- W empik go
Podróż za granicę - ebook
Podróż za granicę - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 384 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA.
Skład główny w księgarni S. Dembego.
1903.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 22 Января 1902 года.
Dzierżący w powiecie monopol rozumu i nauki z niemieckich czerpanej książek, pan Rafał Obuchowski mylić się nie mógł, a pan Rafał Obuchowski sceptycznie się zapatrywał na mrówczą, wytrwałą pracę młodego Zdzisława Burskiego, któremu umierający ojciec, prócz błogosławieństwa, zostawił niewielki majątek i dość znaczne długi. Naturalnie, pan Obuchowski o tyle tylko mógł widzieć, co robi Burski, o ile z wysokiej góry można dostrzedz, co się dzieje na dole. Zażyłości pomiędzy niemi nie było.
– Ten nigdy, panie dzieju, nie powie – mawiał pan Rafał – Rotszyld i ja! Ja i Rotszyld! I chociaż nie był pochopny do śmiechu, rad się śmiał, ubawiony ciętością swojego określenia.
Trudno było nie potakiwać człowiekowi, który tyle zasług położył, tyle niemieckich przeczytał książek, a subtelnością swojego sądu, wytrawną radą i szerokiemi poglądami poprostu wprawiał w zdumienie. Jeżeli w co, lub w kogo nie wierzył pan Rafał – nie mogła wierzyć okolica – i – każdy szedł spać spokojny i oswojony z myślą, że się Burski przy Podpałkach nie utrzyma.
Wtem gruchnęła po świecie zupełnie pewna wiadomość, że ciocia Maniusia całą swoją fortunę przeznacza jednemu tylko Zdzisławowi i, dla łatwiejszego pominięcia innych krewnych, sprzedaje majątek.
W prędkim przeto czasie Burski został chłopcem interesującym, który uczciwą pracą na ojczystym zagonie dawał najmocniejsze na przyszłość gwarancye utrzymania się przy ziemi i wykierowania się na pożyteczną jednostkę w społeczeństwie. Nawet p. Obuchowski począł z zajęciem przypatrywać się Zdzisławowi. O tem, że miał pokierować się dobrze, nie wątpił, bo praca tylko do dobrego doprowadzić musi, ale go zainteresowało, w jaki sposób rozporządzi swoją osobą. Czy dalej bawić się zechce, dając się obałamucać czarnym oczom i białym zębom pierwszych lepszych kokietek bez urodzenia, pozycyi, majątku i stosunków – czy też w końcu wskutek zmienionych losów, poważniej się zastanowi nad życiem i jego obowiązkami.
Pan Obuchowski miał córkę. Wyprowadzając swoją rodzinę od książąt Ostrogskich, dla tradycyi nazwał ją Halszką, jak starszego syna nazwał Teodorem, czyli Fedką. Pamiątkowe imiona w danym razie służą za legitymacyę.
Oczy Halszki nie były czarne, a zęby także nie były zbyt białe. Rodzice takich rzeczy nie widzą.
Przez tyle lat zżyty z biedą, Burski w swojej pokorze nigdyby się nie ważył podnosić oczu na córkę pana Obuchowskiego. Wypadało go przeto ośmielić.
Bo Burscy – to, bądź co bądź, szlachta dobra. Są wprawdzie Burscy pod Berdyczowem, którzy Bóg wie skąd się wzięli, a do których dawniej pan Rafał zaliczał Zdzisława. Ale się dowiedział, że humańscy Burscy nic wspólnego nie mają z berdyczowskiemi, a nawet, że się wyprowadzają od Kmitów.
– A Ostrogskiej wolno jest Kmicie wiarę ślubować – konkludował pan Obuchowski.
Nietylko wypadało, ale należało chłopca ośmielać, tembardziej, że w widokach podniesienia rodu, pan Rafał wydzielał córce jaknajmniej posagu.
Zarzucano wprawdzie Zdzisławowi pewien brak towarzyskiej ogłady, zanadto czysty akcent polski, kiedy po francusku rozmawiał z damami i – absolutną nieznajomość winta. Młodo objąwszy po ojcu zawikłane interesy, Burski nie znalazł czasu na wykończenie zaniedbanej trochę edukacyi.
Prawdziwy szlachcic powinien umieć grać w winta. Sam pan Rafał, pomimo poważnych zajęć, nie gardził partyjką, przyczem, z powodu tuszy, rad poprawiał się w krześle, co pozwalało mu strategicznem spojrzeniem obejmować karty sąsiadów. W ten sposób kombinacya staje się trafniejszą, a gra – nieporównanie śmielszą. W wincie ważniejszą od wygranych pieniędzy jest reputacya dobrego gracza, według której mierzą jego zdolności i jego inteligencyę. Pan Obuchowski o swoją reputacyę był dbały.
Braki wykształcenia Zdzisław okupywał junacką fantazyą i wrodzonemi zdolnościami do figlów i facecyjek, których fama szybko rozbiegała się po okolicy, rozweselając ciepłe, serdeczne, wiejskie zebrania. To on lakiem przypieczętował do stołu brodę śpiącego żyda, a potem mu nad uchem wypalił z obu luf dubeltówki. Żyd wprawdzie brodę zostawił na stole, ale biedny Burski długo się potem męczył z wygojeniem palca skaleczonego szarpnięciem strzelby. To on, zakradłszy się w nocy do piekarni, śpiącym dziewczętom pomalował wąsy i brody. Przez tydzień się odmyć nie mogły, jedna z nich potem urodziła dziecko z połową twarzy czarną, ale biedny Zdzisław tak się zaziębił podczas nocnej do piekarni wyprawy, że długo potem kaszlał i nie mógł wychodzić z pokoju. To on…
Zważywszy wszystkie pro i contra , dotyczące młodego sąsiada, pan Rafał przymknął oczy i podniósł palce do góry.
– Tak – wyrzekł – bogaty, pracowity, uczciwy, bystry… Ostrogska odda swoją rękę Kmicie.
Jedna przeto strona w interesie była dojrzała i gotowa.
Ale pomimo całego szacunku dla wieku, rozumu i zasług pana Obuchowskiego, Zdzisław nie był ani gotów, ani dojrzały.
Przedewszystkiem lubił oczy czarne, a zęby zupełnie białe.
Powtóre – od dzieciństwa był nauczony patrzeć na wszystko oczami cioci Mamusi – ostatniej z prawdziwych Faławskich. (Prawdziwi Faławscy, jednego z Firlejami szczepu, wraz z niemi wywodzą się z Frankonii). A ciocia Maniusia nigdy w żyłach pana Rafała nie chciała dopatrzeć się szlachetnej krwi Ostrogskich. Przeciwnie, skłaniała się raczej ku innej, skromniejszej legendzie, która nie płynęła z Ostroga, ale z okolic Lipowca, przez co stawała się łatwiejszą do sprawdzenia. Nie imponowały jej koligacye pana Rafała, którego matka, Minoska z domu, primo voto była za Kopytkiewiczem z Podola. To wszystko może być sobie arystokracyą inteligencyi, zasług, nauki – ale nigdy nie zostanie arystokracyą rodu. Mając się za Kmitę, a rodząc się z Firlejówny, Burski patrzał daleko wyżej, niż się panu Obuchowskiemu zdawało.
Potrzecie, a to najważniejsze, Zdzisław już miał serce zajęte.
Zresztą pana Rafała ubóstwiał i wobec niego języka zapominał w gębie. Z czem bo się mógł popisywać przed człowiekiem, który tyle wiedzy posiadłszy, oddawał hojnie wszystką na usługi słuchaczy i mówił tak wzniośle, tak płynnie, tak długo, którego każdy ruch niemal zdawał się już czynem, ofiarą na polu służby społeczno-obywatelskiej.
Wszak nawet opowiadano sobie po cichu, że ten człowiek pisze… I na to umiał znaleźć czas.
Pisał, w istocie, rozprawy filozoficzne, polemiki teologiczne, traktaty podręczne z dziedziny rolnictwa, techniki, zoologii – wszystko mu z równą przychodziło łatwością. Głównie zaś dwom pracom swoje wczasy poświęcił: spisywał dziennik, czy też pamiętnik i – komentował Krasińskiego. Pierwszy mógł zostać cennym nabytkiem dla historyi kraju, a może i Europy, drugi – pomnikiem naszej literatury. Uderzony tem do jakiego stopnia wielki poeta jest niezrozumiały, a więc i niedostępny, pan Rafał postanowił okalające go ciemności rozegnać, bo bądź, co bądź, dużo w nim znajdował dobrego. I dziwił się, że pomysł taki na pozór prosty ani samemu poecie, ani nikomu innemu nie przyszedł do głowy.
– Największe, panie dzieju, wynalazki są proste – myślał – a wieki całe na nie czekamy.
Praca to była wdzięczna, choć bardzo ciężka. Komentować całe ustępy, których się nie rozumie, to nie każdy potrafi.
Czasami zapomniawszy się, pan Obuchowski sam nawet o swoich pracach przebąkiwał, ale wogóle o tem mówić nie lubił i przebierał w wyborze tych, przed któremi wolno mu było zapomnieć się.
– To nie dla każdego, panie dzieju, dostępne.
Zajęcia literackie dodawały tylko blasku i wzrostu jego postaci, wobec której Zdzisław czuł się marnym robaczkiem, pełnym niekłamanej pokory. Za tę pokorę nieraz mu dokuczała ciocia Maniusia, bo inteligentna i wykształcona sama, przytem bogata, miała prawo z lekceważeniem traktować niejedno, nawet i pana Rafała.
– Niemiecki pedant! – mówiła nieraz.
I miała słuszność. Gardząc Francuzami, jako narodem płochym, pan Obuchowski nic wierzył w ich naukę:
– Forma błyskotliwa, a gruntu, panie dzieju, żadnego.
Cenił tylko to, co przychodziło z Niemiec, co pisali i nauczali Niemcy, chętnie zapominając o tem, że do wojny z roku siedemdziesiątego, która mu otworzyła oczy – nieoględnie ciążył ku Francyi, dając się unosić kłamliwym mirażom; prawda, że wówczas był jeszcze młody, a w młodości człowiek rad okłamuje samego siebie.
Za przykładem kilku rodzin, od kniaziów na Bracławiu wyprowadzają się Dymscy. O tem, czy wywodzą się słusznie, powątpiewać niewolno, bo panna Janina Dymska ma oczy tak czarne, usta – czerwone, a zęby białe, taka przytem szykowna, pulchna, wesoła, że największego niedowiarka przekona. Sióstr wprawdzie ma kilka, posagu – niewiele, ale te oczy!…. te oczy!…
Dzięki obietnicom ciotki, Zdzisław mógł dzisiaj śmielej w tych oczach topić swoje spojrzenia, więc je topił, nie śpiesząc z oświadczynami i wyczekując, aż się w sercu Janinki obudzi wzajemność. Musiał przytem o swoich zamiarach uprzedzić ciocię Maniusię i jej zezwolenie uzyskać.
Panna Dymska nie wyróżniała może specyalnie młodego Burskiego, ale ponieważ się śmiała do niego jak i do innych, był rad i czasem myślał, że ona do niego najwięcej się śmieje, i sam nie wiedział, czy też jest bardzo dowcipnym, czy poprostu śmiesznym.
Młoda jeszcze, Janinka, nie spieszyła się do ołtarza. Po co? Na to, żeby się kłaniać jednemu, kiedy teraz jej się kłania dziesięciu? Chciała się bawić, śmiać się i błyskać białemi zębami. Wtedy na ładnej twarzy panienki ukazywały się dołki, a koniec zadartego noska bardzo przyjemnie się marszczył. Patrząc na nią, Zdzisław czuł, że byłby ją mógł zjeść.
Poważny wdowiec, pan Obuchowski nie lubił panny Dymskiej. Irytowała go jej wesołość, drażnił go nieprzyjemnie jej śmiech.
Zresztą Obuchowscy z góry patrzyli na Dymskich i żadnych bliższych stosunków pomiędzy dwiema rodzinami nie było. Spotykano się czasem u wspólnych sąsiadów, nic więcej.
Ale pomimo różnicy wieku i braku zażyłości, ta bezczelna Janinka poufale się śmiała do poważnego obywatela, jakby do jakiego młokosa ze swojej sfery.
Więc jeszcze więcej się irytował pan Rafał, bo nie był przecie pierwszym lepszym kawalerem, wykręcającym zaściankowemi gąskami w mazurze. Zresztą nigdy się nie dobijał o zaszczyt śmieszenia panien i wogóle kobiet. Jeżeli był z natury cięty – nie pragnął śmieszyć, lecz – smagać.
– Ekonomska koza! – mówił, określając Janinkę.
– Dlaczegóż ekonomska! – protestowano nie bez hypokryzyi.
– Wiem, wiem – odpowiadał – kniaziowie na Bracławiu! Słyszałem! W moim, panie dzieju, wieku, już maskarady nie bawią i, wolę by każdy, zostając sobą, nie przebierał się w pożyczane, panie dzieju, płaszcze i mitry.
I chociaż był mało pochopny do śmiechu, śmiał się przy tych słowach, smakując całą ich ciętość.
– Zresztą – dodawał – ja tam o tem wszystkiem gadać nie lubię, ale po mojej śmierci przeczytacie, panie dzieju, niejedno.
Przyjemnie jest opowiadać sobie poufnie, że dziad pana X. był fagasem, albo ekonomem, który nakradł, przyjemnie jest boleć nad tem, że pan Y. młodszy nie jest synem pana Y. starszego, lecz młodego studenta, który panią Y. zrozumiał, ale najprzyjemniej jest czytać to wszystko w druku i czarno nabiałem, bo wtedy to już przestaje być plotką i wkracza w dziedzinę historyi. Życzliwie przeto słuchając pana Obuchowskiego, każdy się oblizywał, zawczasu smakując ważniejsze ustępy jego historycznego dzieła. Miłe wrażenie trwało jednakże niedługo, bo wnet ogarniał niepokój o własną skórę. O nieżyczliwych tak łatwo!… Zmylony złośliwą plotką, bez gruntownego wyświetlenia prawdy, pan Rafał mógł o każdym ze słuchających tak samo umieścić historyczną wzmiankę.
E, nie! Obcowanie z literatami nie jest rzeczą bezpieczną.
– Lepiejby na swoim Krasińskim poprzestał – odzywał się nie jeden. – To pożyteczne, to dawno było potrzebne, a przynajmniej nie dotyka niczyjej reputacyi.
– E, Krasiński! – z lekceważeniem mówiła dama bardzo sympatyczna – ja wolę Ohneta.
Na to z politowaniem uśmiechała się młodziutka panienka z pod Taraszczy, znana w okolicy z tego, że dużo miała wiedzy i smaku. I rzeczywiście nic jej obcem nie było – mogła decydować o rzeźbie, malarstwie, literaturze, architekturze, czem zawsze w zachwyt wprawiała matkę i dwóch braci. Nieomylność swojego sądu zawdzięczała przeważnie temu, że nigdy się nie wydaliła z powiatu. Podróże bałamucą, rozpraszają uwagę, nasuwają cudze poglądy, wpływy, wykoszlawiają pojęcia, odejmują swobodę myślenia…
– Chociażbym Krasińskiego nie znała – rzekła – jużby we mnie zaufania nie budził dlatego, że jego nazwisko zaczyna się od k i r. Litery, składające nazwisko, mają niewątpliwy wpływ na los, charakter, czyny, przymioty, wady i kierunek talentu. Gdy widzę z sobą zestawione litery k i r, doznaję wrażenia nudy, albo wstrętu. Krokodyl, kruk, kret, budzą wstręt, gdy Krasiński, Kraszewski, Krupiński, Korzeniowski nudzą, choć w tym ostatnim k i r rozdzielone są samogłoską o, która jest płaczliwa, a więc także nudna. Nudzą mnie nawet krowy swojemi masywnemi kształtami, głupiem spojrzeniem i głupim rykiem.
– Poetów i krokodyle daruję pani – zaprotestował jakiś rumiany obywatel – ale cobyśmy robili bez krów i bez mleka.
Młodziutka panienka z pod Taraszczy pobłażliwie się uśmiechnęła.
Lubiłabym – rzekła – mieć w ogrodzie obłaskawione różowe sarny, któreby liliowo przystrojone, bosonogie pasterki doiły blado-zielonemi rękami, ściągając opałowe mleko. Lubiłabym wzrokiem tonąć w tym słabo barwnym obrazie, rozuśmtechnionym na tle żółtawego nieba, nierozwichrzonego żadnemi atmosferycznemi prądami, nierozkłębionego w brutalne obłoki, rozeplwane ogniem i gromem. O! niebo moje jasne, o moja pogodo!…
Inny znowu, zjedzony troskami obywatel, uważał, że bez poetów obejść się można. Żaden z nich jeszcze nie nauczył nikogo, co zrobić, żeby żuczki nie jadły buraków, albo, żeby sprzedać pszenicę po rublu, kiedy jej cena w miasteczku trzyma się siedemdziesięciu kopiejek.
Słowem, pomimo szacunku, jakim otaczano pana Obuchowskiego, bardzo rozmaite wygłaszano poglądy na jego literackie zajęcia.
II.
Owoc pracy każdego człowieka powinien się stać monumentem, świadczącym o tem, że był, żył i czynił. Trudno przeto, żeby już za życia człowiek przykładał rękę do burzenia tego, co przez długie lata wznosił, żeby za życia kruszył swój pomnik na drobne atomy, z których nie pozostanie śladu.
Nie zadziwiło przeto nikogo, że pragnąc swój majątek od rozdrobnienia ochronić, ciocia Maniusia przeznaczyła go jednemu tylko Zdzisławowi, z pominięciem innych siostrzeńców. Zdzisław najwięcej przedstawiał gwarancyi, że nie zmarnuje spuścizny. Przytem jego tylko ciocia Maniusia lubiła i znała.
Z resztą rodziny panna Faławska dawno już żadnych nie utrzymywała stosunków; a była liczna, uboga, nieciekawa i dosyć zagadkowa w sposobach utrzymania się. Faławskich było sióstr cztery, najstarsza za ojcem Zdzisława, który, choć posag żony stracił i własny mająteczek zaszargał, potrafił do końca utrzymać się w sferze obywatelskiej. Druga siostra, Zuzanna, zakochawszy się w nauczycielu domowym, wykradła się z nim i wyszła za niego. On zaś przez całe życie goły i nienauczony szanować pieniędzy, prędko się z funduszem żony uwinął, ale że się oboje kochali i w uczuciu szukali pociechy, dużo dzieci zostawili po sobie. O tej Zuzannie nie wspominało się wcale. Chciała wyjść ze swojej sfery, miała do tego prawo, będąc już pełnoletnią, nie przeszkadzano jej, ale z nią stosunki zerwano. Trzecia z kolei Idalia, z początku bardzo szczęśliwie wyszła za mąż, za człowieka zdolnego, rzutkiego, umiejącego obracać pieniędzmi. Rzucał się w prawo, w lewo, zarabiał na placach, na zbożu, na cukrze, żonę otaczał zbytkiem, sam sobie nie odmawiał niczego i trwało tak aż do krachu, który go przerzucił za granicę. Wtedy okazało się, że był człowiekiem lekkomyślnym i niepraktycznym, którego na seryo brać nie można, i że panna Idalia Faławska najgłupszy zrobiła wybór.
– A ostrzegałam – mówiła ciocia Maniusia, zapominając, że jeszcze niedawno była pod urokiem szwagra. – Ładna pozycya!… żona, dzieci, wierzyciele w kraju, a mąż za granicą, bez grosza!…. W takich wypadkach zawsze o dzieciach i żonie pomyśleć trzeba.
Prosta rzecz, że w podobnych okolicznościach przestało się mówić i o pani Idalii, ale ponieważ ze swojej sfery nie wyłączyła się dobrowolnie, ciocia Maniusia posyłała jej czasem w sekrecie stare suk – nie i starą bieliznę. (Stare suknie i stara bielizna cioci Maniusi były bardzo stare).
Najmłodsza z sióstr, z jedną łopatką trochę wyższą od drugiej, ciocia Maniusia, żadnego nie miała powodzenia pomiędzy tą młodzieżą, w pośród której wybrałaby męża dla siebie, a za domowych nauczycieli, chociażby mieli dyplomy, ani za wojażujących bankrutów wychodzić nie miała zamiaru. Została panną, ale za to została Faławską.
– Takiego nazwiska – mówiła – nie zmienia się na byle jakie.
Z latami, przywykła do swoich nierównych łopatek i nawet, zamiast swój defekt maskować, sama o nim wspominała.
– To u nas rodzinne – mówiła. – To po Firlejach.
Niewiadomo, gdzie wyczytała wzmiankę o tej rasowej odznace Firlejów, o której historya milczy. Być może, że ją odnalazła w archiwach rodzinnych, które nie są dostępne dla publiczności. To pewne, że wobec takiego namacalnego świadectwa wspólności rodu, nie miała potrzeby wstydzić się swojej łopatki wyższej, albo niższej.
Czynna z natury, praktyczna, patrząc na zmienne koleje sióstr, powiedziała sobie, że takiemi kolejami chodzić nie będzie i energicznie zaprzęgła się do swego gospodarstwa. Bardzo oszczędna, mało wydawała na siebie, jeszcze mniej na innych, a z sąsiadami prawie żadnych nie utrzymywała stosunków, bo to i strata czasu i naraża na koszta. Wieczorami czytywała książki poważnej treści, których dość znaczny zbiór odziedziczyła po ojcu, a także i gazetę, tę, która, najtaniej kosztując, najwięcej była zadrukowana. Czytywała wszystko, specyalnie się interesując losami Anglii, którą szanowała za jej bogactwo i potęgę. Lubiła wszystko, co angielskie, a dla arystokracyi angielskiej miała cześć fanatyczną.
Na ostatniej stronicy gazety zajmowały ją ogłoszenia żałobne. Rachując lata umarłych, wyliczała dla siebie cyfrę prawdopodobnej długości życia, dodając do niej lat dziesięć, a czasem piętnaście, bo Faławscy żyją długo. Potem liczyła dalej, ciekawa, do jakiej też sumy urośnie jej majątek, kiedy dla niej wybije ostatnia godzina. Wtedy wzdychała, bo przykro jest rozstawać się na wieki z bardzo dużemi pieniędzmi.
Nadzwyczaj nabożna, żywo się zajmowała sprawami kościoła i w rzeczach religii ogniste nieraz miewała z panem Obuchowskim dyskusye, bo, kiedy on szerokim polotem ogarniał wszystko, ona się zaciekała w drobiazgi. I tłomaczył jej, że nie na formułkach stać musi wiara, ale na pojmowaniu ducha.
– Nie dewocyi żądam od ludzi – powtarzał – ale religijności.
W tym jednym tylko wypadku pan Obuchowski patrzał na rzeczy z francuska, gdy ciocia Maniusia wyjątkowo przytrzymywała się niemieckiej drobiazgowej metody.
Mając lat zaledwie czterdzieści, panna Faławska była żwawa w ruchach i mowie. Przy chudej, kościstej budowie, zadziwiał u niej dosyć wydatny, śpiczasty brzuszek. Za co ten brzuszek?
– To po Firlejach, rodzinne… – powiedziała raz dziwiącemu się Zdzisławowi. Lubiła go, więc chętnie z nim poruszała poufne nawet kwestye.
Lubiła go, ale trzymała krótko i prowadziła ostro choć bez powodu, bo od dzieciństwa okazywał dla niej wielką powolność – zawsze jej wdzięczny za wszystko, co już dla niego uczyniła moralnie, jak i za to, co zamierzała uczynić materyalnie.
Kiedy był dzieckiem, kłopotała się jego interesami; kiedy podrósł, nie żałowała mu rad ani pomocy, jeżeli widziała, że go ktoś może oszukać, albo wyzyskać. Grosza nie pożyczyła nigdy, ale zawsze była chętna, gdy tylko chodziło o jej czas, albo pracę.
To też Zdzisław ją czcił jak świętość, wierzył w nią i nie zadawał sobie nawet pracy myśleć lub dyskutować, gdy jaki wyrok ostatecznie wyrzekła, chyba, że chodziło o wielkość pana Obuchowskiego.
Dla ochronienia fortuny od parcelacyi, należało majątek sprzedać. Markotno robiło się cioci Maniusi na myśl opuszczenia tego, w co tyle pracy włożyła. Szkoda folwarcznych budynków i pól, nawożonych tak regularnie, szkoda zarybionego stawu i młyna, szkoda ogrodu własną zasadzonego ręką, w którym się pochowało wisielca, żeby po nocach straszył złodziei, szkoda wreszcie starego cmentarzyska, na którem szparagi rosły tak bujne i takie ogromne, że się wszystkie corocznie korzystnie wyprzedawały w mieście. Szkoda!…
– To też go zedrę porządnie! – mówiła panna Faławska, myśląc o przyszłym nabywcy majątku.
Nie żałowała tylko dworu, w którym tyle lat przemieszkała. Zupełnie obojętna na osobiste wygody, nie przywiązywała się specyalnie do jakiegoś pokoju, albo kąta. Ruchliwa i czynna wszędzie przysiadała tylko na chwilkę, jej kątem był cały majątek.
– Byle na głowę nie kapało! – powtarzała nieraz filozoficznie.
– Własny kąt ma swój urok – protestował Zdzisław.
– Romanse! Głupstwo! – odpowiadała ciotka. – Zresztą, nie wątpię, że ty mi jakiś kącik urządzisz.
Mieszkając daleko od wszelkiej cukrowni, ciocia Maniusia nie mogła plantować buraków, a na inne produkty ceny tak pospadały, że każdy mógł się do rolnictwa zniechęcić. Stąd w jej mózgu zrodziło się i dojrzało przekonanie, że trzymanie kapitału w ziemi jest marnowaniem jego produkcyjnej siły. Dobrze jest kochać ziemię, ale nie do tego stopnia, żeby dla niej wyzuwać się z takich dochodów, jakieby się mieć mogło, lokując w inny sposób pieniądze.
Wyliczając naprzód, ile za majątek weźmie gotówki, dodając do niej rozmaite ciche kapitaliki, o których, jak i siostrach, nie lubiła wspominać, dochodziła do wcale pokaźnej sumy, a ta suma rozlokowana po ludziach i w akcyach… Ho – ho!…
Zdzisiowi miała zamiar płacić za utrzymanie, bo to się należało, ale – niedużo, tyle, ile rzecz warta. Resztę dochodów będzie mogła odkładać…
i jeżeli z pomocą Bożą pożyje lat trzydzieści… a może i czterdzieści (bo Faławscy długo żyją), nazbiera dla Zdzisia…
I aż się mąciło w głowie od cyfry, która pod ołówkiem rosła, rosła…
Przechodzenie majątku z rąk do rąk jest zawsze poważnym faktem, ściągającym naganę. Szlachcic powinien trzymać się ziemi. Pozbyć się jej łatwo, ale do niej powrócić!…
Ciocia Maniusia nigdy się nie oglądała na ludzkie gadanie. I życie nie wystarczyłoby, gdyby się chciało radzić każdego. Postanowiwszy sprzedać majątek, zajęła się szukaniem kupca… Zjawili się rozmaici, oglądali, targowali, odjeżdżali, wracali, a ponieważ pannie Faławskiej nie było pilno, doczekała się w końcu tego wyśnionego kupca, którego miała tak okrutnie obedrzeć. Za ziemię mu porachowała osobno, za młyn osobno, za staw jeszcze osobno. Porachowała i las, i starą słomę, i budynki, drób, bydło, powozy, meble, rupiecie..
wyszacowała sad, szparagarnię, narzędzia rolnicze, uprząż… Oceniając dom pamiątkowy, w którym żyli i poumierali rodzice, w którym się sama rodziła, z którego siostry powychodziły za mąż, – płakała…
Aż w końcu nowonabywcę zdarła daleko mocniej, niż sama się spodziewała.
To też w Kijowie, dokąd z siostrzeńcem jeździła, dla ostatecznego uregulowania rachunków i odebrania reszty pieniędzy, powiedziała:
– Ot, gdybyś zamiast długów miał kapitały, pożyczyłbyś mi półtora tysiąca. Potrzebowałabym takiej sumy dla zaokrąglenia swego kapitaliku.
Ale nie wymieniła jego cyfry.
Wieczorem wyjechała z powrotem do domu, gdzie wymówiła sobie mieszkanie aż do zimy.
Okazało się, że miała słuszność, nie oglądając się na to, co ludzie będą gadali. Nic nie gadali, a przynajmniej gadali niewiele, nie mogąc się zoryentować w tem całem zdarzeniu. Gdyby chodziło o szablon, o zwyczajnego zbankrutowanego szlachcica, który wyzuwa się z ojcowizny, każdy znalazłby pod ręką gotową formułkę, według której mógłby potępiać, napadać, krzyczeć, wytykając nieład, życie nad stan, niedołęstwo, lenistwo. Tutaj zaś nic podobnego nie było. Bez najmniejszego musu, oszczędna, rządna kobieta, siedząca na kapitałach, dobrowolnie sprzedała majątek… Dyabli wiedzą, jak o tem sądzić.
Pan Obuchowski otwarcie i głośno chwalił ciocię Maniusię. Naprzód, prędzej, czy później zawszeby wypadło sprzedać majątek z powodu działów, a powtóre, skoro dzielić nie chciała, nie mogła inaczej postąpić.
W końcu dodał:
– To kobieta, która ma prawo wypocząć – kobieta przytem rozumna, która rozumny, panie dzieju, zrobiła wybór. Zdzisław Burski swoją rolę w społeczeństwie odegra. – I w duchu sobie pomyślał, że możeby mógł wcale córce nie dawać posagu?
– Mało inteligentny – zauważył ktoś.
– Swoją rolę odegra – powtórzył z naciskiem i z podniesionym palcem pan Rafał, który nie lubił kiedy mu przerywano. – Bezinteresowny, szlachetny, dużo ma w sobie zalet, a na nich mocniej oprzeć się można, niż na błyskotliwym salonowym dowcipie… Przestańmyż w końcu być Francuzami! Niechże już o wartości obywatela nie decydują salony i kobiety! Ja, panie dzieju, od człowieka wymagam pracy i nieposzlakowanej delikatności w interesach pieniężnych. Kto zadaje?
Zadawał sam pan Obuchowski, wiec, poprawiwszy się na krześle, rzucił na stół siódemkę karową.III.
Pani Dymska miała za dużo rozumu i za dużo córek, żeby konkurentom stawiać jakiekolwiek przeszkody; przeciwnie, starała się im dopomagać, a Zdzisławowi dopomagała najwięcej, co widział każdy, z wyjątkiem jednego Zdzisława.
To przychodziła jej zachcianka owocu z ogrodu, więc posyłała Janinkę, a Zdzisław jej towarzyszył, to zasadzała córkę do zwijania bawełny, a zakochany Zdzisław wnet ręce wyciągał do zawieszenia na nich motków, to wreszcie, nie mogąc bawełny nastarczyć, bez żadnej przyczyny opuszczała salon, zostawiając córkę samą z młodzieńcem. Dobroduszny Zdzisław, nie podejrzywając w tem wszystkiem najmniejszej polityki, po dawnemu się bał pani Dymskiej, jak boi się rodziców panny każdy zakochany.
Przeciwnie, w manewrach poważnej damy, upatrywał objawy, które go tylko niepokoiły. Te ciągłe zachcianki owoców zdradzały naturę fantastyczną, kapryśną, żarłoczną, może jakiś stan kataralny? Bawełna dowodziła charakteru nieugiętego, skoro nawet przy gościach nie wolno było pannie odpocząć. Częste zaś wychodzenie z salonu potwierdzało niepokój o zdrowie i nasuwało obawę, że pani Dymska prawdopodobnie zechce córkę trzymać przy sobie i nie pozwoli jej zamąż wychodzić. Osoby chore potrzebują ciągłej opieki.
Mimo to Zdzisław nie zrażał się i, dalej bywając u pani Dymskiej, już się czuł szczęśliwym. Patrzał na Janinkę, lubił chodzić z nią do ogrodu po te owoce, które jej matce szkodziły, lubił zwijać bawełnę, przyczem spotykają się ręce, a wtedy i bardzo przyjemnie i dużo bywa śmiechu…
Dosyć w towarzystwie nieśmiały, niepewny swoich ruchów i mowy, Burski czuł się zupełnie swobodnym w salonie pani Dymskiej. Jeżeli Janinka, która w jego oczach była wyrazem wszystkich doskonałości, śmiała się i zdawała w jego towarzystwie gustować, miał prawo, bez zbytniej zarozumiałości, niezłą mieć o sobie opinię. Chwilami, gdy się rozgadał, czuł się salonowcem zupełnie wykwintnym. A wtedy się krygował, kołysał głową i magnetyzował okrągłemi, piwnemi oczami, żałując zawsze, że ciocia Maniusia, która krytykuje jego maniery, widzieć go w tej chwili nie może.
– Prędko! coś zabawnego! coś bardzo zabawnego! – mówiła Janinka, podnosząc się na palcach dla zerwania wiszącej nad jej głową gruszki. I długo jej nie rwała, chcąc pozwolić Zdzisławowi napawać się widokiem swojej zgrabnej figurki.
– Nic pani zabawnego nie powiem, bo jak panią widzę…
– Nie mówi się "jak panią widzę, " ale "jak mamę kocham." – I zaśmiała się. Ciągle się śmiała.
– Zapominam języka w gębie.
– Jakiego? Ojczystego, czy francuskiego?
– Wszystkich!
– To niech pan rozmawia na migi.
Boże! jak te jej ząbki na słońcu błyskały! jak rumieniła się ślicznie! jak te dołki! ten nosek!… Aa!….
Janinka zerwała gruszkę, skosztowała, skrzywiła się i podała ją Zdzisławowi.
– Niech pan skosztuje, jaka cierpka, szkaradna!…
Zdzisław myślał, że oszaleje.
– O, dla mnie będzie słodka! – zawołał, i zaczął jeść gruszkę z łapczywą rozkoszą.
– A co? – pytała Janinka.
– Jak cukier! jak miód!
– Czemże pan to tłomaczy?
– Ja nie tłomaczę, ja sprawdzam, ja jem!…
– Może panu dać jeszcze jedną gruszkę?
– Sto! – zawołał Zdzisław. Upatrzywszy zieloną i twardą gruszkę, Janinka zerwała ją i podała Burskiemu.
– A, nie! – zaprotestował. – Proszę osłodzić! Niech pani sama kawałek ugryzie, a wtedy zjem z korzonkiem i listkiem.
– Jak można jeść liście? To gąsienice jedząliście!… Pfe!…
– Czemże jestem wobec pani, jeżeli nie gąsienicą, marnym robaczkiem?
– To dobrze, że pan uprzedza. Już nigdy z panem tańczyć nie będę. Mogłabym pana rozgnieść…
– I owszem! Chce pani spróbować?
I Zdzisław rzucił się na trawę.
– Co to za poza?
– Leżąca.
– Może panu przynieść poduszkę?… Ale nie! nie potrzeba… Pan masz pod głową mrowisko…
Zdzisław zerwał się na równe nogi.
– Jak zwinnie!… Czy to ciocia Maniusia uczyła pana gimnastyki?
– Właściwie, ciocia Maniusia, jako dama…
– Czy pan chciałbyś być gruszką?
– W pani ustach.
– A mrowiskiem?
– Pani mnie wyciąga na powiedzenie jakiegoś głupstwa.
– Ach, pana wyciągać nie trzeba.
– Pani tylko ze mnie żartuje.
Nigdy nie żartuję. Jestem poważna, jak panna Halszka. Czy pan się oddawna w niej kocha?…
– Ja?… W niej?… Dlaczego?…
– Dlatego, że umie po łacinie…
– To żadna racya.
– Powiedz pan co po łacinie.
– Amo – wycedził Zdzisław, namyślając się – pulchram puellam .
– Co to znaczy po polsku?
– A nie! Ja tego nie powiem.
– Pfe! Pewnie coś nieprzyzwoitego?
– O nie! Nigdybym nie śmiał przy pani… nawet po chińsku… – Tu, przyłożywszy rękę do piersi, Zdzisław z uczuciem na Janinkę popatrzył, magnetyzując ją blado-piwnemi oczyma. – Nigdy!
– Dlaczego pan tak niebezpiecznie wytrzeszcza oczy?
– Niebezpiecznie? – spytał Zdzisław, krygując się z zadowoleniem.
– Bardzo – mogą wyskoczyć.
– Pani ciągle drwi ze mnie. O, ja kiedyś się zemszczę.
– Okropnie się pana boję.
– Wy… wycałuję, zobaczy pani.
– Oho! Spróbuj pan! – Janinka spojrzała na niego wyzywająco.
Pohamował się, choć mu krew biła do głowy. Cofnął się o parę kroków.
– A widzi pan!
– Pani… pani bawi się z ogniem.
– Bo jestem westalką, strzegącą ognia.
– Ładna westalką, która nie rozumie po łacinie!…
– Może i rozumiem.
– W takim razie to, co powiedziałem…
– Tyczyło się panny Obuchowskiej, wiem o tem.
– Oj, nie!
– Mniejsza o to. Co mnie do tego, kogo pan kocha, a panu – kto mnie się podoba.
– O mnie bardzo do tego.
– Jakiem prawem? Pan przecie moją matką nie jesteś. To tylko matki interesuje. Czy pan byś chciał być moją matką?
– O nigdy!
– To grzeczne! Dlaczego – nigdy?
– Bo… bo… chociażby ze względu na jej zdrowie… a zresztą, tak już jestem przyzwyczajony być…
– Siostrzeńcem? Jak się ma ciocia Maniusia?…
– Dziękuję… Dawno jej nie widziałem…
– Pan powinienbyś ożenić się z ciocią Maniusią…
– Cóż znowu!
– Bogata, dystyngowana, doświadczona… Pan się przecież musi kiedyś ożenić.
– Dzień i noc o tem myślę – nawet w nocy więcej niż w dzień, bo w nocy nie śpię – mam czas, a w dzień jestem zajęty.
Bardzo to dobrze, że pan zajęć nie zaniedbuje.
– A! pani ciągle żartuje, gdy ja… ja…
– Co takiego? Mów pan!…
– Nie! on jej jeszcze nie powie! Powie, ona się obrazi, poskarży się matce i wyproszą go z domu. Gdzie potem szukać Janinki? Gdzie ją spotykać? Gdzie patrzeć, jak się śmieje?… A zresztą i ciocia Maniusia nie uprzedzona…
– Pan nie domawiasz, pan straszysz, a potem milczysz… pan jesteś chory…
– Straszę?…
– Pewnie!… Ten dziki wygląd… Pan jesteś chory!…
– Wygląd? Pani ciągle żartuje.
– Nie… i pójdę do domu, i ugotuję dla pana rumianku – to przejdzie…
– Rumianku! – zawołał Zdzisław – a, nie!… Dłużej drwić nie pozwolę! – I nagle wyciągnął ramiona.
Janinka chciała się cofnąć, ale już było zapóźno. Objął ją, przycisnął do siebie i zaczął całować, całować…
Wyrwała się w końcu czerwona, zagniewana i odtrąciła go.
– Mówiłem – rzekł Zdzisław, sapiąc – mówiłem… z ogniem… z ogniem ostrożnie.
– Co to jest! – wołała Janina. – Kto panu pozwolił! Powiem mamie…
Zdzisław opamiętał się.
– Panno Janino! – rzekł przestraszony.
– Powiem mamie.
– I ja powiem… pani nade mną się znęca, tracę głowę, a potem… Ja sam nie rozumiem, jak do tego przyszło… Ja wiem, że nie mam do tego prawa, wiem… ale bądź pani pewna, że innego nie znam marzenia, tylko, żeby to prawo osiągnąć. – Tu upadł na kolana i złożył ręce, jak do pacierza. – Ja panią tak kocham! tak kocham!… – I rozpłakał się.
Powiedział! Przestraszony, zerwał się na równe nogi. Powiedział! Stało się! Co teraz będzie?…
Janinka milczała, spuściwszy oczy. Lekko pofałdowane jej czoło świadczyło, że się namyśla. Było także widocznem, że już w swym gniewie ostygła.
– Ja dla pani życie poświęcę – powiedział Burski – życie i wszystko, co pani zażąda.
– I ciocię Maniusię? – Nie mogąc dłużej utrzymać powagi, Janinka się roześmiała.
– Pani się śmieje, a ja tu stoję, czekam na wyrok i cały drżę.
Janinka namyślała się.
– Niech pani nie mówi nic! – zawołał Zdzisław zaniepokojony jej długiem milczeniem. – Niech pani mi każe czekać.
– Dobrze, ale uprzedzam, że przez to nie obiecuję nic, nie zobowiązuję się do niczego.
Młoda jeszcze, spragniona śmiechu, swobody, nie miała ochoty zawiązywać już sobie życia, choć może Zdzisława lubiła więcej, niż kogo innego.