Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż przez świat w głąb siebie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż przez świat w głąb siebie - ebook

Autorka opisuje w książce swoją kilkuletnią podróż przez świat w poszukiwaniu siebie. Określając ową drogę metaforycznie jako podróż łodzią przez świat na falach oceanu życia. Zostawiając Wam specjalne mapy i wskazówki (opisuje różne rodzaje metod pracy z sobą, medycyny, uzdrawiania, ajurwedy, qigong, jogi, pranajamy, rytuały szamańskie, kręgi kobiet, pracę z energią, nauki buddyjskie), które pomogą Wam na Waszej drodze — niekoniecznie przez świat, ale aby trafić w głąb siebie.

Kategoria: Nauki społeczne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8273-269-6
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Na początku chciałabym podziękować mężowi, Marcinowi Dobrzańskiemu. Niezmiernie się cieszę, że odnalazłam go na drodze swojego życia i mogliśmy połączyć się cudowną, niespotykaną miłością, aby doświadczać życia, które jest dla nas darem. Marcin ofiarował mi też największy dar, czyli możliwości i przestrzeń do bycia sobą, rozwoju duchowego i kreowania własnego życia, a w rezultacie — do napisania tej książki.

Szczególną wdzięczność za życie chcę wyrazić rodzicom, Janinie i Antoniemu. Kocham Was!

Ogromne podziękowania należą się również wszystkim nauczycielom duchowym — tym wielkim, jak samo Życie czy Budda, i tym, których już nie ma wśród nas (Osho) lub którzy znajdują się bardzo daleko i których jeszcze nie poznałam osobiście (dr Joe Dispenza). Nie zapominam i o tych, którzy zostali moimi przyjaciółmi, czyli o Dominice i Pawle. Dużo zawdzięczam także innym nauczycielom — nie zdołam ich wszystkich teraz wymienić, ale pamiętam o nich oraz o wiedzy i doświadczeniu, które mi sprezentowali.

Z głębi serca dziękuję również mojej przyjaciółce Kamili. Nasze drogi znów się połączyły, gdy zaczęłyśmy wzrastać — jesteśmy bratnimi duszami i rozwijałyśmy się w tym samym kierunku. Pamiętam, jak kiedyś słuchałyśmy pewnego satsangu i później zastanawiałyśmy się, o co tam chodziło, jednak stopniowo przyszło doświadczenie i pełne zrozumienie. Teraz się śmiejemy, że to przecież takie proste. Wszystko odbywało się równolegle, więc można powiedzieć, że szłyśmy przez ten cudowny czas, trzymając się za ręce i dzieląc ze sobą każdym odkryciem. Naprawdę pięknie mieć przy boku osobę, która doświadcza tego samego co ty i rozumie cię w pełni.

Chciałabym złożyć wyrazy wdzięczności także innym ludziom, którzy są lub byli częścią mojego życia, czyli głównie przyjaciołom, znajomym, byłym partnerom, nauczycielom, rodzinie. Oni wszyscy, zasilając moje życie w różnorakie doświadczenia, uczynili je pięknym.Wstęp

Witaj! Cieszę się niezmiernie, że sięgnęłaś lub sięgnąłeś po tę książkę, bo to oznacza, że chociaż odrobinę ciekawi cię droga, którą przebyłam w poszukiwaniu zrozumienia aż do miejsca, gdzie znajduję się teraz, czyli do własnego raju na ziemi. Określam ową drogę metaforycznie jako podróż łodzią przez świat na falach oceanu życia. Kiedyś pewien mój nauczyciel powiedział, że wszystko jest niczym ocean — cały Wszechświat — my zaś, będąc jego częścią, przypominamy fale. Odrobina indywidualności, inny plan duszy, a jednak wszyscy jesteśmy tym samym. Swoją wędrówkę traktuję więc jak przeprawę łodzią przez ocean — czasami bardzo wzburzony, czasami spokojny; niekiedy robi się ciemno i pada deszcz, niekiedy świeci słońce i nabieram wiatru w żagle. Wszystko zawiera się w naszym świecie, składa się on ze wszystkiego: z dobra i zła, z cierpienia i radości, z miłości i złości. Żeglując oceanem życia, musimy mieć szeroko otwarte oczy, by te zjawiska zobaczyć, zrozumieć i zaakceptować.

Niezwykle ważnym aspektem okazuje się kapitan tego statku. Wiele osób płynie przez życie niczym statek bez sternika, sama tak dryfowałam szereg lat. Ster mojej łodzi przejmowali ludzie, którzy byli mi bliscy, lub przekonania, wartości, zakazy i nakazy, w których zostałam wychowana. Poruszałam się w obrębie ram wyznaczanych przez stare programy myślenia i przez ograniczoną świadomość. Właściwy cel nadaje życiu sens. Ale najpierw trzeba odnaleźć i pokochać siebie, dowiedzieć się, kim się jest i czego naprawdę chce. Tutaj przychodzi mi na myśl kolejny element porównania: jestem łodzią na oceanie życia, a do dna owej łodzi ciągle coś się przyczepia — są to poglądy, zasady, uwarunkowania, traumy, różne byty i energie, nie tylko moje, lecz także odziedziczone czy kolektywne. Zadaniem człowieka jest oczyścić się ze wszystkiego, co nabyte, co zasłania jego prawdziwą, wewnętrzną kreację; wydobyć swoją rzeczywistą tożsamość, zacząć kierować się kompasem autentyczności poprzez czystą intuicję. Oczywiście, nie da się wszystkiego „wyczyścić”, przynajmniej ja nie znalazłam na świecie osoby, której by się taka sztuka udała. Ale można usunąć to, co najbardziej nam nie służy, co blokuje doświadczenia, a w rezultacie — odzyskiwać część po części siebie i stwarzać przestrzeń, w której może się zamanifestować dokładnie to, po co przyszliśmy na świat.

Oczyściwszy dno i burty naszej metaforycznej łodzi, wiemy, czego chcemy pod względem emocjonalnym, materialnym, duchowym i fizycznym. Mamy jasno określone cele i priorytety w każdym obszarze życia. Zdajemy sobie sprawę, co jest w nim ważne. Doznajemy prawdy, której nie można się nauczyć ani zrozumieć inaczej niż przez doświadczenie. Przychodzi spokój. Każdy może zmienić swoje życie, lecz musi mieć świadomość, dokąd się kieruje. Przed wiekami mądrze wyraził to myśliciel Seneka: „Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, żaden wiatr nie sprzyja”.

Zapraszam cię na swój statek jako obserwatora. Może część burz, które pokonałam na oceanie, przypomina te, z którymi się zmagasz? Mam nadzieję, że odnajdziesz w moich słowach ukojenie i wzruszenie w trakcie sztormów, miłość, troskę i wsparcie w odszukiwaniu drogi i przejmowaniu steru na okręcie własnego życia. Książka ta z pewnością będzie dla ciebie niczym mapa morska, pełna wiedzy i doświadczenia, która pomoże ci przepłynąć przez ten czasami niespokojny ocean. Chcę zasiać w tobie ziarno odrodzenia i wzbudzić apetyt na doświadczenia. Zainspirować cię, abyś podobnie jak ja wkroczyła (lub wkroczył) na fascynującą drogę samopoznania. Każdy z nas przemierza ten sam ocean, więc tak naprawdę niniejsza książka i zawarte w niej wskazówki są dla każdego. Równocześnie jednak każdy jest inny i każda ścieżka wygląda inaczej. Przeszłam bardzo wyboistą, choć zarazem piękną drogę, by znaleźć się w miejscu, które nazywam własnym rajem, w absolutnej miłości, akceptacji, w zrozumieniu, spokoju i harmonii. Poszukiwałam tego bliżej i dalej, odwiedzając prawie pięćdziesiąt krajów, otwierając się na inne kultury, religie, inne spojrzenia na rzeczywistość, schematy, wartości jakże odmienne od naszych. Gdy tak wędrowałam przez świat, po drodze zostawiałam swoje stare uwarunkowania. Zdzierałam je z siebie niczym kolejne warstwy cebuli, aby w pełni zabłysnąć prawdziwym Ja. Niewątpliwie podróże poszerzają horyzonty, burzą wszystkie stereotypy, z jakich jesteśmy zbudowani, w jakich nas wychowano. Nagle napotykasz szczęśliwych ludzi, którzy są bardzo biedni, i zastanawiasz się: „Jak to możliwe? Przecież mówiono mi od dziecka: ucz się, bo kiedy już skończysz renomowaną szkołę, dostaniesz porządną pracę, a dzięki temu zarobisz dużo pieniędzy, za które kupisz dom, samochód, potem założysz rodzinę i wtedy dopiero będziesz szczęśliwa”. Jednak okazuje się, że wcale tak nie jest. Podróżując po Europie czy Stanach Zjednoczonych Ameryki, nie widziałam równie szczęśliwych ludzi jak przykładowo mnisi buddyjscy. Oni niczego nie mają — jeśli chodzi o dobra materialne — a według mnie są najszczęśliwszymi osobami na świecie. Ich spotkanie stanowiło przełom w moich wojażach i w życiu. Musiałam przejechać tyle tysięcy kilometrów, zobaczyć i zrozumieć tyle ludzkich historii, aby gdzieś na północy Tajlandii, w klasztorze buddyjskim, osiągnąć zrozumienie i zacząć całkowicie zmieniać swoją rzeczywistość.

Na wspomnienie owej fascynującej drogi czuję przypływ ogromnej ekscytacji. Wiem jednak, że mimo wszystko po tym, jak odnalazłam siebie, swój punkt we Wszechświecie, połączenie ze Źródłem, zrozumienie — droga jeszcze się nie skończyła i trwać będzie zapewne po kres moich dni. Lecz już doprowadziła mnie do pięknego miejsca, którym jest „tu i teraz”. Opowiem ci o tej drodze. Może, gdy spojrzysz na rzeczywistość z mojej perspektywy, zdecydujesz się coś zmienić we własnym życiu, by stało się pełniejsze i szczęśliwsze? Nie będziesz musiała (lub musiał) jechać przez świat, tak jak ja, w poszukiwaniu siebie — opowiem o wszystkim, co tam znalazłam. Zostawię specjalne mapy i wskazówki, które pomogą ci na twojej drodze — niekoniecznie przez świat, ale aby trafić w głąb siebie. Dam ci paliwo do kolejnych stopni ewolucji i samopoznania. Obudzę w tobie potrzebę doświadczania prawdy, która nie leży, jak nam się wydaje, gdzieś daleko, tysiące kilometrów stąd, bo jest tu, w nas — ponad czy też pod wszystkimi narzuconymi nam dogmatami i ideami.ROZDZIAŁ II
Przejęcie steru na okręcie życia

Po rozwodzie powoli odzyskiwałam kontrolę nad sterem okrętu swojego życia. Miałam pracę, którą uważałam za spełnione marzenie, nowego chłopaka, który mnie kochał i szanował, byłam niezależna, moja samoocena rosła. Wszystko zaczynało się układać. Niemniej już po pierwszym miesiącu pracy w banku zrozumiałam, że ona jednak nie przynosi mi satysfakcji — w tym przypadku sprawdziło się porzekadło: „Uważaj, o czym marzysz, bo marzenia mogą się spełnić”. Ciążyły na mnie wielka odpowiedzialność, masa obowiązków i ogromny stres. To nie było zajęcie zgodne z moim autentycznym Ja, podobnie jak kierunek studiów, który obrałam. Poszłam na rachunkowość i audyt wewnętrzny, bo moja mama powtarzała: „Księgowa dużo zarabia, więc to dobry fach”; zresztą siostra ukończyła identyczne studia z takiego samego powodu — mama wybrała za nas. Jednak o ile ten zawód odpowiada mojej siostrze, o tyle do mnie nie pasuje ani odrobinę. Gdybym kierowała się intuicją, wybrałabym turystykę albo archeologię, albo chociaż akademię sztuk pięknych. Przed podjęciem decyzji nawet słyszałam taki wewnętrzny głosik doradzający mi turystykę, lecz uznałam, że to prosty kierunek, a chciałam udowodnić, że jestem mądra i coś warta, więc postawiłam na jeden z najtrudniejszych. Później przeczytałam w swej analizie astrologicznej: „Rodzice kochali cię nie do końca za to, kim naprawdę jesteś, ale głównie za to, że spełniałaś pokładane w tobie nadzieje (realizowałaś ich niezrealizowane pasje i ambicje); w związku z tym nie masz wyrobionej potrzeby ani umiejętności wyrażania swojego prawdziwego Ja, tylko ciągle zadowalasz innych i szukasz ich aprobaty; nie jesteś w stanie rozpoznać swojej roli, swojego znaczenia”. Myśląc dziś nad tym twierdzeniem, zgadzam się z nim, może poza kwestią miłości, bo nie mam wątpliwości, że tak czy owak rodzice by mnie kochali. Ale rzeczywiście przyjmowałam rolę osoby, która zdecydowanie częściej robi to, co należy, niż to, co gra w jej sercu. Zresztą w pewnym momencie moje serce w jakiś sposób zostało zablokowane i nie umiałam do niego dotrzeć.

Los okazał się jednak przychylny. Z powodu kryzysu gospodarczego postanowiono zamknąć ten oddział banku, w którym pracowałam, i zaczęto zwalniać pracowników, a ze mną po prostu nie przedłużono umowy. Był to dla mnie duży cios — w końcu, paradoksalnie, o takiej posadzie marzyłam, chociaż teraz za nią nie przepadałam. Już na pierwszym roku studiów po praktykach na stanowisku księgowej wiedziałam, że nigdy nią nie zostanę. Pomyślałam, że jako absolwentka rachunkowości mogę dostać etat w banku, lecz ponieważ źle wybrałam studia, praca w tej dziedzinie była równie nietrafną decyzją. Po zwolnieniu otarłam szybko łzy, bo musiałam zarabiać, i już w następnym tygodniu pracowałam w galerii handlowej, w punkcie sprzedaży polskiej satelitarnej platformy cyfrowej. Sporo zarabiałam jak na tamte czasy, ale nadal szukałam innej ścieżki. O dziwo, zawdzięczam tej pracy coś cennego — pozwoliła mi bliżej poznać siebie. Miałam tam sporo wolnego czasu, więc włączałam kamerę internetową i śledziłam, co się dzieje w Nowym Jorku, na Karaibach, w Dubaju i tak dalej. Ujawniła się wtedy we mnie uśpiona pasja wojażowania. Dlatego gdy znalazłam ofertę pracy w biurze podróży, już tydzień później zostałam tam zatrudniona i tym razem czułam, że trafiłam do właściwego miejsca. Pamiętam, jak przeglądałam katalogi, szukałam informacji o różnych krajach i uczyłam się o nich. Chciałam wiedzieć możliwie najwięcej, a podziwiając zdjęcia pięknych plaż i ośrodków wypoczynkowych (czyli tak zwanych resortów), rozpływałam się w marzeniach. Dodatkowo zaczęłam pracować w firmie zajmującej się pośrednictwem finansowym, z kolei weekendy często spędzałam u rodziców, gdzie oddawałam się innej pasji — jeździłam crossem. Tymczasem moje relacje z partnerem zaczęły się oziębiać, nie rozumiał też mojego zamiłowania do motocykli. Prawie ciągle pracowałam, a kiedy wracałam od rodziców z głową w chmurach, zawsze ściągał mnie na ziemię. Był naprawdę cudownym człowiekiem, ale ostatecznie dotarło do mnie, że do siebie nie pasujemy. Jednak patrząc na jego rodziców, którzy się kochają, szanują i często przytulają — czego nigdy dotąd nie widziałam u ludzi z długim stażem małżeńskim — również pragnęłam tak żyć.

Gdy zaczęłam bardziej wierzyć w siebie, zaczęłam też marzyć o dalekich wyprawach, o własnym biurze, o życiu w dostatku. Pewnego razu moja szefowa nie mogła uczestniczyć w wyjeździe firmowym do Egiptu, więc wysłała tam mnie. Na miejscu zaprzyjaźniłam się z kilkoma cudownymi ludźmi i miło spędziłam z nimi czas. Jak się później okazało, były to prominentne osoby w branży turystycznej, lecz dobrze, że o tym nie wiedziałam, ponieważ bez żadnych etykietek czułam się w ich towarzystwie komfortowo. Dzięki znajomościom pojawiły się jednak nowe możliwości. Pracowałam półtora roku w biurze podróży, ale kiedy tylko się zorientowałam, że jego sytuacja ekonomiczna wygląda bardzo nieciekawie, uciekłam z tonącego statku. Wtedy skorzystałam z okazji przejęcia innego biura. Ekspresowo, bo miałam na to zaledwie dobę, napisałam biznesplan (wreszcie studia się na coś przydały), dostałam dofinansowanie z Unii Europejskiej i miesiąc potem, 1 kwietnia 2010 roku, otworzyłam swoje biuro pod nazwą Travel Look.

Jak to w ogóle możliwe, że dwa lata po rozwodzie, gdy nie miałam nic, nagle w wieku dwudziestu trzech lat stałam się bizneswoman? Bardzo długo płynęłam przez życie z wielką kotwicą, która hamowała drzemiący we mnie potencjał, lecz wystarczyło pozbyć się balastu, bym nabrała wiatru w żagle. Zaczęłam poznawać siebie, robić to, z czym wewnętrznie się zgadzałam, bez poczucia winy. W końcu uzyskałam niezależność finansową i mogłam kreować własne życie. Kiedy przestałam bać się marzeń, wówczas sposobności do wszystkiego, co chciałam osiągnąć, same pojawiały się na mojej drodze. Byłam wytrwała w zamierzeniach i wbrew ogromnym obawom mojego partnera, że nie poradzę sobie z własną działalnością gospodarczą, postawiłam na swoim. Dzięki dodatkowej pracy miałam pieniądze, które pozwoliły mi na zainwestowanie w biznes marzeń; mama podarowała mi część środków na renowację biura, a tato wykonał remont. Jak na tamte czasy i studentkę z odrobiną oszczędności i wielkimi marzeniami, wyszło całkiem nieźle. Choć początki okazały się trudne, co mocno nadwerężyło mój związek, później zaczęłam zarabiać naprawdę dużo i zarazem dużo podróżować. Wizyty studyjne (_study tours_) wspominam jako coś fantastycznego — za małe pieniądze mogłam zwiedzać świat i poznawać wspaniałych ludzi.

Będąc już spełnioną zawodowo, niezależną kobietą i przejmując kontrolę nad własnym życiem, zrozumiałam, że nie kocham swojego chłopaka. Musiałam go bardzo zranić tym wyznaniem, ale nie mogłam postąpić inaczej. Pomyliłam uczucie miłości z przyjaźnią i wdzięcznością, jednak cóż ja wtedy mogłam wiedzieć? Doświadczyłam tak toksycznej relacji z mężem, że wszystko inne wydawało mi się lepsze. Kiedy definitywnie rozstaliśmy się z partnerem, dostałam pół dnia na przeprowadzkę. Na szczęście miałam kolegę, od którego już dawno zamierzałam wynająć mieszkanie, bo nie chciałam dłużej zajmować z partnerem kawalerki. Zadzwoniłam do tego kolegi i chwilę potem trzymałam klucze w ręce. Innego poprosiłam, żeby zawiózł mnie pod podany adres razem z kilkoma workami na śmieci, do których spakowałam ubrania. Weszłam do wielkiego, obcego mieszkania z tymi czarnymi workami i poczułam, że znów rozsypuje się mój świat — jakby łódź ponownie nabierała wody, jakbym zaczynała się topić. Usiadłam na podłodze, powoli wyciągałam ciuchy i układałam w obcej szafie, pachnącej jeszcze poprzednią właścicielką mieszkania. Miałam wrażenie, że jestem niczym pionek przeniesiony na szachownicy życia z jasnego pola na ciemne. Zadzwoniłam do swojej (jak mi się wydawało) przyjaciółki, lecz zgodnie z przysłowiem „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” nasze relacje zostały zweryfikowane. Przedstawiłam jej sytuację, w jakiej się znalazłam, wyznałam, że potrzebuję jakiegokolwiek wsparcia, bo czuję, jakbym znów tonęła w odmętach. Chciałam pojechać do niej, przytulić się i nabrać pewności, że mogę na kogoś liczyć. Ona jednak nie była zdolna do empatii, oświadczyła, iż remontuje łazienkę i nie powinnam w takich okolicznościach przyjeżdżać. Okazało się nagle, że nie mam nikogo, ponieważ wszyscy znajomi przyjaźnili się z moim wtedy już ekspartnerem. Nie chciałam też zwierzać się rodzicom, bo wystarczająco dużo się przeze mnie nacierpieli, a gdy w końcu osiągnęłam stabilizację, znów postanowiłam szukać czegoś innego.

Pozostałam więc sama w nowym mieszkaniu. Płakałam, wypakowując ubrania z worków i próbując zorganizować sobie przestrzeń. Wówczas niespodziewanie zadzwonił Marcin — mój obecny mąż, z którym połączyło mnie coś naprawdę magicznego. Dowiedział się od chłopaka, którego poprosiłam o podwiezienie i który zarazem był jego kuzynem, że właśnie zakończył się mój związek i jestem w opłakanym stanie. Porozmawialiśmy chwilę, Marcinowi udało się wprawić mnie w dobry humor i już z optymizmem wpuściłam nowe do swojego życia. Później zadzwonił drugi raz i powiedział, że nie powinnam być w takiej sytuacji sama, a skoro koleżanka nie chce, bym ją odwiedziła, on zaprasza mnie do siebie na weekend. Akurat tego dnia wybierał się na wesele, więc zaproponował, żebym mu towarzyszyła. Wykąpałam się, jakbym próbowała przy okazji zmyć z siebie smutek, włożyłam różową sukienkę i udawałam, że wszystko w porządku — tylko oczy opuchnięte od płaczu zdradzały bolesne przeżycia. Właściwie nie wiedziałam, co się dzieje, bałam się przyszłości i byłam znów zagubiona. Cieszyłam się, że mogę na chwilę zapomnieć o pustce, i z chęcią pojechałam na wesele, w rzeczywistości zaś wpadłam z ramion jednego człowieka w ramiona drugiego i nawet dnia nie spędziłam sama. Zapewne gdyby nie ów ślub, sprawy inaczej by się potoczyły, tymczasem poszłam do kościoła, pogawędziłam z Bogiem, przyjęłam to, co przynosi życie, i otworzyłam się na nową relację. Po ceremonii zaślubin naszych przyjaciół czułam się już gotowa na dar, który spadł z nieba — na przeznaczonego mi człowieka, moją, jak się później okazało, bliźniaczą duszę. Los chciał, abyśmy byli razem, więc nie mogłam się temu sprzeciwiać; w końcu, gdybym to zrobiła, nie byłabym teraz najszczęśliwszą osobą na świecie.

Marcina poznałam kilka dni po otwarciu swojego biura podróży, dokładnie 10 kwietnia 2010 roku. Był kuzynem i przełożonym mojego bezpośredniego kierownika w firmie zajmującej się pośrednictwem finansowym, gdzie pracowałam dodatkowo. Udałam się do Warszawy na szkolenie menedżerskie, ale po przyjeździe stwierdziłam, że nie figuruję na liście, więc co prawda na szkolenie mogłam iść, jednak nie miałam gdzie spać. Zadzwoniłam z prośbą o wyjaśnienie do swojego kierownika, on z kolei przekazał sprawę Marcinowi, który znajdował się na miejscu. Chwilę potem go poznałam. Był rzeczywiście przystojny: wysoki brunet, szczupły, w idealnie dobranym granatowym garniturze, a niebieski krawat podkreślał jego szarozielone oczy zawierające w sobie ocean spokoju. Biła od niego jakaś nieopisana energia, z jednej strony sugerująca siłę, charyzmę, z drugiej zaś kojąca, łagodna. Sprawiał wrażenie bardzo dobrego człowieka, któremu można zaufać. W pełni się zaangażował i wszystko zostało w mig załatwione. Okazał się nad wyraz miły i opiekuńczy, lecz nie dziwiło mnie to, bo jego kuzyn miał taki sam charakter.

Akurat tego dnia wydarzyła się katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem, więc po kolacji każdy miał się udać do swojego pokoju. Tak się jednak złożyło, że byłam pierwszy raz w Warszawie i nie zamierzałam iść potulnie spać, dlatego z grupą poznanych wcześniej ludzi wybrałam się na nocne zwiedzanie miasta. W drodze powrotnej zakupiliśmy dużo różnego rodzaju trunków, potem zebraliśmy się w jednym z pokoi i rozpoczęliśmy imprezę. Wieść o balandze rozeszła się po hotelu i przybywały kolejne osoby. Przed północą pojawił się Marcin, zaczęliśmy rozmawiać, lecz chciał zapalić papierosa, a że kara za palenie w „zwykłym pokoju” była bardzo wysoka, musiał pójść do swojego pokoju, w którym ta zasada nie obowiązywała. Tak nam się dobrze rozmawiało, że poszłam z Marcinem — miałam potrzebę opowiedzenia komuś o nowo otwartym biurze, spełnieniu wielkiego marzenia. Trudno mi to wytłumaczyć, ale czułam, jakby był moim najlepszym przyjacielem, któremu mogę powiedzieć o każdej sprawie, choć przecież się nie znaliśmy. Wreszcie wróciłam do pokoju, który dzieliłam z nieznaną dziewczyną. Po wejściu usłyszałam straszny hałas i pomyślałam, że ona z kimś jest; na szczęście był to telewizor w połączeniu z donośnym chrapaniem. Gdy już leżałam w łóżku, dostałam od Marcina SMS z pytaniem, czy wszystko w porządku, na co odpowiedziałam, że owszem, tylko nie mogę zasnąć, bo chrapanie współlokatorki jest przerażająco głośne. Zaproponował, że odda mi swoje łóżko, a sam będzie spał na podłodze. Oczywiście zaoponowałam, lecz nie czułam się oburzona — wiedziałam, że jest dobrym człowiekiem i zaoferował mi to po prostu z troski. Następnego dnia nie przestawał być opiekuńczy, chciał nawet odwieźć mnie do domu, wróciłam jednak z chłopakami, z którymi przyjechałam na szkolenie.

Miesiąc później kierownik znów wysłał Marcina, żeby mi pomógł. Wybrałam się pociągiem na egzamin licencyjny do Wrocławia i chociaż przystanek od sali egzaminacyjnej dzieliło kilkaset metrów, szef uparł się, by jego kuzyn po mnie przyjechał. Ostatecznie nie zdążył tego zrobić, ale gdy po egzaminie zostałam jeszcze w budynku, ponieważ nie chciałam czekać na peronie, zorientowałam się, że Marcin też wychodził na końcu. Zaproponował, że przynajmniej mnie odwiezie, skoro nie udało mu się mnie przywieźć. Zgodziłam się, mieliśmy zatem dłuższą chwilę na rozmowę, tym razem na trzeźwo. Okazało się, że jeździ motocyklem, a ja uwielbiam motocykle, więc nie mogliśmy się nagadać. Kiedy na peron wjechał pociąg, na pożegnanie popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Miałam wrażenie, jakby to trwało wieczność, jakby czas się zatrzymał. Było coś mistycznego w tym momencie. Parę minut później siedziałam już w pociągu, trochę zakłopotana. Czułam, że nie powinnam tonąć w oczach innego mężczyzny, i zastanawiałam się, jak to w ogóle mogło się stać, przecież nie doświadczałam takich sytuacji, choć miałam mnóstwo kolegów. Gdy zostaliśmy parą, Marcin wyznał mi, że wtedy na peronie poczuł, jakby nie chciał pozwolić, bym kiedykolwiek odeszła.

Wkrótce potem zaczął zaglądać do mojego biura. Zawsze znajdował pretekst, żeby je odwiedzić, przejeżdżając przez Legnicę, nie przypuszczałam jednak, że darzy mnie uczuciem głębszym niż zwykła sympatia. Kilka osób regularnie wpadało tam na kawę, więc wydawało mi się to normalne, zresztą też czasami jeździłam na szkolenia do jego biura. Miałam wtedy chłopaka, czułam się kochana, bezpieczna i choć już zdawałam sobie sprawę, że to nie do końca wymarzona relacja, trzymałam się jej kurczowo niczym ostatniej deski ratunku na wzburzonym oceanie życia. Gdy mój partner dowiedział się o Marcinie, zrobił się zazdrosny, tłumaczyłam mu zatem, że niemożliwe, by kiedykolwiek połączyło mnie z Marcinem coś poza relacjami koleżeńskimi — nie miałam żadnych wątpliwości. Prosiłam, żeby wybił to sobie z głowy, bo mój poprzedni związek rozpadł się przez zazdrość. Byłam mu oddana i nie chciałam, aby czuł, że ktoś mu zagraża. Traktowałam wtedy Marcina jako kolegę z pracy, jednak dla niego nigdy tak nie było. Przekonałam się o tym dopiero później.

Pewnego dnia, gdy odprowadzałam go do drzwi — podobnie jak innych znajomych zaglądających do biura na kawę — nagle mnie pocałował. Byłam w szoku, nigdy bym się tego nie spodziewała. Po prostu, jak gdyby nigdy nic, objął mnie ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował. Nie byłam w stanie protestować, całkowicie się poddałam, zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie odpłynąć w tej romantycznej chwili. Czułam coś cudownego, czego nie doznałam nigdy wcześniej — coś w rodzaju absolutnego połączenia dwóch osób, nie tylko fizycznego, ale również duchowego, jakby nasze jestestwa stopiły się w jedno. Pocałował mnie i… zwyczajnie wyszedł bez słowa. Stałam jak wryta, nie wiedząc, co się dzieje, czy to prawda, czy sen. Ale po chwili Marcin wrócił i zrobił to jeszcze raz — znów się połączyliśmy, a ja miałam wrażenie, jakbyśmy spędzili razem całą wieczność. Coś w moim sercu pękło albo się rozpuściło, poczułam wylewającą się z niego gorącą falę, która ogarnęła moje ciało. Nigdy nie przeżyłam niczego bardziej romantycznego. Później nie mogłam dojść do siebie, usiadłam w milczeniu za biurkiem i delektowałam się wzniosłym uczuciem, które we mnie kiełkowało, lecz zaraz pojawił się niepokój. Z jednej strony rozpierało mnie szczęście, a z drugiej miałam ogromne wyrzuty sumienia: nie powinnam przecież się tak czuć, miałam chłopaka, z którym planowałam przyszłość. Nie wiedziałam, co zrobić, byłam wstrząśnięta, to było zbyt silne przeżycie, aby o nim zapomnieć. Zrozumiałam, że jeśli coś takiego poczułam do innego mężczyzny, to nie kocham prawdziwie swojego partnera.

Przeszedł czas, bym przyjrzała się bliżej tej relacji. Ponieważ z chłopakiem połączyła mnie przyjaźń, wyznałam mu bez ogródek, co się dzieje w moim sercu. Zdenerwował się, uważał się za oszukanego — w końcu twierdziłam, że go kocham, a teraz nagle oznajmiam, że się myliłam. W takim stanie byliśmy ze sobą około miesiąca, gdyż brakowało mi odwagi do odejścia, choć wiedziałam już, co czuję. Przeszliśmy jednak nad tym faktem do porządku dziennego. Pochłonęła mnie praca, próbowałam opanować sytuację, z Marcinem prawie nie miałam kontaktu. Nie chciałam budować zamków na piasku z człowiekiem, którego nawet nie znałam; w przeszłości tak mocno się rozczarowałam, że wolałam nie ryzykować i niczego nie zmieniać. Mój partner jednak nie wytrzymał i zakończył naszą relację w tę pamiętną sobotę. Myślę, że gdyby się postarał, powalczył o mnie, wszystko potoczyłoby się inaczej, bo tak naprawdę nie zamierzałam odchodzić — zbytnio się bałam rozstania, nareszcie poczułam bezpieczeństwo, pragnęłam z nim stworzyć rodzinę. Teraz wiem, jak dobrze się stało, że pozwolił mi odejść, lub nawet, powiedziałabym, rzucił mnie na głęboką wodę. Po prostu w tym miejscu skończyła się jego rola w moim życiu, wypełnił pewne zadanie wpisane w bieg naszej historii. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, bo najpierw pomógł mi zrzucić balast z pleców, a później umożliwił wypłynięcie na szerokie wody. Choć w rzeczywistości nigdy do siebie nie pasowaliśmy, tylko się przyjaźniliśmy, los połączył nas w parę, która nie miała racji bytu. Wiem, że mocno cierpiał po naszym rozstaniu, ale mam nadzieję, że też się ode mnie czegoś nauczył. Gdy się z nim rozstawałam, nie byłam związana z Marcinem. Nic nas nie łączyło poza tym pocałunkiem i kilkoma miło spędzonymi chwilami. Dlatego wyprowadzając się ze wspólnego mieszkania, zrobiłam krok w kierunku nieznanego. Nie przypuszczałam, że tak szybko los postawi na mojej drodze Marcina.ROZDZIAŁ IV
Zejście pod pokład

Zawsze marzyłam, aby mój związek polegał na zaufaniu i wolności, aby każde z nas było kapitanem na okręcie swojego życia i podejmowało decyzje, w którym kierunku płynie. Zawsze szanowałam przestrzeń męża jako indywidualnej osoby; sama też chciałam być wolna i robić to, czego pragnę, a nie to, co ktoś mi narzuca. Dlatego gdy Marcin zaczął raz w roku podróżować z kolegami na motocyklach, nigdy nie miałam nic przeciwko, ale pewnego lata postanowiłam, że w tym samym czasie, zamiast siedzieć w domu, też dokądś się wybiorę. Zaraz po wyjeździe męża włączyłam internet, by przeglądać wycieczki i bilety lotnicze w poszukiwaniu czegoś egzotycznego. Pojawiły się dwa bilety: jeden na Dominikanę za 1600 złotych, z tygodniowym pobytem, drugi na Bali za 2800 złotych, z powrotem po ponad dwóch tygodniach, wylot pojutrze. Marzyła mi się samotna wyprawa na Bali i od lat wypytywałam znajomych podróżników o ten kraj, tylko cena za bilet była zdecydowanie za wysoka. Uznałam więc, że polecę na Dominikanę, ale wciąż biłam się z myślami: „Dominikana to nudy, przecież marzę o Bali”. Wtedy przypomniały mi się słowa naszego amerykańskiego przyjaciela, podróżnika Pata, którego poznałam miesiąc wcześniej: „Wiele osób pyta mnie, kiedy zacząć podróżować. Odpowiadam im: już. Kariera zawsze może poczekać, a zdrowie i sprawność fizyczna potrzebna w podróży bardzo szybko przemijają”. Jak wiem z doświadczenia, ceny biletów lotniczych, zwłaszcza czarterowych, często gwałtownie spadają dzień przed wylotem. Założyłam więc, że jeśli cena obniży się do 1500 złotych, to polecę na Bali. Z jednej strony ufałam, że los okaże się przychylny i w końcu spełnię swoje marzenie, z drugiej zaś strony miałam mało odwagi i wolałam, żeby bilet nie staniał — wtedy po prostu nie polecę, siła wyższa. Szukałam jakiegokolwiek motywatora, zadzwoniłam zatem do kolegi, który niedawno odwiedził Bali, i on po krótkiej rozmowie przekonał mnie, iż muszę tam polecieć. Ponadto dał mi wskazówkę, bym na początek pojechała do Ubudu, a reszta wyprawy sama się ułoży.

Los był przychylny: dzień przed wylotem cena spadła do około 1450 złotych. Obiecałam sobie, że jeśli tak się stanie, to kupię bilet, więc go kupiłam. Przeznaczenie podsunęło mi coś, o czym marzyłam, ale na co jeszcze nie byłam i raczej nigdy świadomie nie byłabym gotowa. Często dostajemy pewne możliwości i albo zaryzykujemy, by pójść w nowym kierunku, albo zostaniemy w miejscu, bez szansy na rozwój. Zadzwoniłam do męża i powiedziałam: „Jutro rano lecę na Bali spełniać marzenia i nie będzie mnie ponad dwa tygodnie, ale będę dzwonić codziennie!”. Na szczęście Marcin jest wyrozumiały i nie wyraził sprzeciwu, lecz nieco się zdziwił, gdyż nie sądził, że odważę się na taki krok bez przygotowania. Jednak wiedział, że kiedy w grę wchodzą marzenia, nic nie stanie mi na drodze do ich realizacji. Wykupiłam ubezpieczenie, zarezerwowałam bilet do Warszawy i nocleg, ponieważ wylot był następnego dnia o wczesnej porze. Spakowałam się, nabyłam dolary, przewodnik i po trzech godzinach od zakupu biletu lotniczego siedziałam w autobusie. Pięciogodzinna jazda do stolicy była potworną udręką: raz się cieszyłam, raz żałowałam i chciałam wracać; z jednej strony wpadałam w panikę, z drugiej przekonywałam siebie, że przecież zwiedziłam już pół świata, więc dlaczego miałabym sobie nie poradzić. Wieczorem w hotelu zarezerwowałam pierwszy nocleg w Ubudzie i poszukałam informacji o możliwościach dostania się do tej, odległej od lotniska, miejscowości. Niemniej lęk przed podróżą był tak silny, że jeszcze kilka razy zadzwoniłam do Marcina z prośbą, żeby… zabronił mi lecieć — gdyby podjął za mnie decyzję, spokojnie mogłabym wrócić do swojej strefy komfortu. Jednak takie gierki to nie z moim mężem. Gdy zaczęliśmy się spotykać i prosiłam go o poradę, czy coś zrobić, bo brakowało mi odwagi, on zazwyczaj przytakiwał moim obawom, a później żałowałam kilku poniechanych przedsięwzięć. Zawarliśmy więc układ: wytłumaczyłam mu, że jeśli coś chcę zrobić, płynie to z mojego serca, ale głowa mi zabrania, ponieważ boję się opuścić strefę komfortu; dlatego odtąd ma mnie popychać do realizowania pomysłów, nawet niedorzecznych, z wyjątkiem tych, które mogą zagrażać mojemu życiu lub zdrowiu. Jak się zobowiązał, tak czynił, co pozwoliło mi robić rzeczy niemożliwe i co pozwala mi żyć w pełni. Toteż nie było już powrotu, musiałam lecieć, i choć lęk nie dał mi zmrużyć oka, następnego dnia rano wsiadłam do samolotu i po trzynastu godzinach wylądowałam na Bali.

Ledwie wyszłam na zewnątrz lotniska, moich nozdrzy dosięgła gorąca wilgoć, przemieszana z wonią mokrej ziemi, egzotycznej roślinności i kadzideł. Wzięłam mocny wdech, odetchnęłam i poczułam dogłębny spokój, jakby połączenie z naturą. Wsiadłam do taksówki i gdy po wyjechaniu z miasta zobaczyłam bujną, tropikalną roślinność oraz bajeczną architekturę Bali, popłakałam się ze szczęścia. Dziękowałam losowi, że był aż tak przychylny, zaprowadziwszy mnie do tego magicznego miejsca na mapie świata. Nawet się nie spodziewałam, jak ważną rolę odegra ta podróż w moim życiu. Dotarłam do Ubudu, zostawiłam plecak w homestayu (kwaterze w domu miejscowej rodziny), gdzie miałam wykupione dwa noclegi, i poszłam eksplorować miasto. Byłam zachwycona. Spacerowałam ulicami i podziwiałam niskie budynki wykonane z ciemnego piasku wulkanicznego. Przy każdym stała mała kapliczka z jakimś bóstwem obsypanym kwiatami i otoczonym darami. Przed wejściem do większości budynków, na przykład restauracji czy sklepików, leżał wypleciony z liści palmowych koszyczek z darami (_canang sari_) i paliły się czerwone kadzidła, wydzielające intensywny aromat. Ubud to miasteczko turystyczne, ale zupełnie się tego nie czuje. Z każdego miejsca wyłania się natura, a atmosfera jest senna, ciepła, przyjacielska. Nawet ludzie, którzy tam przylatują z całego świata, nagle zrzucają maski i dają się owładnąć duchowi Bali. Trzeba być bardzo chłonnym, mieć otwarte serce i umysł, aby to wszystko zauważyć. Dla mnie ta wyspa należy do najpiękniejszych miejsc na świecie i mimo turystycznego charakteru nie traci swojej magii.

Było przedpołudnie, ale słońce świeciło jak szalone. Zatrzymałam się w jednej z lokalnych restauracji, żeby zjeść śniadanie. Gdy zamówiłam makaron z warzywami i jajkiem, poczułam się bardzo słabo. Nic dziwnego — w ciągu całego lotu nie spałam, a poprzedniej nocy nie zmrużyłam oka, co oznaczało, że przez ostatnie dwie doby spałam może cztery godziny. Poprosiłam o zimną wodę, jednak po niej poczułam się jeszcze gorzej. Wtedy znów zawitał lęk. Pomyślałam: „Co ze mną będzie, jeśli tutaj zemdleję? Przecież jestem sama”. Nawet nie mogłam przełknąć tego makaronu, choć byłam głodna jak wilk, ale ostatecznie zmusiłam się do jedzenia, bo było mi głupio zostawić danie nietknięte. Im gorzej się czułam, tym większy stawał się mój lęk. Wróciłam szybko do homestayu na obrzeżach miejscowości i wykończona położyłam się na zadaszonym podwyższeniu. Swoją drogą, jest ono bardzo popularnym elementem architektury na Bali, usytuowanym na zewnątrz, zazwyczaj w centralnej części zabudowań domowych. Tam toczy się całe życie — to taki pokój dzienny i jadalny na wolnym powietrzu. Na podwyższeniu często znajdują się maty ze słomy ryżowej i trawy (w Japonii zwane _tatami_), mały stolik i ułożone wokół niego poduszki do siedzenia. Czasami pod dachem umieszczone są zwisające baldachimy, które kołysząc się na wietrze, dodają temu miejscu uroku. Położyłam się na poduszkach przy stoliku i zasnęłam w pięć sekund. Gdy przyszła właścicielka, by dać mi dużą poduszkę i koc, szybko się wytłumaczyłam, że całą noc nie spałam, a wtedy tej przemiłej kobiecie też zrobiło się głupio i obiecała, że zaraz przygotuje pokój, który miał być dostępny dopiero za dwie godziny. Po dwóch kwadransach, już wykąpana, leżałam w czystym i wygodnym łóżku. Ta pani zaopiekowała się mną niczym własnym dzieckiem; później się przekonałam, że każdy był dla mnie taki i w gruncie rzeczy nie miałam się czego obawiać w tej samotnej podróży.

Kolejnego dnia zaraz po wschodzie słońca obudziły mnie dziwne dzwonki. Otworzyłam powoli oczy, pokój był pogrążony w ciemności, poczułam lekki zapach dymu. Pomyślałam: „Co jest grane? Może coś się pali?”, odsłoniłam ciężkie kotary i wyszłam na taras domku. Paliło się, ale mnóstwo kadzideł — były wszędzie, podobnie jak te śliczne, starannie wykonane z liści palmowych koszyczki wypełnione darami dla duchów. Poranne słońce eksponowało kolor pięknych kwiatów, ułożonych w różnych miejscach. Tego dnia właśnie zakochałam się w uroku białej, różowej i żółtej plumerii, która do dziś jest moim ulubionym kwiatem i której woń oznacza dla mnie zapach miłości. Usiadłam rozmarzona na krześle, trzymając przy nosie żółtą plumerię, zatopiona w tej chwili. Była naprawdę magiczna. Nagle przyszedł właściciel homestayu, przyniósł mi śniadanie. Miał na sobie tradycyjny strój i nie omieszkałam zapytać, czy wkłada go na co dzień. Powiedział, że akurat dziś przypada Święto Mechaniki, ale często odbywają się różnego rodzaju święta, więc bardzo często chodzi tak ubrany. Przysiadł obok mnie i opowiedział mi o tym święcie troszkę więcej. Ogólnie rzecz ujmując, polega ono na uczczeniu odkryć techniki, które pomagają mieszkańcom w życiu. W akcie dziękczynienia ustrajają oni swoje auta i skutery (dlatego też słyszałam od rana ciągłe trąbienie), jest to również powód do spotkań i celebrowania. Jedząc śniadanie, rozmyślałam, jakie to wspaniałe — czuć wdzięczność za wszystko, nawet za samochód, który służy do pracy i ułatwia transport. Uznałam, że także powinnam być bardziej wdzięczna, przecież mam cudowne życie i tyle powodów do radości.

Po śniadaniu znów przyszedł gospodarz i zapytał, czy chciałabym pojechać coś zwiedzić, bo dysponuje wolnym czasem i samochodem. Właściwie nie wiedziałam, co chcę zobaczyć, ponieważ nie przygotowałam się do tej podróży — wzięłam ze sobą tylko mały przewodnik, do którego nawet nie zdążyłam zajrzeć. Zdałam się na los i poprosiłam właściciela domku, by zabrał mnie do miejsc, które sam uważa za piękne. Ustaliliśmy cenę za przejazd i pół godziny później jechałam autem, ustrojonym kwiatami i kawałkami materiału, z nieustannie cieszącym się Balijczykiem. Odziany był w batikowy sarong, czyli swego rodzaju spódnicę ze specjalnie barwionego materiału, z którego również miał na głowie udeng. Po drodze do pierwszej świątyni opowiedział mi o nim więcej: udeng, bardzo popularny na Bali, to prostokątny kawałek materiału przewiązywany wokół głowy i symbolizujący kontrolę nad umysłem. Mężczyzna sporo mówił także o innych ciekawych rytuałach, wierzeniach i zwyczajach, a zwłaszcza o filozofii, którą miejscowi kierują się na co dzień. Chodzi o karmę, czyli założenie, że jeśli dajemy dobro, to wraca ono do nas podwójnie, i tak samo jest ze złem. Nie dość, że mieszkańcy wyspy są bardzo bogobojni i kultywują tradycje przodków, to jeszcze główna zasada skłania ich do życia w zgodzie z naturą, innymi ludźmi i duchami. Mieliśmy dużo czasu na rozmowy, więc już pierwszego dnia dowiedziałam się, jak mistyczne jest życie ludzi na Bali.

Na początek odwiedziliśmy świątynię Goa Gajah. Przez paszczę wielkiego, wykutego w skale potwora, który miał odstraszać złe duchy, weszłam do jaskini, a w środku czekał na mnie kamienny posąg hinduskiego boga Ganeszy. Wtedy nie wiedziałam, jak się nazywa to bóstwo ani gdzie się znalazłam, właściwie nie wiedziałam prawie niczego o hinduizmie czy buddyzmie, tymczasem przecież cały kompleks świątyń zawiera symbole tych dwóch religii. Sądzę, że gdy ponownie polecę na Bali, zupełnie inaczej spojrzę na tamto miejsce. Rozmowy z moim kierowcą okazały się pouczające — wszystko, co mówił o swoich wierzeniach, było tak odmienne od tego, czego uczono mnie o Bogu i o tym, jak powinno się żyć. Stwierdziłam, że zaraz po powrocie do domu zacznę czytać książki z zakresu teologii, duchowości, samorozwoju. Poczułam ogromną chęć pogłębiania owej wiedzy.

Kolejnego dnia wybrałam się na zorganizowaną wycieczkę, którą wykupiłam w lokalnym biurze podróży, bo tak było taniej. Pojechałam busem — z miejscowym przewodnikiem, starszym małżeństwem z Anglii, Niemką i Katalończykiem — ku przygodzie. Na szczęście dzięki małej grupie wszystko mogłam kontemplować, nigdzie się nie śpiesząc. Pamiętam dokładnie stan mistyczny, którego doznałam u podnóża wodospadu Gigit. Stałam wpatrzona w hektolitry wody z impetem spadające z kilkudziesięciometrowej skały i rozbijające się o głazy i zmąconą taflę jeziorka. Delikatne krople na kształt mżawki docierały do mojego ciała i lekko głaskały mnie po policzkach, a ja miałam wrażenie, jakby to łagodna, ciepła ręka Boga gładziła moją twarz. Zahipnotyzowana szalejącą wodą, poczułam połączenie — jakbym sama była tą wodą, jakbym się rozpuściła i przemieszczała w górę wodospadu, a później jeszcze wyżej, unosiłam się zjednoczona z powietrzem, w końcu roztopiłam się w eterze i utworzyłam z całym Wszechświatem jedność. Trwało to dosyć długo i było nad wyraz rzeczywiste. Czułam się bezpieczna jak nigdy, doświadczałam pełnej harmonii. Potem ogarnęły mnie niesamowity spokój i zaufanie, jakby ktoś mi powiedział, że Bóg jest przy mnie i zawsze nade mną czuwa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, na czym polega medytacja, ale to doznanie było dogłębnie medytacyjne. Zapragnęłam znacznie częściej przeżywać taki stan, lecz nie przypadkowo — chciałam zrozumieć, jak mogę go osiągnąć, i dowiedzieć się, czym tak naprawdę był. Stało się: na chwilę doznałam swego rodzaju przebudzenia, odkryłam, że w istocie stanowię jedność ze wszystkim, z Wszechświatem czy Bogiem; poczułam to jako esencję życia, tylko jeszcze nie umiałam tego nazwać ani pojąć. Później za sprawą piękna otaczającej natury — o co na Bali nietrudno — jeszcze kilka razy poczułam, choć już nie tak dogłębnie, połączenie z Wszechświatem. Dzięki temu to subtelne doznanie zagościło głęboko we mnie, a jego powtarzalność dowodziła jego niepodważalnej realności. Wtedy znikły wszystkie lęki, byłam w podróży sama, ale już prawie niczego się nie obawiałam. Miałam wrażenie, jakby boskie światło wypełniało mnie od środka.

Podróżując przez Bali, nie tylko zwiedzałam miejsca turystyczne, lecz także często wędrowałam bocznymi drogami, gdzie zobaczyłam prawdziwą lokalną codzienność i poznawałam ludzi. Im więcej przyglądałam się ich prostemu życiu, postawie, ciepłu, opiekuńczości i duchowości, tym wyraźniej dostrzegałam ich szczęście. Zdałam sobie sprawę, jak niewiele do niego potrzeba, i poczułam niespełnienie, może zagubienie, nieokreśloną pustkę. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, nagle zauważałam to, co kiedyś było przykryte, na co nigdy nie zwracałam uwagi. Z jednej strony doznawałam momentów napełnienia boską energią, a z drugiej chwilę później niezauważalnie wpadałam w stan niepewności, lęku o przyszłość, zanurzenia w przeszłości, odłączenia.

Zazwyczaj wracałam do hotelu czy kwatery prywatnej po godzinie osiemnastej. Nie chciałam o zmroku chodzić sama, bo się bałam — wtedy nie miałam zaufania do świata i do ludzi. Zostało mi więc przez kilkanaście wieczorów średnio po pięć godzin dla siebie, ponieważ późno kładłam się spać. To okazało się jednym z najważniejszych doświadczeń — przebywanie z samą sobą, na które nigdy przedtem nie starczało mi czasu. Nawet kiedy na przykład mąż udał się w podróż służbową, i tak miałam tyle na głowie, że nie było mowy o wglądzie w siebie. Powiem więcej: wcześniej jakoś nie interesowało mnie zaglądanie tam. Tym razem miałam tylko siebie i tylko ze sobą mogłam pogadać. Kiedy przychodzi pierwszy raz taka chwila, że ma się wystarczająco dużo czasu na obcowanie ze sobą, ta rozmowa staje się nieunikniona. Szczerze mówiąc, trochę się jej bałam, gdyż dotąd, ilekroć wewnętrzna istota — dusza lub moje Ja — coś próbowała powiedzieć, nie dawałam jej dojść do słowa, próbowałam ją zagłuszyć. Ilekroć coś tam coraz głośniej podpytywało: „kim jesteś?”, czułam zakłopotanie, choć zarazem chciałam znać odpowiedź na to pytanie. Zaczęłam więc słuchać rozmaitych wywiadów w poszukiwaniu definicji siebie i na ich podstawie ułożyłam odpowiedź, która wówczas wydawała mi się trafna i wystarczyła mi przez dłuższy okres. Pełna dumy myślałam: „Jak to kim jestem? Tyle osiągnęłam: otworzyłam biuro podróży, jestem niezależna, stworzyłam wspaniały blog o podróżach, wystąpiłam na jednym z największych festiwali podróżniczych w Polsce, skończyłam studia, mam piękny dom, a przede wszystkim kochającego męża. Jestem żoną, przyjaciółką, córką, siostrą, kobietą, Polką. Niczego mi nie brakuje. Podróżuję po świecie, dokąd tylko zamarzę. Jestem zdrowa, inteligentna, odważna, pewna siebie, piękna… (Po rozstaniu z pierwszym mężem musiałam odbudować mocno nadszarpniętą samoocenę). To właśnie określa mnie jako człowieka”. Jednak myśląc tak o sobie, tylko pompowałam swoje ego, a w rzeczywistości nie do końca czułam się spełniona, czegoś mi brakowało. Patrząc na moje życie z boku, każdy by powiedział: „Puknij się w głowę, masz wszystko, co potrzebne do szczęścia!”. Ale czy „szczęście” oznacza tylko dobra materialne i udane małżeństwo? Wcale nie! Najważniejsze jest wewnątrz nas: miłość do samego siebie, zrozumienie, akceptacja, czysta świadomość. Może dalej byłam więźniem przeszłości? Nie chciałam się spotkać ze swoim wnętrzem, bo bałam się tego, co poukrywane w zakamarkach podświadomości. A jakby nagle wyszły na wierzch wszystkie cienie, wszystkie upokorzenia, traumy, smutek? Nie zamierzałam na to pozwolić, jednak im więcej przebywałam ze sobą, tym bardziej pragnęłam tam zajrzeć, czując, że coś jest nie tak. Wówczas, na Bali, wszystko zaczęło się zmieniać. Wstąpiłam na drogę poszukiwania — można ją nazwać ścieżką rozwoju duchowego. Mówi się, że gdy już staniesz na tej drodze, nie ma odwrotu. Powoli się otwierałam i wpuszczałam po troszeczku światła do środka. Na początku po omacku, jak ślepiec, badałam, co się tam dzieje.

Później trafiłam na internetowym kanale Łukasza Jakóbiaka na wywiady z bardzo interesującymi ludźmi. Szukałam w tych rozmowach gotowych recept psychologicznych, czegoś, co mogłoby złagodzić mój ból, skleić wewnętrzne rozdarcie. Ale im więcej wiedzy chłonęłam, tym więcej pojawiało się pytań. Kilka z tych wywiadów bardzo mną wstrząsnęło. Ksiądz Jan Kaczkowski — w obliczu zmagań z nowotworem, a właściwie wyroku śmierci — mówił, że czasami ludzie potrzebują właśnie takiej czy innej tragedii, aby zajrzeć w głąb siebie i odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania: jakie są moje cele, co jest dla mnie w życiu istotne? Przekonywał, by się nie bać konfrontacji ze swoim wnętrzem. Te pytania dały mi do myślenia. Miałam oczywiście jakieś cele, ale nie czułam się ich autorką. Zrozumiałam, że muszę poznać siebie lepiej. Dużym ciosem był dla mnie wywiad z psychoterapeutą Robertem Rutkowskim, który dogłębnie uświadomił mi, że mój ówczesny styl życia — ciągłe imprezy, alkohol i papierosy, lekceważenie zdrowia — przypomina równię pochyłą. Odkryłam, że nie chcę dalej tak żyć. Wysłuchałam też wywiadu z Beatą Pawlikowską, która powiedziała: „Wyobraź sobie szczerozłoty wazon stojący na stole. Teraz od ciebie zależy, czym ten wazon zapełnisz. Czy będziesz wrzucać do niego śmieci i narzekać, że słabo się czujesz, bo niby jest pełny, ale tak naprawdę pusty. Czy też postanowisz, że najpierw przeprowadzisz choćby niewielki research na temat tego, co jest śmieciem, a co nim nie jest, a później podejmiesz decyzję, że od dzisiaj postarasz się codziennie do tego wazonu wkładać przynajmniej jedną rzecz, co do której masz pewność, że jest pełnowartościowa”. Zdecydowałam, że rzucam palenie, ograniczę alkohol, będę odżywiać się zdrowo, będę się rozwijać, czytać pouczające książki, zacznę ćwiczyć. Musiałam stare nawyki zastąpić nowymi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: