

4. Spo­tka­nie się dwóch okrę­tów.……16

5. Rafa ko­ra­lo­wa…………………. 19

6. Roz­bój­ni­cy mor­scy……………… 23

Chło­piec Okrę­to­wy……………………….. 26

Rzut oka na In­dye Wschod­nie…………………. 53

Arab i Koń…………………………………. 77

Ob­ra­zy Ame­ry­ki……………………………. 93

Po­żar okrę­tu……………………………….. 128

Po­lo­wa­nie na Węźe…………………………. 136

Po­żar Ste­pów na wy­spie Świę­tej Trój­cy………… 162

Lu­dzie i Zwie­rzę­ta w In­dy­ach Wschod­nich.

1. Cha­rak­ter i prze­są­dy In­dy­an…………….. 167

2. Okru­cień­stwo In­dy­an………………….. 171

3. Si­pa­hi……………………………… 174

4. Po­świę­ce­nie In­dy­ani­na…………. 176

5. Oswa­jacz wę­żów i sło­ni………………… 179

6. Po­lo­wa­nie na ali­ga­to­ra………………… 181

7. Kró­le­stwo zwie­rząt w In­dy­ach…………… 183

IV

Kro­ko­dyl…………………………………… 191

Sa­ha­ra…………………………………… 190

Po­lo­wa­nie ua dzi­kie kozy…………………….. 212

Po­dróż do Chin……'……………………….. 223

Po­dróż na Etnę…………………….. 244

Kar­na­wał Rzym­ski…………………………… 251

Cor­ri­co­lo Ne­apo­li­tań­skie………………………. 255

Dwaj my­śli­wi w Al­pach………………………. 258

Oce­an

1.

Oce­an mię­dzy­zw­rot­ni­ko­wy.

Mię­dzy zwrot­ni­ka­mi przed­sta­wia mo­rze dziw­nie pięk­ne wi­do­wi­sko. Pro­mie­nia­mi sło­necz­ne­mi ogrza­ne wszyst­ko się tam po­ru­sza z cu­dow­ną siłą ży­cia; po fa­lach mor­skich roją się miesz­kań­cy wszel­kiej po­sta­ci i wiel­ko­ści pły­ną­cy za okrę­tem, jak­by jed­no­staj­ność mor­skiej po­dró­ży roz­ma­ito­ścią wi­do­ków umi­lić chcie­li. Ale ze zja­wisk go­rą­cym pa­smom wła­ści­wych żad­ne tak nie­ude­rza jako sta­da la­ta­ją­cych ryb. Ja przy­najm­niej by­łem w za­chwy­ce­niu, kie­dym po raz pierw­szy uj­rzał tych mor­skich la­taw­ców wy­do­by­wa­ją­cych się z fali i pięk­nym kształ­tem i cu­dow­ne­mi bar­wy mi­ga­ją­cych w po­wie­trzu, do­pó­ki im skwar sło­necz­ny ich płetw nie­osu­szy.

Ryba la­ta­ją­ca ma czte­ry skrzy­dła, któ­re jej za­ra­zem słu­żą za płe­twy kie­dy się za­nu­rza w mo­rze; dwa w bli­sko­ści gło­wy są tak wiel­kie jak cała ryba, dwa zaś dru­gie są o dużo krót­sze. Maja one pew­ną gib­kość któ­rą im wil­goć na­da­je: sko­ro wiec osch­ną, ryba musi się za­nu­rzyć w wo­dzie, ale wnet wy­la­tu­je w po­wie­trze. Siła jej musz­ku­fów pier­sio­wych uła­twia jej la­ta­nie; wszak­że mimo ko­rzy­ści, ja­kie jej za­pew­ni­ła przy­ro­da, ryba ta oto­czo­na jest ze­wsząd nie­zli­czo­ne­mi nie­bez­pie­czeń­stwa­mi i musi się mieć bar­dziej na ostroż­no­ści, niź­li któ­re­kol­wiek mor­skie stwo­rze­nie. Mię­so jej de­li­kat­ne jest przy­smacz­kiem dla żar­łocz­nych po­two­rów ści­ga­ją­cych ją w wo­dzie, a jeź­li jej się uda umknąć tym dra­pież­com i fru­nąć w po­wie­trze, tu cza­tu­ją na nia żar­łocz­ne pta­ki, co jak pio­run spa­da­ją na dół, le­d­wo co unio­sła sic nad falę. W nocy za­pew­ne ucie­ka­jąc przed nior­skie­mi po­two­ra­mi, w ogrom­nych ro­jach chro­ni­ły się la­ta­ją­ce pta­ki pod ścia­na­mi na­sze­go okrę­tu, i co rano ła­pa­no ich do­syć na wy­kwint­ne śnia­da­nie na­sze­go ka­pi­ta­na. Ze wszyst­kich zaś ryb dra­pież­nych naj­strasz­liw­szym wro­giem temu bied­ne­mu stwo­rze­niu jest pe­wien ro­dzaj del­fi­na zwa­ny do­ra­dą. Zdo­bycz swą ści­ga­jąc czy­ni on sko­ki jako dra­pież­ne zwie­rzę­ta lą­do­we z ga­tun­ku ko­tów, robi susy na trzy­dzie­ści kro­ków i chwy­ciw­szy łup prze­pa­da w głę­by czy­niąc na po­wierzch­ni sze­ro­kie krę­gi, któ­re wśród ci­szy marsz­czą się da­le­ko na źwier­cie­dle mor­skiem.

Do­ra­da jest naj­pięk­niej­szą ze wszyst­kich rybą, żad­na leż nie­ma ta­kiej gib­ko­ści jak ona. Trud­no so­bie wy­obra­zić cu­dow­ną grę ko­lo­rów jej łu­ski, któ­ra mie­ni się w srebr­nej, zło­tej, błę­kit­nej i fio­le­to­wej tę­czy. Nie­raz po go­dzi­nach sie­dzia­łem i przy­pa­try­wa­łem się drżą­cym bar­wom tej cu­dow­nej ryby, jak peł­na ży­cia krę­ci­ła się i wy­ska­ki­wa­ła nad fale. Do­ra­da rzad­ko pły­nie ro­jem, naj­czę­ściej w pa­rze. Gło­wa jej krót­ka, ka­dłub wy­smu­kły i kształt­nie zbu­do­wa­ny, a ze wszyst­kich zwrot­ni­ko­wych ryb jest naj­smacz­niej­sza. Zła­pa­na usy­pia pręd­ko jak i inne mor­skie ryby, a pod­czas ostat­niej jej wal­ki ze śmier­cią, gra ko­lo­rów na­bie­ra nie­wy­po­wie­dzia­nej pięk­no­ści.

Bo­nit ma grzbiet nie­bie­ska­wy a brzuch srebr­ny i po­ły­sku­ją­cy, jest zaś bar­dzo po­spo­li­ty i dla żar­łocz­no­ści swej ła­twy do zła­pa­nia. Te­goż sa­me­go ga­tun­ku jesl tuń­czyk czy­li tu­ne­lek, ale bo­nit jest więk­szy i grub­szy a tak cięż­ki, że czę­sto prze­szło cet­na­ra waży. Tuń­czyk jest żół­ta­wy i zie­lo­ny, ale bar­wę ma moc­ną, brzuch jego ma bia­łość srebr­ną zmie­sza­ną z ko­lo­rem grzbie­tu.

Lecz ze wszyst­kich mię­dzy­zw­rot­ni­ko­wych ryb naj­po­spo­lit­szą jest świn­ka mor­ska. Pły­nie za­wsze w wiel­kiej gro­ma­dzie; szcze­gól­niej zaś, jeź­li wiatr się zbie­ra, przy­bli­ża się do okrę­tu, tak że z któ­rej stro­ny się go zo­czy, z tej moż­na z pew­no­ścią na wiatr ra­cho­wać. Z ucie­chą przy­glą­da­łem się świn­kom mor­skim igra­ją­cym w oko­ło stat­ku i przy­po­mi­na­łem so­bie traf­ne wy­ra­że­nie pew­ne­go że­gla­rza, któ­ry je po­rów­ny­wał do sfo­ry psów upar­cie bie­gną­cych za wo­zem my­śliw­skim. Majt­ko­wie brzyd­kiem i nie­wła­ści­wem na­zwi­skiem ochrzci­li to stwo­rze­nie; na­tu­ra­li­ści po­li­czy­li je do ro­dza­ju wie­lo­ry­bów. Skó­rę na grzbie­cie ma czar­ną, na brzu­chu bia­łą i w tych miej­scach jest ona gru­bą na pół cala, ale nad gło­wą i na szyi na dwa cale.

Mię­so czar­ne i olej­ne, wy­mo­czo­ne przez kil­ka dni, da się jeść.

Do oso­bli­wo­ści mor­skich, któ­re mie za­wsze dzi­wi­ły, na­le­żą Iak zwa­ne po­krzyw­ki mor­skie, któ­rych kształt po­dob­ny jest do ża­gli; a że czę­sto pły­ną w nie­zli­czo­nych ro­jach, zda­je się więc ja­ko­by się wi­dzia­ło na­der licz­ną flot­tę drob­niuch­nych okrę­ci­ków i szu­ka się na nich Li­li­pu­to­wych że­gla­rzy. Je­st­to stwo­rze­nie de­li­kat­ne, nie­mal prze­źro­czy­ste, któ­re­go wierzch­nia część po­dob­na jest do ża­gli po­ły­sku­ją­cych wszyst­kie­mi bar­wa­mi tę­czy. Kto je weź­mie w rękę, po­czu­je pie­ką­cy ból w pal­cach i stąd to po­cho­dzi w wie­lu ję­zy­kach na­zwi­sko tego zwie­rząt­ka.

Pod­czas ci­szy na­wie­dza­ły nas czę­sto haje czy­li wil­ki mor­skie. Zła­pa­li­śmy kil­ku z tych wod­nych roz­bój­ni­ków a mia­no­wi­cie jed­ne­go ol­brzy­miej wiel­ko­ści. Ofi­cer okrę­to­wy ka­zał za­tknąć na haku sło­ni­nę i wrzu­cić ją do wody; żar­łocz­ność po­two­ru przy­wio­dła go za­raz na zgu­bę. Haja uwie­si­ła się; zwo­ła­no kil­ku­na­stu lu­dzi, ale ka­pi­tan oba­wiał się, że lina bę­dzie za sła­ba i nie­wy­trzy­ma rzu­tów hai; ka­zał więc po­pu­ścić po­stron­ka i nie­pier­wej cią­gnąć aż ryba do­bro­wol­nem szar­pa­niem się zmę­czy. W rze­czy sa­mej haja co­raz mniej się wy­dzie­ra­ła, w koń­cu uspo­ko­iła się zu­peł­nie. Wte­dy za­rzu­co­no dru­gą linę i po­cią­gnię­to. Haja szarp­nę­ła moc­no ale nie­oder­wa­ła. Z nie­ma­łą pra­cą wy­do­by­to ją na okręt i roz­ło­żo­no na po­kła­dzie, gdzie po­czę­ła tak strasz­li­wie wa­lić ogo­nem że dru­zgo­ta­ła wszyst­ko cze­go do­się­gła. Na szczę­ście po­kład był duży i zo­sta­ło jej dość miej­sca do strasz­li­wych po­ru­szeń, wszak­że dla za­po­bie­że­nia wszel­kie­mu wy­pad­ko­wi je­den z majt­ków przy­sko­czył i ogrom­nym drą­giem po dwa­kroć zwa­lił ja w łeb, dru­gi zaś sie­kie­rą od­rą­bał ogon. Po­twór ze­rwał się raz jesz­cze, ale już po raz ostat­ni; czar­na krew po­pły­nę­ła, ka­dłub po­czął się trząść i wkrót­ce skost­niał. Je­den z cie­kaw­szych chciał otwo­rzyć pasz­czę dla przy­pa­trze­nia się pię­ciu rzę­dom kłów, ale na czas wstrzy­mał go ofi­cer mó­wiąc że haja acz­kol­wiek na po­zór mar­twa, może w sku­tek kon­wul­syj­ne­go drgnie­nia od­ciąć rękę temu, coby się wa­żył zbyt wcze­śnie pasz­czę jej otwie­rać. Na do­wód wziąw­szy drąg we­pchnął go w pasz­czę aż do brzu­cha, a skost­nia­ły już nie­mal po­twór przy­mknął pasz­czę i kły głę­bo­ko wbił w drze­wo.

Każ­de­mu zna­na jest żar­łocz­ność hai, a majt­ko­wie opo­wia­da­ją chęt­nie roz­ma­ite wy­pad­ki, w któ­rych owe ty­gry­sy oce­anu wiel­ką gra­ją rolę. Nie­któ­rzy na­wet utrzy­mu­ją że haje na­pa­sto­wa­ły lu­dzi cho­ciaż nie w wo­dzie, ale temu za­prze­cza sama już bu­do­wa zwie­rzę­cia. W czę­stych mych po­dró­żach spo­tka­łem mnó­stwo hai, a nie­wi­dzia­łem nig­dy aby one wię­cej nad gło­wę z wody wy­sta­wia­ły. Ich gór­na szczę­ka jest dłu­ga, sztyw­na i do­ty­ka bez­po­śred­nio ko­ści pa­cie­rzo­wej; aby więc uchwy­cić zdo­bycz dol­ną szczę­ką, mu­szą się rzu­cać bo­kiem, cze­go­by nie­bę­dąc w wo­dzie czy­nić nie­mo­gły.

Że­gla­rze utrzy­mu­ją iż haja ma tak moc­ne po­wo­nie­nie, że pły­nie za okrę­tem, w któ­rym się znaj­du­ją cho­rzy. Wiem z wła­sne­go do­świad­cze­nia że, kie­dy­śmy na oce­anie spo­koj­nym ło­wi­li je na haki, za­le­d­wo w go­dzi­no po zła­pa­niu się ta­kie­go po­two­ra, już oto­czy­ły go baje i po­że­ra­ły jego ścier­wo. Okrę­ty z nie­wol­ni­ka­mi, na któ­rych tylu tych nie­szczę­śli­wych leży ści­śnię­tych w naj­niż­szym po­kła­dzie i z któ­rych co­dzien­nie kil­ku wy­rzu­ca­ją tru­pów, za­wsze mają za sobą or­szak hai bar­dzo licz­ny.

Wszyst­kie mor­skie stwo­rze­nia ucie­ka­ją przed haja, jed­ne tyl­ko pi­lo­ty nie­tyl­ko przed­nia­nie stro­nią ale owszem, małe te ryb­ki za­le­d­wo na pół sto­py dłu­gie nie­ustan­nie jej to­wa­rzy­szą. Pły­wa ich po pięć do sze­ściu koło hai, a je­śli strą­ca swe­go obroń­cę, zda­je się jak­by nie­wie­dzia­ły gdzie mają się udać; a na­wet haja bez nich jest jak­by za­kło­po­ta­na, bo ile­kroć je zgu­bi, wra­ca się, krę­ci nie­spo­koj­nie, do­pó­ki na nowo nie­od­szu­ka. Nie­po­dob­na od­gad­nąć co jest po­wo­dem dziw­nej tej przy­jaź­ni, ale bez wąt­pie­nia haja po­trze­bu­je nie­zbęd­nie usłu­gi pi­lo­tów, – tyl­ko w czem – nie­wia­do­mo. Być może że pi­lo­ty mają by­stry wzrok i po­ka­zu­ją hai zdo­bycz, nie­opusz­cza­ją jej zaś nig­dy, chy­ba wte­dy kie­dy haja się zła­pie na hak i do­sta­nie się na po­kład, a na­wet wów­czas pły­ną przez kil­ka dni, do­pó­ki nie­odej­dzie ich na­dzie­ja po­łą­cze­nia się z swym opie­ku­nem. Mię­so hai jest twar­de i bar­dzo trud­ne do stra­wie­nia, wszak­że sma­ku­je do­syć jeź­li się je zbi­je, przy­ci­śnie cię­ża­rem przez kil­ka go­dzin i moc­no za­pra­wi octem i pie­przem. Pi­lot jest ko­lo­ru żół­te­go z czar­ne­mi, po­przecz­ne­mi pa­ska­mi; mię­so jego bar­dzo do­bre, ale trud­no go zło­wić.

Z po­mię­dzy po­wietrz­nych nad­mor­skich miesz­kań­ców wspo­mnę o fre­ga­cie, tak zwa­nym pta­ku dra­pież­nym, któ­ry nie­za­wod­nie na­le­ży do naj­chyz­szych i naj­wy­żej się w górę wzbi­ja­ją­cych. Fre­ga­ta za­zwy­czaj wi­ru­je bar­dzo wy­so­ko i nie­ustan­nie łeb zwra­ca na lewo i na pra­wo za­pew­ne aby zo­czyć swą zdo­bycz. Nie­raz wzla­tu­je tak wy­so­ko że jej doj­rzeć moż­na tyl­ko jako czar­ny punk­cik na błę­kit­nem nie­bie; lecz sko­ro rój pły­wa­ją­cych ry­bek wy­sko­czy nad wodę, w mgnie­niu oka spusz­cza się fre­ga­ta, za­nim bied­ne stwo­rze­nie po­tra­fi się schro­nić do swe­go ży­wio­łu. Praw­dzi­wie nie­wy­po­wie­dzia­ną jest chy­żość tego pta­ka, bo do­wie­dzio­no po wie­le­kroć że prze­strzeń mili w cią­gu jed­nej mi­nu­ty ubie­ży. A ja­kiż to wzrok musi on po­sia­dać, kie­dy z ta­kiej wy­so­ko­ści po­tra­fi doj­rzeć pły­wa­ją­cych ry­bek. Ka­dłub fre­ga­ty nie­jest wiel­ki, ale roz­cią­gnąw­szy skrzy­dła jest ona sze­ro­ką na pięt­na­ście do dwu­dzie­stu stóp. Ogon roz­pię­ty w pół­ko­le; pio­rą ma czar­ne, tyl­ko pod­brzu­sze jest bia­ła­we.

W kra­jach mię­dzy­zw­rot­ni­ko­wych wszyst­ko nosi ce­chę buj­nej przy­ro­dy; co­dzien­ne zja­wi­ska mają w so­bie coś wspa­nia­łe­go, cze­go­by­śmy na­próż­no gdzie­in­dziej szu­ka­li. Cóż za wi­dok przed­sta­wia słoń­ce, kie­dy oto­czo­ne róż­no­barw­ne­mi chmu­ry za­pa­da w mo­rze. Trze­ba być na pod­rów­ni­ko­wym oce­anie, aby ten urok ko­na­ją­ce­go dnia w ca­łym ogro­mie po­jąć. Fos­fo­ry­za­cya mo­rza w go­rą­cych pa­smach jest po­dob­nem zja­wi­skiem do zo­rzy pół­noc­nej, oba mają w so­bie tyle wiel­ko­ści i ma­je­sta­tycz­no­ści jak ża­den inny ziem­ski fe­no­men. Sta­ną­łem prze­ję­ty nie­mym po­dzi­wem, kie­dym po raz pierw­szy uj­rzał pro­mie­nie­ją­cy oce­an w nocy. Przed ocza­mi roz­cią­ga­ło się mo­rze o srebr­nych bał­wa­nach, a z pod okrę­tu pru­ją­ce­go fale wy­try­ska­ły ty­sią­ce iskier tak moc­ne­go i mie­nią­ce­go ko­lo­ru, jak naj­pięk­niej­szy fa­jer­we­rek. Od cza­su do cza­su ob­raz przy­bie­ra po­sta­ci ogrom­ne; nie­zmier­ne błysz­czą­ce cia­ła prze­wa­la­ją sic po oce­anie, bez­kształt­ne, ża­rzą­ce pur­pu­rą mas­sy prze­pły­wa­ją pod bał­wa­na­mi, pło­mie­nie ska­czą po nad mo­rzem lub ob­ło­ki fos­fo­rycz­ne wa­łę­sa­ją się po fali. A te wszyst­kie cu­dow­ne po­sta­cie to są ryby i inne mor­skie stwo­rze­nia, któ­rych sko­ki i żywe po­ru­sze­nia roz­nie­ca­ją świa­tło fos­fo­rycz­ne.

By­wa­ło żem przez mie­siąc co noc oglą­dał fos­fo­ry­za­cyą, a za­wsze przed­sta­wia­ła mi ona ob­raz rów­nie świe­ży i cza­row­ny. Wpraw­dzie mo­rze błysz­czy we wszyst­kich pa­smach, ale kto nie­wi­dział go w go­rą­cem, ten ma bar­dzo sła­be o tem zja­wi­sku po­ję­cie. Ile­kroć bu­rza się zbli­ża lub dusz­na pa­nu­je at­mos­fe­ra, ty­le­kroć mo­rze sil­niej­szym try­ska ogniem.

Już więc z tego sa­me­go po­wo­du oce­an błysz­czy moc­niej pod rów­ni­kiem. Sko­ro słoń­ce się skry­ło i noc rzu­ci­ła za­sło­nę na nie­zmier­ne prze­strze­nie oce­anu, wte­dy z głę­bi jego cze­lu­ści ja­ko­by nowe wy­stę­pu­ją pro­mie­nie dla przy­świe­ca­nia że­gla­rzo­wi. Wszę­dzie mi­ga­ją się nie­skoń­czo­ne mi­lio­ny pro­mie­nie­ją­cych punk­ci­ków mniej­szych lub więk­szych, któ­re albo wnet zni­ka­ją albo żyw­sze­go na­bie­ra­ją świa­tła; wszę­dzie mo­rze pry­ska ogniem czy to na szczy­cie wy­nio­słych bał­wa­nów roz­ta­pia­ją­cych się w so­bie, czy w prę­gach któ­re wio­sło za sobą zo­sta­wia, czy też w tym dłu­gim pa­sie jaki się cią­gnie za pły­ną­cym okrę­tem i świe­ci dłu­go, dłu­go, ai znik­nie po­wo­li i nie­znacz­nie.

Lecz i słoń­ce w zwrot­ni­ko­wych kra­jach ude­rza wspa­nia­ło­ścią, o któ­rej gdzie in­dziej nie­ma­ją po­ję­cia. Strze­la­jąc czer­wo­ne­mi pro­mień­mi wy­nu­rza się rano po­wo­li, i na­da­je bar­wę roz­licz­nym ob­ło­kom, któ­re fan­ta­zyi wi­dza przed­sta­wia­ją się raz jako ko­los­sal­ne góry i wul­ka­ny, dru­gi raz jako mo­rza i do­li­ny. Jed­no­cze­śnie to wspa­nia­łe oko nie­bie­skie roz­sy­pu­je świa­tło na wszyst­kie stro­ny, mgły sine i wil­got­ne opa­da­ją, mo­rze z zwier­cie­dla­ną swą po­kry­wą wzbie­ra lub opa­da tak sta­tecz­nie jako puls u zdro­we­go czło­wie­ka. Cza­sem na wi­do­krę­gu po­ja­wia się bla­da, pro­mie­nią­ca chmu­ra; je­st­to po­sła­niec nad­cho­dzą­cej bu­rzy co na­raz cały ten spo­kój za­mie­sza. Wte­dy grzmo­ty i bły­ska­wi­ce walą się jak­by chcia­ły roz­łu­pać kulę ziem­ską, spa­da ule­wa gło­śno plu­ska­jąc w mo­rze, bał­wa­ny po­czy­na­ją się pię­trzyć, wiatr hu­czy roz­dzie­ra­jąc zwier­cia­dło mo­rza, któ­re się zry­wa i ci­ska pia­nę i kro­ple wy­so­ko, jak­by w sza­leń­stwie swem chcia­ło wal­czyć z chmu­ra­mi. Po­tem wszyst­kiem ja­ko­by dla od­po­czyn­ku, zmę­czo­ne­mu oku za­ja­śnie­je tę­cza i mi­łym ob­ra­zem koń­czy strasz­ny dra­mat na­tu­ry. Sko­ro woda i po­wie­trze wró­cą do rów­no­wa­gi i spo­ko­ju, nie­bo od­sła­nia na nowo prze­źro­czy­sty swój błę­kit, po nad fale w plą­sach wy­ska­ku­ją ryby i z głę­bi oce­anu zbli­ża­ją się do po­wierzch­ni od­le­gli jego miesz­kań­cy. Jeź­li zaś słoń­ce za­cho­dzi za chmu­rzo­ne, wte­dy nie­bo i mo­rze wdzie­wa­ją sza­ty rów­nie pięk­ne, rów­nie cu­dow­ne a do­tąd nie­wi­dzia­ne. Na la­zu­ro­wej po­wło­ce nie­ba błysz­czą z osob­na naj­żyw­sze ko­lo­ry: czer­wo­ny, żół­ty, po­ma­rań­czo­wy i fio­le­to­wy, lub mie­sza­ją się w nie­skoń­czo­nych od­cie­niach i od­bi­ja­ją się jesz­cze moc­niej od po­wierzch­ni oce­anu. A gdy na za­cho­dzie słoń­ce że­gna się z mo­rzem i ja­skra­we wy­sy­ła pro­mie­nie chcąc nie­mi prze­drzeć się przez chmu­ry, od wscho­du wy­tę­pu­je bla­dy księ­życ i srebr­nem, roz­ma­rza­ją­cem świa­tłem wszyst­kie wła­dze umy­sło­we czło­wie­ka do snu ko­ły­sze, tyl­ko fan­ta­zyą na swych cza­row­nych po­ry­wa pro­mie­niach. Wia­try chło­dzą skwar­ną at­mos­fe­rę, gwiaz­dy spa­da­ją­ce ma­gicz­nie oświe­ca­ją po­wie­trze, a nie­bie­ski fir­ma­ment z srebr­ne­mi gwiaz­da­mi prze­glą­da się w mo­rzu, tak że czło­wiek, kie­dy się wy­rwie na­gle z za­du­ma­nia, mnie­ma iż z pod stóp jego ustą­pi­ła woda i że go do­ko­ła oto­czy­ło gwieź­dzi­ste nie­bo.

2.

Oce­an lo­do­wa­ty.

Jak­żeż czę­sto, mówi pe­wien że­glarz, wy­cho­dzi­łem na po­kład, kie­dy­śmy się zbli­ża­li do mo­rza lo­do­wa­te­go, dla przy­pa­try­wa­nia się tym ma­łym pły­wa­ją­cym przed­mio­tom na fali ciem­no­błę­kit­nej. Są to małe zwie­rząt­ka roz­ma­itej po­sta­ci, bar­wy i wiel­ko­ści; majt­ko­wie zo­wią je mu­łem mor­skim, po­nie­waż two­rzą pe­wien ga­tu­nek ga­la­re­ty, ale wła­ści­wie ich na­zwi­sko jest me­du­za. Kar­mią się nie­mi wie­lo­ry­by i dla­te­go znaj­du­ją się ostat­nie wszę­dzie gdzie się na­cho­dzą owe me­du­zy.

Cóż wam po­wiem o po­lo­wie wie­lo­ry­bów? Je­st­to rze­mio­sło cięż­kie, nie­bez­piecz­ne, cho­ciaż ma wie­le po­nę­ty. Wy­jeż­dża­li­śmy na po­tów czę­sto. Kil­ka po­dró­ży wy­pa­dło nam po­myśl­nie, ale iunc, w cią­gu któ­rych by­li­śmy cią­gle drę­cze­ni oba­wą, zo­sta­wi­ły po so­bie bar­dzo nie­przy­jem­ne wspo­mnie­nie. Do­pó­ki pora słu­ży, wszyst­ko idzie do­brze; ale kie­dy na­sta­je sło­ta, nie­bez­pie­czeń­stwo jest wiel­kie. Nie­za­po­mnę nig­dy jed­nej wy­pra­wy, na któ­rej wło­sy mi po­si­wia­ły, a prze­cież od­by­łem prze­szło dwa­dzie­ścia dwie więk­szych po­dró­ży. Do­ko­ła po­przy­cze­pia­ły się do nas kry, po­pły­nę­li­śmy ua pół­noc, kie­dy wiatr po­czął sil­nie dać. Mo­rze na­brzmia­ło, bu­rza trwa­ła przez kil­ka ty­go­dni. Mało mie­li­śmy świa­tła dzien­ne­go, a choć go i mie­li­śmy, mgły za­le­ga­ły tak gę­ste że nic wi­dzieć nie­do­zwa­la­ły. Tym­cza­sem po­czy­na­li­śmy spo­ty­kać góry lo­do­we, któ­re wiatr pę­dził na nas z taką szyb­ko­ścią, że­śmy nie­raz nie­ma­łą mie­li trud­ność umknąć im za­wcza­su. Liny okrę­to­we po­kry­ły się lo­dem, i chcąc je ścią­gnąć i skrę­cić mu­sie­li­śmy je pier­wej ob­le­wać wrzą­cą wodą, ale i za­ło­ga prze­mar­z­ła. Do tego do­daj­cie te noce dłu­gie i strasz­li­we, pod­czas któ­rych bał­wa­ny wzno­si­ły nas wy­so­ko i na­raz zrzu­ca­ły w głę­bią, a my­śmy nie­wie­dzie­li czy za każ­dą razą okręt nie­ude­rzy o krę i nie­po­trza­ska się w ka­wa­ły. Do­oko­ła nie­przej­rza­na ciem­ność; wiatr hu­czał okrop­nie i gro­ził że nam za­mknie po­wrót za­mro­ziw­szy wody za nami; ze wszyst­kich stron rzu­ca­ły się ogrom­ne, czar­ne bał­wa­ny, mię­dzy któ­re­mi bia­łość lodu tu i owdzie prze­bi­ja­ła.

Choć­bym o wszyst­kich tych okrop­no­ściach za­po­mniał, nig­dy nie wyj­dzie mi z pa­mię­ci owo ko­ły­sa­nie się gór lo­do­wych przez cały mie­siąc, kie­dy bu­rza się nad nami sro­ży­ła. Wia­do­mo bo­wiem że góry lo­do­we je­st­to za­mar­z­nię­ta woda rzecz­na, któ­rą wi­cher od­ry­wa lub bał­wa­ny mor­skie zwol­na od­sy­pu­ją. Lód wpraw­dzie pły­wa, ale za­nu­rzo­ny jest głę­bo­ko w wo­dzie, tak że góra lo­do­wa wy­so­ka na pięć­set stóp, pod po­wierzch­nią mo­rza się­ga nie­za­wod­nie ty­sią­ca i wię­cej stóp. Ato­li woda dużo jest cie­plej­sza od po­wie­trza, lód topi się prę­dzej w wo­dzie ni­że­li na po­wie­trzu, tak że je­że­li góra taka przez dłu­gi czas pły­wa, spodnia część z cza­sem sta­je się lżej­szą niż wierzch­nia. Wte­dy prze­wra­ca się góra i chwie­jąc się wy­bie­ra po­ło­że­nie, w któ­rem da­lej może pły­nąć.

Znaj­do­wa­li­śmy się wła­śnie w po­bli­żu ta­kiej góry, któ­ra obok nas pły­nę­ła, ale roz­pu­ściw­szy wszyst­kie ża­gle spo­dzie­wa­li­śmy się ją wy­prze­dzić. Na­gle z po­dwój­ną mocą wi­cher za­ry­czał, a je­den z majt­ków krzyk­nął: „Góra się chwie­je!” I w rze­czy sa­mej tak było: wy­so­ki jej szczyt na­chy­lał się co­raz bar­dziej ku nam i za­wi­snął tuż nad na­sze­mi gło­wa­mi. Los nasz zda­wał się być roz­strzy­gnio­ny, cze­ka­li­śmy ry­chło­li strasz­na góra się zwa­li i nas z okrę­tem po­dru­zgo­ce. Upa­dli­śmy na ko­la­na, bła­ga­li­śmy

Boga, lecz lada chwi­la by­li­śmy pew­ni, że zgi­nie­my pod strasz­li­wym cio­sem. Góra pra­wie do po­ło­wy się prze­wró­ci­ła i wi­sia­ła z uko­sa nad nami, ale ze waga jej cię­ży­ła nie­co z boku, zmie­nił się kie­ru­nek po­chy­ło­ści i z strasz­li­wym ło­sko­tem ru­nę­ła w wodę; mo­rze pry­snę­ło bał­wa­na­mi ai pod ob­ło­ki, a my w sku­tek siły z jaką kro­ple wody wpa­dły nam w oczy, przez czas nie­ja­ki nic nie­wi­dzie­li­śmy. Uci­chły na chwi­lę zwy­kłe bał­wa­ny, lecz mo­rze ska­ka­ło i tań­co­wa­ło, co chwi­la ogrom­ne mas­sy wody ci­ska­jąc. Okręt nasz po­dob­niei ska­kał i chwiał się jak­by szu­kał wła­snej zgu­by, a cięż­kie ża­gle ude­rza­ły o maszt i strą­ca­ły z sie­bie lód, któ­ry je po­krył z wierz­chu.

Zno­wu in­nej po­sta­ci góra zbli­ża­ła się ku nam, uczu­li­śmy na nowo bu­rzę, ale ona mo­gła nam być tyl­ko zba­wie­niem. Taką to była owa strasz­li­wa po­dróż, na któ­rej po­si­wia­ły me wło­sy, a co gor­sza – w cią­gu któ­rej zła­pa­li­śmy tyl­ko trzy ryby. Lecz w koń­cu trze­ba było nie­bio­som dzię­ko­wać, ie nam do­zwo­li­ły wyjść ca­ły­mi z tej pró­by; bo w isto­cie była to oso­bli­wa dla nas ła­ska Boża, że trzy okrę­ty oca­la­ły, kie­dy ośm­na­ście in­nych wraz z za­ło­gą prze­pa­dło.

Na in­nej wy­pra­wie stra­ci­li­śmy sied­miu majt­ków, cho­ciaż nie z tej sa­mej przy­czy­ny. Mię­dzy gó­ra­mi lo­do­we­mi Gren­lan­dyi echo jest tak moc­ne, że naj­mniej­szy szmer w dole od­bi­ja się na naj­wyż­szych szczy­tach. Jeź­li one zwil­got­nia­ły i mają się ku zu­peł­ne­mu sto­pie­niu, wte­dy jed­no po­wie­dzia­ne sło­wo roz­trzą­sa je cza­sem cał­ko­wi­cie. Raz wy­pły­nę­ło sied­miu majt­ków na ło­dzi i pu­ści­ło się pie­cza­rą pod góra Jo­do­wą. Tym­cza­sem je­den z majt­ków nie­ostroż­nie ude­rzył drze­wem o łódź, i wnet huk ty­siąc­krot­nie po­mno­żo­ny do­szedł do szczy­tów, usły­sza­no trzask kru­szą­ce­go się lodu i za chwi­lę ogrom­na mas­sa zwa­li­ła się W wodę, wci­ska­jąc z sobą łódź i lu­dzi do wody.

3.

Trą­ba mor­ska.

Trą­ba mor­ska jest jed­nym z naj­dziw­niej­szych fe­no­me­nów, na któ­re ska­za­ni sa że­gla­rze na mo­rzach pod­rów­ni­ko­wych. Naj­po­spo­lit­szą jest nad brze­ga­mi Afry­ki i za­ra­zem i naj­więk­szą. Jed­na­ką nie za­wsze się po­ja­wia, raz na jed­nem miej­scu po­zo­sta­je, dru­gi raz prze­no­si się z miej­sca na miej­sce z roz­ma­itą chy­żo­ścią. Za­nim się po­ka­że, mo­rze choć­by było pier­wej naj­spo­koj­niej­sze, po­czy­na się bu­rzyć, szu­mieć, pie­nić się i plu­skać z strasz­li­wym ha­ła­sem. Wkrót­ce uka­zu­je się rura lej­ko­wa­ta, któ­ra zstę­pu­je z chmur i sta­ra się po­łą­czyć z wzbu­rzo­nem mo­rzem. Cza­sem przy­cho­dzi do tego po­łą­cze­nia, ale rzad­ko. Tym­cza­sem mo­rze co­raz strasz­niej się bu­rzy, rura zstę­pu­je co­raz ni­żej wraz z chmu­rą, aż na­resz­cie wszyst­ko zda­je się wią­zać i po­wsta­je słup wody wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu do sześć­dzie­się­ciu stóp, któ­re­go pod­sta­wą jest po­wierzch­nia mo­rza, a szczyt gi­nie w chmu­rach. Bywa że taki słup stoi tyl­ko przez chwi­lę; lecz zda­rza się też że po­stę­pu­je i gro­zi zgu­bą okrę­to­wi, któ­ry ją spo­ty­ka; bo ci­sza jaka zwy­kle pod­czas lego zja­wi­ska na oce­anie pa­nu­je, po­zba­wia że­gla­rzy środ­ków ra­tun­ku. Nie po­zo­sta­je im więc nic in­ne­go jak znisz­czyć trą­bę, za­nim ich do­się­gnie, co im się uda­je moc­ną ka­no­na­dą, bo wstrzą­śnię­te strza­ła­mi po­wie­trze nisz­czy rów­no­wa­gę trą­by mor­skiej, któ­ra się roz­pa­da i w mo­rzu gi­nie. Lecz jeź­li trą­ba wy­trzy­ma wstrą­śnie­nie po­wie­trza, wte­dy majt­ko­wie ucie­ka­ją z po­kła­du i za­my­ka­ją wszyst­kie drzwi i otwo­ry, wszak­że nie­trze­ba mnie­mać aby okręt miaf gi­nąć ko­niecz­nie. Mia­no­wi­cie też więk­szym okrę­tom pra­wie żad­ne nie­gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo gdy trą­ba mor­ska nie­mo­że oprzeć się sile przy­cią­ga­ją­cej, jaką wy­wie­ra­ją więk­sze cia­ła na mniej­sze; tra­ci rów­no­wa­gę i w pro­sto­pa­dłem sta­no­wi­sku słu­pa utrzy­mać się nie­mo­że.

Trą­by mor­skie nie­któ­rzy pi­sa­rze tłu­ma­czą wi­rem po­wietrz­nym, któ­ry po­wsta­je w sku­tek ze­tknię­cia się dwóch wia­trów sprzecz­ne­go kie­run­ku; ale wte­dy jak­że się z tym wi­rem po­go­dzi ci­sza za­zwy­czaj po­wsta­niu trą­by to­wa­rzy­szą­ca? Utrzy­my­wa­no tak­że że trą­ba mor­ska acz­kol­wiek po­zor­nie tak groź­na, we środ­ku jest wry­drą­żo­na i że się skła­da z sa­mej tyl­ko pia­ny któ­ra się two­rzy w sku­tek wi­ro­we­go ob­ro­tu, że za­tem mas­sa wody któ­ra w niej się mie­ści jest bar­dzo nie­znacz­ną i okrę­to­wi szko­dli­wą być nie­mo­że. Wsze­la­ko wia­do­mo że kie­dy trą­ba spa­da do wody, daje się sły­szeć ha­łas nie­zno­śny a ra­czej huk po­dob­ny do wo­do­spa­du, skąd wno­sić na­le­ży że nie­ma­ła ilość wody w niej się znaj­du­je.

4.

Spo­tka­nie się dwóch okrę­tów.

Była go­dzi­na ósma z rana; od­byw­szy dłu­gą cho­ro­bę czu­łem się zdrow­szym. Za­dzwo­nio­no na wsta­wa­nie, bo o dzie­wią­tej śnia­da­no ra­zem; ja zaś na pół sen­ny, jak­to mó­wią, prze­wró­ci­łem się po raz ostat­ni, kie­dy dało się uczuć moc­ne star­cie, po któ­rem nowe na­stę­py­wa­ły ude­rze­nia. Ock­ną­łem się zu­peł­nie. Na po­kła­dzie po­wstał okrop­ny krzyk, sły­sza­łem jak majt­ko­wie bie­ga­li, wrzesz­cze­li, jak zsu­wa­no dra­bi­ny i zwa­la­no drą­gi, a od cza­su do cza­su za­brzmiał do­no­śny głos ko­men­dan­ta. Z tego wszyst­kie­go wnio­słem że mu­sia­ło się wy­da­rzyć coś nad­zwy­czaj­ne­go; wy­bie­gam z ka­ju­ty na po­kład; nie­wie­dzia­łem czy ża­gle skrę­ca­ją, czy też okręt ude­rzył o rafę. Ale przy­po­mniaw­szy so­bie że je­ste­śmy na otwar­łem mo­rzu, po­sta­no­wi­łem być spo­koj­nym i na te ha­ła­sy wca­le nie­zwa­żać. Tym­cza­sem wbie­ga do mnie je­den z po­dróż­nych, a za nim zona i cór­ka uka­zu­ją się we drzwiach spło­szo­ne. Py­tam co to zna­czy.

„Zgi­nę­li­śmy,” od­po­wia­da Fran­cuz, „okręt to­nie!” „Cóż się sta­ło?” py­tam zno­wu. Ale prze­stra­szo­ny po­dróż­ny nie daje mi żad­nej od­po­wie­dzi, tyl­ko gie­sta­mi każe mi się czem­prę­dzej ubie­rać i ucie­kać na po­kład. Na gó­rze krzy­ki trwa­ły nie­prze­rwa­nie; ze­rwa­łem się z łóż­ka i w mgnie­niu oka by­łem ubra­ny. Aby na po­kład nie­wyjść nie­przy­stoj­nie, przy­bli­ży­łem się do zwier­cia­dła i za­wią­za­łem chust­kę. Przez ten czas my­śla­łem o śmier­ci.

Jak­to? miał­byś ty umrzeć? – mó­wi­łem sam do sie­bie. Cóż­kol­wiek bądź śmierć nie jest rze­czą przy­jem­ną a jesz­cze tak na­gła. By­łem po tro­chu zde­cy­do­wa­ny, ale mnie na­dzie­ja nie­opu­ści­ła, i w chwi­li kie­dy wy­cho­dzi­łem na po­kład, my­śla­łem wię­cej o krew­nych i przy­ja­cio­łach, ni­że­li o so­bie.

Mo­rze było nie­co wzbu­rzo­ne, do­oko­ła za­le­gła mgła tak gę­sta że na sto kro­ków nic wi­dzieć nie­by­ło moż­na. Olóż ta mgła była przy­czy­ną na­sze­go nie­szczę­ścia. Z od­no­gi Ś. Waw­rzyń­ca pły­nął bryg na­ła­do­wa­ny drze­wem w kie­run­ku po­łu­dnio­wo-wschod­nim, a że go dla mgły nie moż­na było do­strzedz, do­pó­ki się tuż nie przy­bli­żył, nie­po­dob­na było prze­szko­dzić aby nasz okręt z roz­wi-nię­te­mi ża­gla­mi nie­wpadł na nie­go. Za pierw­szem ude­rze­niem po­wi­kła­ły się liny i ża­gle że się roz­pla­tać nie­da­ły, a każ­den ruch bał­wa­nów no­we­go ze­tknię­cia się był po­wo­dem. Tym­cza­sem jed­na z na­szych lin po­czę­ła z strasz­nym trza­skiem zmia­tać wszyst­ko z po­kła­du bry­gu; pękł głów­ny maszt, ale majt­ko­wie bry­gu szczę­śli­wie na okręt nasz do­sta­li się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: