Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych - ebook
Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych - ebook
Człowiek wymyśla sobie, że pojedzie gdzieś daleko, do jakiegoś mniej lub bardziej egzotycznego kraju, i spodziewa się nie wiadomo czego. To znaczy wiadomo, czego się spodziewa – przynajmniej tego, że znajdzie się w miejscu, z którym nic go nie wiąże, bo wszystko jest tu inne niż tam, skąd przyjechał. Gdzie będzie mógł sobie powiedzieć – jestem tu, a równie dobrze mógłbym być gdzie indziej. Więc jedzie. I prędzej czy później wpada w pułapkę. Bo im uważniej przygląda się temu miejscu, im dłużej rozmawia z zamieszkującymi je ludźmi, tym bardziej złudna okazuje się jego chwilowa wolność. Już nie ma sensu "być gdzie indziej". Już wiadomo, że trzeba będzie tu wrócić. A kiedy się wraca, wszystko komplikuje się jeszcze bardziej.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-477-4 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Owszem, jezioro ma już za sobą letnie zakwity glonów, ale nawet w tych sprzyjających warunkach do miękkiego dna dociera tylko co dziesiąty, jeśli nie co setny promień słońca. Dlatego, chociaż miło tędy przejeżdżać, lepiej się nie zatrzymywać – chyba że ktoś chciałby wyobrazić sobie, jak to jest być zagrzebanym w mule węgorzem czekającym w półmroku na nie tak przecież daleką prawdziwą noc.
Nie zatrzymuję się więc i jadę dalej, żeby już po chwili wjechać w szpaler wiązów – kiedyś zdawało mi się, że to lipy – których gałęzie łączą się nad drogą w ażurowe sklepienie.
Tak, można tu sobie pomyśleć, że weszło się do gotyckiej katedry, tym bardziej że rosnący po obu stronach młody, gęsty las jest odsunięty od linii wiązów o kilka metrów, tworząc dwie boczne nawy. Ale jeśli ktoś był niedawno w mieście Erywań – a ja byłem – wolno mu zaryzykować inne skojarzenie.
Mnie nie tylko wolno. Ja nie mam wyboru. Kiedy wjeżdżam w ciemny, zielony tunel – w tym roku październik jest nietypowo ciepły, więc liście nie zdążyły jeszcze pożółknąć – i widzę na jego końcu światło obiecujące jak zwykle pomyślne zakończenie drogi, od razu przypominam sobie, jak szedłem zupełnie innym korytarzem w stronę rzeki, nad którą dawny lud Armenów założył twierdzę Erebuni.
Niełatwo to wszystko wytłumaczyć. Sam nie wiem, dlaczego pod wysokim, mniej więcej dziesięciopiętrowym blokiem wykuto w skale długie przejście – na oko zbyt wąskie, by mogły się w nim minąć dwa samochody. Mogę się tylko domyślać, że nie tak dawno temu, kiedy wydawało się, że już niedługo wszyscy ludzie będą żyć twórczo, radośnie i bezpłatnie, komuś przyszło do głowy, że trzeba połączyć centrum miasta z płynącą w głębokim wąwozie rzeką. Rzeka przecinająca miasto zawsze stwarza nadzieję, że niezależnie od tego, jak wiele niepotrzebnych i nieczystych rzeczy zostawiamy po sobie na Ziemi, koniec końców wszystko – razem z niepotrzebnymi i nieczystymi myślami – zostanie spłukane przez cierpliwą wodę. A jeśli tak, jest szansa na to, że kiedyś świat będzie wyglądał prawie jak na tych obrazkach, które czasem wręczają nam na ulicy schludnie ubrani, uprzejmi młodzieńcy – wszędzie rośnie zielona trawa, a na niej odpoczywają ludzie różnych ras i różne gatunki zwierząt.
Musiało chodzić właśnie o coś takiego. O to, żeby każdy mieszkaniec miasta, inżynier, sprzedawca, ale też policjant i poeta, mógł w każdej chwili – jeśli oczywiście nie będzie potrzebny gdzie indziej – przespacerować się podziemnym chodnikiem nad rzekę i poczuć się od razu człowiekiem czystym, wypoczętym i szczęśliwym. Jak zwykle, gdy planuje się rzeczy z takim rozmachem, coś się nie udało.
Szeroka aleja, która łączy wejście do tunelu z prospektem Masztoca, główną arterią miasta, najwyraźniej podupadła od czasu, gdy ozdobiono ją trzema wielkimi fontannami. Dziś czynna jest tylko jedna, ta najbliżej ulicy. Wokół niej ustawiono stoliki eleganckiej kawiarni. Dwie pozostałe są martwe i suche. Na dnie kamiennych basenów, przez które kiedyś przelewała się woda, gromadzą się śmieci. Po obu stronach stoją domy, ale nie ma tu jezdni. Tylko drzewa, trawniki i puste fontanny. Prawie jak w parku. A mimo to mało kto tędy spaceruje. Wygląda więc na to, że ludzie chodzą teraz nad rzekę innymi drogami albo nie chodzą nad nią wcale – dlatego błąkający się po mieście cudzoziemiec może tu trafić jedynie przypadkiem. Ja trafiłem tylko dlatego, że kilka dni wcześniej, kiedy przechodziliśmy przez centrum miasta, Lara pokazała ręką aleję i powiedziała:
– Wiesz, tamtędy można dojść nad rzekę. Przez taki tunel.
Nie bardzo potrafiłem to sobie wyobrazić, więc przy najbliższej okazji przyszedłem tutaj. I mimo że wiedziałem z grubsza, czego się spodziewać, kiedy odnalazłem wejście do wykutego w skale korytarza, zdziwiłem się. Jego drugi koniec był bardzo daleki. Kiedyś ktoś pewnie tu sprzątał, ktoś wymieniał świetlówki w długim rzędzie lamp zamontowanych na sklepieniu, ale od jakiegoś czasu już się tak nie działo.
Przeszedłem śmiało pierwsze pięćdziesiąt albo i więcej metrów tunelu. Rozsądek zbudził się dopiero wtedy, gdy w wylocie, na tle jasnej, zwieńczonej łukiem plamy, pojawiły się dwie czarne sylwetki. Na to jednak nic już nie można było poradzić – dlatego chociaż do połowy korytarza został jeszcze kawałek, poszedłem dalej. Słusznie, bo dzięki temu zauważyłem, że jedna z postaci jest wyraźnie niższa. Po chwili minąłem mężczyznę z kilkunastoletnim chłopcem. Zeszliśmy sobie z drogi bez słowa, bez skinienia głową. Byłoby to normalne na ulicy, nawet zupełnie pustej, ale tutaj – bądź co bądź byliśmy we wnętrzu ziemi, jak dwaj lub trzej nienarodzeni jeszcze bracia – wydało mi się smutne.
I wreszcie znalazłem się znowu na powierzchni, pod łaskawą opieką nieba, ale zamiast pójść czym prędzej znikającą w wysokich krzewach asfaltową alejką, obejrzałem się za siebie, żeby odprowadzić wzrokiem dwie coraz mniejsze sylwetki. Mężczyzna z chłopcem rozmyli się w końcu w jasnej plamce słońca i zostałem sam.
Teraz myślę sobie, że w takim miejscu mogłoby się zacząć lub skończyć wiele trzymających w napięciu opowieści, jak choćby ta o mężczyźnie – może nawet cudzoziemcu – który wchodzi do tunelu, ale kiedy mija piętnaście minut, nie pokazuje się na jego drugim końcu. Nie pokazuje się również wtedy, gdy mija minut trzydzieści, a potem godzina, ponieważ jego zwłoki leżą gdzieś w połowie korytarza, najpewniej tam, gdzie zepsuły się dwie kolejne świetlówki – i nie ma znaczenia, czy w jego czole widać mały jak bezwartościowa moneta ślad po kuli, która wydostała się na zewnątrz otworem wielkości pomarańczy, czy też śmierć robi mylne wrażenie całkiem naturalnej.
Albo ta, w której na pozór nie dzieje się nic nadzwyczajnego, bo dwaj mężczyźni, którzy wchodzą do tunelu – każdy z innej strony, choć jednocześnie – wychodzą z niego tak, jakby nic ich nie łączyło. Ambasada Stanów Zjednoczonych w Erywaniu jest, jak na kraj tak niewielki, podejrzanie duża, więc jeden z nich mógłby być Amerykaninem, drugi zaś, dajmy na to, Persem, w czym też nie byłoby nic dziwnego, skoro do Armenii przyjeżdża coraz więcej turystów z sąsiedniego, lecz niewesołego najwyraźniej Iranu. Dopiero po jakimś czasie wyjaśniłoby się, że w tej jednoczesności nie ma nic przypadkowego, że w połowie drogi mężczyźni zatrzymali się, wymienili kilka szeleszczących słów w języku farsi i że jeden z nich przekazał drugiemu miniaturową płytę CD, nowoczesny pendrajw albo wręcz metalową tuleję o niewiadomym przeznaczeniu – taką samą jak ta, którą Harrison Ford wrzuca do Sekwany na zakończenie słynnego filmu Frantic.
Samotne kobiety z pewnością nie powinny korzystać z tego nie do końca przemyślanego korytarza – niezależnie od tego, jakiej symbolicznej wymowy można się w nim dopatrywać. Nad rzekę prowadzi wiele innych dróg. Nie znaczy to jednak, by nie wolno było sobie wyobrazić, że tym razem – znów jednocześnie – do tunelu z jednej strony wchodzi mężczyzna, z drugiej zaś kobieta. Jest późne popołudnie, ale dzień wciąż jest słoneczny, więc oboje widzą z daleka swoje sylwetki. Nie wiemy, czy są tu umówieni, nie wiemy, czy się znają – może jest to jakaś nowa odmiana randki w ciemno, dlatego nie wiemy też, co myśleć, kiedy minutę później – dzieli ich już zaledwie dwadzieścia metrów – mężczyzna zatrzymuje się i rozpina rozporek. Nie wiemy, co myśleć, ponieważ kobieta nie cofa się. Zamiast zawrócić i pobiec w stronę obiecującego pomyślne zakończenie miasta, idzie dalej, tyle że nieco wolniej niż przed chwilą, bo stawiając kolejne kroki, schyla się, sięga ręką w dół i przesuwając dłoń po udzie, podnosi sukienkę, a potem – stukot wysokich obcasów rwie się i właściwie zanika – wkłada palce pod majtki, żeby jednym ruchem zsunąć je do kolan. Wtedy mężczyzna, przytrzymując spodnie, rusza w jej stronę, tak jakby wiedział, że kiedy ona spróbuje, pozostając w ruchu, unieść prawą stopę, by przełożyć ją przez wąski pasek majtek, straci równowagę i przewróci się na kamienne płyty. Nawet jeśli upadając, kobieta zrani się w łokieć, nikt nie zwróci uwagi na pojedynczą kroplę krwi – historia robi się przecież coraz ciekawsza z zupełnie innych powodów. A mimo to, kiedy on, ze spodniami na wysokości łydek, klęka przy jej twarzy, nie wiemy, czy mamy ochotę czytać dalej.
Nie wiedzą tego również trzej chłopcy, którzy pomyśleli, że zdążą jeszcze przed zachodem słońca pobiegać po schodach prowadzących nad rzekę, a teraz stoją oniemiali kilkanaście metrów od poruszającego się niezgrabnie dwugłowego kształtu. Początkowo cieszą się, że zdarzyła się im szansa zobaczenia na własne oczy tych niezwykłych rzeczy, o których do tej pory słyszeli tylko od starszych kolegów. Ale kiedy kobieta wykręca szyję – mogą przez chwilę zajrzeć w jej niewidzące oczy – i wydaje głuche stęknięcie, tak jakby oderwała od ziemi wielki ciężar, najmłodszy z nich, może dziesięcioletni, odwraca się i biegnie, jak potrafi najszybciej, w stronę miasta. Za nim, korzystając z dogodnego pretekstu, rzucają się do ucieczki dwaj pozostali – tyle że oni podejrzewają już, że nawet kiedy dotrą do dalekiej plamy dziennego światła, kobieta nie zniknie z ich życia.
Tak, takich historii mogłoby tu się zacząć lub skończyć wiele, i już widać, że każdą z nich można by opowiedzieć w co najmniej kilku równie zajmujących wariantach. Ale właśnie dlatego – nie ma na to czasu. Zielone sklepienie wiązów otwiera się bardzo szybko, Erywań, podobnie jak wieś Olszewo, przepada na jakiś czas w niepamięci i teraz jadę już zupełnie zwyczajną drogą. Na niej z pewnością nie spotka mnie nic interesującego.
Myślałem, że przynajmniej zobaczę myszołowy. Kiedy przejeżdżałem przez Litwę rok temu – tak jak teraz był koniec grudnia – widać je było po obu stronach drogi z Kowna do Kłajpedy. Przechadzały się jak nieco bardziej dostojne kury po białych polach, nasłuchując krzątających się pod śniegiem norników. Szum autostrady najwyraźniej ich nie niepokoił, ale kiedy zatrzymywałem samochód i otwierałem szybę, żeby przyjrzeć się im dokładniej, odlatywały. Dopiero gdy wzbijały się w powietrze, stawała się widoczna ciemna plama na spodzie skrzydeł, mniej więcej w dwóch trzecich ich długości, po której ludzie znający się na rzeczy odróżniają myszołowy włochate od tych drugich, zwanych po prostu zwyczajnymi.
W tym roku nie ma śniegu, nie ma też myszołowów. Po zielonych oziminach i tylko nieco bardziej szarych łąkach przechadzają się wiejskie koty. Co robią norniki, trudno powiedzieć. Wiem, dlaczego tak się dzieje. Zima jest niepokojąco łagodna nie tylko tutaj, ale również tam, gdzie myszołowy przychodzą na świat – w Skandynawii, na Uralu, a może wręcz na złowrogiej Syberii. Nie trzeba więc lecieć na Południe. Być może jest nawet tak, że zachęcone sprzyjającą pogodą lemingi, które tam, na Północy, zastępują myszołowom norniki, wydały dodatkowy, piąty lub szósty miot. Wiadomo zaś, że gdy zwierzęta te rozmnożą się ponad miarę, podejmują chaotyczne wędrówki, w czasie których tracą wrodzoną czujność, stając się łatwym łupem dla drapieżników. Wygląda na to, że tak właśnie się stało.
Noc spędzam, tradycyjnie już, w hotelu w Połądze. Rano, w drodze na plażę, przystaję na skraju uzdrowiskowego parku, żeby przyjrzeć się krzewom, w których wtedy, dokładnie przed rokiem, znalazła schronienie gromadka pękatych gili. Ale ich też nie ma. Przypominając sobie ich barwy – osobliwie żywe u samców i bardziej taktowne u samic – próbuję sobie wyobrażać, jak bujają się teraz gdzieś w tundrze na gałązkach anemicznych brzóz. Próbuję, choć nie wiem, czy białe pnie nikną na tle śniegu, chroniącego przed mrozem i tak już nieszczęśliwą, wiecznie zamarzniętą ziemię, czy też bieleją wdzięcznie nad poszarzałymi zaledwie trawami.
Wiatr, który nocą wiał od północnego zachodu, ucichł nad ranem, pozostawiając po sobie czyste niebo i spokojne morze. Trudno o lepszy dzień na poszukiwanie bursztynów – mówię sobie, ale nauczony doświadczeniem, nie pozwalam, by ta myśl niepotrzebnie mnie ożywiła. Bardzo rozsądnie. Dzięki temu nie jestem rozczarowany, kiedy po przejściu kilometra lub dwóch nie znajduję nic poza kilkoma martwymi ciernikami. Pierwsza i druga rybka nie zainteresowały mnie należycie, ale kiedy zauważam następne, zaczynam podejrzewać, że jestem na tropie jeszcze jednej anomalii – tym bardziej że niektóre mają dziwnie napęczniałe brzuchy. Jest koniec grudnia i trudno uwierzyć, że kryją w sobie ikrę. Niewiele wiem o ciernikach, ale w dzieciństwie widywałem je często na płyciznach małych rzek, dlatego – słusznie bądź nie – żyję w przekonaniu, że są rybami słodkowodnymi. A nawet jeśli tak nie jest, nawet jeśli potrafią, tak jak płocie, okonie i wiele innych gatunków, przystosować się do słonej morskiej wody, tym trudniej zrozumieć, że tak wiele z nich pozwoliło się wyrzucić falom na niegościnną z ich punktu widzenia plażę w Połądze.
Zapominam o bursztynach, ale nie zapominam o scyzoryku, którym zamierzałem wydłubywać je ze zmarzniętego piasku. Wyjmuję go z kieszeni i kucam nad martwym ciernikiem. Szturcham rybkę, aby upewnić się, że nie żyje, po czym przecinam drobne ciało na pół. Ze środka wydostaje się szara substancja poukładana w podłużne, pofałdowane pasma, przypominające raczej mózg niż rybie wnętrzności. I znów, jak zwykle, pytań jest więcej niż odpowiedzi – prawie tak jak w przypadku wielorybów, które wypływają na brzeg, żeby tam umrzeć z braku wody. Wycieram więc ostrze o piasek, składam nóż i odchodzę.
Jestem zakłopotany skutkami własnej dociekliwości. Mogę jedynie liczyć na to, że do czasu, gdy będę tędy wracał, smutne połówki ciernika zostaną zjedzone przez rybitwy, które – zupełnie tak samo jak rok temu – przechadzają się tam, gdzie morze łączy się z lądem, a kiedy się do nich zbliżam, wzbijają się w powietrze, by usiąść dwadzieścia lub trzydzieści metrów dalej. Tak jakby nie wierzyły, że będę szedł wciąż przed siebie i za chwilę znów zmuszę je do kolejnego niepotrzebnego wysiłku.
A skoro już mówi się tyle o odwiecznych relacjach światła i ciemności – mam na myśli te wszystkie mroczne i jasne tunele, a także promienie słońca, z których część odbija się od powierzchni wody, część zaś w niej nierozważnie nurkuje, by ugrzęznąć, niczym martwe rozwielitki, w zdradliwym dnie jeziora – więc skoro tyle się o tym mówi, nie od rzeczy będzie przypomnieć sobie rzeźnickie stragany w mieście Erywaniu.
Kiedyś na tym placu był zwykły bazar. Jeśli o mnie chodzi, wolałbym tu przyjechać wtedy, zanim jeszcze zbudowano na jego miejscu wielką halę targową – na to jednak nic już nie można poradzić. Na szczęście po jej północnej stronie zachował się długi rząd murowanych straganów. Jest ich ze dwadzieścia i w każdym bez wyjątku sprzedaje się mięso, a ponieważ wszystkie stoją w jednej linii, zrośnięte ścianami i zwrócone zgodnie ku słońcu, nakryto je płaskimi, wysuniętymi nad chodnik dachami. Kiedy patrzę na nie z daleka, stojąc na rozgrzanych stopniach przed wejściem do hali, widzę coś, co wygląda na poziome pęknięcie w żółtoszarej powierzchni miasta. Na krawędzi tej ocienionej rozpadliny poruszają się ludzie – powoli i niekonsekwentnie – a nieco głębiej, zamknięte w nieregularnych prostokątach, widnieją twarze sprzedawców.
Większość prostokątów jest prawie czarna. Tylko niektóre rozświetlone są mgliście pojedynczymi żarówkami i w tych widać coś więcej – ściany, zawieszone na nich przedmioty, obrazki albo kartki papieru, a czasem przesuwające się za plecami sprzedawców sylwetki jakichś innych ludzi.
Nie można tak stać bez końca na słońcu. Przechodzę więc przez ocalały kawałek placu i chowam się pod dachem straganu – pierwszego po prawej – a potem od razu skręcam w lewo, żeby przyjrzeć się porozkładanym niechlujnie kawałkom nieżywych świń, jagniąt i baranów. Chociaż w pewnym sensie są malownicze, nie ma w nich nic, co pozwoliłoby zatrzymać na dłużej uwagę przypadkowego przechodnia. Znacznie ciekawsze są twarze czuwających przy nich rzeźników.
Wygląda na to, że w Armenii do handlu mięsem nie dopuszcza się kobiet – tak jakby wciąż tu rozumiano, że nie należy wyręczać się nimi w sprawach związanych ze śmiercią i zabijaniem. Zza lad obitych blachą lub pokrytych innymi, mniej kosztownymi materiałami wystają głowy, ramiona, a czasem również brzuchy mężczyzn. Jedni są postawni, a nawet przystojni, inni starzy i brzydcy, ale żadnego nie potrafię wyobrazić sobie w jakimś innym sklepie – chyba że byłby to sklep z częściami samochodowymi. Mam wrażenie, że pracę rzeźnika wykonują z zadowoleniem, jeśli nie z poczuciem dumy. Przed nimi leżą noże, tasaki i inne narzędzia do porcjowania mięsa, a ich ukryte w głębokim cieniu śniade twarze wydają się dziwnie blade.
Mężczyzn jest sporo również wśród kupujących. Dopiero kiedy przyjrzeć się im uważniej, dostrzega się, że wielu wcale nie interesuje się mięsem. Na ogół stoją nieruchomo, patrząc w stronę placu, albo prowadzą między sobą niezrozumiałe dla mnie rozmowy. Niektórzy to po prostu znajomi sprzedawców, których brak innego zajęcia wygnał w miejsce, gdzie życie płynie wprawdzie jeszcze bardziej ospale niż gdzie indziej, ale też śmielej odsłania swoje dwoiste oblicze. Najwyraźniej ja również ulegam jego urokowi, bo kiedy docieram do ostatniego straganu, nie idę dalej, lecz zawracam, żeby raz jeszcze zajrzeć w twarze strażników miniaturowych czeluści. Mimo że robię to nieśmiało i w miarę możliwości dyskretnie, nie udaje mi się nie zwrócić na siebie uwagi. Jeden z mężczyzn przerywa rozmowę, uśmiecha się i zadaje po rosyjsku naturalne w takiej sytuacji pytanie:
– Skąd przyjechałeś? – A kiedy otrzymuje odpowiedź, pyta dalej: – W interesach?
– Nie. Jestem turystą – mówię, bo cóż mogę powiedzieć innego.
– Turystą… – powtarza, jakby nie wierzył, że ktoś może bez ważnego powodu przyjechać do jego kraju, ale zaraz potem uśmiecha się znowu i pyta: – A kobiety u was ładne?
– Ładne – odpowiadam, raz jeszcze nie mając innego wyboru. – Ale tutaj też ładne. Może nawet ładniejsze – dodaję ostrożnie.
Nie wiem, jak zostanie przyjęty taki komplement, ale staram się być uprzejmy. Mężczyzna śmieje się, śmieje się też przysłuchujący się nam sprzedawca, więc jest dobrze, a mimo to rozmowa po krótkiej chwili rwie się i zamiera. Zaczynam rozumieć, że nie dowiem się tu już niczego więcej – ani o życiu, ani o Armenii.
Żegnam się i odchodzę od rzeźniczych straganów. Okrążam nowoczesną halę targową i trafiam na jej tyły, w miejsce, gdzie handluje się owocami i warzywami. Tu kobiet jest znacznie więcej. Kobiet i dzieci. Wśród skrzynek z pomidorami i worków cebuli, wokół samochodów, których otwarte bagażniki wyładowane są papryką, melonami i bakłażanami, koczują całe rodziny. Więcej jest też słońca – ale i tutaj ludzie starają się chronić przed nim pod ogrodowymi parasolami i skromnymi daszkami z falistej blachy.
Jezioro zarasta. Błotniarki i zatoczki, te dziwne ślimaki, które opanowały sztukę chodzenia po powierzchni wody, ale od tej drugiej, wewnętrznej strony – więc z ich perspektywy jest to chodzenie po powierzchni powietrza – jeszcze tego nie wiedzą, dlatego co roku wydają nowe pokolenie. Kiedy się dowiedzą, będzie za późno. A zresztą nawet gdyby wiedziały, cóż mogłyby zrobić? Tylko najmłodsze i najmniejsze zdołałyby być może, razem z żabim skrzekiem, uczepić się nóg ptaków wodnych – a i tak nie miałyby pewności, że trafią w ten sposób do innego, głębszego jeziora, gdzie dzieci ich dzieci będą miały lepsze widoki na przyszłość.
Większość błotniarek i zatoczków spędza całe życie blisko brzegu, wśród gęstej roślinności, dlatego mają małe szanse, by zorientować się, że w środkowej części jeziora trwa powolny, lecz nieprzerwany ruch wody. Ruch trwa, ponieważ przepływa przez nie leśny strumień, który potem przesącza się wąskim przesmykiem między trzcinami, żeby znów pozornie znieruchomieć w drugim, mniejszym jeziorze – ale tam muł sięga już prawie samego lustra wody, a olchy, które dawno wkroczyły ze wszystkich stron na przybrzeżne płycizny, szykują się teraz do spotkania na jego środku. Stąd woda dostaje się do głębokiego wąwozu. Dopiero tutaj, czasem tylko powstrzymywana przez zwalone drzewa, nabiera rozpędu, dzięki czemu na dnie strumienia trudno znaleźć cokolwiek poza drobnymi ziarnami piasku.
Owszem, jest to jakaś szansa i bardzo możliwe, że kiedyś, kiedy nie będzie już innego wyjścia, ostatnie błotniarki i zatoczki, a wraz z nimi skarłowaciałe karasie, pijawki, larwy ważek, jętek i chruścików, zaryzykują podróż w dół strumienia. Nie wiadomo jednak, jak stworzenia te – w większości przywykłe do wód stojących, ciepłych i obfitujących w rozkładającą się materię organiczną – zniosą dłuższy pobyt w chłodnym nurcie przetaczającym ich ciała po jałowym dnie. Nie wiadomo też, jak poradzą sobie bez rozłożystych liści grążela, tak skutecznie chroniących przed ciekawością istot zaglądających w wodę od tej zewnętrznej, nieznanej im strony. Więc może faktycznie nie ma przed nimi żadnej przyszłości.
Wygląda na to, że tylko bobry zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Wysokie żeremie stoi w trzcinach, nieco powyżej przewężenia, którym większe jezioro przelewa się do mniejszego. Jego mieszkańcy słusznie uznali, że zatrzymywanie wody w tym miejscu byłoby zbyt trudne, więc zbudowali zaporę dalej, na samym początku wąskiego koryta strumienia. Nie wszystkim to odpowiada. Ludzie z pobliskiej wsi przywykli zasiadać z wędkami albo kąpać się na drugim końcu jeziora, tam gdzie wydostający się z lasu strumień naniósł dość piasku, żeby można było nazwać to miejsce plażą. Teraz plaża razem ze sporym pasem otaczającej ją olszyny została zatopiona przez spiętrzoną wodę. Dlatego każdej wiosny zirytowani wieśniacy niszczą tę zadziwiającą konstrukcję, która, chociaż zbudowana ze zwykłych patyków, zatrzymuje nurt na tyle skutecznie, że oba jeziora podnoszą się ku niebu o pół metra lub więcej. Bobry początkowo nie reagują – tak jakby przyjmowały do wiadomości, że to nie one będą decydować o ostatecznej dacie przemiany jeziora w torfowisko. Ale dzieje się tak prawdopodobnie tylko dlatego, że o tej porze roku młode gałązki stojących w wodzie olch są szczególnie smaczne, więc bobry zajęte są podgryzaniem ich pni – co jest jeszcze jedną przysługą, jaką oddają małemu światu, w którym żyją. Do odbudowy tamy zabierają się dopiero w drugiej połowie lata i postępują słusznie, ponieważ to najwyższy czas, żeby zacząć myśleć o zimie. Lepiej będzie, jeśli tafla lodu znajdzie się wyżej i zakryje wejścia do żeremia przed wilkami, które co roku pojawiają się w tej okolicy.
Jezioro zarasta. Mogłoby się wydawać, że jest dużo za wcześnie, by się tym martwić, że chodzi o proces, którego trwanie łatwiej porównać z wędrówkami kontynentów lub wypiętrzaniem się łańcuchów górskich niż z ludzkim życiem. Niestety, to nieprawda. Heniek, który urodził się w domu stojącym samotnie nieopodal jeziora, ten sam Heniek, który potrafi przepowiadać pogodę na podstawie snów o martwych rybach, opowiadał mi, że pięćdziesiąt lat temu łąka graniczyła z czystym lustrem wody i nie było tu trzcin, krzewów ani dywanu grążeli. Tym bardziej nie było drzew zapuszczających korzenie w kłębowiska podwodnej roślinności, a potem w kolejne warstwy zalegającego na dnie mułu.
Heniek już tu nie mieszka, więc los jeziora może mu być obojętny. Ze mną jest inaczej – odkąd dziesięć lat temu kupiłem jego dom, spoczęła na mnie część odpowiedzialności za ten fragment świata. Nie żebym wiele robił w tej sprawie. W ogródku Heńka wyrosły drzewa, a z wybrzuszonej ściany szczytowej zaczęły wypadać pojedyncze cegły. Prawdę mówiąc, bywam tu rzadko. Ale kiedy przyjeżdżam wiosną i widzę, że woda opadła podejrzanie szybko, idę tam, gdzie jezioro staje się z powrotem strumieniem, by sprawdzić, co się stało. Zastaję zwykle puste koryto i porozrzucane na brzegu patyki. Znajduję wtedy duże kamienie, które woda wypłukała kiedyś z wysokiej ściany wąwozu, i wrzucam je w miejsce, gdzie stała tama. Wiem, że nic w ten sposób nie zdziałam. Chodzi mi tylko o to, żeby ułatwić bobrom pracę – na wypadek, gdyby zechciały zabrać się do niej raz jeszcze.
Z Armenii wróciłem już ponad rok temu. Dlatego teraz dobrze byłoby napisać, że tym razem wybieram się w jakieś inne, jeszcze dalsze miejsce, że wybieram się gdzieś, gdzie nie ma najmniejszej wątpliwości, że pozostawiło się za sobą stary kontynent, bo lato trwa tam sześć miesięcy lub dłużej, motyle są tak duże jak ptaki, a ptaki barwniejsze od motyli. Albo – jakkolwiek miałoby to wyglądać – jest na odwrót. Byłoby dobrze napisać, że znowu, tak jak kiedyś, studiuję mapy i przewodniki turystyczne, wysłuchuję z uwagą międzynarodowych prognoz pogody, wpisuję nazwy geograficzne w okienka internetowych wyszukiwarek. Byłoby bardzo dobrze.
Pewnie, jest kilka takich krajów, do których mógłbym pojechać. Miło jest podziwiać na monitorze komputera różowoszare piaski Iranu albo zastanawiać się – bo w Google Maps wszystko widać z góry – jak wyglądają góry Ałtaj oglądane ze wschodniego krańca kazachskiego stepu. Miło jest też, jeśli ktoś lubi, jak żołądek kurczy mu się ze strachu, wpatrywać się w beznamiętnie granatową powierzchnię Morza Ochockiego, oddzieloną od chłodnego w tym miejscu Pacyfiku wulkaniczną Kamczatką. Tyle że tam prawdopodobnie nie ma żadnych motyli, są tylko rosomaki i niedźwiedzie, a w rzekach o twardym, kamienistym dnie – brzemienne czerwonym kawiorem kety i gorbusze. Natomiast lata nie ma prawie wcale.
Miło – a mimo to nie pociąga mnie to tak jak kiedyś. Kiedy poznało się już kilka nieznanych krajów, zaczyna się rozumieć, że poznawanie kolejnych nie ma sensu, że jest to, jak to się mówi, droga donikąd. W Armenii jest teraz co najmniej trzech ludzi, którzy uważają mnie za przyjaciela, i myślę, że każdemu z nich winien jestem odpowiednio długą wizytę. Prawdopodobnie niejedną. Czyli trzeba, nawet gdyby również to miało okazać się drogą donikąd, pojechać tam raz jeszcze. Ale może to dobrze. Dobrze – bo przekonałem się już, że jeden pobyt w nieznanym kraju daje niewiele. Tak jakby do jego poznania czas, choćby w małej dawce, był potrzebny w tym samym stopniu co geografia.
– Wiesz, Krzysztof – powiedział mi kiedyś Gagik, jeden z moich ormiańskich przyjaciół – Ararat jest teraz w Turcji. Ale nie bój się, będzie znowu nasz.
Nie boję się. Dopóki jednak tak się nie stanie, najwyższym szczytem Armenii pozostanie Aragac, jeszcze jeden wygasły wulkan, który wyrósł na równinie zaczynającej się na południowy wschód od Erywania i sięgnął niebagatelnej wysokości ponad czterech tysięcy metrów.
Ponieważ miejsca bliższe nieba od innych sprzyjają jego oglądaniu, na krawędzi zasypanego odłamkami skał dawnego krateru urządzono obserwatorium astronomiczne. Urządzono albo i nie urządzono, bo tutaj stoją tylko dwa budynki z szarego kamienia oraz kilka anten i masztów o niezrozumiałym dla laika przeznaczeniu, a właściwe obserwatorium razem z teleskopem znajduje się znacznie niżej, we wsi Biurakan, na jednej z masywnych odnóg góry. W Biurakanie jest nie tylko obserwatorium. Mieszka tam również, jak wyczytałem w amerykańskim przewodniku, kobieta, która po latach emigracji wróciła do Armenii i teraz wynajmuje pokoje turystom. Tam właśnie chciałem trafić. Jednak pytani o możliwość noclegu mieszkańcy wsi kierowali mnie zgodnie w stronę uliczki kończącej się szeroką metalową bramą, za którą widać było park. W jego głębi, nad koronami drzew wznosiła się kopuła teleskopu. Pokrywająca ją biała farba złuszczyła się, odsłaniając starszą, piaskowożółtą warstwę.
W sprawie noclegu porozumiałem się z robotnikami remontującymi obserwatorium, którzy za skromną opłatą udostępnili mi jeden z zajmowanych przez siebie pokoi. Rzuciłem plecak na łóżko, wziąłem prysznic – dzień, jak wszystkie inne, był upalny – i poszedłem do parku. Tu również, tak jak w alei łączącej prospekt Masztoca z prowadzącym nad rzekę wąskim tunelem, widać było, że ludziom nie zawsze starcza sił, by zadbać o porządek, który sami narzucili światu. Trawa coraz śmielej wkraczała w boczne alejki, klomby róż traciły wyznaczone im kształty, a wszędzie panoszyły się, ku uciesze owadów, niezaplanowane przez nikogo gatunki roślin. Z daleka widziałem nieliczne grupki spacerowiczów, którzy wyglądali tu równie obco jak ja. Ale ponieważ na dłuższą metę parki, nawet te zaniedbane, nie są ciekawe, po półgodzinie wróciłem.
Tym razem do budynku, w którym miałem spędzić noc, wszedłem nie od tyłu, ale głównym wejściem. Znalazłem się w pustym holu o ścianach wyłożonych ciemnym, prawie czarnym kamieniem. Na jednej z nich wisiał plakat z ogłoszeniem o międzynarodowej konferencji naukowej, która miała odbyć się w siedzibie obserwatorium. Pod fotografią wielobarwnej mgławicy można było przeczytać: Activity in Galaxies and Related Phenomena. Z umieszczonej poniżej daty wynikało, że konferencja zaczyna się jutro rano. Zrozumiałem to dopiero teraz – ludzie, których widziałem w parku, byli astronomami. Przestałem się dziwić, że przechadzając się po zarastających alejkach, wyglądali na zagubionych. Wyglądaliby tak samo w każdym innym miejscu na Ziemi – ich specjalnością było odnajdywanie kierunków w zupełnie innych przestrzeniach.
Jeszcze kilka godzin wcześniej nie wiedziałem, że się tutaj znajdę, a kiedy już się znalazłem, nie byłem pewien, czy na tym właśnie mi zależało. Teraz jednak ucieszyłem się, że dzięki zbiegowi okoliczności trafiłem między ludzi, którzy zapuszczają wzrok aż tak daleko. Sam, kiedy byłem chłopcem, chciałem zostać badaczem nieba, chociaż już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że jego błękitny kolor jest tylko optymistycznym majakiem przesłaniającym czarne, zimne głębie, w których zamarza wszystko z wyjątkiem chyżych promieni światła. W tamtych czasach zgromadziłem wiele informacji o białych i czerwonych karłach, o kwazarach, supernowych i czarnych dziurach zjadających od środka wielkie galaktyki, a także o niewidocznej z definicji ciemnej materii, dzięki której wszechświat nie rozproszył się jeszcze w bezmiarze zagiętej przestrzeni. Strzępy tej wiedzy wystarczyły, aby umieszczona na plakacie fotografia wypełniła się przyprawiającymi o zawrót głowy zagadkami. Pożałowałem – nie po raz pierwszy – że pokierowałem moim życiem tak nierozsądnie. Gdyby nie to, zamiast stać teraz w mrocznym holu i wpatrywać się bezradnie w zdjęcie anonimowej mgławicy, siedziałbym może w pokoju gościnnym na piętrze i wprowadzał ostatnie poprawki do referatu rzucającego nowe światło na niemożliwe do rozświetlenia kosmiczne ciemności.
To wtedy pomyślałem, że miejsca bliższe nieba od innych sprzyjają jego oglądaniu. Ale niemal równocześnie przyszło mi do głowy, że musi być również odwrotnie. Im wyżej wspinamy się po stokach i graniach gór, tym lepiej stajemy się widoczni stamtąd, z nieodkrytych jeszcze, choć z pewnością niezliczonych planet naszej galaktyki – jeśli nawet rozsądek podpowiada, że nikt na nas stamtąd nie patrzy. Myśl ta zaniepokoiła mnie tylko trochę. Wiedząc, że mam nad sobą dwa solidne stropy budynku, odważyłem się wejść po schodach i zajrzeć na piętro. Ściany korytarza, w którym się znalazłem, zostały pomalowane na biało, więc było tu jaśniej niż na dole. Ale równie pusto. Obejrzałem pozamykane drzwi, za którymi tej nocy mieli prawdopodobnie spać astronomowie przybyli z różnych krajów świata. Spróbowałem sobie wyobrazić, dokąd zawędrują ich uśpione umysły, ale od razu zdałem sobie sprawę, że jest to droga, z której trzeba czym prędzej zawrócić. W ogóle trzeba było wracać. Trzeba było zejść po schodach i wyjść na dwór pod niepewną tym razem osłonę bezchmurnego nieba.
Tak właśnie zrobiłem, nie zatrzymując się już w mrocznym holu. Nie było po co się ukrywać. Jeśli ktokolwiek interesował się trasą mojej podróży – chociaż rozsądek podpowiadał coś zupełnie innego – wiedział już dobrze, że tu jestem. Było mi więc obojętne, czy widzi mnie, jak stoję przed budynkiem w miejscu, gdzie zbiegają się trzy parkowe alejki. Jeśli widział, z pewnością zauważył również – wcześniej ode mnie – nadchodzącą jedną z alejek parę siwowłosych ludzi. Wcześniej ode mnie, bo ja w przeciwieństwie do niego nie mogłem spoglądać z góry na wszystkie trzy równocześnie. Dlatego najpierw usłyszałem ich głosy, a dopiero potem, kiedy zorientowałem się, że rozmawiają po francusku, obejrzałem się za siebie. Kobieta i mężczyzna. Wyglądali tak, jak powinni wyglądać starzy ludzie, którzy poświęcili życie na poznawanie spraw niemających, przynajmniej na razie, żadnego praktycznego znaczenia – i tak też się poruszali. Niespiesznie.
Miałem więc dość czasu, żeby znaleźć pretekst do odezwania się. Po niekomfortowej chwili spędzonej w miejscu, gdzie niespodziewanie przecięły się losy pewnego starożytnego narodu, wszechświata i mój własny, odczułem nagłą potrzebę zamienienia kilku słów w języku, który sprzyja myśleniu o sprawach innego rodzaju.
– Zechcą państwo wybaczyć – zacząłem, wybierając formę bardziej uprzejmą, niż było to konieczne. – Czy widzieli tu państwo miejsce, gdzie można napić się kawy?
Teraz oni, usłyszawszy dźwięk własnej mowy, byli zaskoczeni, tak jak ja przed chwilą.
– Nie, niestety, dopiero co przyjechaliśmy – odpowiedziała kobieta. – Powiedziano nam jednak, że za godzinę dostaniemy kolację, więc gdzieś musi być jakaś stołówka.
– Pan przyjechał na konferencję? – spytał mężczyzna.
– Nie. – Pokręciłem przecząco głową, ale zrobiłem to z uśmiechem.
Młodzieńcze plany porzuciłem dawno temu i tym bardziej przyjemnie było pomyśleć, że wciąż można mnie wziąć za badacza nieba.
– Prawdę mówiąc, trafiłem tu przypadkiem. Podróżuję po Armenii.