Podróżniczka - ebook
Podróżniczka - ebook
Niezwykły pamiętnik polskiej podróżniczki
Bogatym życiorysem hrabiny Ewy Dzieduszyckiej można by obdzielić co najmniej kilka nietuzinkowych postaci. Miłośniczka górskich wędrówek, zapalona globtroterka i pisarka.
W czasach, kiedy wśród podróżników niewiele było kobiet, zwiedziła północną Afrykę, Indie, Palestynę, Grecję, Rumunię. To pierwsza Polka, która udokumentowała swoją podróż do Indii w formie książki (wydanej w 1912 roku). Europę miała w zasięgu ręki, jeździła na ważne przedstawienia do Lwowa i Wiednia czy wystawy do Paryża.
Jej wspomnienia to nie tylko reminiscencje z tych wojaży, trafne obserwacje obyczajowe i fascynujący dokument minionej epoki. To także barwna galeria sławnych postaci, a także ekscentrycznych członków jej najbliższej rodziny. Na kartach książki pojawiają się takie nazwiska jak: Tytus Chałubiński, Adam Asnyk, Sabała, Pawlikowscy, Sarah Bernhardt, Karol Estreicher czy Karol Brzozowski z egzotyczną żoną.
Ze sprawami dnia codziennego przeplatają się wielkie wydarzenia polityczne, zapis dawnych obyczajów, przenikliwe obserwacje i znakomite anegdoty – wszystko to składa się na porywającą biografię. Zarówno miłośnicy urokliwych opowieści rodzinnych, jak i czytelnicy zainteresowani historią będą zachwyceni.
Ewa z Koziebrodzkich Dzieduszycka - urodzona w 1879 r., córka Władysława, polityka i dramaturga, współzałożyciela Towarzystwa Tatrzańskiego. Wychowana w surowej, „klasztornej” dyscyplinie i kształcona przez prywatnych nauczycieli w zamożnym domu ciotecznej babki w Kozłowie pod Milatynem, gdzie trafiła po przedwczesnej śmierci matki. Jej mąż Władysław Dzieduszycki, ziemianin i polityk, prowadził w rodzinnym majątku w Jezupolu koło Stanisławowa sławną stadninę koni arabskich (które były przodkami janowskich arabów). Po najeździe Sowietów na Polskę w 1939 r. Dzieduszyccy zbiegli do Lwowa, gdzie Władysław został zamordowany przez Rosjan, a ich córka Aniela z dziećmi została wywieziona do Kazachstanu. Ewa cudem się uratowała. Po wojnie, zamieszkała z synem Wojciechem (znanym śpiewakiem kabaretowym) we Wrocławiu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06639-3 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Kawałek gołej nogi byłby skandalem
Życie młodej panny w tamtym stuleciu nie było wcale atrakcyjne i urągało wszelkiej higienie. Sam ubiór nieszczęsnych dziewcząt wydaje się z perspektywy obecnych czasów jakąś torturą, na którą żadna młoda panna by się teraz nie zgodziła. Cały rok musiała chodzić w pończochach i wysokich bucikach, aby broń Boże nie zobaczył kto ani kawałka gołej nogi, co byłoby niesłychanym skandalem. Bieliznę nosiło się zawsze lnianą, białą i zwykle dosyć grubą. Cienką, kolorową nosiły tylko kokoty, o życiu których i tak panny nic nie wiedziały. Na te mało atrakcyjne koszule musiało się wdziewać ciężkie gorsety, pełne fiszbinów, brykli, które się często łamały i wpijały w pasie do krwi, powodując nieraz bolesne rany. Gorsety te opatrzone były w sznurki, które po włożeniu naciągało się do ostatnich granic możliwości, aż do utraty tchu. Chodziło o to, aby figurka była cienka w pasie.
Nie wolno było pokazywać ani kawałka gołego ciała, które prawdopodobnie było dziełem szatana. Więc nawet w największe upały musiało się nosić suknie z długimi rękawami, zapięte po szyję. Słońce uważało się za rzecz szkodliwą, psującą cerę, która powinna być alabastrowo biała. Jeżeli wychodziło się z domu w dzień słoneczny, musiało się obowiązkowo nosić kapelusz, parasolkę i rękawiczki. Pamiętam, że wiele razy obrywałam burę za to, że w lecie, spocona nieraz ciężkim ubraniem, zdejmowałam kapelusz i rękawiczki, aby choć przez chwilę ochłodzić się świeżym powietrzem. O sportach czy gimnastyce nie było mowy, nawet wody mało kto używał, a łazienki były po domach rzadkością.
Już nie pamiętam którego roku, ale wiem, że byłam może ośmioletnim dzieckiem, zostałyśmy oddane do klasztoru Niepokalanek w Jarosławiu. Babcia, oddając nas, zażądała, abyśmy się co dzień myły porządnie. Było to jednak nie tak proste do zrealizowania. Spałyśmy we wspólnej sali, razem z kilkudziesięcioma dziewczynkami. O szóstej rano budził nas dzwonek, trzeba było szybko wstawać, wkładać koszule i kaftaniczki zapinane po szyję, i lecieć do umywalek, gdzie woda już była nalana. Wszystkie dzieci myły pośpiesznie twarze, ręce i leciały szybko się ubierać. My natomiast musiałyśmy myć się do połowy, nie zdejmując kaftaników ani koszul. Mokrą gąbkę wsuwało się pod koszulę i pobieżnie się wycierało. Wskutek tego bielizna była mokra cały dzień. Ale tego wymagała przyzwoitość, skromność i dobre wychowanie. Mundurki też nie były odpowiednie dla dzieci. Miały wysokie kołnierze i mankiety białe, krochmalone zupełnie na twardo, w których ledwie można było szyję obrócić.
Siostrze mojej pobyt w klasztorze nie służył, chorowała wciąż na gardło i ku mojej wielkiej radości odebrano nas po kilku miesiącach. Taki niehigieniczny tryb życia odbijał się fatalnie na zdrowiu młodego pokolenia. Wszystkie prawie dziewczęta chorowały na „bladaczkę” lub anemię, a były tak głupie, że uważały te choroby za szczyt dobrego tonu. Która była jeszcze zdrowa, to zazdrościła towarzyszkom ich bladej cery, skłonności do omdleń i szczyciła się, gdy czuła początki tej wytwornej słabości.
I mnie nie ominęła anemia, zmuszając nawet do pozostania w łóżku na parę tygodni. Sprowadzony doktor polecił mi wyjazd nad morze. Ale to już było po ślubie Andzi, który odbył się w czerwcu.
Na razie narzeczony mojej siostry pilnował gorliwie każdej niedzieli, aby przyjechać do Kozłowa, gdzie go oczekiwała z biciem serca stęskniona przyszła oblubienica. Nareszcie babcia uznała, że Andzia już skończyła nauki i czas skrócić młodym oczekiwanie. Naznaczono więc datę, rozpisano zaproszenia i nadszedł nareszcie wielki dzień, który miał zaważyć i na moim życiu^().
Musiałam niestety pożegnać się z najmilszą towarzyszką zabaw i nauki. Zostanę sama w wielkim dworze, tylko z babcią, wiecznie zapracowaną, zawsze z hukiem zajęć i interesów na głowie, i z panną Karoliną, z którą kończyłam jeszcze edukację.
Ślub Andzi był bardzo paradny i okazały, ale dla mnie była to bardzo smutna ceremonia i zalewałam się łzami, żegnając ją z przeświadczeniem, że skończył się na zawsze pewien rozdział mojego życia.
Wedle zaleceń doktora wyjechałyśmy w podróż nad morze. Babcia wzięła do mego towarzystwa kuzynkę Zosię Rozwadowską i pojechałyśmy najpierw do Monachium, gdzie zwiedzałyśmy dokładnie wszystkie muzea. Potem gramoliłyśmy się po ciasnych schodach, znajdujących się wewnątrz olbrzymiego posągu Bawarii, chyba aż do jej nosa, skąd podziwiać było można rozległą panoramę miasta. Niestety, nie wolno nam było skosztować słynnego bawarskiego piwa, ponieważ dobrze wychowane panienki piwa nie piją, pozostawiając ten nektar grubym piwoszom.
Następnie droga nasza zawiodła nas do Frankfurtu, z którego utkwiła mi tylko w pamięci bardzo oryginalna i atrakcyjna kawiarnia, do której nas babcia zaprowadziła. Stoliki tam były ustawione na wysokim podium, jakby na scenie teatru. Przed sobą miało się widok pięknej okolicy, coś w rodzaju panoramy. Roztaczały się przed oczami widza laski, wioski i pola przecięte rzeczką. Sztuczne słońce oświecało ten malowniczy obraz. W pewnej chwili zasępiło się słońce, ciemne chmury pokryły niebo. Błyskawice, grzmoty i pioruny przejęły nas strachem i nagle spadł rzęsisty deszcz, ale tylko na sam krajobraz. Na szczęście na gości kawiarnianych nie spadła ani kropelka. Po dłuższej chwili burza minęła, chmury się rozeszły, słońce zaświeciło i prześliczna tęcza ukazała się na niebie. Było to naprawdę feeryczne.
Z Frankfurtu pojechałyśmy do Koblencji, gdzie siadłyśmy na statek płynący Renem aż do Kolonii. Jest to wprost zachwycająca przejażdżka pośrodku gór, na szczytach których strzelają w niebo mury i wieże starodawnych zamków. Została mi w pamięci skała, zamieszkiwana ongiś przez słynną Lorelei, skąd wabiła przejeżdżających podróżnych, aby rozkoszować się ich zgubą. Pamiętam też dwa zamki, Katz i Maus, gdzie żyły dwa powaśnione rody, staczając z sobą krwawe walki, tak jak kot z myszą.
Ale chyba największym arcydziełem, które nam było dane widzieć, była przecudowna katedra kolońska, a ażur jej koronkowej architektury aż dech zapierał w piersiach. Można było godzinami wpatrywać się w szczegóły tej misternej, a tak urozmaiconej, koronkowej roboty. Żegnałyśmy się z nią z żalem, bo trzeba było jechać dalej, do celu naszej podróży, do Belgii nad Morzem Północnym.
I tak nareszcie dojechałyśmy do Blankenberge, eleganckiego kurortu położonego niedaleko Ostendy. Była to miejscowość mniej uczęszczana niż Ostenda, ale miała też szereg pięknych hoteli i pensjonatów nad morzem.
Plaża w tych czasach – a było to jeszcze w tamtym stuleciu – przedstawiała dziwny widok, jakżeż odmienny od teraźniejszych plaż nadmorskich. Nie spotykało się nigdy gołych ciał ludzkich, leżących na piasku i prażących się na słońcu. Plaża była podzielona na dwie części wysokim ogrodzeniem, ze szczelnie przylegających do siebie desek, niemających nawet najmniejszej szparki, przez którą jakieś ciekawskie oko mogłoby podglądnąć, co się dzieje z drugiej strony. Deski te nielitościwie oddzielały kąpiel męską od żeńskiej. Na plaży stały rzędem malutkie kabiny na kółkach, z drabinką, po której wchodziło się do środka. Kto miał ochotę się kąpać, prosił dozorczynię o klucz do kabiny, gdzie można się było rozebrać. Potem dzwoniło się na kobietę, która zaprzęgała do kabiny małego konia i wyjeżdżała z nim daleko w morze. Tam odprzęgała konia, który musiał rozwozić następne kabiny.
Strój kąpielowy w owych czasach był naprawdę humorystyczny. Naprzód wdziewało się szerokie szarawary, sięgające prawie do pięty, ozdobione na dole efektowną falbanką. Na to wkładało się kaftanik, długi po kolana, zapięty pod szyję, z długimi rękawami. Gdy się miało dosyć kąpieli, wołało się na dozorczynię, która wciąż ze swoim konikiem kursowała po plaży. Przybiegała zaraz, otwierała kluczem kabinę, do której się wchodziło, zaprzęgała konia i tryumfalnie odwoziła daną osobę na plażę. Wszystkie te ceregiele, jak kabiny na kółkach, oszalowanie z desek, szczelnie zapinane długie kostiumy, skończyły swój żywot, zdaje się, z nastaniem nowego stulecia. Bywałam bowiem później często nad morzem, znam chyba dziesięć mórz i oceanów, a nigdy już z takim dziwactwem się nie spotkałam.
Nie wiem, czy taka morska kuracja mogła wpłynąć dodatnio na czyjeś zdrowie. Bardzo w to wątpię, bo przecież nikt nie leżał na plaży, każdy unikał słońca jak zarazy. Wszystkie panie szczelnie ubrane, z parasolką w ręku, przechadzały się powoli po nadmorskich bulwarach, zamiatając ulice długimi sukniami, albo przesiadywały godzinami w kawiarniach, czytając gazety, zajadając pyszne lody lub pijąc mrożoną kawę, a pewnie nawet flirtując z wytwornymi panami, których twarze do połowy były schowane w tzw. vatermörderach. Przystrzyżone brody, wąsy podkręcane figlarnie w górę albo bokobrody à la Franciszek Józef nadawały panom tyle uroku, że żadna kobieta oprzeć się im nie była w stanie.
My jednak pod czujnym okiem babci nie doznałyśmy żadnych pokus i siedząc na ławce na bulwarach, czytałyśmy grzecznie jakieś francuskie powieści, które już przeszły przez cenzurę babci i nie mogły nas zgorszyć.
A cenzura babci była bardzo sroga! W owych czasach wiele książek było na kościelnym indeksie. Z polskich wiem o Faraonie Prusa, którego lektura była przez Kościół zakazana^(). Francuskich pisarzy zakazana była cała moc: naturalnie Voltaire i Rousseau. Za specjalnym pozwoleniem wolno było czytać dzieła Hugo, Eugène Sue, Lamartina i może dziesiątkę innych. Na czarnej liście były dzieła Darwina, wszystkich bez wyjątku filozofów francuskich i niemieckich. Nawet Stary Testament był zabronioną lekturą dla laików, bo mogli go fałszywie komentować.
Jeszcze za czasów mego dzieciństwa ojciec przywiózł nam luksusowe wydanie z kolorowanymi rycinami L’Astronomie populaire Flammariona^(). Ponieważ szalenie interesowałam się od dziecka astronomią i nieraz wieczorami lubiłam obserwować gwiazdy i uczyć się, jak się które nazywają, więc dzieło to sprawiło mi wiele radości i z pasją wzięłam się do czytania. Jakież było jednak moje zmartwienie, gdy babcia, dowiedziawszy się pewnie, że Flammarion jest na indeksie, odebrała mi książkę i rzuciła do kominka, gdzie na moich oczach płonęły i skręcały się piękne konstelacje, ogniste komety, spłonął Księżyc i jego kratery, które tak mnie interesowały. Ale gdybym była o nich przeczytała, nie dostałabym rozgrzeszenia. Musiałam więc w pokorze przeboleć tę stratę.
Wracam do naszego pobytu w Blankenberge. Pamiętam, że wyjeżdżałyśmy parę razy do Brukseli, do Gent i do Bruges, podziwiać architekturę tych miast czy zwiedzać słynne muzea. Nigdy nie zapomnę wielkiego wrażenia, jakie na nas zrobił nadzwyczajny wynalazek, który wtenczas pokazał się po raz pierwszy i wkrótce miał zrobić wspaniałą karierę.
Będąc w Brukseli i przeczytawszy w gazetach o ósmym cudzie świata, czyli ruchomych obrazach, które oglądać można na prześcieradle rozwieszonym na ścianie, poszłyśmy co prędzej oglądać to cudo. Wrażenie rzeczywiście warte było reklamy. Weszłyśmy bardzo zaciekawione na salę i usiadłyśmy na pierwszych miejscach, jak najbliżej ekranu, aby lepiej widzieć. Światła zgasły i nagle ujrzałyśmy przed sobą w koszyku kilka szczeniąt. Pieski te były rozkoszne, wyłaziły z koszyka, gryzły się, przewracały i wyglądały jak żywe. Cóż z tego, kiedy to niezwykłe widowisko trwało najwyżej pięć minut. Potem pokazało się dwóch chłopców, którzy grali w piłkę, następnie jakiś ogrodnik podlewał kwiaty i obcinał róże. Wszystko to było oszałamiające i wyszłyśmy z sali pod wielkim wrażeniem epokowego wynalazku. Nawet Cyrulik sewilski, którego oglądałyśmy wieczorem w operze, nie dorównał tym niezrozumiałym ruchomym obrazom, które pokazywano na ścianie. Były to właśnie narodziny czy wiek niemowlęcy wynalazku, który wkrótce podbił cały świat.
Człowiek przedziera się przez firmament, ilustracja z książki C. Flammariona L’Atmosphère: Météorologie Populaire, 1888.
Przypominam sobie jeszcze te jego pierwsze nieśmiałe kroki, gdy kilka lat potem wszystkie kina jakiegoś miasta ogłaszały na olbrzymich afiszach: „Straszna zemsta zdradzonego męża, długość tysiąc metrów”. Konkurencyjne kino ogłaszało program na tysiąc pięćset metrów, publiczność jednak waliła do trzeciego kina, które tryumfalnie donosiło, że u niego zdradzona miłość mierzy aż trzy kilometry! To dopiero było warto zobaczyć!
Gdy tak nasuwają mi się wspomnienia z naszych wycieczek do miast Belgii, wspomnę jeszcze o niesamowitym zdarzeniu, kiedy to nadzwyczajnie uniknęłyśmy śmierci. A było to tak: rano poszłyśmy się kąpać w morzu w tych naszych oryginalnych strojach, każąc się wozić w kabinach na kółkach. Konik, który mnie woził, był taki ładny i łaskawy, że nagle strzeliła mi głupia myśl do głowy, aby na niego wsiąść i przejechać się po plaży. Nie namyślając się długo, wsunęłam dozorczyni parę franków i ona się chętnie zgodziła. Wskoczyłam więc co prędzej na konia, a widząc, że się ociąga, uderzyłam go patykiem i chciałam skierować na plażę. Ale konik ten przyzwyczajony był pewnie od kilku lat kierować się z kabinami do morza. Zmiana programu nie przypadła mu widocznie do gustu, bo zaczął się kręcić w kółko na miejscu i oglądać się za siebie z widocznym niesmakiem. Dostał ode mnie parę razy patykiem, co go tak obraziło, że zaczął wierzgać, rżeć niepokojąco i puścił się galopem do morza. Niezwykłe to widowisko ściągnęło naturalnie uwagę licznych spacerowiczów. Gromadziło się ich coraz więcej. Jedni się śmiali, inni coś wykrzykiwali. A mój wierzchowiec zachowywał się coraz ordynarniej. Nareszcie popędziwszy ze mną do wody, potężnym wierzgnięciem zrzucił mnie ze swego grzbietu i pozbywszy się ciężaru, co prędzej pogalopował do swojej pani.
Radość tłumu naturalnie nie znała granic. Wszyscy się śmiali i bili brawo. Jedna tylko babcia się nie śmiała i przybiegła zaraz do mnie z porządną burą. Właśnie tego dnia po południu miałyśmy jechać do teatru, do Brukseli. Naturalnie jednak po całej tej awanturze projekt upadł. Trzeba było odpokutować głupie pomysły.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nazajutrz dzienniki poranne przyniosły wstrząsającą wiadomość, że właśnie ten pociąg pośpieszny, wychodzący z Blankenberge do Brukseli o trzeciej po południu, spadł z mostu do rzeki. Wielu pasażerów potonęło. Czy to nie był dziwny zbieg okoliczności?
Przypomina mi to analogiczny wypadek, o którym mi babcia opowiadała. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, gdy w 1881 roku dziadkowie Kielanowscy wyjechali na zimę do Wiednia. Wyjeżdżali tak co roku o tym czasie, bo dziadek Tytus zasiadał jako poseł w Radzie Państwa. Było to 8 grudnia, wówczas wielkie święto^(), i dziadkowie, będąc bardzo pobożnymi, poszli do kościoła, gdzie dali na mszę, bo były to również urodziny dziadka. Mieli tego dnia bilety do Ringtheater na premierę Opowieści Hoffmanna Offenbacha. Dziadek, jakby przeczuciem wiedziony, uznał, że takie święto lepiej spędzić rodzinnie, tym bardziej że przyszli do nich goście. Odżałowali więc stratę biletów i pozostali w hotelu. Nazajutrz rano wpadła do nich pokojówka z hiobową wieścią, która wstrząsnęła nie tylko całą stolicą, ale chyba całym światem. Straszny pożar spalił teatr^(). Cały Wiedeń wówczas przywdział żałobę. Zamknięto na czas jakiś wszystkie teatry. We wszystkich kościołach odprawiano żałobne nabożeństwa. Wielkie tłumy ludzi przychodziły na miejsce katastrofy. Łkając, starały się odnaleźć w tych stosach zwęglonych trupów swoich najbliższych czy znajomych.
Od tego strasznego wypadku wprowadzono w teatrach na całym świecie wielkie zmiany. Dotychczas bowiem nie było żadnych przeciwpożarowych urządzeń i tylko jedne drzwi prowadziły na ulicę. Od tej pory zaprowadzono wiele wyjść, by w razie wypadku uniknąć paniki i ścisku. Zamontowywano żelazne kurtyny, przeznaczono dla widzów osobne palarnie i ustawiono wszędzie strażaków, którzy mieli pilnować publiczność, aby gdzieś ognia nie zaprószyła. W Wiedniu przez wiele lat nie wystawiano Opowieści Hoffmanna, aby nie wzbudzać w publiczności tragicznych wspomnień.Wycieczka do Paryża w 1923. Z tyłu w ciemnym kapeluszu siedzi autorka. W czapce studenckiej stoi Juliusz, jej starszy syn, oparty o maskę Kazimierz Niedenthal, mąż Myszki Bochdan.
.
Wiek XIX miał się ku końcowi
Nadeszła znów zima. Wiek XIX miał się ku końcowi. Nastał nowy, który miał świat cały zmienić, tak pod względem przemian w życiu narodów, jak i pod wpływem wynalazków i techniki.
Wszystko, o czym w minionym stuleciu nikt nawet marzyć nie śmiał i co tylko żyło w fantazji niektórych pisarzy, stało się chlebem powszednim dla mieszkańców naszego globu: samoloty, samochody, radio, telewizja, a przede wszystkim światło! Już nie będą nam się dłużyć wieczory przy świeczkach lub kopcących lampach! Co za szczęście! W ubiegłym stuleciu nawet w najprzedniejszych hotelach portier wręczał gościom świece do ich pokoi. W restauracjach na każdym stoliku stał lichtarz ze świecą. Teatry oświecały olbrzymie żyrandole i rzędy świeczek przy rampie. Zmienił się świat zupełnie, ale to nie nastąpiło tak prędko. W mojej opowieści jeszcze parę lat poczekamy na te zmiany.
Pamiętam powieść, w której jakiś gość leci z Rzymu do Jerozolimy olbrzymim samolotem. Pasażerowie siedzą w superkomfortowym salonie. Nadchodzi kelner i podaje każdemu wspaniały obiad. Gdy noc nastaje, wszyscy rozchodzą się do swoich kabin i rozebrawszy się, kładą do łóżek, aby nad ranem znaleźć się u celu. Powieść ta była rozchwytywana, ale traktowało się ją jak bajkę z tysiąca i jednej nocy.
– Co za bzdury! – oburzali się niektórzy czytelnicy. – Jak to fantazja może ponosić niektórych autorów!
Druga powieść, może Wellsa^(), opisywała, jak jakiś młody człowiek przyjeżdża do Paryża do swojej przyjaciółki. Ta pani, chcąc go zabawić, pyta, czy nie zechciałby posłuchać koncertu z Wiednia, a może opery z La Scali albo komedii z Londynu. Gość, biorąc to za żart, wybrał, śmiejąc się, operę z Mediolanu. Ale jego znajoma zupełnie poważnie otworzyła małą szafkę na ścianie i zaczęła manewrować jakimiś tajemniczymi gałkami i nagle cudowny śpiew rozległ się w salonie, a zdumiony czy nawet przerażony tymi czynami gość wysłuchał Traviatty, nie rozumiejąc, jakim sposobem z szafki na ścianie może się ten śpiew wydobywać. A powieść napisana była w dziewiętnastym stuleciu, gdy jeszcze gramofony nie były znane, cóż dopiero radia!
Czy to nie była nadzwyczajna intuicja?
Pamiętam, że jako dzieci jeszcze dostałyśmy od ojca tak zwany ariston. Było to wielkie pudło, a wewnątrz nakładało się płyty gęsto dziurkowane. Musiało się cały czas mocno kręcić korbką i wtedy słyszało się arię z Normy czy z Lunatyczki albo staroświeckie duety z opery Pardon de Ploërmel, których od tego czasu już nigdzie nie słyszałam. Opera ta poszła do lamusa wraz z aristonami, katarynkami, balonami i świeczkami w kandelabrach.
Mówiąc już o tych nowych wynalazkach, które w zdumienie wprawiały starsze pokolenie, wspomnę teraz o pierwszym pokazie samolotu, który wywołał dreszcze zachwytu i lęku. Było to o wiele później, byłam już mężatką, gdy dostaliśmy zaproszenie na pokaz wzbicia się samolotu w powietrze. Pilotem był hrabia Scipio del Campo. Pojechaliśmy więc do pobliskiego miasta, Stanisławowa, gdzie na ogromnym podmiejskim polu olbrzymi tłum ludzi otaczał jakąś dziwaczną maszynę ze skrzydłami, niepodobną do żadnego znanego wehikułu. Zapoznawszy się z właścicielem tego skrzydlatego potwora i obejrzawszy jego maszynerię, którą nam pan Scipio pokazywał, tłumacząc jej własności, stanęliśmy trochę dalej, nie ufając jeszcze, czy ten pokaz się uda, czy właściciel nie runie wraz z nim na ziemię^(). Ale – o dziwo! – nic podobnego nie zaszło. Pan Scipio wsunął się do środka, zapalił motor, co bardzo długo trwało, bo ciągle gasł, i, co niesamowite, zaczął się unosić. Olbrzymi okrzyk rozdarł powietrze: to tłum krzyczał z zachwytu. I my też razem z nim wiwatowaliśmy. Bo to naprawdę wydawało się cudem, że ciężka maszyna może się wznieść w powietrze! Balon to jeszcze zrozumiałe. Panna Karolina opowiadała, że podczas oblężenia Paryża w 1870 roku widziała balony krążące nad miastem, które rozwoziły wiadomości po Francji. Ale tak bez gazu? Taki ogromny potwór? A potwór tymczasem okrążył dwa razy miasto i tryumfalnie, syty chwały, osiadł na polu. Wrażenie było ogromne i aż dech zapierało w piersiach. Uznaliśmy, że samolot to istne cudo pomysłowości ludzkiej.
„Odjazd lotnika polskiego hr. Scipio del Campo (z kwiatami), udającego się na swym formanie w podróż napowietrzną z pasażerem z Warszawy do Petersburga”, „Tygodnik Ilustrowany”, 26 IX 1911.
Przytaczając zdarzenia o kolejnym zapoznawaniu się z nowymi wynalazkami, opowiem jeszcze o moim pierwszym zetknięciu się z rowerem.
Dowiedziałam się od znajomych, że już we Lwowie pokazały się pierwsze rowery damki i że już ktoś próbował na nich jeździć. Dotychczas były znane tylko jakieś dziwaczne bicykle o ogromnym kole, na którym jeżdżący sięgał głową prawie do pierwszego piętra kamienicy. Taki wehikuł wcale mnie nie nęcił. Ale zaręczano mi, że rowery, które obecnie się pokazały, nie są tak dziwaczne i mają normalne koła tej samej wielkości. To mnie zachęciło do sprawienia sobie takiego cuda.
Znalazłam we Lwowie przedmiot moich marzeń, który zaraz sobie kupiłam. Zostałam parę dni w mieście, aby się nauczyć jeździć i nie sprawiać skandalu, gdy się będę z początku przewracać. Kupiec, który mi ten rower sprzedał, obiecał mi wypożyczać swego pracownika na dwie godziny każdego ranka, zaręczając, że za parę dni nauczy mnie jeździć perfect. Wychodziłam z domu jak najwcześniej i czekałam na mego nauczyciela w Stryjskim parku. A wszystkie te eksperymenty musiałam trzymać w najgłębszej tajemnicy, aby mnie ktoś ze znajomych, broń Boże, nie zobaczył, bo byłabym już na zawsze w opinii ludzkiej zgubiona. Ponieważ noszono wówczas bardzo długie suknie, w których nie mogłam w żaden sposób wsiąść na rower, musiałam spinać je agrafkami i – o zgrozo! – pokazywać nogi, czego żadna szanująca się kobieta nie robi. I w ogóle rower to był sport nieprzyzwoity. Konno jechać, i tylko w damskim siodle, to uchodzi, ale na rowerze? Co za skandal!
Ale, niestety, musiała mnie jakaś plotkarka zobaczyć i powiedzieć babci, bo napisała do mnie z ogromną burą. A już byłam parę lat mężatką! Z wywołanego skandalu jednak nic sobie nie robiłam i wróciwszy do domu, codziennie skoro świt siadałam na rower i grzałam kilometrami do rzeki, do lasu, w pole. Ale okazało się, że nie tylko we Lwowie „siałam zgorszenie”. Mój biedny rower wzniecał też popłoch na wsi. Wszystkie kury, gęsi, kaczki uciekały, gdacząc, kwacząc, gęgając. Psy wylatywały z chat i łapały mnie za łydki. Konie się płoszyły, stawały dęba, rwały uprzęże i wlatywały wraz z furami do rowu. Nawet ludzie wybiegali z chałup, pędzili w pola, wprost na mnie, krzycząc, że diabeł jedzie. Raz baba z przerażeniem zastąpiła mi drogę, klęknęła na gościńcu i zaczęła się żegnać. Te wszystkie objawy strachu, przerażenia i zgorszenia trwały dopóty, dopóki inni obywatele naszego miasteczka nie sprowadzili sobie rowerów, idąc za moim przykładem. Z czasem przywykły kury, gęsi i ludzie do tego „diabła” i mogłam już spokojnie uprawiać mój sport, który dopiero druga wojna przerwała za zawsze.
Wszystkie te objawy dzikiego popłochu na widok pierwszego roweru były niczym wobec okropnej paniki, jaką wzbudziło ukazanie się pierwszego auta, które mój mąż kupił około 1905 roku. Może w tym nie było nic dziwnego, bo i w teraźniejszych czasach, gdyby się taki samochód pokazał na ulicy, wzbudziłby niemałą sensację. Proszę sobie tylko wyobrazić wielką czarną pakę, jaką może jeszcze obecnie hycle wożą połapane psy, która z ogromnym hukiem i brzękiem pędzi sama, bez konia, po ulicy. Wewnątrz tej budy stały ławki po dwóch stronach, jak obecnie w niektórych tramwajach. Szybkość tych okropnych wehikułów nie była oszałamiająca, ale dostateczna, aby wymieść wszystkie konne zaprzęgi do pobliskich rowów.
Ta nowa maszyna jednak nie zdała egzaminu, bo jechaliśmy nią z domu do pobliskiego miasta, Stanisławowa, czyli dwadzieścia kilometrów, dwie godziny. Ciągle się psuła, stawała, prychała, trzeba było kręcić korbą i popychać. Wolałam drogę powrotną do domu odbyć koleją. Ten okropny, iście diabelski wynalazek pozostał w mieście i nie wiem już, co się z nim stało, a na jego miejsce przyjechał elegancki samochód, o ile pamiętam Laurin &Klement^(), otwarty, o dwóch normalnych siedzeniach, tylko bardzo wysoko ustawionych.
W całej Galicji wówczas podobno tylko trzy osoby posiadały samochody, a to pan Bogucki, pan Prek i my. Biedne konie nie mogły się do nich przyzwyczaić i widok takiej prychającej maszyny wzbudzał zawsze dziką panikę. Zwykle gdy prowadzący auto spostrzegł jakąś furę na szosie, musiał stawać na boku i gasić motor, aby nie płoszyć koni, które i tak na widok niezwykłego pojazdu wierzgały, cofały się i ani rusz nie chciały przejść obok niego. Furman musiał zejść z wozu i jakimś workiem czy własną siermięgą zawiązać głowę koniowi, by przeprowadzić go w ręku. Ale raz pamiętam cudowną przygodę, gdy jechała na furze baba z chłopem. Ujrzawszy taką piekielną maszynę, przerażona zeskoczyła z krzykiem z wozu, porwała jakiś worek i zamiast owijać nim oczy koniowi, wsadziła go na głowę mężowi i mimo jego protestów trzymała z całej siły. Naturalnie, koń sobie wierzgnął swobodnie i wszystko wjechało do rowu. Najgłupsze ze wszystkich stworzeń były kury, które spostrzegłszy auto, pędem z głośnym gdakaniem przelatywały z jednej strony szosy na drugą i naturalnie wpadały wprost pod automobil, a całe chmury pierza unosiły się w powietrzu. Ale nie zawsze w tych czasach jazda samochodem kończyła się pomyślnie. Na biednych amatorów przejażdżek autem czekały nieraz groźne niebezpieczeństwa. Ludność wsi była przeciwna nowym wynalazkom, które uważała za sprawkę szatana, i obrzucała nadjeżdżających kamieniami, tłukąc nieraz szyby i raniąc pasażerów. Nieraz wylatywały baby z wiadrami i oblewały wodą, wyrostki podkładały na drogach wielkie głazy, belki, gałęzie, grożono pięściami, przeklinano, wygrażano. Długo jeszcze, a nawet bardzo długo panowały po wsiach takie dzikie obyczaje, zanim przyzwyczajono się do tych piekielnych pojazdów i dano spokój biednym automobilistom.Tajemnicza misja Nobuakiego Makino
W roku 1904 wybuchła wojna rosyjsko-japońska. Mój teść był wtenczas w Wiedniu i zaprzyjaźnił się z posłem japońskim, Nobuakim Makino^(), z którym roztrząsał nieraz ważne problemy polityczne. Japonia, chcąc osłabić potęgę Rosji, projektowała wywołać powstanie w Polsce. Anglia nawet popierała ten zamysł, chcąc zmusić carat do zaprzestania dalszych podbojów na Wschodzie.
Kwestia ta, tak paląca dla Polski, była przedmiotem gorących dyskusji z moim teściem. Pan Wojciech nie ufał jednak pomocy obcych mocarstw, które udając sprzymierzeńców Polaków, będą ich wyzyskiwać dla własnych celów.
– Nauczeni doświadczeniem – mawiał – winniśmy być ostrożni, jak najmniej liczyć na obcych, a jak najwięcej na siebie. Niech oferujące pomoc państwo oficjalnie zadeklaruje swoje stanowisko, a nie operuje mglistymi przyrzeczeniami, których później łatwo się wyprzeć. Jeśli nie ma odpowiedniej gwarancji – lepiej zaniechać zbrojnego wystąpienia. Potęga Rosji jest wystarczająco wielka, aby potrafiła zgnieść każdą zaimprowizowaną, odosobnioną rewoltę. Zresztą Rosja, w razie powstania w Kongresówce, może obowiązek uśmierzenia go powierzyć, za odpowiednim wynagrodzeniem, Niemcom, zwłaszcza że Japonia nie zamyślała uczynić sprawy polskiej jednym z punktów przyszłych rokowań pokojowych.
Kwestie te były często przedmiotem debat między obydwoma mężami stanu, a że widocznie nie mogli tak prędko dojść do porozumienia, zaś w Wiedniu zaczęły się nużące lipcowe upały, ojciec zaprosił Makino do Jezupola, gdzie mogli swobodnie kontynuować polityczne rozmowy. Z początkiem lipca 1905 roku przyjechał więc do nas na wakacje egzotyczny gość o wybitnie wschodnim typie urody. Niski, o wystających kościach policzkowych, skośnych oczach, w okularach, szalenie ugrzeczniony, mówiący świetnie po francusku i angielsku. Był bardzo miłym i niekrępującym gościem. Podług japońskiego zwyczaju przywiózł nam mnóstwo prezentów – dużą figurę siedzącego Buddy z chińskiej porcelany, kilka makatek misternie haftowanych, kilka obrazów typowo japońskich, całą paczkę herbaty, która – jak twierdził – dostarczana jest tylko dla cesarskiego dworu. Nam jednak nie smakowała. Był to sam kwiat herbaciany, a gdy się ją zaparzyło, była jasnopomarańczowego koloru. Zresztą on sam mało pił herbaty, a po każdym posiłku musiało mu się podawać szklankę ukropu, twierdził bowiem, że jest to konieczne dla zdrowia.
Opowiadał nam, że ma trzy córki o oryginalnych imionach: Wierzba, Motyl i Skowronek. Na fotografii wyglądały jak trzy barwne motyle, bardzo powabne w swoich egzotycznych strojach. Aby rozerwać gościa i pokazać mu nasze polskie tańce, zaprosiliśmy kilkanaście osób na potańcówkę i puściliśmy się w wesołe tany przy dźwiękach ochoczego mazura. Trzymając się za ręce, pędziliśmy przez wszystkie pokoje, a danserowie przytupywali dziarsko, pokrzykując głośno: „Hop, dziś, dziś, dziś!”.
Te głośne objawy wesołości speszyły widocznie naszego gościa, bo na zapytanie, jak mu się podobają nasze polskie tańce i czy u niego w kraju także się tak głośno bawią, odrzekł trochę zażenowany:
– Oczywiście, że tak się bawią, ale u nas każemy służbie tak hulać, a my się tylko przypatrujemy.
Wygodni! Po co mają się sami tak męczyć, niech się służba za nich poci^().
Pewnego dnia weszłam do jego saloniku z bukietem kwiatów, myślałam bowiem, że jest jak zwykle na spacerze porannym z ojcem. Tymczasem siedział akurat przy stole, zdołałam zobaczyć, że pisze swymi japońskimi hieroglifami na długim, wąskim papierze, każde słowo zapisując z góry na dół. Spostrzegłszy mnie, prędko zakrył to swoje pismo bibułą. Zaczęłam się śmiać, widząc w jego oczach strach, żebym, broń Boże, nie przeczytała jego tajemnic państwowych. Jakby było mi łatwo odczytać te jego hieroglify!
O misji wywołania powstania w Polsce, z którą przyjechał do nas pan Makino, nie mówiło się nikomu, chociaż wtedy dużo osób do nas przyjeżdżało i każdy był ciekaw egzotycznego gościa. Te ciągłe wizyty bardzo irytowały ojca, przeszkadzały bowiem w ważnych politycznych rozmowach. Gdy Makino miał wyjeżdżać, okazał się bardzo hojny. Bowiem po jego wyjeździe nasz służący, sprzątając w jego saloniku, znalazł pod filiżanką, którą mu podał na śniadanie, dwa banknoty po pięćset koron, zostawione dyskretnie jako napiwek dla niego. Uszczęśliwiony, zadatkował zaraz duży kawałek pola, które potem już zawsze nazywano „japońskim polem”.
Nobuaki Makino po wyjeździe z Wiednia do Japonii zrobił w swoim kraju ogromną karierę. Zajmował kolejno stanowiska: ministra oświaty, rolnictwa i spraw zagranicznych. Był później ministrem dworu cesarskiego. Umarł w swej posiadłości pod Tokio w bardzo podeszłym wieku^().
Widok ze wzgórza w Mariampolu.
„Naprzeciw ciebie leży Pobereże
Wioska, co nazwę swą od brzegu bierze,
A wiosek innych widzisz tuzin cały:
Kozinę, Dubowce i Tustań niemały,
Pitrycz, Jezupol, Sielec i Wodniki,
Znane z polowań na kaczki i dziki,
Są Hanusowce, Dołhe i Stryhańce,
Gdzie po Moskalach pozostały szańce”.
(ks. Jan Woroniewski, Jak to w Mariampolu było, 1925)
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------