Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróże po starożytnym świecie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróże po starożytnym świecie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZE­LOT

Roz­ża­rzo­ne słoń­ce od­bi­ja­ło pro­mie­nie w ob­szer­nej prze­strze­ni Mo­rza Śród­ziem­ne­go, prze­strze­ni tak gład­kiej jak we­nec­kie zwier­cia­dło lub jak po­wierzch­nia spo­koj­ne­go je­zio­ra. Kie­dy nie­kie­dy ham­sin burz­li­wy syn pu­sty­ni i pie­kieł, do­no­sił o pięć­dzie­siąt mil mor­skich od brze­gów Afry­ki tu­ma­ny ku­rzu i pary dusz­niej­szej od wy­zie­wów kra­te­ru. Jed­nak był to do­pie­ro dzień pierw­szy maja, a w pół­noc­nych stro­nach za­le­d­wo za­czy­na­ły top­nieć bry­ły lodu. Sta­tek pa­ro­wy, z ban­de­rą fran­cu­ską, prze­dzie­rał jed­no­staj­nym za­ma­chem nur­ty mo­rza i zbli­żał się co­raz do bie­le­ją­ce­go się z dala lądu.

Wkrót­ce wę­dro­wiec mógł spo­strzec wy­raź­nie nie­ści­gnio­ny okiem śnie­ży­sty łan pia­sku, z łona któ­re­go wy­try­ska­ło jak fon­tan­na śnie­ży­ste mia­sto! Sta­tek wkro­czył do por­tu ozdo­bio­ne­go ty­sią­cem wo­jen­nych i ku­piec­kich ża­gli roz­ma­itych na­ro­dów, po­mię­dzy któ­ry­mi po­wie­wa­ło naj­wię­cej flag z czer­wo­ne­go je­dwa­biu z żół­tą gwiaz­dą i z pół­księ­ży­cem.

Za­le­d­wo zdą­żył rzu­cić ko­twi­ce, ali­ści przy­by­ła doń spiesz­nie łód­ka z żół­tą cho­rą­gwią, na któ­rej znaj­do­wał się ka­pi­tan por­tu, wy­sła­ny przez nie­cier­pli­we­go no­win wi­ce­kró­la, a z nim po­sła­niec zło­wiesz­czy od kwa­ran­tan­ny, zwia­stu­ją­cy po­dróż­nym, że za­ra­za mo­ro­wa pa­no­wa­ła, jak zwy­kle na wio­snę, w mu­rach tego mia­sta.

Tego roku jed­nak po­wie­trze było mniej szko­dli­we jak lat in­nych i li­czo­no za­le­d­wie kil­ka śmier­ci na dzień; lecz ten sam wy­raz: p o w i e t r z e m o r o w e! – wy­wie­rał nie­opi­sa­ne wra­że­nie na miesz­kań­cu za­chod­nich kra­jów!

Alek­san­dria – do niej to bo­wiem za­nio­sło nas prze­zna­cze­nie – jako zwod­ni­cza za­lot­ni­ca wy­sta­wia­ła na wi­dok naj­pięk­niej­sze i naj­now­sze swe gma­chy: Se­raj, Ar­se­nał, Dy­wan, Ko­mo­rę; port prze­zna­czo­ny do bu­do­wa­nia okrę­tów i inne nowe dzie­ła nie­zmor­do­wa­ne­go Meh­me­da-Ali. Nim się za­pu­ścim w głąb jego dzie­dzic­twa, wy­pa­da nam wprzó­dy od­wie­dzić go­spo­da­rza, któ­re­go je­ste­śmy go­ść­mi. Wstę­pu­je­my więc pro­sto do ob­szer­nej sali w Ar­se­na­le, gdzie go za­sta­niem sie­dzą­ce­go z skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi na dy­wa­nie w le­wym ką­cie i pa­trzą­ce­go cią­gle na port przez okno lub da­ją­ce­go ota­cza­ją­cym go dwo­rza­nom roz­ka­zy.

Po­mi­mo że se­raj (czy­li pa­łac), wzno­szą­cy się obok, ma da­le­ko oka­zal­sze po­ko­je, Meh­med – Ali woli te ścia­ny Ar­se­na­łu, w któ­rych jest jak ku­piec za kan­to­rem lub jak wo­jow­nik na polu bi­twy.

Po­stać wi­ce­kró­la, choć nie­wiel­ka, jest jed­nak oka­za­łą; bia­ła i pięk­na bro­da spa­da mu po­waż­nie na pier­si, oczy ja­skra­we wszyst­ko jed­nym rzu­tem obej­mu­ją i usi­łu­ją czy­tać w głę­bi du­szy… Wy­raz twa­rzy my­ślą­cy, ale nie­zbyt przy­jem­ny!

Ak­cent jego jest zwię­zły i ce­chu­ją­cy ener­gicz­ne­go czło­wie­ka!

Uprzej­my z Eu­ro­pej­czy­ka­mi (gdyż ich po­trze­bu­je), wie on do­brze, o co ma się za­py­tać przez drag­ma­na po­dró­żu­ją­ce­go An­gli­ka, o co Fran­cu­za, o co Ro­sja­ni­na. Choć zna do­brze zni­ko­mość rze­czy ludz­kich, lubi on do­syć ka­dzi­dło i chęt­nie przy cu­dzo­ziem­cach przy­po­mi­na „,że rów­nie jak Alek­san­der Wiel­ki i Pom­pe­jusz, jest on tak­że ro­dem z Ma­ce­do­nii”. Je­śli mu któ­ren z dwor­skich szep­nie do ucha, że ten, z kim ma do czy­nie­nia, jest z licz­ne­go ro­dza­ju lu­dzi, co dzi­siaj za pie­nią­dze na wszyst­kie stro­ny pió­rem wo­dzą, grzecz­ność i go­ścin­ność wi­ce­kró­la na­gle jest pod­nie­sio­na do po­tę­gi no­we­go go­ścia. Go­ścin­ność owa nie mie­wa cza­sem gra­nic. Pa­ła­ce, nie­wol­ni­cy, fir­man – wszyst­ko jest na usłu­gi no­we­go po­dróż­ni­ka. Jed­nak od pew­ne­go cza­su, jak go spa­rzył w tym wzglę­dzie pe­wien nie­miec­ki ksią­żę, dość zna­ny stąd po świe­cie, Meh­med-Ali woli mieć nadal tro­chę mniej sła­wy, a tro­chę wię­cej pie­nię­dzy. Nie­mniej prze­to jest uprzej­mym dla tych, co nic od nie­go nie po­trze­bu­jąc przy­by­wa­ją w te stro­ny w celu wy­próż­nie­nia swych wor­ków, a na­peł­nie­nia me­mo­ria­łów i ga­bi­ne­tów sta­ro­żyt­no­ści. Ten, co stoi obok wi­ce­kró­la, Bo­gos-bej, dy­plo­ma­ta jak kot układ­ny, grzecz­ny, mó­wią­cy do­brze po fran­cu­sku i po wło­sku, któ­re­go sło­wa pły­ną mio­dem i mle­kiem, już od pierw­sze­go rzu­tu oka osą­dził przy­chod­nia i wie, czy ma przed sobą po­trzeb­nic­kie­go, czy obo­jęt­nic­kie­go. Cho­ciaż Bo­gos jest pra­wym ra­mie­niem swe­go pana i w ta­kich dziś ła­skach po­zo­sta­je, o mały włos że się nie prze­je­chał razu pew­ne­go do wiecz­no­ści na ostrym palu. Sta­ło się to lat temu kil­ka­na­ści e.

Meh­med spo­strzegł, że Or­mia­nin w pie­rze ob­ra­sta i że jest zręcz­niej­szym od nie­go sa­me­go. Spraw­dziw­szy do­wo­dem swo­je po­dej­rze­nia, wy­dał roz­kaz stra­ce­nia swe­go ulu­bień­ca. Lecz na szczę­ście tego ostat­nie­go wdał się w tę spra­wę, jako po­śred­nik, do­rad­ca Meh­me­da, kon­sul sar­dyń­ski Ro­zet­ti, z znacz­nej eu­ro­pej­skiej fa­mi­lii od daw­nA w Egip­cie osia­dłej. Ten kon­sul prze­wi­du­jąc, że gniew ba­szy wkrót­ce mi­nie, a że pan sta­ry nie bę­dzie się mógł obejść bez sta­re­go słu­gi, prze­cho­wał Bo­go­sa. Jak prze­wi­dział, tak się sta­ło. Meh­med-Ali uczuł wkrót­ce stra­tę po­jęt­ne­go i zręcz­ne­go wy­ko­naw­cy swych po­my­słów.

– Oj! brak mi Bo­go­sa – ma­wiał z ża­lem.

– Gdy­by Bo­gos zmar­twych­wstał, co byś Wa­sza Ksią­żę­ca Mość uczy­nił? – za­py­tał go pew­ne­go razu kon­sul.

– Rzu­cił­bym się w jego ob­ję­cia i prze­ba­czył mu wszyst­ko!

– A prze­ba­czy­ła­by Wa­sza Ksią­żę­ca Mość temu, któ­ry by go jej wró­cił?

– Z ca­łe­go ser­ca!

– Bła­gam więc o prze­ba­cze­nie dla Ah­me­ta, któ­ry ma­jąc roz­kaz ściąć Bo­go­sa roz­ka­zu nie do­peł­nił.

Zmarsz­czył brwi Meh­med-Ali, gdyż od daw­na przy­zwy­cza­ił się wi­dzieć wszyst­kie swo­je roz­ka­zy wy­ko­na­ny­mi bez ogród­ki! Ale po chwi­li na­my­słu po­wtó­rzył raz już wy­mó­wio­ne sło­wo, a Bo­gos-bej zo­stał mu wró­co­nym i do dziś dnia żyje z nim w jak naj­lep­szych sto­sun­kach, bę­dąc jed­nak ostroż­niej­szym i prze­sy­ła­jąc każ­de­go roku to, co uzbie­rał, swe­mu bra­tu w Trie­ście miesz­ka­ją­ce­mu, któ­ren sie­dzi na tych skar­bach nie na­ru­sza­jąc ich, jak pies wier­ny na szu­bie swe­go pana.

Oprócz tych dwóch c y m e s ó w, tak w po­bocz­nych po­ko­jach, jak i w sali w któ­rej wi­ce­król prze­by­wa, wie­lu się jesz­cze krę­ci, to w stro­ju eu­ro­pej­skim, to w ni­zam­skim, tu­rec­kim lub or­miań­skim.

Meh­med-Ali sam tyl­ko sie­dzi i faj­kę pali, oprócz tych ra­zów, gdy mu kon­su­lo­wie od­da­ją wi­zy­ty lub inni po­dróż­ni wyż­szej kla­sy przez kon­su­lów przed­sta­wie­ni.

W koń­cu sa­lo­nu czwar­ty syn jego, Sej-bej, gru­bo­pła­ski mło­dzie­niec, roz­ma­wia po fran­cu­sku z cu­dzo­ziem­ca­mi o ko­niach i ekwi­pa­żach, któ­re ma spro­wa­dzić tak z Ara­bii, jak i z Pa­ry­ża! Ibra­ima i So­li­ma­na nie ma… Wo­ju­ją w Sy­rii… Szko­da! bo ci dwaj cie­kaw­si od in­nych. Otóż więc i zu­peł­ny ob­raz wnę­trza se­ra­ju wi­ce­kró­la…!

Mo­że­my więc już zo­sta­wić tę zaj­mu­ją­cą ro­dzi­nę i przejść do Alek­san­drii. Już od sa­me­go nad­brze­ża mo­gli­śmy spo­strzec, że je­ste­śmy w in­nej czę­ści świa­ta. Le­d­wo­śmy stą­pi­li nogą na tę spie­kłą zie­mię, ali­ści oto­czy­ła nas zgra­ja pa­choł­ków ob­dar­tych, na wpół na­gich, z mie­dzia­ną skó­rą, źle po­kry­tą nie­bie­ski­mi łach­ma­na­mi! Ten mło­dy mo­tłoch w chra­pli­wym i gar­dla­nym ję­zy­ku ofia­ro­wał nam k o n i e c z n i e okul­ba­czo­nych i opo­dal sto­ją­cych osłów (to są bo­wiem tu­tej­sze d o r o ż k i). Zgra­ja ta od­pę­dzo­ną od nas zo­sta­ła przez dru­gą, jesz­cze obrzy­dliw­szą, a któ­rej nie­le­piej z oczów pa­trza­ło, ze star­szych zło­żo­ną. Ci ofia­ro­wa­li nam, tak­że k o n i e c z n i e, le­żą­cych fi­lo­zo­ficz­nie opo­dal, jak Dio­ge­nes na słoń­cu, wiel­błą­dów (to są bo­wiem tu­tej­si t r a g a r z e).

Le­d­wo­śmy prze­szli przez pięk­ną i bia­łą bra­mę mia­sta obok no­wo­bu­du­ją­cej się Ko­mo­ry, ali­ści mia­sto z bia­łe­go, ja­kim nam się z okrę­tu wy­da­wa­ło, zro­bi­ło się sza­rym i pra­wie czar­nym. Ulicz­ki wą­skie i krę­te, domy wy­so­kie i brud­ne, gdzie­nieg­dzie me­czet dość nik­czem­nej ar­chi­tek­tu­ry lub ba­za­ry łach­ma­na­mi po­kry­te, gdzie tłu­my brud­ne­go i na­gie­go pra­wie ludu za­le­d­wo prze­pchać się mogą i skąd wzno­szą­ce się nie­zdro­we wy­zie­wy uspra­wie­dli­wia­ją nie­ja­ko za­ra­zę mo­ro­wą, że so­bie ten kraj ob­ra­ła za miesz­ka­nie.

To jest mia­sto Tur­ków, mia­sto kup­ców, mia­sto wschod­nie… Mia­sto śred­nie­go sta­nu tego pań­stwa! Gdzie­nieg­dzie ory­gi­nal­nej bu­do­wy i prze­zro­czy­ste na wszyst­kie boki ka­wiar­nie i go­lar­nie ra­zem, przy­stro­jo­ne w roz­ma­ite na­rzę­dzia i na­czy­nia, ma­low­ni­cze­go kształ­tu, a wca­le nam obce, w któ­rych po­waż­ni Tur­cy i Ara­by spo­koj­nie palą na­rgi­le, gra­ją w sza­chy lub w kost­ki i trzy­dzie­ści fi­li­ża­nek kawy czar­nej, bez cu­kru i jak żur gę­stej, na dzień wy­pi­ja­ją. W uli­cach roz­ma­itość odzie­ży, krzyk, wrza­wa! Cza­sa­mi po­śród tej nę­dzy oka­że się bo­ga­ta i zło­ci­sta sza­ta ja­kie­go za­moż­ne­go Ara­ba lub Tur­ka, co nie bę­dąc w służ­bie nie zmie­nił daw­ne­go na­ro­do­we­go stro­ju i na pięk­nym arab­skim ko­niu w zło­tym rzę­dzie, okry­tym sze­ro­kim kar­ma­zy­no­wym cza­pra­kiem z frędz­la­mi ku zie­mi spa­da­ją­cy­mi, oto­czo­ny zgra­ją słu­żal­ców pie­szo le­cą­cych, dąży po­waż­nym kro­kiem do Ar­se­na­łu na po­sie­dze­nie do wi­ce­kró­la; cza­sem tak­że oka­że się ru­mak po an­giel­sku ubra­ny, bia­ła glan­so­wa­na rę­ka­wicz­ka i zło­ta lo­ry­net­ka ja­kie­go pa­ry­skie­go, lon­dyń­skie­go lub pe­ters­bur­skie­go dan­dy, któ­ren jest tym­cza­so­wo se­kre­ta­rzem, dra­go­ma­nem lub kon­su­lem ja­kie­go eu­ro­pej­skie­go mo­car­stwa. Ucie­kaj­my więc stąd pręd­ko, gdyż nie zo­ba­czy­my tu nic cha­rak­te­ry­stycz­ne­go, a mo­że­my się za­ra­zić mo­ro­wym po­wie­trzem!

Cóż to za plac bia­ły i zu­peł­nie nowy, co się nam sta­wi przed oczy przy wyj­ściu z tego czar­ne­go mro­wi­ska? To jest mia­sto Fran­ków. Tak tu bo­wiem Eu­ro­pej­czy­ków, a na­wet Ame­ry­ka­nów na­zy­wa­ją! Ry­nek ten, któ­ry te­raz niby zdo­bią te świe­że, a bez gu­stu bu­do­wa­ne domy, wzno­si się w tym miej­scu od lat dwu­na­stu do­pie­ro. Jest on spe­ku­la­cyj­nym two­rem Ibra­ima ba­szy i kup­ców z roz­ma­itych na­ro­dów, co po­ro­bi­li mi­lio­ny w cza­sach, gdy ich tu nie było tylu.

Są tu pa­ła­ce eu­ro­pej­skich kon­su­lów i dwa ho­te­le dla eu­ro­pej­skich po­dróż­nych. Ten rój szcze­bio­czą­cych na środ­ku pla­cu na wpół wschod­nich Eu­ro­pej­czy­ków jest to zbie­ra­ni­na z Wło­chów i Mal­tań­czy­ków, któ­rych tu mnó­stwo!

Ucie­kaj­my stąd spiesz­nie, gdyż choć mo­gli­by­śmy tu spo­tkać cza­sa­mi kil­ku lu­dzi przy­zwo­itych i kil­ka pięk­nych twa­rzy­czek, w ogól­no­ści jed­nak­że nudy i głu­po­ta, tak jak za­zwy­czaj w no­wo­pow­sta­ją­cych osa­dach, gdzie nie­daw­no spa­no­szo­ne ho­ły­sze chcą grać w ary­sto­kra­cję. Zresz­tą za­nad­to tu Wło­chów i Mal­tań­czy­ków, aby na­sze kie­sze­nie były w bez­pie­czeń­stwie. Otóż coś od­mien­ne­go…!l Tuż opo­dal ostat­nie­go domu tego pro­sto­kąt­ne­go bia­łe­go pla­cu oko spo­strze­ga cie­kaw­sze przed­mio­ty. Góry to zło­ci­ste­go pia­sku, po­mię­dzy któ­ry­mi wi­dać gdzie­nieg­dzie doły i wą­wo­zy, a na gó­rach le­pian­ki z żół­ta­wej uschłej gli­ny, jak ja­skół­cze gniaz­da, a po­mię­dzy tymi le­pian­ka­mi gdzie­nieg­dzie sto­sy mar­mu­rów i gra­ni­tów, któ­rych pięk­ność, de­li­kat­ność rzeźb i wiel­kość nad­zwy­czaj­na w po­dzi­wie­nie wpra­wia. Je­den taki ka­mień nie­raz jest więk­szym od dwóch le­pia­nek gli­nia­nych obok się znaj­du­ją­cych. Cała zaś prze­strzeń jest oto­czo­ną ob­szer­nym mu­rem, co po le­wej stro­nie ką­pie się w fa­lach mor­skich, a cią­gnąc się da­lej po pra­wej, wie­dzie do Bra­my Mah­mu­die, do ka­na­łu te­goż na­zwi­ska pro­wa­dzą­cej.

Opo­dal tego muru, od le­wej stro­ny, po­nad brze­giem mo­rza, wzno­si się obe­lisk z jed­ne­go ka­mie­nia gra­ni­to­we­go… Obe­lisk wspa­nia­ły, z nie za­tar­ty­mi jesz­cze do­tych­czas hie­ro­gli­fa­mi, zdu­mie­wa­ją­cy swo­ją wiel­ko­ścią, a któ­re­go brat leży opo­dal, na wpół za­sy­pa­ny pia­skiem. Ja­kiż to zbiór dziw­ny róż­no­rod­nych rze­czy…! Ta prze­strzeń piasz­czy­sta za­wie­ra w so­bie trzy mia­sta… Te gru­zy są szcząt­ka­mi mia­sta Rzy­mian, mia­sta Ce­za­rów. Te szcząt­ki muru, któ­re­go nie znisz­czył Amru, i te dwa obe­li­ski są za­byt­kiem mia­sta Ma­ce­doń­czy­ków. Te obe­li­ski zo­wią Igła­mi kró­lo­wej Kle­opa­try, a opo­dal ist­nie­ją jesz­cze szcząt­ki jej pa­ła­cu i jej ką­pie­li. Te ja­skół­cze le­pian­ki są to pa­ła­ce te­raź­niej­szych miesz­kań­ców Egip­tu, bied­nych fel­lów, par­szy­wych owie­czek, któ­re dzie­sięć razy do roku strzy­że Meh­med-Ali. W tych le­pian­kach, mniej­szych od jed­ne­go ka­mie­nia daw­nych pa­ła­ców, żyją po­ko­tem całe ro­dzi­ny wraz z by­dlę­ta­mi i jak by­dlę­ta!

W tych le­pian­kach ży­wią się lu­dzie tyl­ko su­ro­wą tra­wą, zgni­ły­mi musz­la­mi mor­ski­mi lub ar­bu­za­mi i jak mu­chy, z zgni­łej go­rącz­ki, z dy­zen­te­rii lub z za­ra­zy mo­ro­wej, umie­ra­ją. Każ­de­go miesz­kań­ca tych le­pia­nek naj­miesz za osiem gro­szy dzien­nie do naj­trud­niej­szej pra­cy. Jed­nak są to rze­czy­wi­ści pa­no­wie tego kra­ju; są to po­tom­ko­wie tych Ara­bów, co z Amru ten kraj za­wo­jo­wa­li. Ta­kich miesz­kań­ców jest w Egip­cie na 1.203.015 – ośm­kroć sto ty­się­cy!

Ucie­kaj­my stąd jesz­cze prę­dzej! bo tu ser­ce boli…!

Idź­my ku dru­gie­mu brze­go­wi przy­ląd­ka, na któ­rym Alek­san­dria zbu­do­wa­na, przez bra­mę zwa­ną Mah­mu­die. Tam, gdzie ka­nał tego na­zwi­ska nie­sie skra­dzio­ne wody Ni­lo­wi koło Lat­fe i rzu­ca je w Mo­rze Śród­ziem­ne. Tuż opo­dal no­we­go ka­na­łu, na któ­rym mnó­stwo ma­łych stat­ków z ża­gla­mi ła­ciń­ski­mi (k a n ż a m i zwa­nych) cze­ka na licz­ne to­wa­ry i nie­zbyt licz­nych po­dróż­nych, któ­rych ma prze­wieźć do Lat­fe, oka­zu­je się nam na gó­rze nowe ar­cy­dzie­ło sztu­ki. Ta ko­lum­na na sto stóp wy­so­ka, z tak pięk­nym u wierz­choł­ka ko­rync­kim ka­pi­te­lem, ma być po­mni­kiem wy­sta­wio­nym

Pom­pe­ju­szo­wi przez Rzy­mian i zo­wie się po­wszech­nie Ko­lum­ną Pom­pe­ju­sza. Nie wie­dzą lu­dzie, czy kie­dy na niej jego sta­tua się wzno­si­ła. Nie­któ­rzy na­wet utrzy­mu­ją, że to jest za­by­tek wspa­nia­łych ar­cy­dzieł, któ­ry­mi Alek­san­der Wiel­ki chciał uda­ro­wać mia­sto swe­go imie­nia.

Na ten sam wzór od­lał swo­ją ko­lum­nę Na­po­le­on i po­sta­wić ją ka­zał wśród Pa­ry­ża! Co do tu­tej­sze­go po­mni­ka, trud­no nam wie­dzieć z pew­no­ścią, czy­im jest dzie­łem, gdyż parę ty­się­cy lat upły­nę­ło od jego wy­sta­wie­nia. Kto­kol­wiek jed­nak jest tym mi­strzem, je­śli tyl­ko nie sta­wiał go na ko­ściach i na łzach swo­ich bliź­nich, niech bę­dzie cześć jego imie­nio­wi, gdyż ob­da­ro­wał świat pięk­nym dzie­łem! Po pra­wej stro­nie, o kil­ka wy­strza­łów pi­sto­le­to­wych, wi­dać ma­low­ni­czy smen­tarz mu­zuł­mań­ski, i „pral­nię tru­pów” z mar­mu­ru. Da­lej, po­mię­dzy por­tem a mia­stem, dwie sztucz­ne góry, a na tych gó­rach cy­ta­de­le. Mó­wią, że te dwie góry w jed­nej nocy usy­pał Bo­na­par­te za­jąw­szy Alek­san­drię w 1798 roku.

Niech i tak bę­dzie…! Lu­dzie za­zwy­czaj wiel­kie­go jesz­cze pod­wyż­szą, a ma­łe­go nogą do zie­mi przy­gnie­tą.

Te­raz, nim opu­ścim Alek­san­drię i wsią­dziem na jed­ną z tych kan­ży, któ­re na wo­dzie zręcz­niej niż kur­ki wod­ne wy­wra­ca­ją ko­zioł­ki, rzuć­my też okiem na pa­ła­ce i ogro­dy Eu­ro­pej­czy­ków, za bra­mą Ro­zet­te i nad ka­na­łem Mah­mu­die się znaj­du­ją­ce. Tu miło za­kła­dać ogro­dy, kie­dy w lat ośm moż­na już spo­czy­wać w ich cie­niu! Wstąp­my tak­że w to ustro­nie i zmów­my Zdro­waś w ka­pli­cy oj­ców Zie­mi Świę­tej, je­dy­nej w tym mie­ście. Po­grzeb­my tro­chę mo­ty­ką w pia­sku, co się roz­cią­ga za bra­mą Ro­zet­te, gdzie czę­sto ar­cy­dzie­ło sztu­ki grec­kiej zna­leźć mo­że­my. Wes­tchnij­my nad bied­ną Alek­san­drią, któ­ra z lud­no­ści ośmiu­set ty­się­cy ma tyl­ko te­raz trzy­dzie­ści ty­się­cy miesz­kań­ców. Po­ża­łuj­my tej wspa­nia­łej tu­ni­ki, co jesz­cze snu­je się gdzie­nieg­dzie w ol­brzy­mich łach­ma­nach, a któ­rą Alek­san­dria dzi­siaj za­mie­nia na tan­det­ną eu­ro­pej­ską suk­nię… i da­lej! da­lej…!

Gdzież te­raz po­nie­siem na­sze kro­ki? Czy prze­rzy­na­jąc się przez łan ru­cho­me­go pia­sku zwie­dzim Abu­kir (tę dumę An­gli­ków) i Ro­zet­te, i Da­miet­tę, i Man­su­rę, i ży­zne pola naj­uro­dzaj­niej­szej na świe­cie Del­ty? Czy pój­dziem z Ara­ba­mi na jar­mark do Tan­tah? Czy też wsiadł­szy na kan­żę po­pły­niem pro­sto ka­na­łem, a póź­niej Ni­lem do Ka­iru?- Nic z tego…! Ob­le­cim wkrót­ce i Del­tę, zwie­dzim Kair i coś wię­cej jesz­cze; ale wprzó­dy każ­my się prze­wieźć przez ka­nał Mah­mu­die, i na koń! w pu­sty­nię… Ku Da­man­hur, ku ste­pom li­bij­skim – do Be­du­inów!

Po­znaj­my też na sa­mym wstę­pie praw­dzi­wą rasę Ara­bów, a wie­dząc już, gdzie jej szu­kać trze­ba, z więk­szą cier­pli­wo­ścią spo­glą­dać bę­dzie­my na przy­gnę­bio­nych fel­lów i gnu­śnie­ją­cych Tur­ków i Ko­ftów.

Na pu­sty­ni, o kil­ka mil od Da­man­hur, w miej­scu gdzie przy­pad­kiem skwar­ne słoń­ce nie do­strze­gło tro­chy tra­wy i tro­chy błot­ni­stej wody, wśród ste­pów zło­ci­ste­go pia­sku rżą ko­nie, sza­rze­ją się z da­le­ka na­mio­ty, bie­le­ją śnie­ży­ste tu­ni­ki Be­du­inów i błysz­czą ba­gne­ty ich dłu­gich rusz­nic.

Wnijdź­my pod na­miot emi­ra Ma­tru­dy, het­ma­na dwu­dzie­stu czte­rech po­ko­leń ko­czu­ją­cych, do­wód­cy pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy lu­dzi.

Ma­trud sie­dzi w po­środ­ku dwu­dzie­stu czte­rech wo­dzów, w na­mio­cie ob­ra­dom prze­zna­czo­nym. Wszy­scy w jed­na­kim stro­ju. Czer­wo­ne tar­bu­sze (czap­ki), bia­łe b e r n u s y (płasz­cze) kształt­nie udra­po­wa­ne oko­ło na­gie­go i mie­dzia­ne­go cia­ła; żół­te b a b u s z e (pan­to­fle) na ob­na­żo­nych no­gach.

Ich je­dy­ną ozdo­bą i od­zna­cze­niem – broń bo­gat­sza i znacz­niej­sze na twa­rzy bli­zny. Wszyst­kich twa­rze pięk­ne, wej­rze­nia szcze­re, czo­ła wy­nio­słe. Oko by­stre, myśl, od­wa­ga i god­ność ludz­ka w spoj­rze­niu. Ma­trud sie­dzi w środ­ku. Jego twarz i po­stać naj­mniej be­du­iń­ska. Dwu­dzie­stocz­te­ro­let­ni mło­dzie­niec, bla­dy, wy­smu­kły, dość eu­ro­pej­skiej fi­zjo­gno­mii.

– Wi­taj, Ma­tru­dzie…! Przy­by­wa­my pod twój na­miot, aby za­siąść z tobą po­spo­łu do wie­cze­rzy, od­po­cząć po tru­dach po­dró­ży i po­bło­go­sła­wić twej bro­ni, ro­dzi­nie i trzo­dzie.

– Bóg z wami, Fran­ki! wi­taj­cie w na­szym gro­nie!

Otóż nas Ma­trud pro­wa­dzi do in­ne­go na­mio­tu, w któ­rym zwykł przyj­mo­wać go­ści; tam na dy­wa­nach roz­po­star­tych na zie­mi za­sia­daj­my wy­god­nie. Roz­ma­wiaj­my z jego żo­na­mi i sio­stra­mi, któ­re z od­kry­tą twa­rzą, z śmia­łym i po­jęt­nym wej­rze­niem nie stro­nią przed nami, tak jak głu­pie Tur­czyn­ki, i nie za­sła­nia­ją so­bie prze­ście­ra­dła­mi no­sów i pyszcz­ków. Tuż opo­dal za­sia­da­ją i inni Be­du­ini, ale na mniej kosz­tow­nych i ni­żej ro­ze­sła­nych dy­wa­nach. Wyż­sze dla go­ści i het­ma­na.

W na­mio­cie Be­du­ina go­ścin­ność spra­wia tyl­ko to od­róż­nie­nie, gdyż tu, po­mi­mo sza­cun­ku dla wo­dza, rów­ność zu­peł­na pa­nu­je. Sta­rzy roz­ma­wia­ją po­mię­dzy sobą o trzo­dach i woj­nie.

Mło­dzi przy­pa­tru­ją się na­szej bro­ni i swo­ją nam po­ka­zu­ją. Ma­trud każe przy­pro­wa­dzać przed na­miot swo­je naj­pięk­niej­sze ko­nie.

– Słu­chaj, Man­su­rah! cze­mu wa­sze­go het­ma­na twarz bled­sza od in­nych?

– Bo nasz het­man po­cho­dzi z wa­szych kra­jów, wę­drow­cy! Jego dziad czy pra­dziad był to pe­wien ry­cerz fran­cu­ski. Uszedł z kra­ju, gdzie nie chciał gnu­śnieć w pu­chu, i złą­czył się z na­szy­mi, któ­rzy byli wte­dy koło Tu­nis, a że był to mło­dzian dziar­ski, nasz wódz Or­dan dał mu swą cór­kę i zszedł­szy z tego świa­ta bez po­tom­stwa, nam go na na­stęp­cę wy­zna­czył. Otóż przy­no­szą kawę i faj­ki, a przy wnij­ściu do na­mio­tu coś tam ko­bie­ty za­pra­wia­ją. Tłu­ką cu­kier, no­szą wodę, a Ab­dal­lah, naj­młod­szy brat Ma­tru­da, trzy­ma w ręku mie­dzia­ną cza­rę nie­po­spo­li­tej wiel­ko­ści i nie­sie ja­kiś na­pój.

Ko­bie­ty idą za nim, trzy­ma­jąc roz­po­star­te na ręku, ha­fto­wa­ne zło­tem i je­dwa­biem ser­we­ty. Cóż to za przy­smak? Woda z po­bli­skie­go ba­gna, do któ­rej dla uczcze­nia Fran­ków wrzu­co­no pół gło­wy cu­kru. Po­dob­ne to do­syć z ko­lo­ru do cze­ko­la­dy, ale przy upa­le i gło­dzie z chle­bem bar­dzo do­bre…! Ma­trud po­dał cza­rę go­ściom, na­pił się po nich, a ta okrą­ży­ła po­tem po ca­łym zgro­ma­dze­niu. Ma­trud kla­snął w ręce, a czte­rech Mu­rzy­nów przy­nio­sło trzci­no­wą matę, na któ­rej wkrót­ce po­tem sta­nę­ła mie­dzia­na misa wiel­ko­ści zwy­czaj­ne­go na sześć osób sto­łu. Na tej mi­sie wzno­si­ła się kupa go­to­wa­ne­go ryżu. Było tego ryżu oko­ło pół­to­ra kor­ca. Obok tej misy sta­nę­ła dru­ga, po­dob­nej­że wiel­ko­ści, na któ­rej były dwa cał­ko­wi­te w do­łach pie­czo­ne ba­ra­ny. Oprócz tego Mu­rzy­nek trzy­mał dzban tłu­sto­ści, któ­rą ryż i ba­ra­ny ob­le­wał. Ma­trud za­wi­nął sze­ro­kie rę­ka­wy swej ko­szu­li, ka­zał przy­nieść kil­ka mie­dzia­nych dzba­nów wody, któ­rą nie­wol­ni­cy po­la­li ręce bie­sia­du­ją­cych, po czym pod­su­nąw­szy misę z ry­żem przed po­dróż­nych, rzekł im: "Bra­cia! po­ży­waj­cie…!" Sze­ściu tyl­ko wo­dzów naj­star­szych za­sia­dło z nami do tego pół­mi­ska i Man­su­rah, ad­iu­tant Ma­tru­da, pięk­ny jak lew mło­dzie­niec. Ma­trud, roz­szar­pu­jąc zręcz­nie ba­ra­na, rzu­cał bie­siad­ni­kom że­bra i uda, a ci trzy­ma­jąc je w le­wej gar­ści, ob­gry­za­li do­ko­ła, gdy pra­wą czer­pa­li z misy ryż z ba­ra­nim ło­jem i do ust nie­śli z ape­ty­tem. Ma­trud jadł sam i przy­go­to­wy­wał co­raz ja­dło dla dru­gich, a jadł do­pó­ty, do­pó­ki ostat­ni z bie­siad­ni­ków nie po­prze­stał ru­szać usta­mi – bo tak go­ścin­ność na­ka­zu­je…! Wkrót­ce czub góry ry­żo­wej zni­żył się wiel­ce, a na­to­miast urósł nie­rów­nie więk­szy czub z ba­ra­nich ko­ści. Gdy na­sze koło naja­dło się do woli, Ma­trud od­su­nął oby­dwie misy na śro­dek na­mio­tu, po­śród in­nych wo­dzów, od­gar­nął ręką ko­ści (któ­re za­raz po­rwa­li Mu­rzy­ni) i za­siadł­szy w no­wym gro­nie, zno­wu za­czął rzu­cać ka­wa­ły i bie­sia­do­wać z no­wy­mi to­wa­rzy­sza­mi; gdy i ci skoń­czy­li, a jesz­cze zo­sta­ło się, pod no­wym sto­sem ko­ści, z pół kor­ca ryżu, a na dru­gim pół­mi­sku kil­ka­na­ście ba­ra­nich że­ber, Ma­trud od­su­nął misy jesz­cze da­lej ku wnij­ściu na­mio­tu i zgar­nąw­szy zno­wu ko­ści, za­czął trak­to­wać swych słu­żą­cych i słu­żą­cych po­dróż­nych, z któ­ry­mi jadł tak­że aż do koń­ca. Gdy już wy­nie­sio­no pu­ste misy, ob­la­no zno­wu wodą ręce i usta bie­siad­ni­ków, a pół­okrą­głe cza­ry z kawą za­czę­ły krą­żyć wko­ło. Ko­bie­ty wie­cze­rza­ły w swo­im na­mio­cie.

Te­raz wyjdź­my tro­chę z het­ma­nem na świe­że po­wie­trze i przejdź­my się po tym płó­cien­nym mie­ście. Co za lud pięk­ny! co za wy­nio­słe po­sta­wy! ja­kie twar­de ra­mio­na! ja­kie peł­ne twa­rze…! Znać pier­wot­ne oby­cza­je! A każ­den pa­trzy śmia­ło w oczy, każ­den od­po­wia­da het­ma­no­wi jak star­sze­mu bra­tu. Po­dasz mu rękę – on ci tak­że za­raz wy­cią­gnie swo­ją. Po­ło­żysz ją na jego szyi – i on się tak­że swo­ją o cie­bie oprze. Na­wet w pa­ła­cu Meh­me­da-Ali wódz be­du­iń­ski sia­da w przy­tom­no­ści wi­ce­kró­la, gdy tylu ba­szów i be­jów liże mu nogi i w ką­cie stoi. Oto je­dy­na rów­ność zu­peł­na mo­gą­ca ist­nieć na świe­cie. Rów­ność na pu­sty­ni! Choć i tu na­wet kształt cia­ła czy­ni nie­raz jed­nych ulu­bień­szy­mi dla ogó­łu od in­nych. Wpo­śród tych na­mio­tów za­sia­daj­my z nimi w koło… Słu­chaj­my opo­wia­dań o ich woj­nach z są­sied­ni­mi po­ko­le­nia­mi, w Del­cie za­miesz­ka­ły­mi. Słu­chaj­my po­chwa­ły kla­czy Ale­go, rą­czej­szej od stru­sia! Słu­chaj­my śpie­wu! Otóż męż­czy­zna i ko­bie­ta nucą pieśń jed­no­staj­ną. Ich pierś się wzno­si, a głos smęt­ny od­bi­ja się o skle­pie­nia za­wsze po­god­ne­go nie­ba. Ona wyje…! on ry­czy…! Ale to też wła­śnie, co sta­no­wi pięk­ność ich śpie­wu! Chciał­bym wie­dzieć, jak­by się wy­da­ła ariet­ka Ros­si­nie­go lub Mo­zar­ta na pu­sty­ni? Tam in­ne­go po­trze­ba śpie­wu jak na pu­blicz­nych es­tra­dach znie­wie­ścia­łych lu­dów! Za­nuć­my i my im tak­że ja­kie fran­cu­skie tre­le… Oni się śmie­ją…! Za­nuć­my śpiew wo­jen­ny! Nie ro­zu­mie­ją…! Py­ta­ją, czy to ga­ze­la (bal­la­da) o ko­chan­kach z na­sze­go kra­ju? Za­nuć­my im te­raz dum­kę ukra­iń­skie­go Ko­za­ka! Oto wszy­scy ra­zem smęt­nie nam wtó­ru­ją, a Ma­trud pyta: "A czyj to śpiew tak miły?". To śpiew Be­du­inów z pół­no­cy! Be­du­inów znad Donu!

Z wami nam miło, bra­cia Be­du­ini! z wami nam miło, sio­stry Be­du­in­ki! Gdy­by­śmy nie mie­li oj­ców ani ma­tek, przy­ja­ciół ani kra­ju, zo­sta­li­by­śmy z wami i po­dzie­la­li wa­sze boje i uczty wa­sze!

U was słoń­ce za­wsze grze­je,

Nie­bo za­wsze błę­kit­nie­je.

Wa­sze dzie­wy -

Czar­no­bre­wy,

A ru­ma­ki -

Lot­ne pta­ki!

Ale jed­nak…! Bądź­cie zdro­wi! Bądź zdrów, go­ścin­ny Ma­tru­dzie!

Już noc! Księ­życ ką­pie się w błysz­czą­cym pod rosą pia­sku, ko­nie lecą po mięk­kiej jak puch prze­strze­ni; z dala bie­le­ją jesz­cze ber­nu­sy Be­du­inów, bły­ska­ją ognie z na­mio­tów, lśnią się ich ba­gne­ty, tęt­nią po ro­sie ich dzi­kie śpie­wy, a psy, wier­ne ich stró­że, roz­bie­gł­szy się na wszyst­kie stro­ny, czu­wa­ją nad obo­zem.

Prze­rżnij­my się na lewo przez te pia­ski, a da­lej przez te upraw­ne czar­ne pola; prze­bądź­my wpław te ka­na­ły przez Fran­ków w tych miej­scach wy­ko­pa­ne! Prze­wieź­my się przez Nil sze­ro­ki łód­ką koło Na­gi­le i ży­znym bło­niem Del­ty spiesz­my na jar­mark do Tan­tah, bo też wła­śnie za­czął się przed kil­ku dnia­mi, a trwa całe dwa ty­go­dnie. Jar­mark w Tan­tah? To nie żar­ty! Mó­wią Ara­by „,że kie­dy jest jar­mark w Tan­tah, po­ło­wy świa­ta nie ma w domu!”

Mia­sto żół­ta­we wśród zie­lo­nych ogro­dów pal­mo­wych, fi­go­wych, ba­na­no­wych, a na­oko­ło mia­sta dru­gie mia­sto z na­mio­tów. Tam roje ku­gla­rzy! Tam naj­pięk­niej­sze al­me­je! Tam naj­lep­si śpie­wa­cy! Tam naj­bar­dziej ku­szą­ce sy­re­ny! Miesz­ka­niec In­diów i miesz­ka­niec Mek­ki, i Al­ger­czyk, i Sy­ryj­czyk, i Ma­ro­ka­nin, i ku­piec z Bag­da­du i z Da­ma­su – na mie­siąc wprzó­dy ko­ły­szą się na grzbie­tach wiel­błą­dów i dążą do Tan­tah z to­wa­ra­mi. A co za pięk­ne ko­nie! Co za róż­ność ubio­rów! Jaka broń kosz­tow­na!

Ale bia­da Fran­ko­wi, co by się tam na­wi­nął w ka­pe­lu­szu (to jest w na­ro­do­wej sza­cie)! Jar­mark w Tan­tah nie jest bo­wiem po­spo­li­tym jar­mar­kiem… Jest świę­tem…! Uro­czy­sto­ścią…! Wróć­my się te­raz do Na­gi­le i wsiadł­szy do kan­ży udaj­my się wraz z bie­giem rze­ki do Ro­zet­ty, a po­pły­nie­my szyb­ko. Tyl­ko ostroż­nie z ża­gla­mi! Bo trą­by wia­tru i pia­sku wnet kan­ży fi­gla wy­pła­ta­ją. A ostroż­nie z oczy­ma! bo kurz dzien­ny, a po nim rosa wie­czor­na tak je za­pa­lą, że mo­żem na­za­jutrz pra­wie śle­py­mi się obu­dzić, je­śli nie ma le­karstw z sobą, bo o dok­to­rze ani mowy! A ostroż­nie z owo­ca­mi! bo dy­zen­te­ria we trzy dni sprzą­ta. A ostroż­nie z słoń­cem! bo eu­ro­pej­ską sła­bą gło­wę wnet prze­pa­li, a za­pa­le­nie mó­zgu bie­ży ga­lo­pem. Le­piej wziąć tur­ban i strój tu­rec­ki, to słoń­ce nie tak za­szko­dzi.

Jed­na tyl­ko woda Nilu za­wsze do­bra i zdro­wa!

Otóż i mia­sto Foj, nie­gdyś za­moż­ne, dziś ozdo­bio­ne dwo­ma rę­ko­dziel­nia­mi, któ­re za­ło­żył Meh­med-Ali. Ten wiel­ki gmach jest fa­bry­ką kur­cząt. Są w nim ob­szer­ne pie­ce, w któ­rych cie­pło jest za­sto­so­wa­nym do wy­ra­cho­wa­nej po­trze­by. W te pie­ce wsa­dza­ją zwy­kle w so­bo­tę dwa­dzie­ścia ty­się­cy jaj, a w dru­gą so­bo­tę wy­cho­dzi dru­gi­mi drzwia­mi pie­ca kor­pus dwu­dzie­stu ty­się­cy kur­cząt, z cho­rą­gwią i trę­ba­czem na cze­le.

Opo­dal jest mia­sto Lat­fe, po dru­giej stro­nie brze­gu rze­ki. Jest to ma­ga­zyn ba­szy i miej­sce, któ­rym ka­nał Mah­mu­die z Ni­lem się łą­czy. Tro­chę w tył ku Ka­iro­wi szpi­tal Is­bi­kiet i szko­ła po­łoż­ni­cza przez Klo­ta za­ło­żo­na. Są jesz­cze ogro­dy i pa­ła­ce ba­szy, tak na ka­na­le, jak i nad brze­ga­mi Nilu, ale o kil­ka mil od­le­gło­ści od sie­bie.

Przed nami wio­ski i mia­sta zło­ci­ste­go ko­lo­ru. Ich mi­na­re­ty jak wy­ro­słe szpa­ra­gi. Drze­wa pal­mo­we jak buń­czu­ki ja­kich ol­brzy­mich het­ma­nów! Te mia­sta! te wio­ski tak ma­low­ni­cze z dala! Nie zbli­żaj­my się do nich! gdyż we­wnątrz nę­dza, śmie­cie, płacz i zgrzy­ta­nie zę­bów pod ki­ja­mi opraw­ców Meh­me­da, m a n d i r ó w (rząd­ców), co w imie­niu ba­szy co dzień nowy na­kła­da­ją po­da­tek!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: