- W empik go
Podróż przez Stepy Astrachania i na Kaukaz 1797-1798 - ebook
Podróż przez Stepy Astrachania i na Kaukaz 1797-1798 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 288 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
15 maja (starego stylu) 1797.
Złocone wieże Moskwy nikną w błękitniejącej dali. Żegnaj, Europo, wstrząsana niepokojem! Jadę odetchnąć w cichej, spokojnej Azji.
Dziś skłonny jestem pójść śladem mieszkańców Wschodu, dla których pierwszy dzień podróży karawaną jest zawsze najkrótszy. Czytelnikowi przyrzekam tylko jedno: na nic nie zamykać oczu. Opowiem o wszystkim, cokolwiek przydarzy mi się zobaczyć; niekiedy dorzucę uwagi, które – pochlebiam sobie – zainteresują nawet znawców, nie będą bowiem dziełem przypadku: zapisywać je będę w przekonaniu, że wszelka prawda tycząca się historii człowieka lub natury jest rzeczą tak ważną, iż z ochotą należy dla jej zgłębienia wyrzec się odpoczynku i rozrywki.
16 maja.
Jadę z biegiem rzeki Moskwy. Okolica jest piękna i tak ludna, że zawsze widać równocześnie kilka wsi. W jednej z nich obchodzono właśnie jakąś uroczystość. Co za wspaniałość w strojach wieśniaczek! Czepce i chusty haftowane złotem i tak pięknie wykonane, jak gdyby pochodziły z samego Konstantynopola. Wielu podróżników mówiło o nędzy rosyjskiego chłopa; co do mnie, opisuję to, co widzę sam, nie zaś to, co inni widzieli. Wszelako i ja przekonywam się, że mieli słuszność: im bardziej oddalam się od Moskwy, piękne wsie stają się… coraz rzadsze. Domy są mniejsze, kryte słomą, a zamiast okien mają otwory z wstawionymi kawałkami szkła.
Odnoszę wrażenie, że byt rosyjskiego chłopa w znacznym stopniu zależy od jego pana. Oto na przykład mała wioska zaledwie z dwunastu chat złożona, a czterech ma panów. Mieszkańcom nie wychodzi to chyba na dobre.
17 maja.
Na pochwałę Kołomny, ostatniego z miasteczek, przez które przejeżdżałem, powiedzieć muszę, że przed każdym domem stoi tam na wózku beczka wody, ażeby w razie pożaru była zawsze pod ręką. Kołomna do dziś nosi na sobie ślady dawnej świetności.
Przebywszy Okę znalazłem się w innej guberni. Krajobraz jest tu zupełnie odmienny: sosny i brzozy ustępują miejsca roślinności krajów bardziej południowych. Również i mieszkańcy guberni riazańskiej różnią się od mieszkańców okolic Moskwy ubiorem, sposobem budowania domów i obyczajami. Kobiety noszą na wierzchnim odzieniu białe kaftany lamowane czerwienią, na głowie zaś rodzaj mitry, z której zwisają szklane paciorki; można by je poczytać za kapłanki jakiegoś bóstwa. Wszystkie z zamiłowaniem oddają się grze podobnej do włoskich boccetti, z tą różnicą, że zamiast kul posługują się jajami. Kraj jest tu falisty i żyzny.
18 maja.
Za Riazaniem kobiety – chciałoby się rzec – noszą na czepcach latawce; jest to najlepsze określenie, jakie umiem dla tego stroju wynaleźć. Chciałem narysować portret mojej gospodyni, lecz gdy to spostrzegła, skryła się na piecu, a nie mogłem przecież udać się jej śladem. Nielepiej powiodło mi się i w samej wiosce; kobiety i dziewczęta uciekały, kiedy tylko zamierzałem się do nich zbliżyć.
19 maja.
Riażsk jest niewielkim miasteczkiem; odbywał się tu właśnie zjazd szlachty. O niejednym z owych szlachciców trudno byłoby powiedzieć, że odznacza się szlachetnym wyglądem, wszelako przyjacielska ich uprzejmość nie pozwalała o tym pamiętać.
20 maja.
Skorzystałem z kilkugodzinnego postoju, ażeby zrobić przegląd mojej biblioteki. Dostrzegam – ku wielkiemu żalowi – że nie zabrałem ze sobą autorów, którzy w tych stronach byliby mi najbardziej przydatni, jak choćby de Guignes, d'Herbelot, Pétis de laCroix, Abulghazi i inni. Na szczęście zrobiłem wyciąg ze wszystkich tych pisarzy: jest to atlas chronologiczny, którym będę się niekiedy posługiwał. Składa się on z trzydziestu siedmiu map historycznych, które zaczynają się od roku 2000 przed naszą erą, sięgają zaś aż do naszych czasów. Każda z map przedstawia polityczny stan świata w końcu każdego stulecia; na marginesie figurują imiona panujących. Między mapy wstawiony jest opis wydarzeń w porządku chronologicznym. Każda część świata ma swój osobny atlas zawierający trzydzieści siedem map. Atlas samej tylko Azji kosztował mnie pięć lat żmudnej pracy; on to właśnie zdobył mi uznanie abbé Barthélemy'ego. Rozmowy z tym sławnym mężem były dla mnie prawdziwą rozkoszą. Atlas ów towarzyszy mi w podróży po Azji.
21 maja.
Między Kozłowem a Tambowem natknąłem się na mnóstwo starożytnych okopów, których początek sięga bez wątpienia czasów, kiedy ludy koczownicze zapuszczały się aż w te oko – lice. Owe budowle ziemne odznaczają się nadzwyczajną trwałością, przyczyna zaś tego zjawiska jest nader prosta: ponieważ wznoszą się pod kątem 45 stopni, same z siebie nie mogą ulec zniszczeniu. W Kaffie istnieje szaniec, z pewnością ten sam, który opisuje Herodot, kiedy mówi że widział okop usypany przez niewolników scytyjskich w czasach Kyaksaresa, króla Medów.
Wydaje mi się, iż mieszkańcy guberni tambowskiej nie odznaczają się taką ruchliwością jak chłopi moskiewscy. Kiedy chce się ich ujrzeć w gromadzie, wraz z żonami, wystarczy zajść do oberży przed samym zachodem słońca, gdy bydło wraca z pastwisk. Jest to najbardziej żywy, a zarazem najprzyjemniejszy obraz wsi, jaki można tutaj zobaczyć.
22 maja.
Dziś po raz pierwszy widziałem mogiłę, czyli tumulus. Mogiły są jedynymi pamiątkami po ludach, które tu niegdyś zamieszkiwały lub wędrowały przez te okolice. Nieco dalej znalazłem wśród stepu niezliczoną ilość małych kopców na dwie stopy wysokich, o trzystopowej średnicy. Nie wiedziałem zrazu, kto by je mógł usypać, na koniec spostrzegłem mnóstwo małych zwierzątek o żółtej sierści i czarnych pyszczkach, które stawały na tylnych łapkach i uniósłszy do góry głowy, gwizdały z całych sił. Ludzie moi orzekli jednogłośnie, że to małpy; w istocie, z postawy podobne były do małp, wnet jednak zorientowałem się, że to bobaki, czyli wielkie świstaki stepowe, które Kozacy i Rusini nazywają bajbakami. Zdaje się, że założyły one wokół Panowy, stacji całkowicie odosobnionej, swoją stolicę, ponieważ dalej nie widziałem już ani jednego.
Twierdza Nowochopiorskaja jest ostatnim miastem rosyjskim po tej stronie rzeki.
23 maja.
Na stacji Uriupińskaja.
Za rzeką Chopior kończy się Rosja i droga wiedzie przez stepy Donu.
Piszę to na biwaku przy blasku ogniska, na którym Kozacy smażą ryby; stacje pocztowe mieszczą się tu zwykle w stepie, z dala od wiosek, które szlak podróżny wymija. Kozacy tłumaczą, że stacje dlatego wznoszą się w stepie, by konie znalazły w pobliżu pod dostatkiem paszy i aby oni dzięki temu mieli je bardziej pod ręką. Przypuszczam jednak, że właściwą przyczyną była chęć niedopuszczenia do wiosek kurierów i innych podróżnych, którzy się w nich zbytnio panoszyli. Atoli dziś przejezdni wstępujący do stanic doznają życzliwego przyjęcia i mogą żądać wszystkiego, czego pragną. Stanica jest nazwą, którą Kozacy nadają swoim wsiom.
Niedziela, 24 maja.
Na stacji Oriechowskaja.
Kozacy pokazali mi dwie stanice położone u przeprawy przez rzeki Buzułuk i Kumyłgę, czyli Kumyłcynkę. Ponieważ była niedziela, ludność wyległa przed domy: dostatnio ubrani mężczyźni, już trochę podpici, śpiewali; kobiety były pięknie wystrojone. Ubiory ich szyte są całkiem na wschodnią modłę. Największym przepychem odznaczają się jedwabne rękawy u koszul, u biedniejszych płócienne, malowane w wielkie czerwone kwiaty. Turbany kobiet mają dwa dziwaczne wysokie rogi.
Napotkaliśmy w stepie stado bobaków, czyli wielkich świstaków, których pocieszne grymasy zabawiały nas przez kilka chwil.
Znalazłem tu coś na kształt domu, gdzie mam nadzieję spędzić spokojnie noc dzięki zapobiegliwości Kozaków, którzy wypędzili z wnętrza komary. W tym celu przynieśli do izby kociołek napełniony rozżarzonymi węglami i pewnym gatunkiem ziół; z kociołka unosił się gęsty dym i mocny korzenny zapach. Zioła paliły się przez jakiś czas, po czym Kozacy zatkali słomą otwory, które zastępują w moim mieszkaniu okna, i istotnie, w chwili obecnej nie ma już w nim nieproszonych gości. Kozacy co wieczór dokonują takiego okadzania w miejscach postoju, a konie, znając skutek tych zabiegów, gromadzą się wokoło, tak że sprawiają wrażenie, jak gdyby podchodziły do ogniska chcąc się ogrzać, co wydaje się dziwne, jeżeli nie zna się właściwego powodu.
Młodzi Kozacy urządzili mi pokaz walki: najpiękniejszy moment zapasów polega na tym, że chwyciwszy przeciwnika za pas, pada się z rozmachem do tyłu, wskutek czego przeciwnik zostaje przerzucony ponad głową, wywracając mimo woli koziołka w dostatecznie gwałtowny sposób, by połamać sobie kości. Ale Kozacy nie są tacy delikatni i podnosili się zadowoleni z siebie, jakby wykonali hołubca w tańcu. Godny podkreślenia jest fakt, że zapasom tym historia Kozaczyzny zawdzięcza, być może, swoje początki. Wyjaśnię to dokładniej: Gdy Włodzimierz Wielki podbił Cherson w Taurydzie, syn jego Mścisław przeprawił się przez Bosfor i przybił do półwyspu Tamań, który był wówczas stolicą księstwa tmutarakańskiego. Podbojowi temu książę Jasów i Kasogów sprzeciwił się, wobec czego postanowiono rozstrzygnąć spór pojedynkiem bez użycia broni. Mścisław odniósł zwycięstwo.
Poniedziałek, 25 maja.
Na stacji Kołodieżnaja.
Opuściłem dziś rano moje schronienie pokrzepiony po poprzedniej źle przespanej nocy i wkrótce znalazłem się nad Miedwiedicą, w jakiejś kozackiej wiosce. Było jeszcze święto i cała ludność nosiła odświętne stroje, tak jak i dnia poprzedniego. Dziewczęta przechadzały się gromadkami, trzymając się za ręce i śpiewając chórem. Mężczyźni siedzieli w grupach po kilku, przybrawszy postawę pełną godności. Nie kłaniali mi się nigdy pierwsi, ale gdy ich pozdrawiałem, wstawali wszyscy razem i oddawali mi ukłony; to samo zdarzyło mi się już wczoraj.
Przeprawa przez Miedwiedicę wygląda dosyć dziko. Jest wprawdzie pewien rodzaj promu do użytku podróżnych, ale Kozacy przepływają rzekę w łodziach, ciągnąc za sobą konie wpław.
Nieco dalej znalazłem się w stepie rojącym się od susłów. Niektóre uciekały, by ukryć się w swych norkach, inne zaś pozostawały u wejścia do nich, jakby chcąc nas zobaczyć. Kozacy uważają te małe zwierzątka za najgroźniejszych wrogów swych plonów.
Dojechałem na koniec do stacji Kołodieżnaja; w odległości dwudziestu kroków od niej napotkałem oberżę. Znalazłszy tak wygodne schronienie, postanowiłem zatrzymać się do jutra. Nie mogę się na nic uskarżać: domek jest mały, ale czysty, a gospodarze uprzejmi i weseli. Miejsce to wydało mi się rozkoszne zwłaszcza dlatego, że nie jest się tu napastowanym przez chmary komarów nękających krainę, przez którą poprzednio przejeżdżałem. Brak ich należy zawdzięczać zapewne temu, że równina jest sucha i piaszczysta; na zachodzie zamyka ją łańcuch wysokich pagórków wznoszących się na przeciwległym brzegu Donu, za to ze wszystkich innych stron rozciąga się w nieobjętą wzrokiem dal i wydaje się bardziej bezludna od krain, które dotychczas widziałem. Panujący tu nastrój samotności zdaje się zachęcać do spędzenia kilku dni na rozmyślaniach czy nawet marzeniach odpowiadających mi znacznie bardziej niż chłodna rozwaga. Gdybym się jednak zatrzymał, cóż powiedzieliby moi służący i Kozacy ze stacji? Tak oto zawsze pada się ofiarą obawy przed tym, co ludzie powiedzą.
Nie mogę zakończyć zapiski nie opowiedziawszy o nowym gatunku szkodnika, który zakłóca spokój tego pustkowia, a raczej moich gospodarzy, jedynych jego mieszkańców. Od trzech lat osiedlił się w pobliżu wielki czarny brytan z białym podgardlem, aby żyć na ich koszt. Wykorzystuje każdą okazję, by wpaść do obejścia, i zdumiewająco zręcznie skacze, by ściągnąć mięso zawieszone na hakach; ponieważ zaś dom jest niski, niemal zawsze mu się to udaje. Nierzadko zrzuca pokrywy naczyń, gdzie przechowuje się mleko, i opróżnia je do ostatniej kropli. Przedmiotem jego najczęstszych kradzieży jest pieczeń. Ponieważ gospodarze moi gotują na świeżym powietrzu, w odległości trzydziestu kroków od domu, potrafi zawsze wypatrzeć moment, gdy nikogo nie ma w pobliżu, przewraca garnek, porywa zeń gorące mięso i ucieka ze swym łupem.
Gospodyni była niezmordowana, opowiadając o jego psotach. Dzisiejszego wieczora ów Cartouché przyszedł znowu i wbrew zwyczajom położył się dosyć blisko domu. Gospodarz natychmiast uzbroił się w czerkieski sztylet, jedyną broń, jaką w domu posiadał, ale nieprzyjaciel, spostrzegłszy ten manewr, wolno wycofał się, uważnie nas wszystkich obserwując, i zniknął w wysokich trawach. Gospodyni zapewniała zupełnie poważnie, że to chyba jakiś wcielony diabeł, i przytaczała na dowód fakt, iż Kozacy często do niego strzelali, lecz nie zdołali go zranić. Cała ta historia może się wydać dziecinadą, ale czułem się w obowiązku dorzucić ją do faktów świadczących o instynkcie, który stanowi przecież właściwą metafizykę świata zwierząt i ogniwo łączące ów świat ze światem istot ludzkich.
26 maja.
Na stacji Iłowlinskaja.
Przeprawiając się przez rzekę Iłowlę, znów przejeżdżałem przez wioskę kozacką, a choć nie był to już prażnik (święto), lecz dzień roboczy, nie widziałem, żeby zajmowano się jakąś pracą. Wydaje mi się, że farniente cieszy się wielkim powodzeniem u tego ludu. Do jego najbardziej widocznych cech należy również pobożność, spostrzegam bowiem wszędzie przepiękne cerkwie. Sądzę tak nie tylko po wioskach, przez które przejeżdżam, lecz i po tych, które dostrzegałem z oddali. Stacja, gdzie obecnie przebywam, graniczy z zalewami Donu i wyraźnie można dostrzec przeciwległy brzeg rzeki, na którym pagórki o białawych zboczach sprawiają wrażenie pomalowanych.
Tegoż dnia.
Na stacji Graczewskaja.
Jadę wciąż wzdłuż biegu Donu, ale nie widziałem jeszcze łożyska tej królowej rzek Scytii, słynnej Tanais, opiewanej przez poetów i historyków greckich, a przemierzanej tak często przeze mnie podczas lektury Herodota, Strabona czy Ptolemeusza. Z oddali widziałem wieże stanicy Biełojewskaja.
Opuściłem wreszcie naddońskie krainy, by wejść na pas ziemi rozdzielający Don od Wołgi, a następnie drogą wyraźnie wznoszącą się przebyłem przestrzeń trzydziestu wiorst, z czego można wnosić, że dawny projekt przekopania tu kanału nie byłby łatwy do urzeczywistnienia.
Rozległe równiny rozciągające się na płaskowzgórzu wystawionym na działanie porywistych wiatrów przedstawiają obraz całkowitego wyniszczenia; jałowa i wyschła ziemia przeziera spod pożółkłej, niskiej trawy, której sinawa barwa w szczególny sposób odbija od skrawka soczystej zieleni, widniejącej w parowach ciągnących się wzdłuż dawnej linii kozackiej; i w innych miejscach osłoniętych od wiatru. Nie ma tu również żadnych śladów uprawy roli, nie ma ich nawet w pobliżu chutorów, które są czymś zbliżonym do szałasów. Chutory budowane są najczęściej w głębokich jarach, na których dnie znajdują się źródła i drzewa; słowem, są to ustronia niezwykle zaciszne i miłe, ale dostrzega się je dopiero znalazłszy się w ich wnętrzu i nie zmieniają ogólnego wyglądu krajobrazu. Na zboczach jarów rośnie po kilka drzew, wznosząc ponad nimi swe korony, ale żadne z drzew nie zapuszcza korzeni w krainie wiatrów.
Tegoż dnia.
W Carycynie.
Po kilku wiorstach od ostatniej stacji spostrzegliśmy dwa suhaki, będące odmianą antylop, wielkości koźlęcia; mają one górną wargę tak długą, że muszą paść się, idąc tyłem. Znajdowaliśmy się jednak zbyt daleko, by móc dokładnie przyjrzeć się tym szczególnym cechom ich budowy. Wzbił się przed nami do lotu orzeł z gatunku największych; uniósł się w górę dopiero wówczas, gdy mój powóz już niemal na niego najeżdżał.
Następnie jechaliśmy długo pod górę, a gdy wreszcie dostaliśmy się na ostatnie wzniesienie, przed naszymi oczyma otworzył się nowy krajobraz: ujrzeliśmy w całej okazałości wylew Wołgi. Jest to widok zbyt niezwykły, by pokusić się o jego opis. Widziałem już wylew Nilu, ale przeważająca część wody zostaje tam wchłonięta przez kanały, tak że nawet do nawadniania większości pól ryżowych trzeba używać specjalnych maszyn. Tutaj zaś rzeka tworzy rozległy archipelag wysp, połączonych lasami wyrastającymi z głębi wód. Wygląda to jak potop opisany przez Owidiusza. Ryby siedzą rzeczywiście na drzewach i staczają bitwy z różnymi gatunkami szczurów, które się tam schroniły. Gmelinowi zawdzięczamy ciekawe szczegóły na temat ich zmyślności.
Z wzniesienia zjechaliśmy galopem aż do samego Carycyna, małego miasteczka, które zostało niemal całkowicie zniszczone przez pożar, ale wyszło z tej ogniowej próby świetniejsze niż przedtem, zostało bowiem odbudowane w znacznie porządniejszy sposób. Mieszkam w małym, drewnianym, bardzo ładnym domku, sprawiającym wrażenie, jakby przed chwilą wyszedł z rąk robotników. Można rzec, iż Rosjanie celują w budowlach tego rodzaju.
27 maja.
W Sarepcie.
Przeprawiwszy się przez rzekę Carycę, opuściłem Europę, by wkroczyć do Azji. Tę maleńką rzeczkę najprzedniejsi geo – grafowie uważają za granicę dwóch części świata. Jakby dla potwierdzenia ich mniemań na przeciwległym brzegu rozłożyli swe namioty Kałmucy; ich azjatyckie postacie wypełniają całe nadbrzeże. W stroju niczym nie różnią się od figur, które Watteau, Pillement i inni malarze z tej samej szkoły zwą Chińczykami i pod tą nazwą umieszczają na panneaux i supraportach. Na czubkach ogolonych głów mają czapeczki w kształcie grzybka, spod których spada długi warkocz na tył głowy. Kobiety noszą dwa warkocze spadające na piersi, nie mają ogolonych głów, a włosy ich rozdzielone są przedziałkiem.
Woda z Wołgi podniosła poziom Carycy, wskutek czego przeprawa nastręczała niejakie trudności. Po trzech godzinach drogi dojechałem do Sarepty, osady, do której spokojni herrnhuterzy przybyli szerzyć zbożne nauki wśród nieokiełznanych Kałmuków. Pobyt w Sarepcie stwarza jak najlepsze warunki do badań nad obyczajami i historią tego ludu. Wszyscy bracia znają tutejszy język, niektórzy nawet umieją pisać po kałmucku, a nauczyli się tego towarzysząc przez całe lata hordom. Z upodobaniem przepisywali tutejsze księgi, bynajmniej nie tybetańskie, lecz pisane w języku, którym mówią Kałmucy, pismem mongolskim, o którego istnieniu w Europie nic się nie wie. Próbkę tego pisma znaleźć można w zbiorze Thevenota, ale dzieło jego stało się tak rzadkie, iż tylko nieliczne biblioteki panujących szczycą się posiadaniem kompletu; białym krukiem jest zwłaszcza tom trzeci. (Powszechnie, jak mi się zdaje, wiadomo, iż zbiór ten nie jest opisem podróży samego Thevenota).
Hordy Kałmuków zbliżają się zazwyczaj ku Wołdze dopiero w jesieni, kiedy wyschną kałuże wód stepowych. Hordy obozujące teraz wokół Sarepty składają się z ludzi, którzy posiadają zbyt małe stada, by móc z nich wyżyć, wskutek czego poświęcili się pracy, to znaczy najbardziej uciążliwemu zajęciu, jakie tylko może przypaść w udziale Kałmukowi. Rękodzielnictwo jest tu bardzo cenione, jak zresztą we wszystkich słabo zaludnionych krajach, i mogłoby im stworzyć dostatnie warunki życia, gdyby więcej przykładali się do pracy. Widziałem, jak całymi dniami przechadzają się po mieście, wygrzewają na słońcu lub przesiadują w sklepach Sarepty, jakby zamierzali lub mieli za co wszystko kupić.
Mój pies wywołał wśród nich ogromne poruszenie. Dowiedziałem się przy sposobności, że Kałmucy łączą z tym zwierzęciem wierzenia w metempsychozę, w związku z czym poczytują sobie za zaszczyt, jeżeli psy pożrą ich ciało po śmierci, a psy chętnie im taki zaszczyt wyświadczają, Kałmucy bowiem, jakkolwiek je czczą, bynajmniej ich nie żywią, gdyż są zbyt skąpi, by dzielić z nimi swe jadło. Kałmucy nawzajem jedzą psie mięso nie wnikając, z jakiego zwierzęcia pochodzi. Psy, gdy nie mają Kałmuków na pożarcie, skazane są na zdobywanie pokarmu polując na susły. Przypuszczam, że czarny pies, który tak się dawał we znaki moim gospodarzom z Kołodieżnej, był jednym z owych wygłodniałych myśliwych.