Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż przez Stepy Astrachania i na Kaukaz 1797-1798 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż przez Stepy Astrachania i na Kaukaz 1797-1798 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 288 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I PO­DRÓŻ Z MO­SKWY DO SA­REP­TY

15 maja (sta­re­go sty­lu) 1797.

Zło­co­ne wie­że Mo­skwy nik­ną w błę­kit­nie­ją­cej dali. Że­gnaj, Eu­ro­po, wstrzą­sa­na nie­po­ko­jem! Jadę ode­tchnąć w ci­chej, spo­koj­nej Azji.

Dziś skłon­ny je­stem pójść śla­dem miesz­kań­ców Wscho­du, dla któ­rych pierw­szy dzień po­dró­ży ka­ra­wa­ną jest za­wsze naj­krót­szy. Czy­tel­ni­ko­wi przy­rze­kam tyl­ko jed­no: na nic nie za­my­kać oczu. Opo­wiem o wszyst­kim, co­kol­wiek przy­da­rzy mi się zo­ba­czyć; nie­kie­dy do­rzu­cę uwa­gi, któ­re – po­chle­biam so­bie – za­in­te­re­su­ją na­wet znaw­ców, nie będą bo­wiem dzie­łem przy­pad­ku: za­pi­sy­wać je będę w prze­ko­na­niu, że wszel­ka praw­da ty­czą­ca się hi­sto­rii czło­wie­ka lub na­tu­ry jest rze­czą tak waż­ną, iż z ocho­tą na­le­ży dla jej zgłę­bie­nia wy­rzec się od­po­czyn­ku i roz­ryw­ki.

16 maja.

Jadę z bie­giem rze­ki Mo­skwy. Oko­li­ca jest pięk­na i tak lud­na, że za­wsze wi­dać rów­no­cze­śnie kil­ka wsi. W jed­nej z nich ob­cho­dzo­no wła­śnie ja­kąś uro­czy­stość. Co za wspa­nia­łość w stro­jach wie­śnia­czek! Czep­ce i chu­s­ty ha­fto­wa­ne zło­tem i tak pięk­nie wy­ko­na­ne, jak gdy­by po­cho­dzi­ły z sa­me­go Kon­stan­ty­no­po­la. Wie­lu po­dróż­ni­ków mó­wi­ło o nę­dzy ro­syj­skie­go chło­pa; co do mnie, opi­su­ję to, co wi­dzę sam, nie zaś to, co inni wi­dzie­li. Wsze­la­ko i ja prze­ko­ny­wam się, że mie­li słusz­ność: im bar­dziej od­da­lam się od Mo­skwy, pięk­ne wsie sta­ją się… co­raz rzad­sze. Domy są mniej­sze, kry­te sło­mą, a za­miast okien mają otwo­ry z wsta­wio­ny­mi ka­wał­ka­mi szkła.

Od­no­szę wra­że­nie, że byt ro­syj­skie­go chło­pa w znacz­nym stop­niu za­le­ży od jego pana. Oto na przy­kład mała wio­ska za­le­d­wie z dwu­na­stu chat zło­żo­na, a czte­rech ma pa­nów. Miesz­kań­com nie wy­cho­dzi to chy­ba na do­bre.

17 maja.

Na po­chwa­łę Ko­łom­ny, ostat­nie­go z mia­ste­czek, przez któ­re prze­jeż­dża­łem, po­wie­dzieć mu­szę, że przed każ­dym do­mem stoi tam na wóz­ku becz­ka wody, aże­by w ra­zie po­ża­ru była za­wsze pod ręką. Ko­łom­na do dziś nosi na so­bie śla­dy daw­nej świet­no­ści.

Prze­byw­szy Okę zna­la­złem się w in­nej gu­ber­ni. Kra­jo­braz jest tu zu­peł­nie od­mien­ny: so­sny i brzo­zy ustę­pu­ją miej­sca ro­ślin­no­ści kra­jów bar­dziej po­łu­dnio­wych. Rów­nież i miesz­kań­cy gu­ber­ni ria­zań­skiej róż­nią się od miesz­kań­ców oko­lic Mo­skwy ubio­rem, spo­so­bem bu­do­wa­nia do­mów i oby­cza­ja­mi. Ko­bie­ty no­szą na wierzch­nim odzie­niu bia­łe ka­fta­ny la­mo­wa­ne czer­wie­nią, na gło­wie zaś ro­dzaj mi­try, z któ­rej zwi­sa­ją szkla­ne pa­cior­ki; moż­na by je po­czy­tać za ka­płan­ki ja­kie­goś bó­stwa. Wszyst­kie z za­mi­ło­wa­niem od­da­ją się grze po­dob­nej do wło­skich boc­cet­ti, z tą róż­ni­cą, że za­miast kul po­słu­gu­ją się ja­ja­mi. Kraj jest tu fa­li­sty i ży­zny.

18 maja.

Za Ria­za­niem ko­bie­ty – chcia­ło­by się rzec – no­szą na czep­cach la­taw­ce; jest to naj­lep­sze okre­śle­nie, ja­kie umiem dla tego stro­ju wy­na­leźć. Chcia­łem na­ry­so­wać por­tret mo­jej go­spo­dy­ni, lecz gdy to spo­strze­gła, skry­ła się na pie­cu, a nie mo­głem prze­cież udać się jej śla­dem. Nie­le­piej po­wio­dło mi się i w sa­mej wio­sce; ko­bie­ty i dziew­czę­ta ucie­ka­ły, kie­dy tyl­ko za­mie­rza­łem się do nich zbli­żyć.

19 maja.

Riażsk jest nie­wiel­kim mia­stecz­kiem; od­by­wał się tu wła­śnie zjazd szlach­ty. O nie­jed­nym z owych szlach­ci­ców trud­no by­ło­by po­wie­dzieć, że od­zna­cza się szla­chet­nym wy­glą­dem, wsze­la­ko przy­ja­ciel­ska ich uprzej­mość nie po­zwa­la­ła o tym pa­mię­tać.

20 maja.

Sko­rzy­sta­łem z kil­ku­go­dzin­ne­go po­sto­ju, aże­by zro­bić prze­gląd mo­jej bi­blio­te­ki. Do­strze­gam – ku wiel­kie­mu ża­lo­wi – że nie za­bra­łem ze sobą au­to­rów, któ­rzy w tych stro­nach by­li­by mi naj­bar­dziej przy­dat­ni, jak choć­by de Gu­ignes, d'Her­be­lot, Pétis de la­Cro­ix, Abul­gha­zi i inni. Na szczę­ście zro­bi­łem wy­ciąg ze wszyst­kich tych pi­sa­rzy: jest to atlas chro­no­lo­gicz­ny, któ­rym będę się nie­kie­dy po­słu­gi­wał. Skła­da się on z trzy­dzie­stu sied­miu map hi­sto­rycz­nych, któ­re za­czy­na­ją się od roku 2000 przed na­szą erą, się­ga­ją zaś aż do na­szych cza­sów. Każ­da z map przed­sta­wia po­li­tycz­ny stan świa­ta w koń­cu każ­de­go stu­le­cia; na mar­gi­ne­sie fi­gu­ru­ją imio­na pa­nu­ją­cych. Mię­dzy mapy wsta­wio­ny jest opis wy­da­rzeń w po­rząd­ku chro­no­lo­gicz­nym. Każ­da część świa­ta ma swój osob­ny atlas za­wie­ra­ją­cy trzy­dzie­ści sie­dem map. Atlas sa­mej tyl­ko Azji kosz­to­wał mnie pięć lat żmud­nej pra­cy; on to wła­śnie zdo­był mi uzna­nie abbé Bar­théle­my'ego. Roz­mo­wy z tym sław­nym mę­żem były dla mnie praw­dzi­wą roz­ko­szą. Atlas ów to­wa­rzy­szy mi w po­dró­ży po Azji.

21 maja.

Mię­dzy Ko­zło­wem a Tam­bo­wem na­tkną­łem się na mnó­stwo sta­ro­żyt­nych oko­pów, któ­rych po­czą­tek się­ga bez wąt­pie­nia cza­sów, kie­dy ludy ko­czow­ni­cze za­pusz­cza­ły się aż w te oko – lice. Owe bu­dow­le ziem­ne od­zna­cza­ją się nad­zwy­czaj­ną trwa­ło­ścią, przy­czy­na zaś tego zja­wi­ska jest na­der pro­sta: po­nie­waż wzno­szą się pod ką­tem 45 stop­ni, same z sie­bie nie mogą ulec znisz­cze­niu. W Kaf­fie ist­nie­je sza­niec, z pew­no­ścią ten sam, któ­ry opi­su­je He­ro­dot, kie­dy mówi że wi­dział okop usy­pa­ny przez nie­wol­ni­ków scy­tyj­skich w cza­sach Ky­ak­sa­re­sa, kró­la Me­dów.

Wy­da­je mi się, iż miesz­kań­cy gu­ber­ni tam­bow­skiej nie od­zna­cza­ją się taką ru­chli­wo­ścią jak chło­pi mo­skiew­scy. Kie­dy chce się ich uj­rzeć w gro­ma­dzie, wraz z żo­na­mi, wy­star­czy zajść do obe­rży przed sa­mym za­cho­dem słoń­ca, gdy by­dło wra­ca z pa­stwisk. Jest to naj­bar­dziej żywy, a za­ra­zem naj­przy­jem­niej­szy ob­raz wsi, jaki moż­na tu­taj zo­ba­czyć.

22 maja.

Dziś po raz pierw­szy wi­dzia­łem mo­gi­łę, czy­li tu­mu­lus. Mo­gi­ły są je­dy­ny­mi pa­miąt­ka­mi po lu­dach, któ­re tu nie­gdyś za­miesz­ki­wa­ły lub wę­dro­wa­ły przez te oko­li­ce. Nie­co da­lej zna­la­złem wśród ste­pu nie­zli­czo­ną ilość ma­łych kop­ców na dwie sto­py wy­so­kich, o trzy­sto­po­wej śred­ni­cy. Nie wie­dzia­łem zra­zu, kto by je mógł usy­pać, na ko­niec spo­strze­głem mnó­stwo ma­łych zwie­rzą­tek o żół­tej sier­ści i czar­nych pyszcz­kach, któ­re sta­wa­ły na tyl­nych łap­kach i unió­sł­szy do góry gło­wy, gwiz­da­ły z ca­łych sił. Lu­dzie moi orze­kli jed­no­gło­śnie, że to mał­py; w isto­cie, z po­sta­wy po­dob­ne były do małp, wnet jed­nak zo­rien­to­wa­łem się, że to bo­ba­ki, czy­li wiel­kie świ­sta­ki ste­po­we, któ­re Ko­za­cy i Ru­si­ni na­zy­wa­ją baj­ba­ka­mi. Zda­je się, że za­ło­ży­ły one wo­kół Pa­no­wy, sta­cji cał­ko­wi­cie od­osob­nio­nej, swo­ją sto­li­cę, po­nie­waż da­lej nie wi­dzia­łem już ani jed­ne­go.

Twier­dza No­wo­cho­pior­ska­ja jest ostat­nim mia­stem ro­syj­skim po tej stro­nie rze­ki.

23 maja.

Na sta­cji Uriu­piń­ska­ja.

Za rze­ką Cho­pior koń­czy się Ro­sja i dro­ga wie­dzie przez ste­py Donu.

Pi­szę to na bi­wa­ku przy bla­sku ogni­ska, na któ­rym Ko­za­cy sma­żą ryby; sta­cje pocz­to­we miesz­czą się tu zwy­kle w ste­pie, z dala od wio­sek, któ­re szlak po­dróż­ny wy­mi­ja. Ko­za­cy tłu­ma­czą, że sta­cje dla­te­go wzno­szą się w ste­pie, by ko­nie zna­la­zły w po­bli­żu pod do­stat­kiem pa­szy i aby oni dzię­ki temu mie­li je bar­dziej pod ręką. Przy­pusz­czam jed­nak, że wła­ści­wą przy­czy­ną była chęć nie­do­pusz­cze­nia do wio­sek ku­rie­rów i in­nych po­dróż­nych, któ­rzy się w nich zbyt­nio pa­no­szy­li. Ato­li dziś prze­jezd­ni wstę­pu­ją­cy do sta­nic do­zna­ją życz­li­we­go przy­ję­cia i mogą żą­dać wszyst­kie­go, cze­go pra­gną. Sta­ni­ca jest na­zwą, któ­rą Ko­za­cy na­da­ją swo­im wsiom.

Nie­dzie­la, 24 maja.

Na sta­cji Orie­chow­ska­ja.

Ko­za­cy po­ka­za­li mi dwie sta­ni­ce po­ło­żo­ne u prze­pra­wy przez rze­ki Bu­zu­łuk i Ku­mył­gę, czy­li Ku­mył­cyn­kę. Po­nie­waż była nie­dzie­la, lud­ność wy­le­gła przed domy: do­stat­nio ubra­ni męż­czyź­ni, już tro­chę pod­pi­ci, śpie­wa­li; ko­bie­ty były pięk­nie wy­stro­jo­ne. Ubio­ry ich szy­te są cał­kiem na wschod­nią mo­dłę. Naj­więk­szym prze­py­chem od­zna­cza­ją się je­dwab­ne rę­ka­wy u ko­szul, u bied­niej­szych płó­cien­ne, ma­lo­wa­ne w wiel­kie czer­wo­ne kwia­ty. Tur­ba­ny ko­biet mają dwa dzi­wacz­ne wy­so­kie rogi.

Na­po­tka­li­śmy w ste­pie sta­do bo­ba­ków, czy­li wiel­kich świ­sta­ków, któ­rych po­ciesz­ne gry­ma­sy za­ba­wia­ły nas przez kil­ka chwil.

Zna­la­złem tu coś na kształt domu, gdzie mam na­dzie­ję spę­dzić spo­koj­nie noc dzię­ki za­po­bie­gli­wo­ści Ko­za­ków, któ­rzy wy­pę­dzi­li z wnę­trza ko­ma­ry. W tym celu przy­nie­śli do izby ko­cio­łek na­peł­nio­ny roz­ża­rzo­ny­mi wę­gla­mi i pew­nym ga­tun­kiem ziół; z ko­cioł­ka uno­sił się gę­sty dym i moc­ny ko­rzen­ny za­pach. Zio­ła pa­li­ły się przez ja­kiś czas, po czym Ko­za­cy za­tka­li sło­mą otwo­ry, któ­re za­stę­pu­ją w moim miesz­ka­niu okna, i istot­nie, w chwi­li obec­nej nie ma już w nim nie­pro­szo­nych go­ści. Ko­za­cy co wie­czór do­ko­nu­ją ta­kie­go oka­dza­nia w miej­scach po­sto­ju, a ko­nie, zna­jąc sku­tek tych za­bie­gów, gro­ma­dzą się wo­ko­ło, tak że spra­wia­ją wra­że­nie, jak gdy­by pod­cho­dzi­ły do ogni­ska chcąc się ogrzać, co wy­da­je się dziw­ne, je­że­li nie zna się wła­ści­we­go po­wo­du.

Mło­dzi Ko­za­cy urzą­dzi­li mi po­kaz wal­ki: naj­pięk­niej­szy mo­ment za­pa­sów po­le­ga na tym, że chwy­ciw­szy prze­ciw­ni­ka za pas, pada się z roz­ma­chem do tyłu, wsku­tek cze­go prze­ciw­nik zo­sta­je prze­rzu­co­ny po­nad gło­wą, wy­wra­ca­jąc mimo woli ko­zioł­ka w do­sta­tecz­nie gwał­tow­ny spo­sób, by po­ła­mać so­bie ko­ści. Ale Ko­za­cy nie są tacy de­li­kat­ni i pod­no­si­li się za­do­wo­le­ni z sie­bie, jak­by wy­ko­na­li ho­łub­ca w tań­cu. God­ny pod­kre­śle­nia jest fakt, że za­pa­som tym hi­sto­ria Ko­za­czy­zny za­wdzię­cza, być może, swo­je po­cząt­ki. Wy­ja­śnię to do­kład­niej: Gdy Wło­dzi­mierz Wiel­ki pod­bił Cher­son w Tau­ry­dzie, syn jego Mści­sław prze­pra­wił się przez Bos­for i przy­bił do pół­wy­spu Ta­mań, któ­ry był wów­czas sto­li­cą księ­stwa tmu­ta­ra­kań­skie­go. Pod­bo­jo­wi temu ksią­żę Ja­sów i Ka­so­gów sprze­ci­wił się, wo­bec cze­go po­sta­no­wio­no roz­strzy­gnąć spór po­je­dyn­kiem bez uży­cia bro­ni. Mści­sław od­niósł zwy­cię­stwo.

Po­nie­dzia­łek, 25 maja.

Na sta­cji Ko­ło­dież­na­ja.

Opu­ści­łem dziś rano moje schro­nie­nie po­krze­pio­ny po po­przed­niej źle prze­spa­nej nocy i wkrót­ce zna­la­złem się nad Mie­dwie­di­cą, w ja­kiejś ko­zac­kiej wio­sce. Było jesz­cze świę­to i cała lud­ność no­si­ła od­święt­ne stro­je, tak jak i dnia po­przed­nie­go. Dziew­czę­ta prze­cha­dza­ły się gro­mad­ka­mi, trzy­ma­jąc się za ręce i śpie­wa­jąc chó­rem. Męż­czyź­ni sie­dzie­li w gru­pach po kil­ku, przy­braw­szy po­sta­wę peł­ną god­no­ści. Nie kła­nia­li mi się nig­dy pierw­si, ale gdy ich po­zdra­wia­łem, wsta­wa­li wszy­scy ra­zem i od­da­wa­li mi ukło­ny; to samo zda­rzy­ło mi się już wczo­raj.

Prze­pra­wa przez Mie­dwie­di­cę wy­glą­da do­syć dzi­ko. Jest wpraw­dzie pe­wien ro­dzaj pro­mu do użyt­ku po­dróż­nych, ale Ko­za­cy prze­pły­wa­ją rze­kę w ło­dziach, cią­gnąc za sobą ko­nie wpław.

Nie­co da­lej zna­la­złem się w ste­pie ro­ją­cym się od su­słów. Nie­któ­re ucie­ka­ły, by ukryć się w swych nor­kach, inne zaś po­zo­sta­wa­ły u wej­ścia do nich, jak­by chcąc nas zo­ba­czyć. Ko­za­cy uwa­ża­ją te małe zwie­rząt­ka za naj­groź­niej­szych wro­gów swych plo­nów.

Do­je­cha­łem na ko­niec do sta­cji Ko­ło­dież­na­ja; w od­le­gło­ści dwu­dzie­stu kro­ków od niej na­po­tka­łem obe­rżę. Zna­la­zł­szy tak wy­god­ne schro­nie­nie, po­sta­no­wi­łem za­trzy­mać się do ju­tra. Nie mogę się na nic uskar­żać: do­mek jest mały, ale czy­sty, a go­spo­da­rze uprzej­mi i we­se­li. Miej­sce to wy­da­ło mi się roz­kosz­ne zwłasz­cza dla­te­go, że nie jest się tu na­pa­sto­wa­nym przez chma­ry ko­ma­rów nę­ka­ją­cych kra­inę, przez któ­rą po­przed­nio prze­jeż­dża­łem. Brak ich na­le­ży za­wdzię­czać za­pew­ne temu, że rów­ni­na jest su­cha i piasz­czy­sta; na za­cho­dzie za­my­ka ją łań­cuch wy­so­kich pa­gór­ków wzno­szą­cych się na prze­ciw­le­głym brze­gu Donu, za to ze wszyst­kich in­nych stron roz­cią­ga się w nie­ob­ję­tą wzro­kiem dal i wy­da­je się bar­dziej bez­lud­na od kra­in, któ­re do­tych­czas wi­dzia­łem. Pa­nu­ją­cy tu na­strój sa­mot­no­ści zda­je się za­chę­cać do spę­dze­nia kil­ku dni na roz­my­śla­niach czy na­wet ma­rze­niach od­po­wia­da­ją­cych mi znacz­nie bar­dziej niż chłod­na roz­wa­ga. Gdy­bym się jed­nak za­trzy­mał, cóż po­wie­dzie­li­by moi słu­żą­cy i Ko­za­cy ze sta­cji? Tak oto za­wsze pada się ofia­rą oba­wy przed tym, co lu­dzie po­wie­dzą.

Nie mogę za­koń­czyć za­pi­ski nie opo­wie­dziaw­szy o no­wym ga­tun­ku szkod­ni­ka, któ­ry za­kłó­ca spo­kój tego pust­ko­wia, a ra­czej mo­ich go­spo­da­rzy, je­dy­nych jego miesz­kań­ców. Od trzech lat osie­dlił się w po­bli­żu wiel­ki czar­ny bry­tan z bia­łym pod­gar­dlem, aby żyć na ich koszt. Wy­ko­rzy­stu­je każ­dą oka­zję, by wpaść do obej­ścia, i zdu­mie­wa­ją­co zręcz­nie ska­cze, by ścią­gnąć mię­so za­wie­szo­ne na ha­kach; po­nie­waż zaś dom jest ni­ski, nie­mal za­wsze mu się to uda­je. Nie­rzad­ko zrzu­ca po­kry­wy na­czyń, gdzie prze­cho­wu­je się mle­ko, i opróż­nia je do ostat­niej kro­pli. Przed­mio­tem jego naj­częst­szych kra­dzie­ży jest pie­czeń. Po­nie­waż go­spo­da­rze moi go­tu­ją na świe­żym po­wie­trzu, w od­le­gło­ści trzy­dzie­stu kro­ków od domu, po­tra­fi za­wsze wy­pa­trzeć mo­ment, gdy ni­ko­go nie ma w po­bli­żu, prze­wra­ca gar­nek, po­ry­wa zeń go­rą­ce mię­so i ucie­ka ze swym łu­pem.

Go­spo­dy­ni była nie­zmor­do­wa­na, opo­wia­da­jąc o jego pso­tach. Dzi­siej­sze­go wie­czo­ra ów Car­to­uché przy­szedł zno­wu i wbrew zwy­cza­jom po­ło­żył się do­syć bli­sko domu. Go­spo­darz na­tych­miast uzbro­ił się w czer­kie­ski szty­let, je­dy­ną broń, jaką w domu po­sia­dał, ale nie­przy­ja­ciel, spo­strze­gł­szy ten ma­newr, wol­no wy­co­fał się, uważ­nie nas wszyst­kich ob­ser­wu­jąc, i znik­nął w wy­so­kich tra­wach. Go­spo­dy­ni za­pew­nia­ła zu­peł­nie po­waż­nie, że to chy­ba ja­kiś wcie­lo­ny dia­beł, i przy­ta­cza­ła na do­wód fakt, iż Ko­za­cy czę­sto do nie­go strze­la­li, lecz nie zdo­ła­li go zra­nić. Cała ta hi­sto­ria może się wy­dać dzie­ci­na­dą, ale czu­łem się w obo­wiąz­ku do­rzu­cić ją do fak­tów świad­czą­cych o in­stynk­cie, któ­ry sta­no­wi prze­cież wła­ści­wą me­ta­fi­zy­kę świa­ta zwie­rząt i ogni­wo łą­czą­ce ów świat ze świa­tem istot ludz­kich.

26 maja.

Na sta­cji Iłow­lin­ska­ja.

Prze­pra­wia­jąc się przez rze­kę Iłow­lę, znów prze­jeż­dża­łem przez wio­skę ko­zac­ką, a choć nie był to już praż­nik (świę­to), lecz dzień ro­bo­czy, nie wi­dzia­łem, żeby zaj­mo­wa­no się ja­kąś pra­cą. Wy­da­je mi się, że far­nien­te cie­szy się wiel­kim po­wo­dze­niem u tego ludu. Do jego naj­bar­dziej wi­docz­nych cech na­le­ży rów­nież po­boż­ność, spo­strze­gam bo­wiem wszę­dzie prze­pięk­ne cer­kwie. Są­dzę tak nie tyl­ko po wio­skach, przez któ­re prze­jeż­dżam, lecz i po tych, któ­re do­strze­ga­łem z od­da­li. Sta­cja, gdzie obec­nie prze­by­wam, gra­ni­czy z za­le­wa­mi Donu i wy­raź­nie moż­na do­strzec prze­ciw­le­gły brzeg rze­ki, na któ­rym pa­gór­ki o bia­ła­wych zbo­czach spra­wia­ją wra­że­nie po­ma­lo­wa­nych.

Te­goż dnia.

Na sta­cji Gra­czew­ska­ja.

Jadę wciąż wzdłuż bie­gu Donu, ale nie wi­dzia­łem jesz­cze ło­ży­ska tej kró­lo­wej rzek Scy­tii, słyn­nej Ta­na­is, opie­wa­nej przez po­etów i hi­sto­ry­ków grec­kich, a prze­mie­rza­nej tak czę­sto prze­ze mnie pod­czas lek­tu­ry He­ro­do­ta, Stra­bo­na czy Pto­le­me­usza. Z od­da­li wi­dzia­łem wie­że sta­ni­cy Bie­ło­jew­ska­ja.

Opu­ści­łem wresz­cie nad­doń­skie kra­iny, by wejść na pas zie­mi roz­dzie­la­ją­cy Don od Woł­gi, a na­stęp­nie dro­gą wy­raź­nie wzno­szą­cą się prze­by­łem prze­strzeń trzy­dzie­stu wiorst, z cze­go moż­na wno­sić, że daw­ny pro­jekt prze­ko­pa­nia tu ka­na­łu nie był­by ła­twy do urze­czy­wist­nie­nia.

Roz­le­głe rów­ni­ny roz­cią­ga­ją­ce się na pła­sko­wzgó­rzu wy­sta­wio­nym na dzia­ła­nie po­ry­wi­stych wia­trów przed­sta­wia­ją ob­raz cał­ko­wi­te­go wy­nisz­cze­nia; ja­ło­wa i wy­schła zie­mia prze­zie­ra spod po­żół­kłej, ni­skiej tra­wy, któ­rej si­na­wa bar­wa w szcze­gól­ny spo­sób od­bi­ja od skraw­ka so­czy­stej zie­le­ni, wid­nie­ją­cej w pa­ro­wach cią­gną­cych się wzdłuż daw­nej li­nii ko­zac­kiej; i w in­nych miej­scach osło­nię­tych od wia­tru. Nie ma tu rów­nież żad­nych śla­dów upra­wy roli, nie ma ich na­wet w po­bli­żu chu­to­rów, któ­re są czymś zbli­żo­nym do sza­ła­sów. Chu­to­ry bu­do­wa­ne są naj­czę­ściej w głę­bo­kich ja­rach, na któ­rych dnie znaj­du­ją się źró­dła i drze­wa; sło­wem, są to ustro­nia nie­zwy­kle za­cisz­ne i miłe, ale do­strze­ga się je do­pie­ro zna­la­zł­szy się w ich wnę­trzu i nie zmie­nia­ją ogól­ne­go wy­glą­du kra­jo­bra­zu. Na zbo­czach ja­rów ro­śnie po kil­ka drzew, wzno­sząc po­nad nimi swe ko­ro­ny, ale żad­ne z drzew nie za­pusz­cza ko­rze­ni w kra­inie wia­trów.

Te­goż dnia.

W Ca­ry­cy­nie.

Po kil­ku wior­stach od ostat­niej sta­cji spo­strze­gli­śmy dwa su­ha­ki, bę­dą­ce od­mia­ną an­ty­lop, wiel­ko­ści koź­lę­cia; mają one gór­ną war­gę tak dłu­gą, że mu­szą paść się, idąc ty­łem. Znaj­do­wa­li­śmy się jed­nak zbyt da­le­ko, by móc do­kład­nie przyj­rzeć się tym szcze­gól­nym ce­chom ich bu­do­wy. Wzbił się przed nami do lotu orzeł z ga­tun­ku naj­więk­szych; uniósł się w górę do­pie­ro wów­czas, gdy mój po­wóz już nie­mal na nie­go na­jeż­dżał.

Na­stęp­nie je­cha­li­śmy dłu­go pod górę, a gdy wresz­cie do­sta­li­śmy się na ostat­nie wznie­sie­nie, przed na­szy­mi oczy­ma otwo­rzył się nowy kra­jo­braz: uj­rze­li­śmy w ca­łej oka­za­ło­ści wy­lew Woł­gi. Jest to wi­dok zbyt nie­zwy­kły, by po­ku­sić się o jego opis. Wi­dzia­łem już wy­lew Nilu, ale prze­wa­ża­ją­ca część wody zo­sta­je tam wchło­nię­ta przez ka­na­ły, tak że na­wet do na­wad­nia­nia więk­szo­ści pól ry­żo­wych trze­ba uży­wać spe­cjal­nych ma­szyn. Tu­taj zaś rze­ka two­rzy roz­le­gły ar­chi­pe­lag wysp, po­łą­czo­nych la­sa­mi wy­ra­sta­ją­cy­mi z głę­bi wód. Wy­glą­da to jak po­top opi­sa­ny przez Owi­diu­sza. Ryby sie­dzą rze­czy­wi­ście na drze­wach i sta­cza­ją bi­twy z róż­ny­mi ga­tun­ka­mi szczu­rów, któ­re się tam schro­ni­ły. Gme­li­no­wi za­wdzię­cza­my cie­ka­we szcze­gó­ły na te­mat ich zmyśl­no­ści.

Z wznie­sie­nia zje­cha­li­śmy ga­lo­pem aż do sa­me­go Ca­ry­cy­na, ma­łe­go mia­stecz­ka, któ­re zo­sta­ło nie­mal cał­ko­wi­cie znisz­czo­ne przez po­żar, ale wy­szło z tej ognio­wej pró­by świet­niej­sze niż przed­tem, zo­sta­ło bo­wiem od­bu­do­wa­ne w znacz­nie po­rząd­niej­szy spo­sób. Miesz­kam w ma­łym, drew­nia­nym, bar­dzo ład­nym dom­ku, spra­wia­ją­cym wra­że­nie, jak­by przed chwi­lą wy­szedł z rąk ro­bot­ni­ków. Moż­na rzec, iż Ro­sja­nie ce­lu­ją w bu­dow­lach tego ro­dza­ju.

27 maja.

W Sa­rep­cie.

Prze­pra­wiw­szy się przez rze­kę Ca­ry­cę, opu­ści­łem Eu­ro­pę, by wkro­czyć do Azji. Tę ma­leń­ką rzecz­kę naj­przed­niej­si geo – gra­fo­wie uwa­ża­ją za gra­ni­cę dwóch czę­ści świa­ta. Jak­by dla po­twier­dze­nia ich mnie­mań na prze­ciw­le­głym brze­gu roz­ło­ży­li swe na­mio­ty Kał­mu­cy; ich azja­tyc­kie po­sta­cie wy­peł­nia­ją całe nad­brze­że. W stro­ju ni­czym nie róż­nią się od fi­gur, któ­re Wat­te­au, Pil­le­ment i inni ma­la­rze z tej sa­mej szko­ły zwą Chiń­czy­ka­mi i pod tą na­zwą umiesz­cza­ją na pan­ne­aux i su­pra­por­tach. Na czub­kach ogo­lo­nych głów mają cza­pecz­ki w kształ­cie grzyb­ka, spod któ­rych spa­da dłu­gi war­kocz na tył gło­wy. Ko­bie­ty no­szą dwa war­ko­cze spa­da­ją­ce na pier­si, nie mają ogo­lo­nych głów, a wło­sy ich roz­dzie­lo­ne są prze­dział­kiem.

Woda z Woł­gi pod­nio­sła po­ziom Ca­ry­cy, wsku­tek cze­go prze­pra­wa na­strę­cza­ła nie­ja­kie trud­no­ści. Po trzech go­dzi­nach dro­gi do­je­cha­łem do Sa­rep­ty, osa­dy, do któ­rej spo­koj­ni her­rn­hu­te­rzy przy­by­li sze­rzyć zboż­ne na­uki wśród nie­okieł­zna­nych Kał­mu­ków. Po­byt w Sa­rep­cie stwa­rza jak naj­lep­sze wa­run­ki do ba­dań nad oby­cza­ja­mi i hi­sto­rią tego ludu. Wszy­scy bra­cia zna­ją tu­tej­szy ję­zyk, nie­któ­rzy na­wet umie­ją pi­sać po kał­muc­ku, a na­uczy­li się tego to­wa­rzy­sząc przez całe lata hor­dom. Z upodo­ba­niem prze­pi­sy­wa­li tu­tej­sze księ­gi, by­najm­niej nie ty­be­tań­skie, lecz pi­sa­ne w ję­zy­ku, któ­rym mó­wią Kał­mu­cy, pi­smem mon­gol­skim, o któ­re­go ist­nie­niu w Eu­ro­pie nic się nie wie. Prób­kę tego pi­sma zna­leźć moż­na w zbio­rze The­ve­no­ta, ale dzie­ło jego sta­ło się tak rzad­kie, iż tyl­ko nie­licz­ne bi­blio­te­ki pa­nu­ją­cych szczy­cą się po­sia­da­niem kom­ple­tu; bia­łym kru­kiem jest zwłasz­cza tom trze­ci. (Po­wszech­nie, jak mi się zda­je, wia­do­mo, iż zbiór ten nie jest opi­sem po­dró­ży sa­me­go The­ve­no­ta).

Hor­dy Kał­mu­ków zbli­ża­ją się za­zwy­czaj ku Woł­dze do­pie­ro w je­sie­ni, kie­dy wy­schną ka­łu­że wód ste­po­wych. Hor­dy obo­zu­ją­ce te­raz wo­kół Sa­rep­ty skła­da­ją się z lu­dzi, któ­rzy po­sia­da­ją zbyt małe sta­da, by móc z nich wy­żyć, wsku­tek cze­go po­świę­ci­li się pra­cy, to zna­czy naj­bar­dziej uciąż­li­we­mu za­ję­ciu, ja­kie tyl­ko może przy­paść w udzia­le Kał­mu­ko­wi. Rę­ko­dziel­nic­two jest tu bar­dzo ce­nio­ne, jak zresz­tą we wszyst­kich sła­bo za­lud­nio­nych kra­jach, i mo­gło­by im stwo­rzyć do­stat­nie wa­run­ki ży­cia, gdy­by wię­cej przy­kła­da­li się do pra­cy. Wi­dzia­łem, jak ca­ły­mi dnia­mi prze­cha­dza­ją się po mie­ście, wy­grze­wa­ją na słoń­cu lub prze­sia­du­ją w skle­pach Sa­rep­ty, jak­by za­mie­rza­li lub mie­li za co wszyst­ko ku­pić.

Mój pies wy­wo­łał wśród nich ogrom­ne po­ru­sze­nie. Do­wie­dzia­łem się przy spo­sob­no­ści, że Kał­mu­cy łą­czą z tym zwie­rzę­ciem wie­rze­nia w me­temp­sy­cho­zę, w związ­ku z czym po­czy­tu­ją so­bie za za­szczyt, je­że­li psy po­żrą ich cia­ło po śmier­ci, a psy chęt­nie im taki za­szczyt wy­świad­cza­ją, Kał­mu­cy bo­wiem, jak­kol­wiek je czczą, by­najm­niej ich nie ży­wią, gdyż są zbyt ską­pi, by dzie­lić z nimi swe ja­dło. Kał­mu­cy na­wza­jem je­dzą psie mię­so nie wni­ka­jąc, z ja­kie­go zwie­rzę­cia po­cho­dzi. Psy, gdy nie mają Kał­mu­ków na po­żar­cie, ska­za­ne są na zdo­by­wa­nie po­kar­mu po­lu­jąc na su­sły. Przy­pusz­czam, że czar­ny pies, któ­ry tak się da­wał we zna­ki moim go­spo­da­rzom z Ko­ło­dież­nej, był jed­nym z owych wy­głod­nia­łych my­śli­wych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: