Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Podwójne życie Lydii Bird - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podwójne życie Lydii Bird - ebook

Wyczekiwana nowa powieść autorki bestsellera „Sunday Times” - „Jeden dzień w grudniu”.

Co zrobiłabyś, mogąc jeszcze raz przeżyć swoją wielką miłość...?

Lydia i Freddie. Freddie i Lydia. Wszędzie razem od niemal dekady, za chwilę się pobiorą. Lecz w dwudzieste siódme urodziny Lydii, Freddie ginie w tragicznym wypadku.

I nagle dzieje się coś nieprawdopodobnego. Lydia dostaje jeszcze jedną szansę - może przeżyć swoją miłość z Freddiem ponownie.

Ale w jej nowym życiu pojawił się ktoś, kto chce, aby to z nim została...

Cudownie romantyczna historia miłosna skłania i do śmiechu, i do płaczu oraz przypomina, jak wspaniale jest kochać i być kochanym.

Piękny, emocjonujący dar.

Jodi Picoult

Oszałamiająca.

Marian Keyes

Budzi motyle w serce i kaskady śmiechu.

Paige Toon

Łamie serce i daje nadzieję. Kocham Lydię Bird.

Sarah Morgan

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-860-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Więk­szość naj­waż­niej­szych chwil w życiu dzieje się nie­spo­dzie­wa­nie. Cza­sem zda­jemy sobie z nich sprawę dopiero po fak­cie, o ile w ogóle. Ostatni raz, gdy nosisz swoje dziecko na rękach. Wymiana spoj­rzeń z obcym czło­wie­kiem, który póź­niej staje się twoim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Waka­cyjna praca, do któ­rej zgła­szasz się pod wpły­wem impulsu i zosta­jesz w niej na kolejne dwa­dzie­ścia lat. Tego typu rze­czy. Jestem kom­plet­nie nie­świa­doma, gdy jedna z naj­waż­niej­szych chwil w moim życiu roz­po­czyna się dzwo­nią­cym o osiem­na­stej czter­dzie­ści sie­dem tele­fo­nem, czter­na­stego marca 2018 roku. Klnę pod nosem, ponie­waż wałek zaplą­tał mi się we włosy, a jestem już spóź­niona.

– Halo?

Nie mogę się powstrzy­mać. Uśmie­cham się i prze­łą­czam na gło­śno­mó­wiący, gdy Fred­die wita się wrza­skli­wie, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć hałas na tra­sie.

– Jestem – odpo­wia­dam, pod­no­sząc głos. W zębach trzy­mam wsuwki do wło­sów.

– Słu­chaj, Lyds, Jonah ma pro­blem z autem, więc zgarnę go po dro­dze do domu. Będę miał małą obsuwę, maks dzie­sięć minut.

Cie­szę się, że nie widzi wyrazu mojej twa­rzy. Czy to księżna Diana wypo­wie­działa te słynne słowa, że w jej mał­żeń­stwie były trzy osoby? Rozu­miem ją, u mnie jest podob­nie. To zna­czy, jesz­cze nie bra­łam ślubu, ale ten zbliża się wiel­kimi kro­kami. Jestem zarę­czona z Fred­diem Hun­te­rem i ofi­cjal­nie można mnie nazwać PRA­WIE naj­szczę­śliw­szą dziew­czyną na świe­cie. Zwra­cam waszą uwagę na to, co powie­dzia­łam wcze­śniej, żeby wytłu­ma­czyć, dla­czego uży­łam słowa „pra­wie”; jestem ja, Fred­die i cho­lerny Jonah Jones.

Sta­ram się być wyro­zu­miała. Nie ma dnia, żebym nie roz­ma­wiała ze swoją sio­strą, ale Elle nie sie­dzi każ­dego dnia na naszej kana­pie, nie popija her­batki i nie wymaga mojej uwagi. Co prawda, naj­lep­szy przy­ja­ciel Fred­diego nie jest osobą wyma­ga­jącą cią­głej uwagi, nie w peł­nym tego słowa zna­cze­niu. Jest na tyle wylu­zo­wany, że przez więk­szość czasu tylko leży i nawet go lubię – cho­ciaż darzy­ła­bym go więk­szą sym­pa­tią, gdy­bym nie widy­wała go tak czę­sto, rozu­mie­cie? Na przy­kład tego wie­czoru. Fred­die zapro­sił Jonaha na kola­cję, nie pyta­jąc mnie o zda­nie, mimo że mam dziś uro­dziny.

Wyplu­wam wsuwki i na moment odpusz­czam sobie moco­wa­nie się z wał­kami. Poiry­to­wana chwy­tam tele­fon.

– Boże, Fred­die, naprawdę? Mamy rezer­wa­cję w Alfredo’s na dwu­dzie­stą. Stra­cimy sto­lik, jeśli się spóź­nimy.

Znam to z doświad­cze­nia; moja fir­mowa kola­cja wigi­lijna oka­zała się kata­strofą, ponie­waż mini­bus pod­je­chał dzie­sięć minut spóź­niony. Skoń­czy­li­śmy wszy­scy w McDo­nal­dzie, wystro­jeni jak szczur na otwar­cie kanału. Na dziś wie­czór jest zapla­no­wana moja uro­dzi­nowa kola­cja i jestem prze­ko­nana, że nie zaim­po­nuję mamie wiel­kim ham­bur­ge­rem zamiast fet­tu­cine z kur­cza­kiem.

– Luzuj majty, Kop­ciuszku, nie spóź­nisz się na bal, obie­cuję.

Cały Fred­die. Ni­gdy nie bie­rze życia na poważ­nie, nawet w chwi­lach, kiedy powi­nien. W jego świe­cie czas jest ela­styczny i można dosto­so­wy­wać go do wła­snych potrzeb – ewen­tu­al­nie, jak w tym wypadku, potrzeb Jonaha.

– Okej – wzdy­cham zre­zy­gno­wana. – Tylko na litość boską, patrz od czasu do czasu na zega­rek.

– Przy­ją­łem – odpo­wiada, włą­cza­jąc już radio w samo­cho­dzie. – Bez odbioru.

W sypialni zapada cisza, a ja zasta­na­wiam się, czy kto­kol­wiek coś zauważy, jeśli przy­tnę kosmyk wło­sów zaplą­tany w wałek, który w tym momen­cie zwisa mi z boku głowy.

Oto ona. Jedna z naj­waż­niej­szych chwil w moim życiu prze­mknęła sobie non­sza­lancko o osiem­na­stej czter­dzie­ści sie­dem, czter­na­stego marca 2018 roku.Jawa. Czwartek, 10 maja

Jawa

Czwar­tek, 10 maja

Fred­die Hun­ter, znany rów­nież jako naj­więk­sza miłość mojego życia, nie żyje od pięć­dzie­się­ciu sze­ściu dni.

W jed­nej chwili prze­kli­nam go za spóź­nial­stwo i zruj­no­wa­nie mojej uro­dzi­no­wej kola­cji, a w kolej­nej sta­ram się zro­zu­mieć, dla­czego dwie umun­du­ro­wane poli­cjantki stoją u nas w salo­nie. Jedna z nich trzyma mnie za rękę, gdy prze­ka­zuje mi wie­ści. Gapię się na jej obrączkę, a potem na mój pier­ścio­nek zarę­czy­nowy.

– Fred­die musi żyć – stwier­dzam. – W przy­szłym roku bie­rzemy ślub.

Praw­do­po­dob­nie przez instynkt samo­za­cho­waw­czy nie jestem w sta­nie przy­po­mnieć sobie, co dokład­nie działo się póź­niej. Pamię­tam ośle­pia­jące nie­bie­skie świa­tła radio­wozu, który wiózł mnie na ostry dyżur, i moją sio­strę pod­trzy­mu­jącą mnie, kiedy w szpi­talu ugięły się pode mną nogi. Pamię­tam, że odwró­ci­łam się ple­cami do Jonaha Jonesa, gdy poja­wił się w pocze­kalni, tro­chę podra­pany, z oban­da­żo­waną ręką i opa­trun­kiem nad okiem. Gdzie jest spra­wie­dli­wość? Do samo­chodu wsia­dają dwie osoby, a wysiada tylko jedna. Pamię­tam, co na sobie mia­łam; nową, zie­loną bluzkę, którą kupi­łam spe­cjal­nie na tę kola­cję. Odda­łam ją potrze­bu­ją­cym. Ni­gdy wię­cej nie chcę jej na swoim ciele.

Od tam­tego okrop­nego dnia nie­zli­czoną ilość razy pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć sobie ostat­nią roz­mowę z Fred­diem, co do słowa. Pamię­tam tylko, że mia­łam do niego pre­ten­sje o to, że pozo­sta­wił sobie zbyt mało czasu na dojazd do restau­ra­cji. Potem w gło­wie poja­wiły się pyta­nia. Śpie­szył się, żeby mnie nie zawieść? Ten wypa­dek to moja wina? Boże, dla­czego nie powie­dzia­łam mu wtedy, że go kocham? Gdy­bym wie­działa, że roz­ma­wiamy po raz ostatni, na pewno bym to zro­biła. Cza­sem chcia­ła­bym, żeby dane nam było odbyć jesz­cze jedną roz­mowę – ale potem nacho­dzą mnie wąt­pli­wo­ści, czy nie pękłoby mi serce. Może to i lepiej, że ostat­nie chwile mijają nie­zau­wa­żone – ostatni raz, kiedy matka ode­brała mnie spod szkol­nej bramy, a jej dłoń dotknęła mnie w pokrze­pia­ją­cym geście; ostatni raz, gdy ojciec pamię­tał o moich uro­dzi­nach.

Wie­cie, jakie były ostat­nie słowa, które usły­sza­łam od Fred­diego, gdy pędził z powro­tem do domu w dniu moich dwu­dzie­stych ósmych uro­dzin? „Bez odbioru”_._ Taki miał zwy­czaj, mówił to przez wiele lat, a teraz ta nie­winna fraza stała się jedną z naj­bar­dziej zna­czą­cych w moim życiu.

Roz­łą­cza­nie się tym powie­dzon­kiem było dla niego typowe. Miał nie­sa­mo­witą chęć życia, łatwe do niego podej­ście i zami­ło­wa­nie do rywa­li­za­cji – zaba­wowe, ale nie­bez­pieczne, że tak powiem. Ni­gdy nie spo­tka­łam kogoś podob­nego. Zawsze wie­dział, co powie­dzieć. Potrafi – potra­fił – spra­wić, by inni ludzie myśleli, że wygrali, pod­czas gdy tak naprawdę to on osią­gał to, co chciał. Z buta roz­po­czął karierę w agen­cji rekla­mo­wej i szybko wspi­nał się w hie­rar­chii. Zawsze sku­piał się na następ­nej nagro­dzie. Wyróż­niał się pośród nas, był osobą, która zawsze do cze­goś dąży i spra­wia, że ludzie jesz­cze długo pamię­tają jej imię.

Teraz odszedł na dobre. Jego auto zło­żyło się w har­mo­nijkę po ude­rze­niu w dąb, a ja czuję się tak, jakby ktoś mnie roz­kroił i zawią­zał supeł na mojej tcha­wicy. Nie jestem w sta­nie w pełni nabrać powie­trza – duszę się i nie­ustan­nie wpa­dam w panikę.

Lekarz w końcu prze­pi­sał mi coś na sen, po tym, jak moja mama nawrzesz­czała na niego wczo­raj w salo­nie. Dosta­łam mie­sięczny zapas jakichś nowych pigu­łek, z któ­rych prze­pi­sa­niem mocno się wahał, ponie­waż jego zda­niem, roz­pacz musi „minąć natu­ral­nie, ina­czej ni­gdy się z nią nie upo­ramy”. Nie wymy­śli­łam tego; naprawdę zwró­cił się do mnie tymi sło­wami kilka tygo­dni temu, po czym zosta­wił mnie z pustymi rękami i wró­cił do domu, do swo­jej żywej żony i dzieci.

Życie bli­sko matki ma swoje wady i zalety, zależ­nie od sytu­acji. Na przy­kład, kiedy robi swoją prze­pyszną potrawkę z kur­czaka i przy­nosi jesz­cze gorącą albo kiedy czeka na mnie w samo­cho­dzie zapar­ko­wa­nym na końcu ulicy w zimny listo­pa­dowy pora­nek, żeby pod­wieźć mnie do pracy – wtedy jej sąsiedz­two jest zba­wie­niem. Ale kiedy leżę w łóżku na kacu i widzę podwój­nie, a ona wpa­ro­wuje do mojej sypialni, jak­bym miała sie­dem­na­ście lat albo kiedy nie sprzą­tam kilka dni i patrzy na mnie spode łba, jak­bym była jedną z tych bała­ga­niar, które potrze­bują inter­wen­cji jakie­goś reality show – wtedy jej sąsiedz­two jest prze­kleń­stwem. Nie mówiąc już o sytu­acjach, gdy pró­buję roz­pa­czać w samot­no­ści i o pięt­na­stej mam wciąż zacią­gnięte zasłony i cho­dzę w spodniach od piżamy, a ona wpada do mnie z wizytą, jak zro­biła to wczo­raj czy przedwczo­raj. Przy­go­to­wuje mi wtedy her­batę, któ­rej zapo­mi­nam wypić, i kanapki, które cho­wam w głąb lodówki, pod­czas gdy ona sprząta łazienkę lub wyrzuca śmieci.

Oczy­wi­ście rozu­miem ją. Jest nado­pie­kuń­cza, szcze­gól­nie w takim okre­sie. Lekarz trząsł się ze stra­chu, kiedy podej­mo­wał decy­zję o prze­pi­sa­niu mi table­tek nasen­nych. Też nie jestem do nich prze­ko­nana, ale nawet Bóg wie, że idea bło­giego zapo­mnie­nia jest kusząca. Nie wiem, dla­czego wcią­gam w to Boga. Fred­die od zawsze był zde­kla­ro­wa­nym ate­istą, a ja jestem w naj­lep­szym wypadku agno­styczką, więc nie spo­dzie­wam się, że Bóg ma wiele wspól­nego z poda­niem mi eks­pe­ry­men­tal­nych table­tek dla ludzi pogrą­żo­nych w smutku. Lekarz zale­cał wzię­cie udziału w testach kli­nicz­nych, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że moja matka naci­skała na prze­pi­sa­nie naj­sil­niej­szych leków, a te nowe pigułki są rekla­mo­wane jako łagod­niej­sze i bar­dziej holi­styczne roz­wią­za­nie. Jeśli mam być szczera, nie obcho­dzi mnie, czym są. Jestem ofi­cjal­nie naj­smut­niej­szym i najbar­dziej wycień­czo­nym szczu­rem doświad­czal­nym.

Wie­cie, mamy z Fred­diem fan­ta­styczne łóżko. Może to zabrzmi mało praw­do­po­dob­nie, ale hotel Savoy wyprze­da­wał je na aukcji za bez­cen, żeby zro­bić miej­sce dla nowych i, słodki Boże, to łóżko to dzieło sztuki. Na początku zasko­czeni zna­jomi uno­sili brwi: „Kupu­je­cie uży­wane łóżko?”.

– Po cho­lerę to robi­cie? – zapy­tała prze­ra­żona mama, jak­by­śmy brali łóżko polowe wyrzu­cone na śmiet­nik przez pobli­skie schro­ni­sko dla bez­dom­nych.

Tym mal­kon­ten­tom zde­cy­do­wa­nie nie było dane spać w hotelu Savoy. Tak po praw­dzie, mnie też nie, ale widzia­łam jakiś pro­gram w tele­wi­zji o ręcz­nie robio­nych łóż­kach na zamó­wie­nie hotelu, więc dosko­nale wie­dzia­łam, co dostanę. W taki spo­sób sta­li­śmy się posia­da­czami naj­wy­god­niej­szego łóżka w pro­mie­niu stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów, w któ­rym zaja­da­li­śmy z Fred­diem nie­dzielne śnia­da­nia, śmia­li­śmy się, pła­ka­li­śmy i kocha­li­śmy.

Kiedy kilka dni po wypadku mama powie­działa mi, że zmie­niła pościel, nie­umyśl­nie spra­wiła, że wpa­dłam w furię. Czu­łam się, jak­bym patrzyła z daleka na swoją cie­le­sną powłokę, chwy­ta­jącą się drzwi­czek pralki i łka­jącą za pościelą kotłu­jącą się w mydli­nach, zmy­wa­ją­cych ostat­nie skrawki naskórka i zapach Fred­diego.

Moja matka wycho­dziła z sie­bie, gdy pró­bo­wała pod­nieść mnie z pod­łogi, przy oka­zji dzwo­niąc do mojej sio­stry i pro­sząc, żeby przy­je­chała i jej pomo­gła. Skoń­czyło się na tym, że sie­dzia­ły­śmy przy­tu­lone we trzy na posadzce w łazience i ze łzami w oczach patrzy­ły­śmy na pościel zza szybki w pralce, bo to po pro­stu cho­ler­nie nie­spra­wie­dliwe, że Fred­diego już z nami nie ma.

Od tam­tego czasu nie wcho­dzi­łam do łóżka. Wła­ści­wie to nie prze­spa­łam nor­mal­nie nocy. Cza­sem tylko drze­mię z głową na bla­cie stołu, obok nie­do­je­dzo­nego śnia­da­nia, albo zwi­nięta na kana­pie obok zimo­wego płasz­cza Fred­diego, a nawet sto­jąc i opie­ra­jąc się o lodówkę.

– No chodź, Lyds – mówi moja sio­stra, potrzą­sa­jąc mnie deli­kat­nie za ramię. – Pójdę z tobą.

Gapię się zdez­o­rien­to­wana na zega­rek, ponie­waż gdy zamy­ka­łam oczy, wciąż było jasno, a teraz jest na tyle ciemno, że ktoś – praw­do­po­dob­nie Elle – włą­czył lampy. Tro­ska to jej znak roz­po­znaw­czy. Zawsze uwa­ża­łam ją za lep­szą wer­sję sie­bie. Jeste­śmy podob­nego wzro­stu i budowy ciała, z tym, że ona ma ciemne włosy i oczy, a ja jasne. Jest też ode mnie mil­sza, ale czę­sto na tym traci. Spę­dziła ze mną więk­szą część dzi­siej­szego popo­łu­dnia – myślę, że moja mama tak roz­pi­sała har­mo­no­gram, żebym nie sie­działa sama dłu­żej niż godzinę lub dwie. Praw­do­po­dob­nie jest przy­cze­piony do lodówki w jej miesz­ka­niu, tuż obok listy zaku­pów na cały tydzień i spisu posił­ków, który uzu­peł­nia po swo­ich zaję­ciach fit­ness. Moja mama lubi roz­pi­ski.

– Tutaj? – pytam, sia­dam pro­sto i dostrze­gam, że Elle trzyma szklankę wody i opa­ko­wa­nie table­tek.

– Na łóżko – odpo­wiada szorst­kim tonem.

– Tu mi dobrze – mam­ro­czę, mimo że nasza kanapa nie nadaje się za bar­dzo do spa­nia. – Jesz­cze nie czas na sen. Możemy obej­rzeć… – Poka­zuję dło­nią w stronę tele­wi­zora, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć sobie tytuł jakiej­kol­wiek opery mydla­nej. Wzdy­cham poiry­to­wana, że mój zmę­czony umysł nie jest w sta­nie tego zro­bić. – No wiesz, to o pubie, łysych kole­siach i cią­głych krzy­kach.

Sio­stra uśmie­cha się i prze­wraca oczami.

– Masz na myśli _EastEn­ders._

_–_ O, wła­śnie to – mówię, sku­piona na poszu­ki­wa­niu pilota do tele­wi­zora.

– Chyba wła­śnie się koń­czy. Poza tym nie oglą­da­łaś _EastEn­ders_ od jakichś pię­ciu lat – odpo­wiada, nie mając lito­ści.

Wykrzy­wiam twarz.

– Nie­prawda. Jest… Jest tam ta kobieta z dłu­gimi kol­czy­kami i… i ta grana przez Bar­barę Wind­sor – tłu­ma­czę, uno­sząc brodę.

Elle kręci głową.

– Obie nie żyją – stwier­dza.

Biedne, myślę sobie. Ich rodziny też.

Sio­stra wyciąga dłoń.

– Czas spać, Lydio – mówi deli­kat­nie, ale sta­now­czo, niczym pie­lę­gniarka.

Cie­płe łzy napły­wają mi do oczu.

– Chyba nie mogę.

– Możesz – stwier­dza rezo­lut­nie. Wciąż ma wycią­gniętą rękę. – Jak ty to sobie wyobra­żasz? Chcesz spać na kana­pie do końca życia?

– A to takie złe?

Elle siada obok mnie i łapie mnie za rękę. Kła­dzie fiolkę na kola­nach.

– Tak, to złe. Gdy­byś to ty zosta­wiła Fred­diego na tym świe­cie, pew­nie chcia­ła­byś, żeby się porząd­nie wyspał, prawda?

Kiwam głową przy­gnę­biona. Oczy­wi­ście, że tak.

– Pew­nie nawie­dza­ła­byś go, dopóki nie poszedłby do łóżka – kon­ty­nu­uje, głasz­cząc kciu­kami moje knyk­cie, a ja sta­ram się nie udu­sić przez wielką gulę w gar­dle, która towa­rzy­szy mi od dnia, w któ­rym zgi­nął Fred­die.

Patrzę, jak potrząsa fiolką, aż na jej dłoni poja­wia się jaskra­wo­ró­żowa tabletka. Tylko tyle potrzeba, żeby posta­wić mnie z powro­tem na nogi? Kilka tygo­dni porząd­nego wysy­pia­nia się i będę w dosko­na­łej for­mie, gotowa do dzia­ła­nia?

Elle patrzy na mnie sta­now­czym wzro­kiem. Po policz­kach spły­wają mi łzy, gdy zdaję sobie sprawę, jak bar­dzo jestem roz­bita. Jestem na dnie emo­cjo­nal­nym i fizycz­nym. A przy­naj­mniej mam taką nadzieję, ponie­waż nie sądzę, że prze­żyję, jeśli będę upa­dać jesz­cze niżej. Drżą­cymi pal­cami biorę pigułkę, wkła­dam ją do ust i popi­jam wodą. Staję przy drzwiach do sypialni i odwra­cam się do Elle.

– Muszę przejść przez to sama – szep­czę.

Sio­stra odsuwa mi nie­sforny kosmyk wło­sów z oczu.

– Jesteś pewna? – Przy­pa­truje mi się ciem­nymi oczami. – Mogę zostać z tobą, aż zaśniesz, jeśli chcesz.

Pocią­gam nosem, gapię się w pod­łogę i pła­czę, jak zwy­kle.

– Wiem, że możesz – mówię, ści­ska­jąc ją mocno za rękę. – Ale myślę, że lepiej będzie… – Nie potra­fię zna­leźć odpo­wied­nich słów. Nie wiem, czy to dla­tego, że tabletka zaczyna dzia­łać, czy dla­tego, że takich słów nie ma.

Elle kiwa głową.

– Będę na dole. Przyjdź, jeśli będziesz mnie potrze­bo­wać, okej? Ni­gdzie się nie wybie­ram.

Zaci­skam palce na klamce. Drzwi do sypialni pozo­sta­wały zamknięte od dnia, w któ­rym mama zmie­niła pościel. Nie chcia­łam nawet rzu­cić okiem na nie­ska­zi­tel­nie czy­ste łóżko po dro­dze do łazienki. Powoli prze­ra­bia­łam w gło­wie moment wej­ścia do tej jaskini lwa, do tej chwili poza moim zasię­giem, niczym miej­sce zbrodni oto­czone taśmą poli­cyjną.

– To tylko łóżko – szep­czę, powoli otwie­ra­jąc drzwi. Nie ma żad­nej taśmy poli­cyj­nej ani potwo­rów pod łóż­kiem. Nie ma też Fred­diego Hun­tera, co jest bar­dzo przy­gnę­bia­jące.

– Tylko łóżko – mówi Elle, głasz­cząc mnie po ple­cach. – Miej­sce odpo­czynku.

Kła­mie. Obie wiemy, że to coś wię­cej. Ten pokój – sypial­nia moja i Fred­diego – jest jed­nym z głów­nych powo­dów, dla któ­rych kupi­li­śmy ten dom. Prze­wiewny, ską­pany w pro­mie­niach słońca, dzięki nisko posa­do­wio­nym oknom prze­suw­nym, i z deskami pod­ło­go­wymi w kolo­rze miodu z bia­łymi łącze­niami iskrzą­cymi się w bla­sku księ­życa pod­czas bez­chmur­nych let­nich nocy.

Ktoś, pew­nie Elle, włą­czył lampkę po mojej stro­nie łóżka. W pokoju wita mnie smuga łagod­nego sztucz­nego świa­tła, mimo że słońce jesz­cze nie zaszło. Moja sio­stra poście­liła też łóżko; czuję się bar­dziej jak w hotelu niż we wła­snej sypialni. Gdy zamy­kam drzwi, po pomiesz­cze­niu roz­cho­dzi się przy­tła­cza­jący zapach świe­żej pościeli. Żad­nego śladu po woni moich per­fum zmie­sza­nych z pły­nem po gole­niu Fred­diego, żad­nych zmię­tych koszul do pracy, powie­szo­nych nie­dbale na opar­ciu fotela, ani butów wrzu­co­nych w głąb szafy. W pokoju panuje porzą­dek i czuję się w nim jak gość.

– To tylko łóżko – szep­czę znowu, sia­da­jąc na brzegu mate­raca. Kładę się, zamy­kam oczy i zwi­jam się w kłę­bek pod koł­drą, po swo­jej stro­nie łóżka.

Wyda­li­śmy wię­cej, niż powin­ni­śmy, na pościel do naszego łóżka z hotelu Savoy. Biała, baweł­niana, o gęst­szym splo­cie niż w więk­szo­ści hoteli, w któ­rych się zatrzy­my­wa­łam. Wśli­zgu­jąc się pod nią, poczu­łam, że jest już nagrzana. Elle, kochana sio­stra, wsu­nęła tam dla mnie ter­mo­for, żeby oszczę­dzić mi chłodu świe­żej pościeli. Moje – nasze – łoże otula mnie niczym stary przy­ja­ciel, któ­rego odrzu­ci­łam, a teraz tego żałuję.

Leżę po swo­jej stro­nie mate­raca. W całym ciele czuję prze­szy­wa­jący ból powo­do­wany żalem. Wycią­gam ramię w poszu­ki­wa­niu Fred­diego, jak zwy­kłam to robić. Potem prze­su­wam ter­mo­for na jego stronę, pozwa­la­jąc nagrzać się pościeli, a następ­nie sama się tam kładę i przy­ci­skam obiema rękami do piersi cie­pły ter­mo­for. Wtu­lam wil­gotną twarz w poduszkę i wyję niczym ranne zwie­rzę, nie potra­fiąc się kon­tro­lo­wać.

Póź­niej powo­lutku ból ustę­puje. Tętno się sta­bi­li­zuje, a koń­czyny robią się cięż­kie. Pod koł­drą jest mi cie­pło i po raz pierw­szy od pięć­dzie­się­ciu sze­ściu dni nie doświad­czam uczu­cia osa­mot­nie­nia, ponie­waż odda­jąc się w obję­cia Mor­fe­usza, nie­mal czuję, jak solidny cię­żar naci­ska mate­rac, ciało Fred­diego przy­tula się do mojego ciała, a jego równy oddech deli­kat­nie smaga moją szyję. Ocal mnie przed tymi ciem­nymi, nie­spo­koj­nymi wodami, Fred­die Hun­te­rze. Wtu­lam się w niego moc­niej i wcią­gam jego zapach, a potem odpły­wam w głę­boki, spo­kojny sen.Sen. Piątek, 11 maja

Sen

Pią­tek, 11 maja

Znasz te roz­koszne wschody słońca pod­czas let­nich poran­ków, gdy pro­mie­nie budzą cię na chwilę, a ty, na wpół śpiąc, cie­szysz się, że zostało ci jesz­cze kilka godzin snu? Odwra­cam się i z wielką ulgą stwier­dzam, że Fred­die leży obok mnie. Jedyne, o czym myślę, to leżeć dalej i zrów­nać swój oddech z jego. Jest czwarta nad ranem, za wcze­śnie, żeby wsta­wać, więc ponow­nie zamy­kam oczy. Chyba ni­gdy nie czu­łam się tak dobrze. Łóżko jest nagrzane od naszych ciał, a za oknem widać wscho­dzące słońce i sły­chać cichy śpiew pta­ków. Pro­szę, nie daj­cie mi się obu­dzić.Jawa. Piątek, 11 maja

Jawa

Pią­tek, 11 maja

Wiem, że go nie ma, jesz­cze zanim otwo­rzę oczy po raz drugi. W łóżku jest chłod­niej, pro­mie­nie słońca o szó­stej rano ośle­piają, a śpiew pta­ków przy­pra­wia o ciarki niczym skrzy­pie­nie kredy po tablicy. Fred­die tu był, wiem o tym. Wtu­lam głowę w poduszkę i mocno zaci­skam powieki w poszu­ki­wa­niu ciem­no­ści, która znowu pozwoli mi zasnąć. Gdyby tylko mi się to udało, mogła­bym go odna­leźć.

Zaczy­nam pani­ko­wać. Im bar­dziej sta­ram się zre­lak­so­wać, tym bar­dziej mój mózg staje się aktyw­niej­szy i przy­go­to­wuje się na nad­cho­dzący dzień, pełen mrocz­nych myśli i skraj­nych emo­cji, z któ­rymi nie potra­fię sobie pora­dzić. Nagle moje serce bije moc­niej, ska­cze jak pod­łą­czone do bate­rii, ponie­waż wła­śnie sobie przy­po­mi­nam, że prze­cież mam tabletki nasenne. Różowe pigułki, które mają mnie zno­kau­to­wać. Się­gam po butelkę z wodą, którą Elle posta­wiła na sto­liku noc­nym, i ści­skam obiema rękami, a potem pełna ulgi odkrę­cam zakrętkę fiolki i poły­kam jedną tabletkę.Sen. Piątek, 11 maja

Sen

Pią­tek, 11 maja

– Dzień dobry, Lyds.

Fred­die prze­kręca się na drugi bok, całuje mnie w czoło i kła­dzie potężne ramię na moim ramie­niu, gdy budzik infor­muje nas, że wybiła siódma rano.

– Nie chcę mi się dzi­siaj iść do roboty. Zosta­niemy w łóżku? Zadzwo­nię do pracy, jeśli ty też zadzwo­nisz.

Powta­rza to pra­wie każ­dego poranka i przez kilka minut zawsze uda­jemy, że poważ­nie roz­wa­żamy ten pomysł.

– Zro­bisz śnia­da­nie do łóżka? – mam­ro­czę, obej­mu­jąc ramio­nami jego cie­płe ciało i wtu­la­jąc głowę w mięk­kie włosy na klatce pier­sio­wej. Kocham tę jego masyw­ność; impo­nu­jącą syl­wetkę zawdzię­cza wyso­kiemu wzro­stowi i sze­ro­kim ramio­nom. Ludzie w fir­mie, w któ­rej pra­cuje, cza­sem nie doce­niają jego zmy­słu do inte­re­sów, postrze­ga­jąc go jako mię­śniaka z powodu wyglądu ste­reo­ty­po­wego gra­cza rugby, ale Fred­die obraca to na swoją korzyść. Uwiel­bia rywa­li­za­cję.

– Jeśli chcesz zjeść śnia­da­nie w połu­dnie, to pew­nie. – Sły­szę jego śmiech, gdy głasz­cze mnie po gło­wie.

– Brzmi nie­źle – mówię, zamy­ka­jąc oczy i delek­tu­jąc się jego zapa­chem.

Leniu­chu­jemy jesz­cze kilka minut, przy­tu­leni, w pół­śnie, ale ze świa­do­mo­ścią, że zaraz trzeba będzie wstać. Odwle­kamy ten moment, ponie­waż zda­jemy sobie sprawę, że takie chwile, w któ­rych liczymy się tylko my dwoje, mają wiel­kie zna­cze­nie. Zbu­do­wa­li­śmy na nich naszą miłość, ota­czają nas nie­wi­dzial­nymi ramio­nami, kiedy jeste­śmy wśród innych ludzi, pod­czas zała­twia­nia codzien­nych spraw. Fred­die nie reaguje na zacie­ka­wione spoj­rze­nie ślicz­notki, kiedy oboje cze­kają na pero­nie czwar­tym na pociąg odjeż­dża­jący o siód­mej czter­dzie­ści sie­dem, a ja nie pozwa­lam Leonowi – bari­ście pra­cu­ją­cemu w kawiarni, w któ­rej cza­sem kupuję lunch – prze­kro­czyć cien­kiej linii mię­dzy żar­to­wa­niem a flir­to­wa­niem, cho­ciaż ma fil­mową urodę i pisze skan­da­liczne rze­czy na mojej kawie.

Pła­czę. Przez kilka sekund nie wiem dla­czego, ale nagle sobie przy­po­mi­nam i nabie­ram łap­czy­wie powie­trza jak ura­to­wany topie­lec.

Zasko­czony Fred­die opiera się na łok­ciu i patrzy na mnie zanie­po­ko­jony, po czym chwyta mnie za ramię.

– Lyds, co się dzieje?

Jest gotowy do dzia­ła­nia i łago­dze­nia każ­dego bólu, który mi towa­rzy­szy.

Nie mogę oddy­chać. Pali mnie w klatce pier­sio­wej.

– Ty nie żyjesz – wypo­wia­dam te szo­ku­jące słowa przez łzy i przy­pa­truję się jego kocha­nej twa­rzy w poszu­ki­wa­niu ran po wypadku. Nic na niej nie ma, żad­nych oznak kata­stro­fal­nego urazu głowy, który dopro­wa­dził do jego śmierci. Ma nie­zwy­kle ciem­no­nie­bie­skie oczy, które można wziąć za brą­zowe, jeśli nie patrzy się z dosta­tecz­nie bli­skiej odle­gło­ści. Na ważne spo­tka­nia służ­bowe cza­sem zakłada oku­lary w czar­nej oprawce, zerówki, żeby stwa­rzać ilu­zję sła­bo­ści, cho­ciaż tak naprawdę nie ma żad­nej. Patrzę teraz w te oczy i prze­jeż­dżam dło­nią po kil­ku­dnio­wym zaro­ście w kolo­rze ciem­nego blondu, który pora­sta jego linię szczęki.

Fred­die śmieje się cicho, a w jego oczach widzę ulgę.

– Ty głu­polu – mówi, przy­tu­la­jąc mnie. – Mia­łaś kosz­mar, to wszystko.

Och, z całego serca pra­gnę, żeby to była prawda. Kręcę głową, więc bie­rze moją dłoń i kła­dzie ją na swoim sercu.

– Wszystko ze mną w porządku – twier­dzi upar­cie. – Posłu­chaj, jak bije mi serce i takie tam.

To prawda. Naci­skam na tyle mocno, że czuję, jak pod­ska­kuje pod moją dło­nią, a jed­nak zdaję sobie sprawę, że to nie może być prawda. Fred­die kła­dzie swoją dłoń na mojej i już się nie śmieje, ponie­waż widzi, jaka jestem przy­gnę­biona. Oczy­wi­ście, nie rozu­mie dla­czego i trudno go za to winić. Nie jest praw­dziwy, ale Boże, to nie przy­po­mina żad­nego snu, który śni­łam. Jestem cał­ko­wi­cie przy­tomna. Czuję cie­pło jego ciała. Zapach płynu po gole­niu na jego skó­rze. Czuję łzy, które spły­wają mi po policz­kach, kiedy nachyla się i całuje mnie namięt­nie. Nie potra­fię powstrzy­mać pła­czu. Sta­ram się brać płyt­sze odde­chy, wtu­la­jąc się w niego, jakby był z dymu i mogła­bym go zdmuch­nąć, gdy­bym głę­biej ode­tchnęła.

– To tylko kosz­mar – szep­cze, głasz­cząc mnie po ple­cach i pozwala mi się wypła­kać, ponie­waż nic innego nie może zro­bić.

Gdyby tylko wie­dział, że to cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo kosz­maru; kosz­mary przy­cho­dzą, kiedy nie­cier­pli­wie cze­kasz na swo­jego chło­paka, aż przy­je­dzie na twoją imprezę uro­dzi­nową, a cała rodzina sie­dzi już przy stole w dro­giej restau­ra­cji.

– Tęsk­nię. Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię – łkam. Nie potra­fię powstrzy­mać drże­nia koń­czyn, a on moc­niej obej­muje mnie ramio­nami i powta­rza, że mnie kocha i że wszystko z nami w porządku.

– Spóź­nimy się do pracy – dodaje po kilku chwi­lach łagod­nym tonem.

Leżę nie­ru­chomo, z zamknię­tymi oczami i pró­buję zapa­mię­tać to uczu­cie, gdy jestem w niego wtu­lona.

– Zostańmy tu – szep­czę. – Zostańmy tu na zawsze, Fred­die.

Prze­jeż­dża dło­nią po moich wło­sach i lekko odchyla moją głowę, żeby móc spoj­rzeć mi w oczy.

– Chciał­bym – odpo­wiada, a jego usta wykrzy­wiają się w deli­kat­nym uśmie­chu. – Ale wiesz, że nie mogę. Dziś rano pro­wa­dzę to spo­tka­nie z firmą Pod­Gods – dodaje, przy­po­mi­na­jąc mi o czymś, o czym nie mam poję­cia.

– Pod­Gods?

Unosi brwi.

– Ludzie od kap­su­łek z kawą. Pamię­tasz, mówi­łem ci. Wszy­scy przy­szli w jaskra­wo­zie­lo­nych koszul­kach z logo firmy i czap­kach bejs­bo­lo­wych.

– Jak mogłam zapo­mnieć – mówię, cho­ciaż wciąż nie wiem, o co cho­dzi.

Fred­die wyrywa się z uści­sku i całuje mnie w poli­czek.

– Zostań dzi­siaj w domu – pro­po­nuje, patrząc na mnie zmar­twio­nym wzro­kiem. – Ni­gdy nie bie­rzesz wol­nego. Zrób to dzi­siaj, okej? Przy­niosę ci her­batę.

Nie opo­nuję, cho­ciaż nie byłam w pracy od pięć­dzie­się­ciu sze­ściu dni.

Moje życie krę­ciło się wokół Fred­diego Hun­tera od dnia, w któ­rym pierw­szy raz mnie poca­ło­wał, wydy­cha­jąc w moje płuca swoje DNA pew­nego póź­nego let­niego popo­łu­dnia. Uczu­cie wzra­stało w nas od jakie­goś czasu, jak tem­pe­ra­tura w paro­wo­zie. Zawsze sia­dał za mną w sto­łówce szkol­nej i pod­kra­dał mi lody, a w kla­sie rzu­ca­li­śmy w swoją stronę wymowne komen­ta­rze niczym piłeczkę teni­sową. Wra­cał ze szkoły tą samą trasą, co ja i Jonah, cho­ciaż zupeł­nie nie było mu po dro­dze, zazwy­czaj wymy­śla­jąc jakieś marne wymówki, że musi ode­brać coś od mamy albo odwie­dzić bab­cię. Kiedy Jonah zacho­ro­wał na ospę wietrzną i musiał leżeć w domu przez tydzień czy dwa, nie mia­łam szans. Do tej pory czuję motyle w brzu­chu, gdy o tym myślę; Fred­die poda­ro­wał mi żółty pla­sti­kowy pier­ścio­nek z kwiat­kiem – taki, który wypada ze świą­tecz­nego cukierka nie­spo­dzianki – a potem poca­ło­wał mnie, oparty o ścianę domu moich sąsia­dów.

– Bab­cia nie będzie się mar­twiła? – zapy­ta­łam go po pię­ciu naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych minu­tach w moim życiu.

– Nie sądzę. Mieszka w Bour­ne­mo­uth – odpo­wie­dział, po czym oboje wybu­chli­śmy śmie­chem, bo to jakieś sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów od nas.

I to tyle. Od tam­tego czasu byłam dziew­czyną Fred­diego Hun­tera i zostanę nią na zawsze. Następ­nego ranka wsu­nął bato­nik cze­ko­la­dowy do mojej torby razem z kartką, na któ­rej napi­sał, że odpro­wa­dzi mnie do domu. Gdy­bym dostała ją od kogoś innego, potrak­to­wa­ła­bym to jako imper­ty­nen­cję, ale w jego przy­padku moje wraż­liwe nasto­let­nie serce widziało tylko powo­du­jącą dreszcz emo­cji bez­po­śred­niość.

Teraz patrzę, jak Fred­die idzie do łazienki, żeby wziąć prysz­nic, po dro­dze zdej­mu­jąc śnież­no­białą koszulę z wie­szaka.

– Nie chcę zape­szać, ale myślę, że to klep­niemy – mówi, roz­ma­wia­jąc z kimś z pracy. Trzyma tele­fon mię­dzy policz­kiem a ramie­niem i zdej­muje bie­li­znę z suszarki. Patrzę na jego typowe ruchy i uśmie­cham się nie­pew­nie, gdy spo­gląda na mnie i prze­wraca oczami, dając mi do zro­zu­mie­nia, że marzy o tym, by już zakoń­czyć tę roz­mowę.

W końcu znika w łazience, a ja sia­dam i zrzu­cam z sie­bie koł­drę, kiedy sły­szę, że bie­rze szybki prysz­nic.

– Co się ze mną dzieję – szep­czę sama do sie­bie, opusz­cza­jąc ostroż­nie stopy na pod­łogę niczym pacjent po ope­ra­cji na otwar­tym sercu. Tak się czuję. Jakby ktoś otwo­rzył mi klatkę pier­siową i spra­wił, że moje serce znowu pra­cuje.

– Nie wie­rzę w bajeczki ani magiczne fasolki – mam­ro­czę, przy­gry­za­jąc dolną wargę aż do krwi.

Fred­die wycho­dzi z zapa­ro­wa­nej łazienki. Wpy­cha koszulę do spodni i je zapina.

– Będę leciał – mówi, się­ga­jąc po tele­fon. – Wsta­wię wodę, dasz radę zro­bić sobie her­batę? Jak pobie­gnę, to zdążę jesz­cze na pociąg.

Wybra­li­śmy ten dom wła­śnie na wypa­dek takich sce­na­riu­szy. Poran­ków, pod­czas któ­rych jeste­śmy spóź­nieni do pracy, ale na szczę­ście dwo­rzec jest tuż za rogiem. Praca w cen­trum Bir­ming­ham pochła­nia więk­szość czasu Fred­diego, dla­tego im mniej go mar­nuje na dojazd, tym lepiej. Moja trasa do miej­sco­wego ratu­sza, w któ­rym pra­cuję, jest znacz­nie krót­sza. Dzie­sięć minut i jestem na par­kingu. Uwiel­biam tę budowlę, wygląda jak wyjęta z ksią­żek dla dzieci. Podobno to naj­star­szy budy­nek w mia­steczku. Został zbu­do­wany z muru pru­skiego i jest odro­binę krzywy. Stoi na końcu głów­nej ulicy, na któ­rej więk­szość budyn­ków repre­zen­tuje ten sam styl archi­tek­to­niczny. Miesz­kamy w bar­dzo sta­rym mia­steczku Shrop­shire, któ­rego miesz­kańcy są nie­zwy­kle dumni z wpisu do Księgi Sądu Osta­tecz­nego. Dużo można powie­dzieć o dora­sta­niu w tak zży­tej spo­łecz­no­ści. Wiele rodzin mieszka tu od poko­leń, od koły­ski aż po grób. Łatwo odrzu­cić war­tość cze­goś takiego z powodu przy­tła­cza­ją­cego faktu, że wszy­scy wszystko o sobie wie­dzą, ale jest w tym też coś wspa­nia­łego i pocie­sza­ją­cego, szcze­gól­nie gdy ktoś ze spo­łecz­no­ści wpada w tara­paty.

Ale nie tylko loka­li­za­cja zde­cy­do­wała o kup­nie tego domu. Oglą­da­li­śmy go pew­nego week­endu w wio­senny pora­nek, kiedy słońce było na ide­al­nej wyso­ko­ści, żeby w naj­lep­szym świe­tle poka­zać ściany z kamie­nia w kolo­rze miodu i głę­bo­kie okno wyku­szowe. Usy­tu­owa­nie domu pośrodku rzędu sze­re­gow­ców oka­zało się bar­dzo kło­po­tliwe przy urzą­dza­niu, ponie­waż nie ma w nim ani jed­nej pro­stej ściany ani drzwi. Dodaje mu to jesz­cze więk­szego uroku, o czym za każ­dym razem prze­ko­ny­wa­łam Fred­diego, gdy wście­kły ude­rzał w odkryte belki nośne w kuchni. Lubię myśleć, że wystrój – z gołymi deskami i przy­tul­nym zagra­ce­niem – przy­po­mina domek boha­terki filmu _Holi­day_, gra­nej przez Kate Win­slet. Dąży­łam do takiego wystroju, prze­szu­ku­jąc stra­gany i pchle targi. Gdzie­nie­gdzie widać wpływ Fred­diego, który pre­fe­ruje nowo­cze­śniej­sze wypo­sa­że­nie, ale w tej bitwie był z góry ska­zany na porażkę; moje oko sroki zawsze wypa­trzy ładne rze­czy, a umie­jęt­no­ści w prze­glą­da­niu Pin­te­re­stu stoją na wyso­kim pozio­mie.

Kilka dni temu, kiedy zmu­si­łam się do wcią­gnię­cia na sie­bie cze­goś nor­mal­nego i wysko­cze­nia do mono­po­lo­wego po zapas wina, ude­rzyło mnie, że nie mam ochoty wra­cać do domu. Pierw­szy raz poczu­łam coś takiego, odkąd ode­bra­li­śmy klu­cze. Serce mi pękło, gdy zda­łam sobie sprawę, że dom prze­stał być dla mnie azy­lem. Ni­gdy nie roz­wa­ży­ła­bym jego sprze­daży, ale w tam­tej chwili byłam roz­darta i musia­łam zro­bić dwa kółka wokół placu zabaw, zanim zde­cy­do­wa­łam się wró­cić. Co cie­kawe, potem, kiedy już weszłam do środka, nie wyobra­ża­łam sobie, jak mogła­bym go opu­ścić. Jestem cho­dzącą sprzecz­no­ścią – nic dziw­nego, że rodzina tak się o mnie mar­twi.

To był nasz dom, a teraz należy tylko do mnie, cho­ciaż nie cie­szy mnie, że w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat jestem wolna od kre­dytu hipo­tecz­nego, skoro nie ma ze mną Fred­diego. W tam­tym cza­sie wyda­wało nam się, że doradca finan­sowy naciąga nas na ubez­pie­cze­nie; pomysł, że któ­re­muś z nas mogłoby się coś stać, wyda­wał się nie­do­rzeczny. Jak cudow­nie, że czu­li­śmy się tak pew­nie. Wyry­wam się z tych myśli, uświa­da­mia­jąc sobie, że znowu jestem bli­ska pła­czu. Fred­die patrzy na mnie badaw­czo.

– Wszystko okej? – pyta, obej­mu­jąc moją twarz dłońmi i gła­dząc kciu­kiem kość policz­kową.

Kiwam głową i odwra­cam twarz w taki spo­sób, żeby dotknąć ustami wewnętrz­nej czę­ści jego dłoni, a on całuje mnie w czoło.

– Dzielna dziew­czyna – szep­cze. – Kocham cię.

Jak­kol­wiek nie­godne się to wydaje, mam ochotę przy­trzy­mać go i bła­gać, żeby mnie nie zosta­wiał, ale nie robię tego. Jeśli ma to być moje ostat­nie wspo­mnie­nie nas razem, chcę, żeby było jak naj­lep­sze. Dla­tego wstaję, chwy­tam klapy mary­narki, którą Fred­die ma na sobie, i wpa­truję się w jego piękne zna­jome nie­bie­skie oczy.

– Jesteś miło­ścią mojego życia, Fred­die Hun­te­rze – mówię, sta­ra­jąc się powstrzy­mać drże­nie w gło­sie.

Fred­die nachyla się, żeby mnie poca­ło­wać.

– Kocham cię bar­dziej niż Keirę Kni­gh­tley. – Śmieje się cicho, bawiąc się w naszą grę.

– Aż tak, hę? – pytam, sze­roko otwie­ra­jąc oczy, ponie­waż zazwy­czaj zaczy­namy z niż­szej półki, powoli prze­cho­dząc do głów­nych postaci; w jego przy­padku Keiry Kni­gh­tley, a w moim Ryana Rey­noldsa.

– Aż tak – odpo­wiada, sprze­da­jąc mi buziaka, po czym wyco­fuje się z sypialni.

Czuję nara­sta­jącą panikę i zbiera mi się na wymioty. Pod­wi­jam palce u stóp, żeby powstrzy­mać się od pobie­gnię­cia za nim. Sły­szę jego kroki na scho­dach, a potem dźwięk zamy­ka­nia drzwi wej­ścio­wych. Pod­bie­gam do okna w sypialni, żeby popa­trzeć, jak idzie za róg. Za późno otwie­ram okno, zbyt długo szar­pa­łam się ze sta­rymi zawia­sami. Wołam go po imie­niu, cho­ciaż wiem, że mnie nie usły­szy. Dla­czego pozwo­li­łam mu wyjść? Co jeśli już ni­gdy go nie znajdę? Opie­ram się o para­pet i patrzę na jego plecy. Czuję, że zaraz się roz­pły­nie, ale on naj­zwy­czaj­niej znika za rogiem. Sku­piony na swo­ich spra­wach zmie­rza do kor­po­ra­cyj­nego klienta, do dziew­czyny z peronu czwar­tego i do wszyst­kich tych miejsc, w któ­rych ja nie mogę być.Jawa. Piątek, 11 maja

Jawa

Pią­tek, 11 maja

Kiedy się budzę, mam spo­coną twarz, a w ustach posmak krwi. Chwy­tam za tele­fon i z tego, co widzę w odbi­ciu na ekra­nie, dość mocno prze­gry­złam dolną wargę: dostrze­gam ślad po ugry­zie­niu, a usta są spuch­nięte jak po źle wstrzyk­nię­tym botok­sie. Zazwy­czaj pre­zen­tuję się lepiej – Fred­die na pewno zażar­to­wałby, że przy­po­mi­nam roz­dymkę.

Fred­die. Zamy­kam oczy. Hiper­re­alizm tego snu, czy cokol­wiek to było, pozba­wił mnie tchu. Obraz był tak wyraźny, jak­bym patrzyła na ekran naj­now­szego i naj­droż­szego tele­wi­zora: ostrzej­sze kolory i kra­wę­dzie oraz czyst­szy dźwięk. Naj­wyż­sza jakość, jak oglą­da­nie filmu w kinie IMAX. Nie, bar­dziej, jak gra­nie w tym fil­mie. Nie­moż­liwe, że to nie działo się naprawdę. Fred­die żył, wziął prysz­nic, wybiegł spóź­niony do pracy i rzu­cał żarty o uczu­ciu do Keiry Kni­gh­tley.

Inten­syw­nie sta­ram się przy­po­mnieć sobie, czy przed śmier­cią wspo­mi­nał o kor­po­ra­cyj­nym klien­cie pro­du­ku­ją­cym kap­sułki z kawą, ale jestem pewna, że o niczym takim nie mówił; tak jakby przez te pięć­dzie­siąt sie­dem dni jego życie toczyło się wła­snym torem i zała­twiał inte­resy z dala od mojego świata.

Jesz­cze raz czuję ogromną potrzebę odda­nia się w obję­cia snu i powrotu do rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej jego serce wciąż bije, a on zdo­bywa branżę rekla­mową w gar­ni­tu­rze z błysz­czą­cymi spin­kami do man­kie­tów i z zabój­czym uśmie­chem. Jesz­cze zeszłej nocy z całych sił bro­ni­łam się przed wej­ściem do łóżka, a dzi­siaj nie mam ochoty z niego wyjść i roz­po­cząć nowego dnia. Przez dobre pięt­na­ście minut pró­bo­wa­łam prze­ko­nać samą sie­bie, że opusz­cze­nie sypialni nie jest takim złym pomy­słem. Osta­tecz­nie idę ze sobą na układ: jeśli wstanę i w miarę nor­mal­nie spę­dzę ten pią­tek, umyję się, coś zjem, a może nawet na chwilę wyjdę z domu, to będę mogła wziąć kolejną pigułkę. Zjem wcze­śniej­szą kola­cję, wrócę do łóżka i może, ale tylko może, będzie mi dane spę­dzić wie­czór z miło­ścią mojego życia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: