Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróżności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2020
Ebook
48,00 zł
Audiobook
48,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróżności - ebook

Wystarczy kilka kliknięć i już możesz cieszyć się tą niesamowitą historią o codzienności w podróży. Dzięki czytnikowi przeczytasz „Podróżności” w każdym miejscu na świecie.

Poczuj się jak w autobusie na Kostaryce podczas jazdy komunikacją miejską, wypij piwo w pubie czując się jak w irlandzkim barze w Queens, spaceruj ulicami swojego miasta czując klimat Chicago, wypocznij na wakacjach jakbyś leżał w hamaku na honduraskiej plaży!

Znajdź swoje miejsca, w których rozgrywają się warte zapamiętania (oraz opowiedzenia) historie, takie jak te opisane w „Podróżnościach”. Zatrzymaj się tam na chwilę, by poczytać, a samo czytanie stanie się jeszcze wspanialszym doświadczeniem.

Pozwól literaturze jeszcze piękniejszej zwiedzać z Tobą świat.

Do zgrania!

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-959579-0-1
Rozmiar pliku: 17 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TREŚCI

Podróżności

Wioski bez nazw, Guanacaste, Kostaryka

Podróżnictwo

Hostel, Hyde Park, Anglia

O pokoleniu niezdecydowanych

Na północ od Missisipi

Opowieść o Queensie

Polski Trójkąt

Historie z Illinois

Restauracja przy Starym Mieście

Przy oceanie

Autostop

Bezdroże oregońskie

Z powrotem nad oceanem

Styk Ameryk

Plac Centralny

O kulturach i granicach

Na wyspie szczęścia

Opowieść o dziwnych przypadkach w podróży

Policja, to znaczy bezpieczeństwo

Strefa kawy

Plaża Tamarindo

Francuskie rozmyślania

Zapiski optymisty

Ciemne uliczki

O pisaniu

System zła

Podnóże andyjskie

Środek Amazonki

Butelki z benzyną i kamienie

Podziękowania

Wioski bez nazw, Guanacaste, Kostaryka

W edług rozkładu bus numer 550 do oceanicznego małego miasteczka w pół-nocnej Kostaryce odjeżdżał krótko po szesnastej. Rozklekotany, podje-chał na przystanek kilka minut przed czwartą. Wskoczyłem mimo wątpliwości. Usiadłem w środkowym rzędzie, a po głowie tłukły mi się myśli: To ten? Gość z okienka mówił, że ten. Potwierdził to drugi facet, który stał obok sklepu. To musiał być ten. Na chybił trafił, strzelam, że to będzie ten. W Ameryce Łacińskiej ludzie często podchodzą do czasu i przestrzeni w sposób dość wy-biórczy, ale chętnie pomagają w tej materii, nawet jeżeli nie mają o tym bla-dego pojęcia. Koncepcja poprawnego kursu obejmuje co najwyżej najbliższe kilkadziesiąt kilometrów, a zegarek wskazuje nie tyle godzinę, co po prostu upływ czasu – ale nie jest jego kontrolerem. Siedziałem zatem w tym środ-kowym rzędzie, zadowolony, że jadę i do nocy może uda mi się dotrzeć nad ocean. Plecak na kolanach, twarz przy oknie.

I co? I ciul. Nie ten autobus. Wyskoczyłem w biegu przy skrzyżowaniu w jed-nym z miasteczek po drodze. Pani stojąca na przystanku powiedziała, że i tak miałem szczęście, że wysiadłem. Jeślibym nie wyskoczył w pośpiechu, to przebyłbym kolejnych kilkanaście kilometrów po pustkowiu, a stamtąd już żadna droga nie prowadziła nad ocean. Rzecz jasna, „mój” autobus jechał prosto, zamiast skręcać w prawo, w kierunku wielkiej wody. Musiałbym cze-kać kilka godzin na kolejny, dowolny środek transportu albo próbować łapać stopa w krainie nieprzyjaznej tej formie podróżowania.

Stałem z plecakiem na skrzyżowaniu, kurz opadał powoli na jezd-nię. Może i byłbym zadowolony z takiego obrotu spraw – miałem dzięki temu możliwość poznania nowych miejsc na mapie świata, spróbowaniadelikatesów z przydrożnej knajpki, poznania nowych ludzi – ale pogoda stwierdziła, że pogra w kulki z moimi planami, i lunęło jak z cebra. To krótki deszcz i pewnie zaraz przejdzie – pomyślałem. Schroniłem się zatem na przy-stanku autobusowym, aby przeczekać atak ulewy.

I co? I drugi „i ciul” tego dnia. Kilka minut później nadal stałem na przy-stanku, a obok mnie trzęsło się kilkoro przerażonych ludzi. Dookoła błyski piorunów i trzaski gromów, ulewa wzbierała z minuty na minutę i stopniowo tworzyła potok na jezdni. Starszy pan, który podbiegł na przystanek ledwie chwilę wcześniej, przytulił się do mojego rękawa. Dwie dziewczyny omdlewały na stojąco i podpierając się wzajemnie, starały się ukryć pod krótką wiatą. Przed nami rozgrywał się horror z oscarowym scenariuszem: w czasie kilku-dziesięciu sekund niebo rozdarły cztery błyskawice2 i uderzyły w dach domu nieopodal, w zaparkowane na stacji paliw auto i dwa razy w drzewo, które eksplodowało jak w marnym filmie klasy B. Drzazgi leciały, a my z panem staruszkiem i dziewczynami kuliliśmy się na przystanku. Przejeżdżający ro-werzysta zatrzymał się, rzucił rower na ulicę i przeskoczył na przystanek, żebyschować się pod ławeczką. Przez kilka kolejnych minut zobaczyliśmy więcej błyskawic, niż wyprodukowały niektóre jesienne i wiosenne burze mojego polskiego dzieciństwa razem wzięte. Błyskawica tuż nad naszymi głowami, huk w sekundę po niej. Serce wybijało mi rytm „Thunderstruck” AC/DC. Błyskawica tuż nad naszymi głowami, huk sekundę po niej. Mój starszy towa-rzysz zzieleniał, ja trząsłem się jak osika przed harcerzami. Było nas sześcioro, wszyscy drżeliśmy. Na początku z tego żartowaliśmy, ale błyskawica uderzyła ponownie w drzewo, które zajęło się ogniem. Dziewczyna obok osłabła i pra-wie upadła na chodnik. Podnieśliśmy ją i trzymaliśmy pod ręce.

Zza zakrętu wynurzył się właściwy autobus, również o numerze 550 – byliśmy uratowani! Cali mokrzy, przestraszeni jak nauczyciel pol-skiego z podstawówki po zapoznaniu się z biografią Tuwima, wchodziliśmy

2 Było ich więcej, ale te cztery pojawiły się na tyle blisko, że poznałem historię ich rodów, zainte-resowania i niedoszłych chłopaków z GROM-u.jeden po drugim, w pośpiechu, przez uliczny potok, w którym niektórzy po-gubili klapki. Usiadłem na samym końcu. Ostatni rząd, środek. To miejsce wydawało się najbezpieczniejsze. Rozsiadłem się wygodnie, plecak dałem mię-dzy nogi i powoli uspokoiłem oddech. Pomyślałem, że wystarczy już przygód na dziś. Teraz prosto do celu i pod prysznic!

I co? Zgadliście! I taki ciul. Trzymałem się niby tych trzymaczek – tych, które się trzyma, gdy się trzeba trzymać czegoś w autobusie – ale jednocześnie jedną ręką zabezpieczałem plecak workiem przeciwdeszczowym. Ten z was, kto jechał autobusem w Ameryce Centralnej, wie doskonale, że popełniłem jeden z głupszych błędów nowicjuszy. Busy w tej części świata nie należą do cudów techniki, często pamiętają Reagana lub starszego Busha. Krzesełka by-wają słabo przymocowane, obicia – zdarte, z wystającymi resztkami gąbek czy drutów. Kiedy więc pan kierowca zahamował, krzesełko, na którym siedziałem, zsunęło się z zawiasów i razem ze mną prześlizgnęło się po podłodze busa. Podniosłem głowę. Dalej siedziałem na moim fotelu, ale ten – razem ze mną – przeniósł się w czasie i przestrzeni o kilka metrów do przodu. Przesunął się po podłodze autobusu, a w tyle zostawił wielką wyrwę bez siebie i beze mnie. Spojrzałem w lewo i zauważyłem starszego pana z przystanku. Miał w oczach większe zdziwienie niż Sapkowski po sukcesie gry na podstawie jego twórczo-ści. Patrzyliśmy sobie w oczy i wiedziałem, że on rozumiał. Widziałem w tych oczach siebie, siedzącego na fotelu, który razem ze mną przepłynął przez pół autobusu, i zastanawiałem się, co ze mną jest nie tak. Przecież mogłem po-czekać na kolejnego busa te kilkanaście czy kilkadziesiąt minut. Myślałem, że może będę szybciej.

Aha, akurat szybciej. Taki ciul. Do celu podróży dotarłem autobusem 550, który wyjechał krótko po szesnastej i dla odmiany zmierzał prosto do mojego miasteczka nad oceanem.Podróżnictwo

Dla mojego pokolenia wyjazd na kolonie był punktem kulminacyjnym roku. Pierwszy raz opuszczaliśmy rodzinę, te dziesiątki dzieciaków kręcących się, jak i ja, po betonowej płycie peronu niespokojnie oczekiwały na wszyst-kie atrakcje związanych z Podróżą Nad Morze. Staliśmy razem, trzymając się jeszcze rodziców i spoglądając po sobie z mieszanką niecierpliwości, stra-chu i ekscytacji. Część z nas już badała wzrokiem współkolonistów, inni za-żarcie dyskutowali z braćmi czy siostrami o tym kto, gdzie, jak i kiedy. Moje rodzeństwo pewnie prędko wykorzystało okazję, żeby zagubić się w tłumie swoich znajomych – nie pamiętam. Ja patrzyłem z otwartymi ustami na po-ciąg i nie wiedziałem jeszcze, czego się spodziewać. Zastanawiałem się, co jest na końcu morza i czy będzie jak u Nienackiego, Niziurskiego i Verne’a: mnóstwo Chwil, z których każda okaże się osobną Opowieścią.

Kilka lat później miałem już lekkiego kręcioła na punkcie wyjazdów. Każdy z nich – ot, chociażby z ciocią do sklepu, po mamę do pracy, czy też dla odpoczynku pod miasto – dodawał mi energii, jarałem się możliwością zobaczenia czegoś nowego albo przynajmniej dawno nieoglądanego. Zdarzyło się więc raz, że kupiłem bilet na stacji Śródmieście. Początkowo miałem je-chać z Fabloku, ale doszedłem do wniosku, że spacer do Śródmieścia będzie przyjemniejszy. Już przy przekraczaniu progu domu lekko drżałem, a gdy przechodziłem obok ostatnich bloków Osiedla Młodości, uśmiechnąłem się tylko i przyśpieszyłem kroku. Kilkanaście minut i kilometrów później byłem już na stacji kolejowej, a w ręku trzymałem bilet. Bilet – pierwszy z tych, które od tej chwili miały stać się moimi nieodłącznymi atrybutami i przyjaciółmi na kolejne kilka lat.

Nigdy wcześniej nie jechałem sam tak daleko od domu: z Chrzanowa aż do Krakowa. Usiadłem więc przy oknie i obserwowałem uciekające pola i drzewa. Jak zwykle bawiłem się w moją ulubioną grę pociągową – wpatrywałemsię w mijane słupy telegraficzne i wyobrażałem sobie, że jadę na rowerze i omi-jam je zygzakiem. Zajmowało mi to umysł, kiedy odliczałem kolejne minuty do mojego pierwszego samotnego spaceru po Krakowie. Miałem niecałe dwanaście lat, mama po długich rozmowach w końcu zaufała mi na tyle, żeby puścić mnie do rodziny bez opieki. Siedziała teraz w domu i zamartwiała się, czy dotrę, oczekiwała telefonu, który obiecałem wykonać kilka godzin póź-niej. Przyzna po latach, że się bała, ale musiała ustąpić mojemu upartemu, codziennemu: „Mamo, mogę, mamo, proszę, mamo, mamo!”.

Wysiadłem na dworcu w Płaszowie i odetchnąłem powietrzem mojego ukochanego Krakowa3. Dworzec nie miał zbyt wiele do zaoferowania, poza bu-dami z jedzeniem i piwem – wszedłem do jednego z takich lokali i zamówiłem zapiekankę. Czekałem na znany mi autobus 107, jadący prosto do mojej babci. Po kilkunastu minutach błąkania się po terenie okołodworcowym cofnąłem się w stronę przystanku. Rzecz jasna, zadziałało prawo Murphy’ego i zoba-czyłem tylko tył odjeżdżającego autobusu. Bez dłuższego namysłu ruszyłem pieszo trasą autobusu. Metr po metrze i kilometr po kilometrze doszedłem aż na działkę taty, a potem i do domu babci. Moja pierwsza samodzielna po-dróż nie była więc wyjazdem w nieznane, a jedynie trzygodzinnym przejaz-dem między domami rodziny. Ale to właśnie to przetuptanie z płaszowskiego dworca do Kosocic zdecydowało o mojej pasji do podróży. Miało już posmak tego, co wkrótce stanie się moim życiowym paliwem i co sprawi, że każdego kolejnego poranka będę wstawał z myślą o odkrywaniu czegoś nowego.

Opowiem ci, o czym naprawdę są podróże.

Przede wszystkim nie są tylko o przyjemnościach. Jeśli nie masz takiego szczęścia, żeby jeździć z workiem pieniędzy albo kilkunastocyfrową sumą funtów, euro lub dolarów na koncie, nie spodziewaj się czystości i wygody. Nie ma pościelonego łóżka na każdym zakręcie, zawsze dobrego (i różnorodnego) jedzenia ani dostępnego ciepłego prysznica. Rzadko też możesz przewidzieć,

3 Dzisiaj po takim wdechu miałbym zawroty głowy, ale wówczas zapach Krakowa wydawał mi się najbardziej unikalnym aromatem świata. Coś w tym pozostało.jak potoczy się dzień, nawet jeśli zrobiłeś plan z punktami od a do zet i kalen-darz z rozpiską kolejnych zdarzeń.

Tak naprawdę, podróż najczęściej nie jest przyjemnością, ale wyzwaniem. Nie zrozum mnie źle – podróże bywają przyjemne, aczkolwiek wbrew po-wszechnemu mniemaniu nie zawsze są różami usłane. A już na pewno nie te, w których stawiasz sobie jakiś cel, granicę do przekroczenia, i starasz się coś sobie udowodnić.

Takie są najcięższe. Myślisz o nich przez tygodnie, miesiące, a czasem nawet lata, a gdy w końcu bierzesz w nich udział, to okazuje się, że nie jest tak, jak być powinno. Coś cię gryzie, buty są całe mokre już trzeci dzień z rzędu, a poza tym na brzegu jeziora ktoś ci zwędził podkoszulek. Więc wracasz bez niego, za to z wodą chlupiącą butach i ze swędzącym bąblem po ugryzieniu. Tak, to zdecydowanie przypomina uczucia, które towarzyszą podróżom. Część z was krzywiłaby się podczas przeżywania takich przygód i później zastanowiłaby się dwa razy, czy aby na pewno chce brać udział w następnych. Dla innych te niewygody okażą się jednak powiewem świeżości, czymś nieomal jak narkotyk, używką dla zmysłów. Ci, kiedy czeka na nich kolejna dawka niedogodności, są cali w skowronkach.

Trochę głupio się przyznać, ale ja należę do tych drugich.

Wyobraź sobie chorobę, która każe ci się tułać po świecie. Pozostawiasz znajomych i przyjaciół w ich stałych miejscach, żeby dojrzewali i wiedli ży-cie w różnym tempie. W tym czasie ty jesteś zmuszony przemierzać inne obszary mapy tylko po to, by zaspokoić pragnienie, a może wręcz potrzebę, odkrywania. Na tę chorobę nie ma leku innego niż wyjazd, podawany w mniej-szych lub większych dawkach. Część przyjaźni dojrzeje, ostygnie i w końcu schowa się pod koc, a ty nic z tym nic zrobisz. Nic, bo nie potrafisz już się zatrzymać i zacząć żyć stałym, nieporuszonym przygodą życiem. A nawet jeśli dałbyś radę wrócić po kolejnej dłuższej wędrówce, to często nie ma już do czego. Znajdziecie się na innych etapach, a niektórym trudno będziezrozumieć ten natłok myśli i doznań towarzyszących oczekiwaniu na przygodę. Wiesz o tym, że utracisz wiele z tych relacji, część wręcz na dobre. Doskonale rozumiesz, jakie będą tego skutki, ale nie potrafisz zmienić raz podjętej decyzji. Wybór jak pomiędzy dżumą a cholerą: albo (chociażby częściowo) poświęcasz przyjaźnie i rodzinę, albo siebie – zawiązujesz sznur na własnej szyi i popeł-niasz powolne samobójstwo, popadasz w stagnację. Dla mnie, czynnego po-dróżoholika, cztery ściany mieszkania i odbębnianie ośmiu godzin dziennie, by doczołgać się do końca tygodnia, to jak pułapka na marzenia.

Właśnie dlatego podróże są jak choroba. Bo ja również pragnę mieć alter-natywne życie, w którym będę miał psa i kota, odtwarzacz stereo i dom z wi-dokiem na morze. Będę opłacał rachunki na czas, chadzał na siłownię ze znajomymi i pijał znane IPY i APY. Codziennie biję się z myślami i zastana-wiam się, który z tych światów wygra, postawi na swoim, i kiedy pęknę i zacznę szukać stabilizacji albo chaosu. Wiem, że domyślnie muszę znaleźć balans, i to jest prawdziwe wyzwanie. Wszystko przez to, że tak bardzo chcę żyć w cie-kawych czasach!Hostel, Hyde Park, Anglia

I co teraz, Kris? – zapytał Karolos, manager hostelu w londyńskim Hyde Parku.

Zatrzymałem się tam na kilka dni w związku z remontem mojego miesz-kania. Był luty. Przyjechałem na miejsce z plecakiem wypełnionym kilkoma najpotrzebniejszymi rzeczami i z piętnastoma funtami w kieszeni. Stałem właśnie przy recepcji i popijałem Guinnessa, choć wiedziałem, że mnie na tę szklankę piwa nie stać. Zastanawiałem się, co zrobić z kolejnymi tygodniami, męczyła mnie myśl, że nie do końca dobrze zarządzam swoim czasem. Od lat marzyło mi się rzucenie wszystkiego i wyjazd w świat, ale nie potrafiłem znaleźć w sobie motywacji do działania. Byłem w finansowo-życiowej kropce.

Zaczęło się to od tego, że tuż po skończeniu studiów w Anglii przyjechałem na chwilę do Polski, na wakacje, i zamiast podążyć zakładaną ścieżką – z ofertą praktyk w Malezji – zechciałem spróbować swoich sił w Warszawie. Opcja ciekawa, zawsze zastanawiałem się nad pracą zdalną, bez przywiązania do fizycznej lokacji, a poza tym fajnie byłoby, po dłuższym pobycie za granicą, przez jakiś czas pomieszkać w Polsce. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Przez kilka lat pracowałem w ciekawych miejscach Warszawy, poznałem masę dobrych ludzi i robiłem rzeczy, które później miały stanowić epicentrum moich działań na rynku zawodowym – nawet kiedy oficjalnie się już nimi nie zajmowałem. Ale wciąż czegoś mi brakowało, czułem się niewystarczająco motywowany przez codzienność, która wręcz mnie zniechęcała: stawiałem sobie cele, których nie mogłem osiągnąć, rzucałem się w wir pracy, próbowałem ciągnąć kilka projektów naraz i – jak to często bywa w takich wypadkach – przestawałem być w tym wszystkim efektywny.

Kiedy więc Karolos zapytał mnie, co teraz, mętlik w mojej głowie przy-brał kształt wielkiego znaku zapytania, a ja tylko wzruszyłem ramionami. Odpowiedziałem:– Muszę ci powiedzieć, że nie mam pojęcia. Zastanawiam się wciąż. My-ślałem o tym, żeby gdzieś wyjechać albo znaleźć jeszcze pracę i chwilę po-pracować w Londynie. A może jedno i drugie? Wyjechać i pracować gdzieś indziej? Nie wiem, stary.

Karolos doskonale mnie znał, bo kiedy zaczynałem mieszkać w Londynie, przez kilka tygodni kursowałem między hotelami. Zatrzymywałem się również tutaj. Spędzaliśmy wtedy długie wieczorne godziny na dyskusjach.

– Pojedziesz pewnie do Barcelony – wtrąciła siedząca obok Ukrainka Vicky, recepcjonistka. Oboje wiedzieliśmy, że Barcelona to moje ulubione miasto, więc przenosiny pozostawały kwestią czasu.

Przytaknąłem w myślach, po czym wzruszyłem ramionami. W trakcie naszej rozmowy do recepcji podeszła dziewczyna z czerwonym, polskim paszportem w ręce.

– No, dzień dobry – powiedziałem, a ona się uśmiechnęła, lekko zdziwiona, tak jakby spotkanie innego Polaka w Londynie było czymś nienormalnym.

Wymieniliśmy kilka zdań, po czym spytała mnie o zapalniczkę i wyszła na zewnątrz na papierosa. Wróciłem do rozmowy z Karolosem. Dyskuto-waliśmy przez kolejne minuty, ale gdy uśmiechnięta blondynka ponownie zeszła na papierosa i „gorący kubek”, przeprosiłem mojego greckiego przyja-ciela i podszedłem do niej.

– A miałabyś może jednego dla mnie? – zagaiłem.

– Jasne.

Zaczęliśmy rozmawiać i z jednego papierosa zrobiły się dwa. Staliśmy jesz-cze chwilę, wdychając lutowe powietrze. Okazało się bowiem, że koleżanka jest wariatką podróżniczą, która jedzie stopem z Polski do Anglii przez… Rzym. W wolnych chwilach robi sobie nową dziarę w najlepszym studiu ta-tuażu w Seattle, bo akurat mają lukę o trzynastej, albo kończy architekturę krajobrazu.

– Zeszłam tylko po to, żeby zrobić sobie zupę… Wiesz, muszę rano iść doambasady amerykańskiej po wizę. Jadę niedługo na Portoryko i wyobraź sobie, że zorientowałam się, że nie mam ważnej wizy!

Wstawka o Portoryko zrobiła na mnie spore wrażenie, musiałem przypo-mnieć sobie mapę świata i lokalizację tej wysepki.

Tego konkretnego dnia rozmawialiśmy przede wszystkim o pasji, ma-rzeniach, ryzyku i emocjach. Ale też o tysiącach innych rzeczy, które po-budziły moją głowę. Przez kolejne kilka dni nie myślałem o niczym innym, tylko o wątkach z tej rozmowy. Zorientowałem się, że głównym powodem mojej indolencji w planowaniu przyszłości były nieodpowiednia praca i styl życia. Wcale nie chciałem być menadżerem jeżdżącym na wakacje, chciałem żyć jak bohaterowie z książek mojego dzieciństwa. Albo dosadniej: po pro-stu żyć, na całego i po omacku, szaleńczo i do bólu. Smutkami i radościami. Chciałem cieszyć się tylko dlatego, że istnieję i że mam szansę zrobić każdą głupotę tego świata. I popełnić każdy jego błąd.

– Jadę na Portoryko, bo chciałam zrobić coś innego, chciałam gdzieś poje-chać. A dlaczego tam? Nie wiem, bilety były tanie – stwierdziła i uśmiechnęła się od ucha do ucha. I jak powiedziała podczas tej naszej rozmowy w Londynie, tak zrobiła. Pojechała na miesiąc. Pracowała w hostelu i pływała na kiteboardzie.

A ja wróciłem rowerem do Hyde Parku, z mętlikiem w głowie i powta-rzającą się, natrętną myślą: Cholera, przecież tak można. Można to wszystko pieprznąć i zwyczajnie pojechać. Rzucić to.

Po kilku tygodniach tak zrobiłem. Pieprznąłem wszystko i pojechałem.O pokoleniu niezdecydowanych

Mam wrażenie, że jestem z pokolenia niezdecydowanych. Mam wraże-nie, że my, ludzie z tego pokolenia, staramy się minimalizować liczbę podejmowanych decyzji, bo konieczność ich podejmowania nas frustruje. Czujemy, że alternatywne możliwości się mnożą, wciąż jest ich więcej i więcej, ale z każdą pojawiają się też kolejne wątpliwości. Stoimy i słuchamy brzęczenia różnych opcji, rozważamy opinie, a i tak histerycznie rzucamy się w przypad-kowe strony i wybieramy najbardziej przypadkowe z rozwiązań.

Mam wrażenie, że jestem z pokolenia, które notorycznie przegrywa. Mam wrażenie, że wręcz trwamy od porażki do porażki. Traktujemy się jak kró-liki doświadczalne. Sprawdzamy, ile jesteśmy w stanie przetrwać. Wikłamy się w związki bez przyszłości, rzucamy w sidła nielubianych prac i obowiązków. Zamartwiamy się codziennością, ale przekonujemy samych siebie, że jutro będzie lepsze. Jesteśmy niczym post-produkty zmian zachodzących we współ-czesnym społeczeństwie. Próbujemy wtopić się w ten świat, ale rozkładamy się powoli niczym plastik: za wolno, nienaturalnie, aż powstanie jakaś nowa bakteria i nas skonsumuje.

Taką bakterią są dla niektórych podróże. Codziennie staram się zachwy-cać czymś nowym na świecie – i to nie ze względu na to, że sytuacja tego ode mnie wymaga. Najzwyczajniej w świecie czuję potrzebę próbowania. Odkąd wyprowadziłem się z domu rodzinnego, mieszkałem przez co najmniej dwa miesiące w ośmiu państwach, w trzynastu miastach, na trzech kontynentach. Próbowałem pracować w korporacji i w wolnym zawodzie. Byłem barmanem, pracownikiem magazynów, mediowcem i strategiem. Sprzedawcą i trimme-rem4 zioła. Pomagałem przy tworzeniu struktur handlowych małych spółek.

4 Trimmer (ang.) – przycinacz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: