- W empik go
Podwójna pętla - ebook
Podwójna pętla - ebook
Perła czarnego humoru!
Mateusz Bednarski, krakowski policjant, codziennie zmaga się z prozą życia. Ma dosyć swojej pracy, przełożonego, prywatnie też różnie mu się układa. Wiecznie zagoniony, wiecznie zmęczony, wiecznie wkurzony. Pewnego dnia zauważa, że w jego otoczeniu zaczynają umierać ludzie: znajomi, przyjaciele, bliskie osoby. Kto stoi za tymi zabójstwami? Czy Bednarski może im zaradzić?
„Podwójna pętla” to kapitalna komedia kryminalna, w której zderzają się ze sobą celne spostrzeżenia na temat realiów pracy policjanta i odrobina liryzmu.
Kazimierz Kyrcz Jr – policjant i pisarz, autor ponad pięćdziesięciu książek, w tym wielu kryminałów, horrorów i poezji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-13-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Zjawisko małej wydajności._
Jerzy Wentrych
Budzę się przed szóstą i za cholerę nie mogę już zasnąć. Przewracam się z boku na bok, ale obrazy pod powiekami miksują się w niestrawny koktajl, na dobre pozbawiając szans na seks z gwiazdą sitcomu.
Podobno najlepszym środkiem antykoncepcyjnym jest szklanka wody. Nie przed, nie po, tylko zamiast. Zapłodnienie jakiejś laski raczej mi nie grozi, w każdym razie nie we śnie, więc odpuszczam sobie tę szklankę i po prostu biorę długi prysznic. Wycieram się, odwieszam ręcznik, a kiedy ześlizguje się z wieszaka, łaskawie go podnoszę. Złośliwiec powtarza ten sam manewr.
– Nie lubisz wisieć, szmato, to leż na podłodze! – warczę.
Męczę się z golarką, by upodobnić się do człowieka, po czym zakładam świeże ciuchy i wciąż nie całkiem przytomny włączam telewizor. Trafiam na kanał telezakupów. Nie chciałbym żadnej z oferowanych tam rzeczy, nawet gdyby rozdawano je za darmo. Widocznie nie jestem normalny, bo głos z głośników zapewnia, że wszystkie te pierdoły wyprodukowano specjalnie po to, by mnie uszczęśliwić.
Po godzinie, nadal nieszczęśliwy, zbieram się do cyrku. Przede mną kolejny parszywy dzień, podczas którego jedynymi uśmiechami, jakie zobaczę, będą te na przydrożnych reklamach. Pewnie znów usłyszę, że to źle, tamto źle, że korupcja, dziura budżetowa i katastrofy nuklearne też przeze mnie.
W poniedziałki zazwyczaj ubieram się na czarno. To żałoba po wolności, żałoba, której głębi nie zrozumie ktoś, komu nie zdarzyło się pracować w tak odmóżdżającej i potępieńczej firmie jak policja państwowa.
PePe odmóżdża?
Zdziwieni? Pokażcie mi policjanta, który rozwinął skrzydła i przy okazji nie oszalał, a stos makulatury, który dziś przewalę, zadedykuję specjalnie wam.
Jadę do roboty jak na ścięcie czy raczej jak na sesję psychicznych tortur. Prostowanie kołem zwojów mózgowych. Gdybym miał wybór, wołałbym przywdziać włosiennicę i na kolanach udać się na pielgrzymkę do Jasnej czy innej Góry. Nie myślcie, że ze mnie moherowy desant, choć bez katoli ten świat byłby smutniejszy. A skoro już dotarliśmy do beretów, muszę przyznać, że mój jest ostro zryty. Zawdzięczam to głównie naczelnikowi, którego wszyscy w wydziale nie bez powodu nazywają Wampirem. Otóż facet wyspecjalizował się w dręczeniu podkomendnych głupotą urastającą do statusu normy i wysysaniu z nich resztek sił witalnych. Znacie? Nie? Więc posłuchajcie tego:
– Nie chciałbym innych traktować inaczej, ale nie wywiązujecie się z odpowiedniego poziomu nadzoru. Podstawowym kryterium jest kryterium pracy, zajęliśmy piętnaste miejsce w kraju, powiedzcie mi, kiedy w końcu wskaźnik wojewódzki drgnie? Bo póki co pozostajemy w głębokich powijakach, dotarliśmy do ściany. Wygląda to na ogół średnio dużo gorzej, ale nie należy uprawiać melancholii! Trzeba wdrażać nowe tematy, zachowując pełną poprawność dokumentacyjną. Nie wolno nam robić po to, żeby tylko coś robić, musimy podnieść to na wyższy poziom. Ja nie powinienem mieć prawa zarzucić coś wam i móc udowodnić, że mam rację! Otrząśnijcie się z tego lenistwa, inaczej strącą nas z przysłowiowej spartańskiej skały Tars w przepaść!
I tak dalej, godziny, setki godzin identycznych „mądrości”, od których aż cierpną zęby. Cóż z tego, że po Wampirze nie można spodziewać się sensownych pomysłów? Kolejni, co tu kryć, szybko zmieniający się komendanci, trzymają go na stanowisku jako przydatnego aparatczyka, o którym wiadomo, że ze swoich ludzi wyciśnie wszystkie soki i bez szemrania wykona każdy, nawet najbzdurniejszy rozkaz.
Wymądrzam się, wiem. Czy to znaczy, że nadawałbym się na przełożonego? Wizualnie pewnie tak. Nie jestem na tyle wysoki, by musieć się schylać przy wsiadaniu do autobusu, ale wystarczająco, by bez włażenia na taboret otworzyć okno dachowe. Sto osiemdziesiąt centymetrów. Zgodnie ze standardami XX wieku zaliczono by mnie do wysokich, natomiast w otoczeniu nowego, chowanego na zmutowanych kurczakach pokolenia, do średniaków.
To zdecydowanie przemawia na moją korzyść.
Na szczęście nie mam przywódczych ambicji.
Z zamyślenia wyrywa mnie widok biurowca komendy wojewódzkiej. Odrywam tyłek od siedziska i razem z grupą gliniarzy obojga płci wydostaję się z zatłoczonej pięćdziesiątki dwójki. Ledwie żywy człapię w stronę przejścia dla pieszych. W oczekiwaniu na zmianę świateł tracę kilka minut. Co odważniejsi przebiegają na czerwonym, ale ja się do nich nie zaliczam. Czuję w brzuchu pomruki rodzącego się tornada.
Pieprzyć to! Nie daj się zwariować! Walcz, Mateusz, walcz! – powtarzam sobie w myślach jak mantrę. Zielone. Razem z innymi tchórzami przechodzę na drugą stronę ulicy, po lewej mijam żółty barak bez okien, potem rozłożystego kasztanowca o pokrytych liszajami konarach, po prawej zawalony autami parking, znów po lewej metalowy parkan wspierany przez rząd zabiedzonych tuj, budkę strażnika, który z absurdalnie szerokim uśmiechem wszystkich wita. Teraz człapu-człap chodnikiem, nie patrzę na budę dyspozytora, bo to nic ciekawego, skręt w lewo i oto pojawia się główny budynek. Część na wprost zajmuje ABW, maszeruję więc dalej, aż do wejścia do komendy. Do środka wiodą przeszklone i automatycznie otwierające się podwójne drzwi. Jestem już w holu. Przesuwam kartę identyfikacyjną nad okienkiem czytnika i bramka – podobna do tych, które bronią wstępu do metra – niechętnie mnie wpuszcza. Na prawo są windy, zwykle zresztą zepsute. Kieruję się ku schodom. Nie śpieszy mi się zbytnio, zwłaszcza że idę tam, dokąd idę – w paszczę szaleństwa.
Z trudem opanowując chęć ucieczki, wspinam się na czwarte piętro. W sekretariacie podpisuję się na liście obecności, w jednej książce potwierdzając fakt pobrania kluczy do pokoju, w drugiej do szafy pancernej, w której trzymam akta prowadzonych przeze mnie spraw oraz pistolet.
Na korytarzu snują się smętni towarzysze niedoli. Witam się z Bogusiem, po czym ruszam do swej samotni, by zainstalować się za biurkiem i uzupełnić zeszyt przeznaczony na plany czynności. Boguś to zabawny człowiek – trochę męczący, ale wesoły, więc widok jego gęby nieco poprawia mi humor. W przeciwieństwie do mordy podpierdalacza Janka, z racji swego natręctwa językowego powszechnie nazywanego kapitanem Nonie. Ta akurat nie wpływa korzystnie na mój nastrój. Powiedziałbym nawet – wpływa chujowo.
– Szkoda, że weekend minął, no nie, Matek? – woła za mną.
Jasne, kurwa, że szkoda – odpowiadam w myślach. A jeszcze bardziej szkoda, że ty, Noniu, nie minąłeś razem z nim!
Jestem już prawie u siebie, kiedy nagle mój mózg odnotowuje obecność czegoś wyjątkowo miłego – czy raczej kogoś. To Malina. Malinka, jak pieszczotliwie na nią wołamy, śliczna pani podkomisarz, której blond loki i smukła talia rozjaśniają szare dni naszej bandy. Spalamy się dla niej, ale Malina, żona wojskowego, jest zakochana i wierna niczym Penelopa. Pozostają nam więc mniej lub bardziej nieporadne zaloty. Zresztą Malina to świetny kumpel, choć taki, którego z łóżka by się nie wygoniło.
Jak co poniedziałek wpisuję w odpowiednie rubryki wszystko, co zamierzam w tym tygodniu robić. Potem – aż zbiera mi się na mdłości, gdy o tym myślę – z tym zeszycikiem będę musiał pomaszerować na spowiedź do naczelnika. Znowu nasłucham się, że za mało planuję, że nie to, co należy, że wózkuję się, że nie mam sieci, więc nie pozyskam żadnych wartościowych informacji, że zawiodłem na całej linii i poniosę surowe konsekwencje.
Pytam: za jakie grzechy?!
Chyba za przyszłe, bo nie przypominam sobie, abym skrzywdził kogokolwiek tak straszliwie, by zasłużyć na taką karę.
Czas płynie szybko i ani się oglądam, przychodzi pora egzekucji, to znaczy poniedziałkowej odprawy. Nabuzowany jak osa w słoiku siadam na krześle ustawionym pod ścianą, tuż przy drzwiach. Wiadomo, im bliżej wyjścia, tym lepiej.
Wampir jest w swoim żywiole: najpierw jebie załogę całościowo, potem dopierdala jeszcze trzem czy czterem wybrańcom, na koniec zaś wyjmuje wirtualną marchewkę i pieprzy coś o premiach za wyniki. Że niby za każdą pomyślnie przeprowadzoną realizację dostaniemy dodatkową kasę, że on dba o nasze interesy… Tak się chłopina rozentuzjazmował wizją siebie jako hojnego wujka z Ameryki, że pokusa, by przekłuć balon jego samozadowolenia bierze górę nad instynktem samozachowawczym. Podnoszę dłoń na wysokość ramienia i macham z uczuciem.
– A pan… panie… eee…? – Gorączkowo szuka w pamięci mojego imienia, wszak nie jestem nikim ważnym, nikim, z kim należy się liczyć. Wreszcie znajduje: – Mateuszu? Chce pan coś powiedzieć?
– Tak – wyrywam się z hardością, o jaką bym siebie nie podejrzewał. – Z tymi premiami to nieprawda. Za moje dwie ostatnie sprawy nie dostałem ani grosza!
– Eee… to nie tak – odpowiada zaskoczony Wampir – żebym wymuszał na pracowniku na siłę, co on głosi, ale o tym, żeby panu nie dać premii, zdecydowałem ja. Miałem taką decyzję i ją podjąłem!
Na moment spuszcza wzrok, zaciskając palce na podłokietnikach fotela i spoglądając na biurko, na którym leży jego pieczątka. To wystarcza, żeby upewnił się, że nadal dzierży tu władzę. Nabiera powietrza do płuc i warczy dobitnie:
– Z panem, panie… panie… Bednarski, porozmawiam sobie po odprawie.
Super, kurwa, super!
– Co ze sprawą stali?! – syczy, kiedy tylko zamykają się drzwi za resztą tymczasowych szczęśliwców.
– Ciągle posuwa się do przodu, za dwa miesiące…
– Wprowadził mnie pan w błąd! – przerywa mi. – Zapewniał pan, że do marca skończy to śledztwo. I co?!
Nic takiego mu nie mówiłem, ale upieranie się przy swoim w niczym mi nie pomoże. Wsłuchuję się w narastający szum w moich uszach i spuszczam lekko głowę, udając skruchę. Może jeśli będzie widział, że wystarczająco mnie zgnoił, szybciej odpuści.
Moje przypuszczenia okazują się nietrafione. Zaliczam opierdol jak marzenie. Na dobicie Wampir raczy mnie kolejną z tych „motywujących” mówek, po których człowiek ma ochotę otworzyć sobie żyły choćby za pomocą grzebienia.
– Wolne żarty! – mówi, odsuwając od siebie mój zeszyt z takim obrzydzeniem, jakby waliło od niego skunksem. – Te, za przeproszeniem, plany do niczego się nie nadają!
– Czy to znaczy, że powinienem wziąć tydzień wolnego, panie naczelniku? – rzucam niby w żartach, ze świadomością, że właśnie ściągam sobie na głowę wszystkie kataklizmy tego uniwersum.
– Do śmiechu ci? Marzysz o naganie? Albo o przeniesieniu? Będziesz dymał na Bieżanów i tęsknił za cywilizacją! – Wampir cedzi przez zaciśnięte kły, a ja zaczynam żałować, że się urodziłem. – Dobrze wiesz, czego oczekuję: praca, praca i wyniki. Jeśli uważasz, że nie możesz dać z siebie nic więcej, to znaczy właśnie, że możesz. I tego żądam od każdego z was. Kim bylibyśmy, gdyby nie służba społeczeństwu? – kończy sentencjonalnie. Zupełnie nie zdaje sobie sprawy, jaki koszmarnym pojechał właśnie pustosłowiem.
Wychodząc z jego gabinetu, słaniam się na nogach, sam nie wiem, jakim cudem docieram do siebie, machinalnie wyciągam z szuflady ostatnią tabletkę asertinu i połykam bez popity. Szkoda, że nie wziąłem jej wcześniej.
Po jakimś kwadransie kręcenia się jak bąk w tulipanie odpływam na orbitę, zaś Wampir udaje się na spotkanie kierownictwa komendy. Zyskuję więc trochę luzu. Magiczny moment, którego nie wolno zmarnować. Stuku-puku palcami po blacie biurka, stuku-puku…
Za oknem sypie śnieg, oby ostatni tej wiosny. Jest kilka stopni na plusie. Drobinki białego puchu po zetknięciu z asfaltem szybko topnieją, tworząc coraz większe kałuże. Pieprzona plucha. Nie lubię czegoś takiego – przedwiośnie nie powinno wyglądać jak miks lodów z rozmemłanym budyniem. Chociaż w obecnym stanie ducha lata mi to i powiewa. Siedzę, gapiąc się na kalendarz i odliczając dni do najbliższych świąt. Mija godzina, półtorej. Jakiś podejrzany szmer na korytarzu wyrywa mnie z odrętwienia, przypominając, co, gdzie i dlaczego. Niechętnie zapędzam świadomość z powrotem do pokoju, w którym czeka na wypełnienie góra kwitów wszelkiej maści. Tak, tak – w dobie wszechobecnych komputerów, płyt CD, gwizdków i innych, coraz wymyślniejszych nośników, w mojej firmie nadal wszystko nabiera mocy i znaczenia dopiero po przelaniu na papier.
Czy to dziwne, że ciągle go brakuje?
Zabierając się do sprawozdania o stanie bezpieczeństwa, na wszelki wypadek krzyżuję nogi. Choć stwórca pewnie i tak kiedyś ukarze mnie za kłamstwa, które pomagam puszczać w eter. O ile, rzecz jasna, nie zostanę wcześniej zutylizowany przez Wampira.
Uciekając myślami w nieco weselsze rejony, wyobrażam sobie, że wydziałowy krwiopijca, z ciągle przyklejonym do skajki tyłkiem, jest na najlepszej drodze do nabawienia się problemów z kręgosłupem. Bynajmniej nie moralnym, bo czegoś takiego nie posiada. Choć – jako protegowany sił ciemności – może jeszcze długo pociągnąć.
Przymykam oczy i nawiedza mnie wizja, w której naczelnik codziennie po skończonej dniówce zamyka gabinet od wewnątrz i włazi pod biurko, gdzie ma zainstalowaną windę przewożącą go bezpośrednio do samego Lucka, któremu zdaje relację z postępów w realizacji swej misji.
– Co nowego, mój agencie? – grzmi Lucek, wypuszczając z gęby pentagramy z dymu. – Norma wykonana?
– Tak, Panie! Ku chwale Zła! – Naczelnik kłania się w pas, powoli zbliżając się do tronu swego władcy. – Udało mi się zjebać tę całą bandę nierobów, a Mateusza nawet dwa razy!
– Świetnie, świetnie! – cieszy się Lucek. – Ale pamiętaj, żeby jutro od rana też ich gnoić! Muszą poczuć, które pół dnia dłuższe!ROZDZIAŁ 2
_Obiekt ujawnia tę samą rękę architekta i jego sposób myślenia o przestrzeni._
Maria Lipok-Bierwiaczonek
Deszcz służy miastu. Zmywa kurz z chodników i jezdni, przyciemnia zieleń tych nielicznych drzew, które jeszcze się uchowały wśród stale wypiętrzających się gór betonu. Sprawia, że trochę łatwiej oddychać.
Parkujemy radiowóz jakieś sto metrów przed domem klienta. Wystarczająco blisko, by bez przeszkód obserwować wejście na posesję, i dość daleko, by nie zwrócił na nas uwagi, gdyby akurat, cierpiąc na bezsenność, przesiadywał w oknie.
Ulica świeci pustkami. W taką pogodę i o tak wczesnej porze amatorów spaceringu nie uświadczysz. Załoga w składzie: ja, Malina i Boguś, zastanawiamy się, ile czasu zajmie nam ta realizacja. Musimy zatrzymać niejakiego Zbigniewa Kożucha, internetowego oszusta, oferującego naiwniakom sztabki złota. Model stary jak świat: najpierw facet sprzedaje przez Allegro kilkadziesiąt sztabek w dobrej cenie, zadowoleni ludzie piszą pozytywne opinie, później cwaniak inkasuje kasę od kolejnej setki naiwniaków tak długo, jak tylko się da. Gdy już się nie da, ściemnia, że pojawiły się chwilowe problemy z dostarczeniem zamówionego towaru, po czym cichcem zwija interes. Inwestorzy podnoszą larum, jednak na niewiele się to zdaje. Oszust znika.
Tu do akcji wkracza prześwietny Cybertronik, którego dzielni funkcjonariusze sobie znanymi metodami namierzają Kożucha, by założyć mu na przeguby śliczne bransoletki, przekopać chatę wszerz i wzdłuż i zabezpieczyć każdą rzecz, która może posłużyć w sądzie jako dowód jego niecnego procederu.
Do szóstej został kwadrans, więc zapalam papierosa, kątem oka łowiąc widniejące na ścianie pobliskiej kamienicy hasło „Matki, siostry, córki i ich ogórki”. Ekologia wkracza we wszystkie sfery życia, kwituję w myślach, lecz nie dzielę się tym spostrzeżeniem. Nie sądzę, bym zaimponował Malinie swoją przenikliwością.
Wiatr ustaje, więc deszcz pada teraz prostymi strugami. Niewielka różnica, bo gdy wysiadamy z auta i tak szybko przemakają mi buty. Kupiłem je w promocji, więc sam jestem sobie winien.
Bramka na posesję stawia opór, jednak po kilku szarpnięciach udaje się ją otworzyć. Dobiegamy do drzwi i dopiero wtedy Malina naciska guzik dzwonka. Mocno, długo, tak by nasz klient nie miał wątpliwości, że sprawa jest ważna i niecierpiąca zwłoki.
Pojawia się po chwili. Nie widzę go, ale wyczuwam jego obecność, jeszcze zanim zdążył zadać sakramentalne pytanie:
– Kto tam?
– Policja! – krzyczę, podnosząc do judaszowego oka legitymację. Z takiej perspektywy nie da się odczytać niczego poza nazwą firmy, jednak drzwi ustępują.
– W jakiej sprawie? – Kożuch ma trzydzieści dwa lata, ale równie dobrze mógłby mieć cztery dychy. Ubrał się w dżinsy i flanelową koszulę w kratę, co w moim umyśle natychmiast lokuje go wśród fanów Nirvany.
Nie odpowiadam. Patrzę, by wyrobić sobie zdanie na jego temat.
Skoro już wstał, to albo cierpi na bezsenność, albo gdzieś się wybiera.
Jego ubranie jest czyste, ale sumienie z pewnością nie. Rozbiegany wzrok Kożucha, trzęsące się ręce i przełykanie nieistniającej śliny to aż nadto, by zyskać co do tego pewność.
Najciekawsze, że natura obdarzyła klienta rysami twarzy podobnymi do moich. Niemal identyczny nos, rozstaw oczu, wykrój ust. Ktoś obcy uznałby, że jesteśmy spokrewnieni. Inna sprawa, że nie każdemu psu Burek. Słyszałem na przykład, że w komisariacie na Królewskiej służy jakiś inny policjant o nazwisku Bednarski. Cóż, nigdy się nie spotkaliśmy. Nie czułem takiej potrzeby, wszak żadna z nas rodzina.
– Jest pan zatrzymany na polecenie prokuratury – wyjaśnia Boguś, przywracając mnie rzeczywistości. – Prokuratura wydała też postanowienie o przeszukaniu tego domu. Mieszka pan z kimś?
– N-nie – duka oszust. – Mama umarła w zeszłym miesiącu.
– Niech pan prowadzi na pokoje – zarządzam.
Zgodnie z procedurą dajemy Kożuchowi do przeczytania i podpisania papierzyska, dostaje kopię protokołu zatrzymania oraz pouczenie o przysługujących mu prawach.
Po początkowej trzęsawce facet wyraźnie się uspokaja. Pewnie liczył się z tym, że kiedyś zostanie trafiony, jednak miał nadzieję, że to „kiedyś” nigdy nie nastąpi. Cóż, policji nie powołano do spełniania nadziei bandytów.
Kożuch nie sprawia wrażenia furiata, tym niemniej lepiej się zabezpieczyć. Dla świętego spokoju zakładam mu więc kajdanki i każę usiąść w salonie. Boguś rusza w głąb domu, Malina zabiera się za wypełnianie protokołu przeszukania.
Salon urządzono po spartańsku. Albo funkcjonalnie – zależy od punktu widzenia. Regał wypełniony książkami o tematyce historycznej, tanie biurko z dosuniętym do niego krzesłem na kółeczkach, kanapa, stolik, dwa fotele. Brak telewizora wcale mnie nie dziwi. Kto w naszych czasach ogląda telewizję, skoro wszystko można znaleźć w internecie.
Siadam za biurkiem, na którym leży laptop. Włączam go. Pojawia się wezwanie do wpisania hasła.
– Hasło! – rzucam przez ramię. Tak jak się spodziewałem, Kożuch milczy. Uderzam otwartą dłonią w klawiaturę, raz, drugi. Niestety, próba przełamania zabezpieczenia nie przynosi efektów. – Nie chcesz współpracować, gościu, to twoja sprawa – komentuję. – Będzie ci zapamiętane.
W szufladzie biurka znajduję plik wydruków i dwa pendrajwy. Przekazuję je Malinie, a sam idę do toalety. Kawa skoro świt niesie za sobą pewne naturalne konsekwencje.
W pozostałych pokojach i kuchni nie znajdujemy niczego interesującego.
Przypominam sobie, że przydałoby się przeszukać też samego Kożucha. Zabieram mu komórkę, notes i grubo wypchany portfel – to na poczet przyszłego zabezpieczenia majątkowego.
Do salonu wraca Boguś. Po jego minie widzę, że tym razem jego poszukiwania spełzły na niczym, i wtedy, pod wpływem impulsu, mówię do mojej załogi:
– Słuchajcie, ja tu sobie jeszcze pogawędzę z człowiekiem, a wy się upewnijcie, czy czegoś nie przeoczyliśmy.
– Sprawdźmy piwnicę – proponuje Malina. Boguś wzrusza ramionami, ale bez protestów idzie za nią.
Albo mi się wydaje, albo na dźwięk słowa „piwnica”, Kożuch lekko tężeje.
Nie mija nawet pięć minut, gdy z głębi domu słyszę triumfalny okrzyk Maliny:
– Mati! Chodź szybko, nie uwierzysz!
Wstaję z krzesła, gestem dając znać Kożuchowi, że przerwa właśnie dobiegła końca. Trzymam go mocno za ramię, by nie próbował żadnych sztuczek. Po pokonaniu kilkunastu wyszczerbionych stopni docieramy do archetypicznej piwnicy z zasnutymi woalami pajęczyn słoikami o nieokreślonej zawartości, tekturowymi pudłami zawierającymi zapewne skarby dzieciństwa, rowerem, który świetnie nadawałby się do wyścigu złomiarzy, i plastikową choinką w przeźroczystym pokrowcu.
– No i co? – pytam, nie rozumiejąc.
– Podejdź tu bliżej – mówi tajemniczym tonem Malina.
Podchodzę i wtedy widzę, że za szafką z przetworami znajduje się wąskie, nie szersze niż metr przejście.
– Tu stała ta choinka – wyjaśnia Malina. – Coś mnie tknęło i ją przestawiłam, no i… _Voilà!_
Krótki korytarzyk skręca w prawo, prowadząc do niepozornych drzwi z białej sklejki. Naciskam klamkę i moim oczom ukazuje się inny świat. Obszerne pomieszczenie, wymiarami przypominające klasę w podstawówce, pozostaje niemal puste. Jego strop podtrzymują czarne belki, podłoga z dębowych desek sprawia solidne wrażenie. Ściany i sufit pomalowane są na jasny róż, ozdobne mosiężne kandelabry dają miękkie, przyjemne światło. Jednak tym, co przykuwa moją uwagę, jest masywny kamienny przedmiot na środku sali, w którym bez trudu rozpoznaję chrzcielnicę. Rozglądam się i dopiero wtedy zauważam zdobiące ściany, niewyraźne symbole. Kojarzą mi się z ziarnami kawy albo zamazanymi odciskami racicy jakiegoś zwierzęcia.
– Co to, do cholery? – dziwię się. W trakcie służby widziałem różne cuda-wianki, sekretne pokoje wyłożone różowym futerkiem, wyposażone w zestaw poręcznych pejczy i wszędobylskie lustra, ringi przystosowane do walk w kisielu, ale na coś podobnego jeszcze nigdy się nie natknąłem.
– To mi wygląda na świątynię kultystów – zauważa przytomnie Malina.
– Gościu, gadaj, co to za rupieciarnia – warczę do Kożucha, którego przed chwilą przejął Boguś.
Klient trzęsie się z nerwów, postawiłbym dolce przeciwko orzechom, że gdyby mu pozwolić, schowałby się w kącie szafy i narzuciłby na siebie siatkę maskującą albo chociaż koc.
– Oni mnie zabiją – biadoli Kożuch. – Jak się dowiedzą…
– Koleś, nie pękaj – uspokajam go, trochę wbrew sobie. – Kto niby miałby cię wykończyć? Przecież nie my.
– Ja… ja nic nie powiem. – Oszust zaczyna płakać. – Nie mogę.
– Gościu, ogarnij się – radzi mu Boguś. – Widzisz tu jakichś onych?
– Rany, jestem już trupem!
Jęki dorosłego, bądź co bądź, faceta brzmią złowieszczo, tym niemniej kwituję je wzruszeniem ramionami. Gdybym przejmował się każdym telepiącym się ze strachu jeńcem, dawno wylądowałbym w wariatkowie.
Zarządzam więc odwrót.
Jedziemy na komendę, a później z kompletem papierów do sądu.
Zbigniew Kożuch dotąd nie miał zatargów z prawem, no i wykazuje daleko posuniętą skruchę, więc sędzia decyduje, że poręczenie majątkowe w zupełności wystarczy.
Jeszcze tego samego dnia nasz klient odzyskuje wolność.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
P O L E C A M Y
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387