- W empik go
Podróże po starożytnym świecie - ebook
Podróże po starożytnym świecie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozżarzone słońce odbijało promienie w obszernej przestrzeni Morza Śródziemnego, przestrzeni tak gładkiej jak weneckie zwierciadło lub jak powierzchnia spokojnego jeziora. Kiedy niekiedy hamsin burzliwy syn pustyni i piekieł, donosił o pięćdziesiąt mil morskich od brzegów Afryki tumany kurzu i pary duszniejszej od wyziewów krateru. Jednak był to dopiero dzień pierwszy maja, a w północnych stronach zaledwo zaczynały topnieć bryły lodu. Statek parowy, z banderą francuską, przedzierał jednostajnym zamachem nurty morza i zbliżał się coraz do bielejącego się z dala lądu.
Wkrótce wędrowiec mógł spostrzec wyraźnie nieścigniony okiem śnieżysty łan piasku, z łona którego wytryskało jak fontanna śnieżyste miasto! Statek wkroczył do portu ozdobionego tysiącem wojennych i kupieckich żagli rozmaitych narodów, pomiędzy którymi powiewało najwięcej flag z czerwonego jedwabiu z żółtą gwiazdą i z półksiężycem.
Zaledwo zdążył rzucić kotwice, aliści przybyła doń spiesznie łódka z żółtą chorągwią, na której znajdował się kapitan portu, wysłany przez niecierpliwego nowin wicekróla, a z nim posłaniec złowieszczy od kwarantanny, zwiastujący podróżnym, że zaraza morowa panowała, jak zwykle na wiosnę, w murach tego miasta.
Tego roku jednak powietrze było mniej szkodliwe jak lat innych i liczono zaledwie kilka śmierci na dzień; lecz ten sam wyraz: p o w i e t r z e m o r o w e! – wywierał nieopisane wrażenie na mieszkańcu zachodnich krajów!
Aleksandria – do niej to bowiem zaniosło nas przeznaczenie – jako zwodnicza zalotnica wystawiała na widok najpiękniejsze i najnowsze swe gmachy: Seraj, Arsenał, Dywan, Komorę; port przeznaczony do budowania okrętów i inne nowe dzieła niezmordowanego Mehmeda-Ali. Nim się zapuścim w głąb jego dziedzictwa, wypada nam wprzódy odwiedzić gospodarza, którego jesteśmy gośćmi. Wstępujemy więc prosto do obszernej sali w Arsenale, gdzie go zastaniem siedzącego z skrzyżowanymi nogami na dywanie w lewym kącie i patrzącego ciągle na port przez okno lub dającego otaczającym go dworzanom rozkazy.
Pomimo że seraj (czyli pałac), wznoszący się obok, ma daleko okazalsze pokoje, Mehmed – Ali woli te ściany Arsenału, w których jest jak kupiec za kantorem lub jak wojownik na polu bitwy.
Postać wicekróla, choć niewielka, jest jednak okazałą; biała i piękna broda spada mu poważnie na piersi, oczy jaskrawe wszystko jednym rzutem obejmują i usiłują czytać w głębi duszy… Wyraz twarzy myślący, ale niezbyt przyjemny!
Akcent jego jest zwięzły i cechujący energicznego człowieka!
Uprzejmy z Europejczykami (gdyż ich potrzebuje), wie on dobrze, o co ma się zapytać przez dragmana podróżującego Anglika, o co Francuza, o co Rosjanina. Choć zna dobrze znikomość rzeczy ludzkich, lubi on dosyć kadzidło i chętnie przy cudzoziemcach przypomina „,że równie jak Aleksander Wielki i Pompejusz, jest on także rodem z Macedonii”. Jeśli mu któren z dworskich szepnie do ucha, że ten, z kim ma do czynienia, jest z licznego rodzaju ludzi, co dzisiaj za pieniądze na wszystkie strony piórem wodzą, grzeczność i gościnność wicekróla nagle jest podniesiona do potęgi nowego gościa. Gościnność owa nie miewa czasem granic. Pałace, niewolnicy, firman – wszystko jest na usługi nowego podróżnika. Jednak od pewnego czasu, jak go sparzył w tym względzie pewien niemiecki książę, dość znany stąd po świecie, Mehmed-Ali woli mieć nadal trochę mniej sławy, a trochę więcej pieniędzy. Niemniej przeto jest uprzejmym dla tych, co nic od niego nie potrzebując przybywają w te strony w celu wypróżnienia swych worków, a napełnienia memoriałów i gabinetów starożytności. Ten, co stoi obok wicekróla, Bogos-bej, dyplomata jak kot układny, grzeczny, mówiący dobrze po francusku i po włosku, którego słowa płyną miodem i mlekiem, już od pierwszego rzutu oka osądził przychodnia i wie, czy ma przed sobą potrzebnickiego, czy obojętnickiego. Chociaż Bogos jest prawym ramieniem swego pana i w takich dziś łaskach pozostaje, o mały włos że się nie przejechał razu pewnego do wieczności na ostrym palu. Stało się to lat temu kilkanaści e.
Mehmed spostrzegł, że Ormianin w pierze obrasta i że jest zręczniejszym od niego samego. Sprawdziwszy dowodem swoje podejrzenia, wydał rozkaz stracenia swego ulubieńca. Lecz na szczęście tego ostatniego wdał się w tę sprawę, jako pośrednik, doradca Mehmeda, konsul sardyński Rozetti, z znacznej europejskiej familii od dawnA w Egipcie osiadłej. Ten konsul przewidując, że gniew baszy wkrótce minie, a że pan stary nie będzie się mógł obejść bez starego sługi, przechował Bogosa. Jak przewidział, tak się stało. Mehmed-Ali uczuł wkrótce stratę pojętnego i zręcznego wykonawcy swych pomysłów.
– Oj! brak mi Bogosa – mawiał z żalem.
– Gdyby Bogos zmartwychwstał, co byś Wasza Książęca Mość uczynił? – zapytał go pewnego razu konsul.
– Rzuciłbym się w jego objęcia i przebaczył mu wszystko!
– A przebaczyłaby Wasza Książęca Mość temu, który by go jej wrócił?
– Z całego serca!
– Błagam więc o przebaczenie dla Ahmeta, który mając rozkaz ściąć Bogosa rozkazu nie dopełnił.
Zmarszczył brwi Mehmed-Ali, gdyż od dawna przyzwyczaił się widzieć wszystkie swoje rozkazy wykonanymi bez ogródki! Ale po chwili namysłu powtórzył raz już wymówione słowo, a Bogos-bej został mu wróconym i do dziś dnia żyje z nim w jak najlepszych stosunkach, będąc jednak ostrożniejszym i przesyłając każdego roku to, co uzbierał, swemu bratu w Trieście mieszkającemu, któren siedzi na tych skarbach nie naruszając ich, jak pies wierny na szubie swego pana.
Oprócz tych dwóch c y m e s ó w, tak w pobocznych pokojach, jak i w sali w której wicekról przebywa, wielu się jeszcze kręci, to w stroju europejskim, to w nizamskim, tureckim lub ormiańskim.
Mehmed-Ali sam tylko siedzi i fajkę pali, oprócz tych razów, gdy mu konsulowie oddają wizyty lub inni podróżni wyższej klasy przez konsulów przedstawieni.
W końcu salonu czwarty syn jego, Sej-bej, grubopłaski młodzieniec, rozmawia po francusku z cudzoziemcami o koniach i ekwipażach, które ma sprowadzić tak z Arabii, jak i z Paryża! Ibraima i Solimana nie ma… Wojują w Syrii… Szkoda! bo ci dwaj ciekawsi od innych. Otóż więc i zupełny obraz wnętrza seraju wicekróla…!
Możemy więc już zostawić tę zajmującą rodzinę i przejść do Aleksandrii. Już od samego nadbrzeża mogliśmy spostrzec, że jesteśmy w innej części świata. Ledwośmy stąpili nogą na tę spiekłą ziemię, aliści otoczyła nas zgraja pachołków obdartych, na wpół nagich, z miedzianą skórą, źle pokrytą niebieskimi łachmanami! Ten młody motłoch w chrapliwym i gardlanym języku ofiarował nam k o n i e c z n i e okulbaczonych i opodal stojących osłów (to są bowiem tutejsze d o r o ż k i). Zgraja ta odpędzoną od nas została przez drugą, jeszcze obrzydliwszą, a której nielepiej z oczów patrzało, ze starszych złożoną. Ci ofiarowali nam, także k o n i e c z n i e, leżących filozoficznie opodal, jak Diogenes na słońcu, wielbłądów (to są bowiem tutejsi t r a g a r z e).
Ledwośmy przeszli przez piękną i białą bramę miasta obok nowobudującej się Komory, aliści miasto z białego, jakim nam się z okrętu wydawało, zrobiło się szarym i prawie czarnym. Uliczki wąskie i kręte, domy wysokie i brudne, gdzieniegdzie meczet dość nikczemnej architektury lub bazary łachmanami pokryte, gdzie tłumy brudnego i nagiego prawie ludu zaledwo przepchać się mogą i skąd wznoszące się niezdrowe wyziewy usprawiedliwiają niejako zarazę morową, że sobie ten kraj obrała za mieszkanie.
To jest miasto Turków, miasto kupców, miasto wschodnie… Miasto średniego stanu tego państwa! Gdzieniegdzie oryginalnej budowy i przezroczyste na wszystkie boki kawiarnie i golarnie razem, przystrojone w rozmaite narzędzia i naczynia, malowniczego kształtu, a wcale nam obce, w których poważni Turcy i Araby spokojnie palą nargile, grają w szachy lub w kostki i trzydzieści filiżanek kawy czarnej, bez cukru i jak żur gęstej, na dzień wypijają. W ulicach rozmaitość odzieży, krzyk, wrzawa! Czasami pośród tej nędzy okaże się bogata i złocista szata jakiego zamożnego Araba lub Turka, co nie będąc w służbie nie zmienił dawnego narodowego stroju i na pięknym arabskim koniu w złotym rzędzie, okrytym szerokim karmazynowym czaprakiem z frędzlami ku ziemi spadającymi, otoczony zgrają służalców pieszo lecących, dąży poważnym krokiem do Arsenału na posiedzenie do wicekróla; czasem także okaże się rumak po angielsku ubrany, biała glansowana rękawiczka i złota lorynetka jakiego paryskiego, londyńskiego lub petersburskiego dandy, któren jest tymczasowo sekretarzem, dragomanem lub konsulem jakiego europejskiego mocarstwa. Uciekajmy więc stąd prędko, gdyż nie zobaczymy tu nic charakterystycznego, a możemy się zarazić morowym powietrzem!
Cóż to za plac biały i zupełnie nowy, co się nam stawi przed oczy przy wyjściu z tego czarnego mrowiska? To jest miasto Franków. Tak tu bowiem Europejczyków, a nawet Amerykanów nazywają! Rynek ten, który teraz niby zdobią te świeże, a bez gustu budowane domy, wznosi się w tym miejscu od lat dwunastu dopiero. Jest on spekulacyjnym tworem Ibraima baszy i kupców z rozmaitych narodów, co porobili miliony w czasach, gdy ich tu nie było tylu.
Są tu pałace europejskich konsulów i dwa hotele dla europejskich podróżnych. Ten rój szczebioczących na środku placu na wpół wschodnich Europejczyków jest to zbieranina z Włochów i Maltańczyków, których tu mnóstwo!
Uciekajmy stąd spiesznie, gdyż choć moglibyśmy tu spotkać czasami kilku ludzi przyzwoitych i kilka pięknych twarzyczek, w ogólności jednakże nudy i głupota, tak jak zazwyczaj w nowopowstających osadach, gdzie niedawno spanoszone hołysze chcą grać w arystokrację. Zresztą zanadto tu Włochów i Maltańczyków, aby nasze kieszenie były w bezpieczeństwie. Otóż coś odmiennego…!l Tuż opodal ostatniego domu tego prostokątnego białego placu oko spostrzega ciekawsze przedmioty. Góry to złocistego piasku, pomiędzy którymi widać gdzieniegdzie doły i wąwozy, a na górach lepianki z żółtawej uschłej gliny, jak jaskółcze gniazda, a pomiędzy tymi lepiankami gdzieniegdzie stosy marmurów i granitów, których piękność, delikatność rzeźb i wielkość nadzwyczajna w podziwienie wprawia. Jeden taki kamień nieraz jest większym od dwóch lepianek glinianych obok się znajdujących. Cała zaś przestrzeń jest otoczoną obszernym murem, co po lewej stronie kąpie się w falach morskich, a ciągnąc się dalej po prawej, wiedzie do Bramy Mahmudie, do kanału tegoż nazwiska prowadzącej.
Opodal tego muru, od lewej strony, ponad brzegiem morza, wznosi się obelisk z jednego kamienia granitowego… Obelisk wspaniały, z nie zatartymi jeszcze dotychczas hieroglifami, zdumiewający swoją wielkością, a którego brat leży opodal, na wpół zasypany piaskiem. Jakiż to zbiór dziwny różnorodnych rzeczy…! Ta przestrzeń piaszczysta zawiera w sobie trzy miasta… Te gruzy są szczątkami miasta Rzymian, miasta Cezarów. Te szczątki muru, którego nie zniszczył Amru, i te dwa obeliski są zabytkiem miasta Macedończyków. Te obeliski zowią Igłami królowej Kleopatry, a opodal istnieją jeszcze szczątki jej pałacu i jej kąpieli. Te jaskółcze lepianki są to pałace teraźniejszych mieszkańców Egiptu, biednych fellów, parszywych owieczek, które dziesięć razy do roku strzyże Mehmed-Ali. W tych lepiankach, mniejszych od jednego kamienia dawnych pałaców, żyją pokotem całe rodziny wraz z bydlętami i jak bydlęta!
W tych lepiankach żywią się ludzie tylko surową trawą, zgniłymi muszlami morskimi lub arbuzami i jak muchy, z zgniłej gorączki, z dyzenterii lub z zarazy morowej, umierają. Każdego mieszkańca tych lepianek najmiesz za osiem groszy dziennie do najtrudniejszej pracy. Jednak są to rzeczywiści panowie tego kraju; są to potomkowie tych Arabów, co z Amru ten kraj zawojowali. Takich mieszkańców jest w Egipcie na 1.203.015 – ośmkroć sto tysięcy!
Uciekajmy stąd jeszcze prędzej! bo tu serce boli…!
Idźmy ku drugiemu brzegowi przylądka, na którym Aleksandria zbudowana, przez bramę zwaną Mahmudie. Tam, gdzie kanał tego nazwiska niesie skradzione wody Nilowi koło Latfe i rzuca je w Morze Śródziemne. Tuż opodal nowego kanału, na którym mnóstwo małych statków z żaglami łacińskimi (k a n ż a m i zwanych) czeka na liczne towary i niezbyt licznych podróżnych, których ma przewieźć do Latfe, okazuje się nam na górze nowe arcydzieło sztuki. Ta kolumna na sto stóp wysoka, z tak pięknym u wierzchołka korynckim kapitelem, ma być pomnikiem wystawionym
Pompejuszowi przez Rzymian i zowie się powszechnie Kolumną Pompejusza. Nie wiedzą ludzie, czy kiedy na niej jego statua się wznosiła. Niektórzy nawet utrzymują, że to jest zabytek wspaniałych arcydzieł, którymi Aleksander Wielki chciał udarować miasto swego imienia.
Na ten sam wzór odlał swoją kolumnę Napoleon i postawić ją kazał wśród Paryża! Co do tutejszego pomnika, trudno nam wiedzieć z pewnością, czyim jest dziełem, gdyż parę tysięcy lat upłynęło od jego wystawienia. Ktokolwiek jednak jest tym mistrzem, jeśli tylko nie stawiał go na kościach i na łzach swoich bliźnich, niech będzie cześć jego imieniowi, gdyż obdarował świat pięknym dziełem! Po prawej stronie, o kilka wystrzałów pistoletowych, widać malowniczy smentarz muzułmański, i „pralnię trupów” z marmuru. Dalej, pomiędzy portem a miastem, dwie sztuczne góry, a na tych górach cytadele. Mówią, że te dwie góry w jednej nocy usypał Bonaparte zająwszy Aleksandrię w 1798 roku.
Niech i tak będzie…! Ludzie zazwyczaj wielkiego jeszcze podwyższą, a małego nogą do ziemi przygnietą.
Teraz, nim opuścim Aleksandrię i wsiądziem na jedną z tych kanży, które na wodzie zręczniej niż kurki wodne wywracają koziołki, rzućmy też okiem na pałace i ogrody Europejczyków, za bramą Rozette i nad kanałem Mahmudie się znajdujące. Tu miło zakładać ogrody, kiedy w lat ośm można już spoczywać w ich cieniu! Wstąpmy także w to ustronie i zmówmy Zdrowaś w kaplicy ojców Ziemi Świętej, jedynej w tym mieście. Pogrzebmy trochę motyką w piasku, co się rozciąga za bramą Rozette, gdzie często arcydzieło sztuki greckiej znaleźć możemy. Westchnijmy nad biedną Aleksandrią, która z ludności ośmiuset tysięcy ma tylko teraz trzydzieści tysięcy mieszkańców. Pożałujmy tej wspaniałej tuniki, co jeszcze snuje się gdzieniegdzie w olbrzymich łachmanach, a którą Aleksandria dzisiaj zamienia na tandetną europejską suknię… i dalej! dalej…!
Gdzież teraz poniesiem nasze kroki? Czy przerzynając się przez łan ruchomego piasku zwiedzim Abukir (tę dumę Anglików) i Rozette, i Damiettę, i Mansurę, i żyzne pola najurodzajniejszej na świecie Delty? Czy pójdziem z Arabami na jarmark do Tantah? Czy też wsiadłszy na kanżę popłyniem prosto kanałem, a później Nilem do Kairu?- Nic z tego…! Oblecim wkrótce i Deltę, zwiedzim Kair i coś więcej jeszcze; ale wprzódy każmy się przewieźć przez kanał Mahmudie, i na koń! w pustynię… Ku Damanhur, ku stepom libijskim – do Beduinów!
Poznajmy też na samym wstępie prawdziwą rasę Arabów, a wiedząc już, gdzie jej szukać trzeba, z większą cierpliwością spoglądać będziemy na przygnębionych fellów i gnuśniejących Turków i Koftów.
Na pustyni, o kilka mil od Damanhur, w miejscu gdzie przypadkiem skwarne słońce nie dostrzegło trochy trawy i trochy błotnistej wody, wśród stepów złocistego piasku rżą konie, szarzeją się z daleka namioty, bieleją śnieżyste tuniki Beduinów i błyszczą bagnety ich długich rusznic.
Wnijdźmy pod namiot emira Matrudy, hetmana dwudziestu czterech pokoleń koczujących, dowódcy pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
Matrud siedzi w pośrodku dwudziestu czterech wodzów, w namiocie obradom przeznaczonym. Wszyscy w jednakim stroju. Czerwone tarbusze (czapki), białe b e r n u s y (płaszcze) kształtnie udrapowane około nagiego i miedzianego ciała; żółte b a b u s z e (pantofle) na obnażonych nogach.
Ich jedyną ozdobą i odznaczeniem – broń bogatsza i znaczniejsze na twarzy blizny. Wszystkich twarze piękne, wejrzenia szczere, czoła wyniosłe. Oko bystre, myśl, odwaga i godność ludzka w spojrzeniu. Matrud siedzi w środku. Jego twarz i postać najmniej beduińska. Dwudziestoczteroletni młodzieniec, blady, wysmukły, dość europejskiej fizjognomii.
– Witaj, Matrudzie…! Przybywamy pod twój namiot, aby zasiąść z tobą pospołu do wieczerzy, odpocząć po trudach podróży i pobłogosławić twej broni, rodzinie i trzodzie.
– Bóg z wami, Franki! witajcie w naszym gronie!
Otóż nas Matrud prowadzi do innego namiotu, w którym zwykł przyjmować gości; tam na dywanach rozpostartych na ziemi zasiadajmy wygodnie. Rozmawiajmy z jego żonami i siostrami, które z odkrytą twarzą, z śmiałym i pojętnym wejrzeniem nie stronią przed nami, tak jak głupie Turczynki, i nie zasłaniają sobie prześcieradłami nosów i pyszczków. Tuż opodal zasiadają i inni Beduini, ale na mniej kosztownych i niżej rozesłanych dywanach. Wyższe dla gości i hetmana.
W namiocie Beduina gościnność sprawia tylko to odróżnienie, gdyż tu, pomimo szacunku dla wodza, równość zupełna panuje. Starzy rozmawiają pomiędzy sobą o trzodach i wojnie.
Młodzi przypatrują się naszej broni i swoją nam pokazują. Matrud każe przyprowadzać przed namiot swoje najpiękniejsze konie.
– Słuchaj, Mansurah! czemu waszego hetmana twarz bledsza od innych?
– Bo nasz hetman pochodzi z waszych krajów, wędrowcy! Jego dziad czy pradziad był to pewien rycerz francuski. Uszedł z kraju, gdzie nie chciał gnuśnieć w puchu, i złączył się z naszymi, którzy byli wtedy koło Tunis, a że był to młodzian dziarski, nasz wódz Ordan dał mu swą córkę i zszedłszy z tego świata bez potomstwa, nam go na następcę wyznaczył. Otóż przynoszą kawę i fajki, a przy wnijściu do namiotu coś tam kobiety zaprawiają. Tłuką cukier, noszą wodę, a Abdallah, najmłodszy brat Matruda, trzyma w ręku miedzianą czarę niepospolitej wielkości i niesie jakiś napój.
Kobiety idą za nim, trzymając rozpostarte na ręku, haftowane złotem i jedwabiem serwety. Cóż to za przysmak? Woda z pobliskiego bagna, do której dla uczczenia Franków wrzucono pół głowy cukru. Podobne to dosyć z koloru do czekolady, ale przy upale i głodzie z chlebem bardzo dobre…! Matrud podał czarę gościom, napił się po nich, a ta okrążyła potem po całym zgromadzeniu. Matrud klasnął w ręce, a czterech Murzynów przyniosło trzcinową matę, na której wkrótce potem stanęła miedziana misa wielkości zwyczajnego na sześć osób stołu. Na tej misie wznosiła się kupa gotowanego ryżu. Było tego ryżu około półtora korca. Obok tej misy stanęła druga, podobnejże wielkości, na której były dwa całkowite w dołach pieczone barany. Oprócz tego Murzynek trzymał dzban tłustości, którą ryż i barany oblewał. Matrud zawinął szerokie rękawy swej koszuli, kazał przynieść kilka miedzianych dzbanów wody, którą niewolnicy polali ręce biesiadujących, po czym podsunąwszy misę z ryżem przed podróżnych, rzekł im: "Bracia! pożywajcie…!" Sześciu tylko wodzów najstarszych zasiadło z nami do tego półmiska i Mansurah, adiutant Matruda, piękny jak lew młodzieniec. Matrud, rozszarpując zręcznie barana, rzucał biesiadnikom żebra i uda, a ci trzymając je w lewej garści, obgryzali dokoła, gdy prawą czerpali z misy ryż z baranim łojem i do ust nieśli z apetytem. Matrud jadł sam i przygotowywał coraz jadło dla drugich, a jadł dopóty, dopóki ostatni z biesiadników nie poprzestał ruszać ustami – bo tak gościnność nakazuje…! Wkrótce czub góry ryżowej zniżył się wielce, a natomiast urósł nierównie większy czub z baranich kości. Gdy nasze koło najadło się do woli, Matrud odsunął obydwie misy na środek namiotu, pośród innych wodzów, odgarnął ręką kości (które zaraz porwali Murzyni) i zasiadłszy w nowym gronie, znowu zaczął rzucać kawały i biesiadować z nowymi towarzyszami; gdy i ci skończyli, a jeszcze zostało się, pod nowym stosem kości, z pół korca ryżu, a na drugim półmisku kilkanaście baranich żeber, Matrud odsunął misy jeszcze dalej ku wnijściu namiotu i zgarnąwszy znowu kości, zaczął traktować swych służących i służących podróżnych, z którymi jadł także aż do końca. Gdy już wyniesiono puste misy, oblano znowu wodą ręce i usta biesiadników, a półokrągłe czary z kawą zaczęły krążyć wkoło. Kobiety wieczerzały w swoim namiocie.
Teraz wyjdźmy trochę z hetmanem na świeże powietrze i przejdźmy się po tym płóciennym mieście. Co za lud piękny! co za wyniosłe postawy! jakie twarde ramiona! jakie pełne twarze…! Znać pierwotne obyczaje! A każden patrzy śmiało w oczy, każden odpowiada hetmanowi jak starszemu bratu. Podasz mu rękę – on ci także zaraz wyciągnie swoją. Położysz ją na jego szyi – i on się także swoją o ciebie oprze. Nawet w pałacu Mehmeda-Ali wódz beduiński siada w przytomności wicekróla, gdy tylu baszów i bejów liże mu nogi i w kącie stoi. Oto jedyna równość zupełna mogąca istnieć na świecie. Równość na pustyni! Choć i tu nawet kształt ciała czyni nieraz jednych ulubieńszymi dla ogółu od innych. Wpośród tych namiotów zasiadajmy z nimi w koło… Słuchajmy opowiadań o ich wojnach z sąsiednimi pokoleniami, w Delcie zamieszkałymi. Słuchajmy pochwały klaczy Alego, rączejszej od strusia! Słuchajmy śpiewu! Otóż mężczyzna i kobieta nucą pieśń jednostajną. Ich pierś się wznosi, a głos smętny odbija się o sklepienia zawsze pogodnego nieba. Ona wyje…! on ryczy…! Ale to też właśnie, co stanowi piękność ich śpiewu! Chciałbym wiedzieć, jakby się wydała arietka Rossiniego lub Mozarta na pustyni? Tam innego potrzeba śpiewu jak na publicznych estradach zniewieściałych ludów! Zanućmy i my im także jakie francuskie trele… Oni się śmieją…! Zanućmy śpiew wojenny! Nie rozumieją…! Pytają, czy to gazela (ballada) o kochankach z naszego kraju? Zanućmy im teraz dumkę ukraińskiego Kozaka! Oto wszyscy razem smętnie nam wtórują, a Matrud pyta: "A czyj to śpiew tak miły?". To śpiew Beduinów z północy! Beduinów znad Donu!
Z wami nam miło, bracia Beduini! z wami nam miło, siostry Beduinki! Gdybyśmy nie mieli ojców ani matek, przyjaciół ani kraju, zostalibyśmy z wami i podzielali wasze boje i uczty wasze!
U was słońce zawsze grzeje,
Niebo zawsze błękitnieje.
Wasze dziewy -
Czarnobrewy,
A rumaki -
Lotne ptaki!
Ale jednak…! Bądźcie zdrowi! Bądź zdrów, gościnny Matrudzie!
Już noc! Księżyc kąpie się w błyszczącym pod rosą piasku, konie lecą po miękkiej jak puch przestrzeni; z dala bieleją jeszcze bernusy Beduinów, błyskają ognie z namiotów, lśnią się ich bagnety, tętnią po rosie ich dzikie śpiewy, a psy, wierne ich stróże, rozbiegłszy się na wszystkie strony, czuwają nad obozem.
Przerżnijmy się na lewo przez te piaski, a dalej przez te uprawne czarne pola; przebądźmy wpław te kanały przez Franków w tych miejscach wykopane! Przewieźmy się przez Nil szeroki łódką koło Nagile i żyznym błoniem Delty spieszmy na jarmark do Tantah, bo też właśnie zaczął się przed kilku dniami, a trwa całe dwa tygodnie. Jarmark w Tantah? To nie żarty! Mówią Araby „,że kiedy jest jarmark w Tantah, połowy świata nie ma w domu!”
Miasto żółtawe wśród zielonych ogrodów palmowych, figowych, bananowych, a naokoło miasta drugie miasto z namiotów. Tam roje kuglarzy! Tam najpiękniejsze almeje! Tam najlepsi śpiewacy! Tam najbardziej kuszące syreny! Mieszkaniec Indiów i mieszkaniec Mekki, i Algerczyk, i Syryjczyk, i Marokanin, i kupiec z Bagdadu i z Damasu – na miesiąc wprzódy kołyszą się na grzbietach wielbłądów i dążą do Tantah z towarami. A co za piękne konie! Co za różność ubiorów! Jaka broń kosztowna!
Ale biada Frankowi, co by się tam nawinął w kapeluszu (to jest w narodowej szacie)! Jarmark w Tantah nie jest bowiem pospolitym jarmarkiem… Jest świętem…! Uroczystością…! Wróćmy się teraz do Nagile i wsiadłszy do kanży udajmy się wraz z biegiem rzeki do Rozetty, a popłyniemy szybko. Tylko ostrożnie z żaglami! Bo trąby wiatru i piasku wnet kanży figla wypłatają. A ostrożnie z oczyma! bo kurz dzienny, a po nim rosa wieczorna tak je zapalą, że możem nazajutrz prawie ślepymi się obudzić, jeśli nie ma lekarstw z sobą, bo o doktorze ani mowy! A ostrożnie z owocami! bo dyzenteria we trzy dni sprząta. A ostrożnie z słońcem! bo europejską słabą głowę wnet przepali, a zapalenie mózgu bieży galopem. Lepiej wziąć turban i strój turecki, to słońce nie tak zaszkodzi.
Jedna tylko woda Nilu zawsze dobra i zdrowa!
Otóż i miasto Foj, niegdyś zamożne, dziś ozdobione dwoma rękodzielniami, które założył Mehmed-Ali. Ten wielki gmach jest fabryką kurcząt. Są w nim obszerne piece, w których ciepło jest zastosowanym do wyrachowanej potrzeby. W te piece wsadzają zwykle w sobotę dwadzieścia tysięcy jaj, a w drugą sobotę wychodzi drugimi drzwiami pieca korpus dwudziestu tysięcy kurcząt, z chorągwią i trębaczem na czele.
Opodal jest miasto Latfe, po drugiej stronie brzegu rzeki. Jest to magazyn baszy i miejsce, którym kanał Mahmudie z Nilem się łączy. Trochę w tył ku Kairowi szpital Isbikiet i szkoła położnicza przez Klota założona. Są jeszcze ogrody i pałace baszy, tak na kanale, jak i nad brzegami Nilu, ale o kilka mil odległości od siebie.
Przed nami wioski i miasta złocistego koloru. Ich minarety jak wyrosłe szparagi. Drzewa palmowe jak buńczuki jakich olbrzymich hetmanów! Te miasta! te wioski tak malownicze z dala! Nie zbliżajmy się do nich! gdyż wewnątrz nędza, śmiecie, płacz i zgrzytanie zębów pod kijami oprawców Mehmeda, m a n d i r ó w (rządców), co w imieniu baszy co dzień nowy nakładają podatek!