- W empik go
Podziemia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2019
Ebook
23,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Podziemia - ebook
Przez całe podziemia przetoczył się porywisty podmuch lodowatego powietrza. Olbrzymie tumany gęstego kurzu wzbiły się w górę, jakby ożywione owym piekielnym tchnieniem, układając się w różnego rodzaju upiorne kształty. Przewrócona lampa zgasła, a następnie z głośnym brzękiem upadła na kamienne podłoże.
Jest jesień 1890 roku. Na zaproszenie swego przełożonego, właściciela dobrze prosperującego domu bankowego, młody buchalter Mateusz Garstka porzuca obskurne lokum na poddaszu jednej z krakowskich kamienic i wprowadza się do starej, malowniczej willi, usytuowanej na obrzeżach miasta. Szybko jednak orientuje się, że propozycja nie była całkowicie bezinteresowna, a zabytkowy budynek kryje w sobie niejedną przerażającą tajemnicę.
Tytułowe Podziemia to nie tylko mroczny obszar, który rozciąga się pod willą Topolskich, lecz także upiorna rzeczywistość skrywana za szczelną zasłoną prestiżu, zaufania oraz wysokiej pozycji społecznej.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-722-3 |
Rozmiar pliku: | 629 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Drzwi do piwnicy ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Ostrożnie, trzymając się śliskiej ściany, Tamara Topolska postawiła pierwszy krok w dół. Stopa zniknęła w mroku, tak jakby została przezeń wessana już na zawsze. Za drugim krokiem granica przesunęła się jeszcze dalej i podziemna czeluść pochłonęła częściowo brzeg ciemnozielonej sukni.
– Hekate! – zawołała.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero po prawie minucie z czarnych odmętów dobiegł długi jęk, łudząco podobny do kwilenia niemowlęcia.
– Hekate, chodźże do pani! – odezwała się ponownie Tamara. – Gdzieś ty się znowu zapuściła? Wracaj natychmiast!
Tym razem nie usłyszała nic.
Zeszła zatem jeszcze niżej, stopniowo pogrążając się w oceanie bezkresnej czerni, który, sekunda po sekundzie, pożerał ją całą. Nawet trzymana przez nią lampa ze swym mdłym światłem nie była w stanie powstrzymać owego procesu stopniowego znikania.
– Hekate? – zawołała już ciszej.
Za chwilę ten sam jęk, jeszcze dłuższy i smutniejszy niż poprzednio, przeszył gęstą ciemność niczym ostra strzała. Pani Topolska zeszła więc na sam dół, unosząc lampę w powietrzu. Jej ciemne, prawie czarne włosy zespoliły się z wszechobecnym mrokiem, stając się jego integralną częścią. Widoczna pozostała jedynie twarz, tak blada, że przypominała bardziej oblicze zjawy niż istoty ludzkiej.
Coś błysnęło w oddali. Były to dwa lśniące punkty, które łagodnie dryfowały w ciemnościach na podobieństwo świetlików poruszających się na wspólnej, niewidzialnej osi. Znów rozległ się jęk. Tym razem zabrzmiał on bliżej i z bezkresnej, wilgotnej otchłani wynurzyła się drobna istota o płynnych, eleganckich ruchach.
– Hekate, ty nieznośna kocico! – westchnęła Tamara.
Schyliła się, by wziąć zwierzę na ręce, a następnie ucałowała lśniące futerko. Szybko biło pod nim małe serce. Hekate, wygodnie rozciągnięta na jej ramieniu, rytmicznie zatapiała pazury w skórze pani Topolskiej.
– Nigdy więcej tam nie uciekaj!
Kotka odpowiedziała swej pani głośnym mruczeniem. Sprawiło ono, że odczuwany przez nią niepokój zaczął zanikać, ustępując miejsca senności.
Jedną ręką tuląc do siebie zwierzę, drugą trzymając lampę, Tamara obejrzała się w tył po raz ostatni, i wówczas stało się coś zupełnie niespodziewanego: jej percepcja ciemności, dotąd przepojona przesądnym lękiem, uległa całkowitej zmianie. Piwniczny mrok, dotąd tak odpychający oraz budzący grozę, zaczął ją teraz przyciągać. Chłonęła go oczyma niczym magiczny eliksir, nie mogąc się nasycić jego nieprzeniknioną, czarną słodyczą.Rozdział 1. Przyjcie u baronowej von Redlich
Był 8 października 1890. Jak zwykle w pierwszą środę miesiąca, baronowa Othilia von Redlich, i – wbrew własnym zapewnieniom – mocno spolonizowana austriacka arystokratka, urządziła wspaniałe przyjęcie dla grona swych najbliższych znajomych. Nie było ich wielu, lecz za to każda z tych osób cieszyła się w Krakowie pewną renomą, i każda z innego powodu.
Jedynie Mateusz Garstka, dwudziestosześcioletni pracownik Galicyjskiego Domu Bankowego, był tu zupełnie nowy. Oszołomiony panującym w pałacu przepychem, którego nie brakło także na stole, wodził oczyma po bajecznie udekorowanym otoczeniu, a także po szykownych strojach współbiesiadników.
– Wnioskuję, mój przyjacielu, żeś nigdy nie przebywał w podobnym miejscu – zagaił siedzący obok niego Klemens Topolski, właściciel i dyrektor wspomnianego banku.
Mateusz pokręcił głową z nieśmiałym uśmiechem.
– Czasem odnoszę wrażenie, że dla miłej baronowej czas zatrzymał się gdzieś w osiemnastym wieku, zanim jej zbłąkana dusza zdążyła się urodzić nie w tym ciele, w którym powinna – szepnął ponownie Topolski.
To mówiąc, spojrzał dyskretnie na wysoko upięte, mlecznobiałe włosy arystokratki. Sporadycznie wpleciono w nie drobne, ciemnopurpurowe kwiaty. Łagodne rysy oraz rozmarzone oczy starej damy sprawiały wrażenie wyjętych z dworskiego portretu namalowanego przed ponad stu laty. Promieniował z nich dziwny smutek, charakterystyczny dla ludzi, którzy, choć przeżyli swe życie w dostatku, wewnątrz okrutnie cierpieli, ku własnemu wstydowi i zgorszeniu.
Mateusz pomyślał o swej matce. Pomimo że w niczym nie przypominała wielkiej damy, jaką była baronowa, jednakże spojrzenie miała dokładnie takie samo, pełne słodkiej niemocy. Zawsze wprawiało go to w melancholię: spojrzenie ptaka uwięzionego w za ciasnej klatce. Uczucie to wzrosło, gdy ukradkiem zahaczył wzrokiem o siedzącego obok Othilii barona Dietmara von Redlicha, starszego pana o minie zadowolonego despoty.
– Jak więc, Garstka, przemyślałeś już moją propozycję? – odezwał się ponownie Topolski, wyrywając Mateusza z głębokiej zadumy.
Ten z opóźnieniem oderwał wzrok od von Redlicha i skierował go na swego rozmówcę.
– Owszem – potwierdził nieśmiało.
– Rozumiem, że rezultat twoich przemyśleń jest dla nas wszystkich korzystny.
Chłopak skinął głową.
– Nie pożałujesz, Garstka – zapewnił Klemens, po czym mocno uścisnął pod stołem jego spoconą ze zdenerwowania dłoń.
Młody buchalter uśmiechnął się niepewnie. Myśli kłębiły mu się w mózgu niczym stado zagubionych ptaków, które, odłączone od klucza przez niespodziewany poryw północnego wiatru, zbłądziły pośród gęstych chmur. Wciąż żywo pamiętał pokazane mu przed kilkoma dniami przez Topolskiego, prostokątne zdjęcie w miniaturze przedstawiające czarnowłosą kobietę o wyrazistych, lecz jednocześnie subtelnych, niepokojąco pięknych rysach twarzy. Jej wielkie, prawdopodobnie czarne lub piwne oczy spoglądały na niego z taką przenikliwością, jakby ich właścicielka, wydostawszy się ze zdjęcia, nagle zmaterializowała się tu i teraz, siedząc dokładnie na miejscu zajmowanym w rzeczywistości przez Othilię von Redlich. Dojrzałe piękno baronowej w dziwny sposób przenikało się z bijącym z fotografii gęstym, melancholijnym urokiem młodej kobiety.
Mateusza ogarnęło dziwne uczucie.
– Oczywiście, że się zgadzam – sformalizował swą akceptację z opóźnieniem, chcąc ją potwierdzić jak najwyraźniej i jak najbardziej oczywiście.
– Lubię cię, Garstka – wyznał Topolski. – Lubię takich szczerych ludzi jak ty. Takich, którzy namyślają się w nieskończoność, a potem ich opór lub entuzjazm jest wprost proporcjonalny do intensywności przemyśleń. To mit, że nasz fach wymaga jedynie spokoju i opanowania. Spokój – tak, opanowanie – oczywiście. Ale nie bez pasji. Bez tego nie ma nic, z przedsięwzięcia zostają zgliszcza.
– Czyżbyś chciał powiedzieć, że przedsięwzięcia odzwierciedlają prywatne postawy swych autorów? – zapytał Mateusz.
– Tak, to właśnie chcę powiedzieć. I chciałbym, żebyś to zapamiętał.
Garstka znów przypomniał sobie twarz kobiety ze zdjęcia. Zrobiło mu się duszno.
– Podzielam twoją opinię, Klemensie – przyznał. – Życie bez pasji jest pozbawione sensu. Można je chyba tylko porównać do pogrzebania żywcem.
Topolski lekko zbladł, tak jakby nagle o czymś sobie przypomniał.
– Lepiej bym tego nie ujął – powiedział po chwili krótkiej zadumy, odzyskując swą zwyczajną energię.
Po tych słowach uniósł kryształowy kielich pełen słodkiego, musującego wina.
– Za pasję! – wzniósł toast.
– Za pasję! – dołączył Dietmar von Redlich.
– Za pasję! – powtórzył chór pozostałych gości.
Othilia uśmiechnęła się nostalgicznie.
Dalszą część przyjęcia Mateusz spędził pogrążony w zamyśleniu. Co pewien czas wyrywały go z tego stanu wybuchy spontanicznego śmiechu oraz pytania skierowane bezpośrednio do niego, na które nie wypadało nie udzielić choćby zupełnie zdawkowej odpowiedzi.
– Jak się panu pracuje u pana Topolskiego? – zagaiła jedna ze starszych dam, siedząca w pobliżu Othilii von Redlich.
– Znakomicie – odparł.
– Jest pan taki młody, przed panem wielkie perspektywy, kariera… – odezwał się siedzący obok damy elegancko ubrany starszy mężczyzna.
– Przy takim protektorze pójdzie panu jak z płatka! – zawtórowała chrapliwym szeptem młoda, lecz przedwcześnie zasuszona sąsiadka owej pary. Jej specyficzna toaleta skojarzyła się Mateuszowi z mumią owiniętą w połyskujące, satynowe bandaże.
– Z pewnością – potwierdził z grzecznym uśmiechem.
Ograniczając swój udział w rozmowie do absolutnego minimum, zstępował coraz głębiej w odmęty fantazji, wyobrażając sobie już to słynną willę Topolskiego (której – choć z bankierem byli na „ty” – nigdy nie widział osobiście), już to salon, już to gabinet. Najbardziej jednak zaprzątała mu głowę postać Tamary, gdyż tak właśnie miała na imię tajemnicza kobieta uwieczniona przez fotografa w prostokątnej miniaturze. Jej intensywne spojrzenie zdawało się penetrować aż do głębi jego duszy.
Jedyną osobą – oprócz samej baronowej – na którą zwrócił uwagę tego wieczoru, był pewien mężczyzna około lat czterdziestu pięciu. Człowiek ten raz po raz wtrącał w rozmowę krótkie, nieco sarkastyczne uwagi. Dystans, jaki wokół siebie wytwarzał, dawał się odczuć niemal fizycznie, niczym niewidzialna bariera chłodu odgradzająca go od pozostałych uczestników przyjęcia.
Othilię von Redlich traktował z niebywałą rewerencją, graniczącą prawie ze służalczym uniżeniem. W każdym skierowanym do niej zdaniu zręcznie ukrywał wyrafinowany komplement. Stopniowo omotywał w ten sposób wiekową arystokratkę – niczym pająk muchę – lepką nicią pochlebstwa, wytwarzając wokół niej szczelny, jedwabisty kokon, z którego nie było już ucieczki.
W Mateuszu człowiek ten wzbudził jednocześnie fascynację i grozę. Jego kamienna twarz (nieco postarzona, do złudzenia przypominałaby upiorną maskę Il Commendatore z opery Mozarta), nie wyrażała żadnych emocji, z wyjątkiem sztucznego podziwu dla niebywałej mądrości, urody oraz wszelakich cnót baronowej. Na resztę obecnych na przyjęciu gości spoglądał natomiast z ironiczną pobłażliwością, plasując się samozwańczo wysoko ponad nimi.
– Nie mogę odżałować pańskiego ostatniego wykładu – zwróciła się doń Othilia, unosząc brwi nad swym cienkim, kościstym nosem. – Podobno mówił pan o prehistorycznych owadach...
– Nie ma pani czego żałować, baronowo von Redlich – odparł z pełnym galanterii uśmiechem.
– Jak to?
– Ten wykład adresowany był do szerokiego grona słuchaczy. Dla pani, z wiedzą, jaką pani posiada w temacie, przygotowałem coś lepszego: prywatne spotkanie w katedrze. Tylko pani, ja i eksponaty, dostępne tylko dla pani.
Na te słowa zgaszone dotąd oczy Othilii rozbłysły jasnym światłem, na podobieństwo dziecka, któremu obiecano wymarzony prezent.
– Ależ panie profesorze! – zawołała głosem pełnym entuzjazmu. – Tyle kłopotu tylko dlatego, że akurat w dniu wykładu zmogła mnie migrena!
– Taki kłopot to dla mnie najwyższa przyjemność – odrzekł mężczyzna, spoglądając na nią spod swych gęstych, lekko szpakowatych brwi.
Kwaśny uśmiech na twarzy Dietmara von Redlicha nie zdołał zmniejszyć jego pewności siebie. Zdawała się ona nie tylko nie maleć, lecz wzrastać wprost proporcjonalnie do spłycania się wytwornego small talk.
– Powoli zaczynam rozumieć pański fenomen, Herr Hildebrand – skomentował baron, celowo opuszczając tytuł akademicki.
– Słucham, panie baronie – zwrócił się doń przyjaźnie naukowiec, wciąż z tą samą, niewzruszoną miną.
Arystokrata nie odpowiedział, pozostawiając swój komentarz w sferze enigmatycznej wieloznaczności. Kilka osób, w tym Klemens Topolski, uśmiechnęło się dyskretnie. Othilia natomiast posmutniała, spuszczając wzrok w wyrazie wstydliwej rezygnacji. Jej poorane siatką drobnych zmarszczek policzki płonęły teraz żywym ogniem. Na ten widok Mateusz poczuł bolesne ściśnięcie w gardle.
Profesor Hildebrand tymczasem zdawał się niczego nie zauważać. Wodził po ogromnej jadalni swym kamiennym wzrokiem, tak jakby poszukiwał wśród pozostałych gości śmiałka, który odważyłby się stawić mu czoło w pojedynku na panowanie nad emocjami.
– Ciekawe spostrzeżenie… „Mój fenomen”… – podchwycił z właściwym sobie sarkazmem w głosie.
Baronowa von Redlich, wciąż zawstydzona, nie odrywała wzroku od kryształowego kielicha i pozostałej na jego dnie odrobiny czerwonego wina. Mateuszowi skojarzyło się ono z zakrzepłą krwią. Dreszcz grozy przebiegł mu po plecach. Tymczasem zimne, spokojne oczy profesora Hildebranda zwróciły się właśnie w jego stronę, drążąc źrenice niczym dwa sztylety wyciosane z lodu.
Drzwi do piwnicy ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Ostrożnie, trzymając się śliskiej ściany, Tamara Topolska postawiła pierwszy krok w dół. Stopa zniknęła w mroku, tak jakby została przezeń wessana już na zawsze. Za drugim krokiem granica przesunęła się jeszcze dalej i podziemna czeluść pochłonęła częściowo brzeg ciemnozielonej sukni.
– Hekate! – zawołała.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero po prawie minucie z czarnych odmętów dobiegł długi jęk, łudząco podobny do kwilenia niemowlęcia.
– Hekate, chodźże do pani! – odezwała się ponownie Tamara. – Gdzieś ty się znowu zapuściła? Wracaj natychmiast!
Tym razem nie usłyszała nic.
Zeszła zatem jeszcze niżej, stopniowo pogrążając się w oceanie bezkresnej czerni, który, sekunda po sekundzie, pożerał ją całą. Nawet trzymana przez nią lampa ze swym mdłym światłem nie była w stanie powstrzymać owego procesu stopniowego znikania.
– Hekate? – zawołała już ciszej.
Za chwilę ten sam jęk, jeszcze dłuższy i smutniejszy niż poprzednio, przeszył gęstą ciemność niczym ostra strzała. Pani Topolska zeszła więc na sam dół, unosząc lampę w powietrzu. Jej ciemne, prawie czarne włosy zespoliły się z wszechobecnym mrokiem, stając się jego integralną częścią. Widoczna pozostała jedynie twarz, tak blada, że przypominała bardziej oblicze zjawy niż istoty ludzkiej.
Coś błysnęło w oddali. Były to dwa lśniące punkty, które łagodnie dryfowały w ciemnościach na podobieństwo świetlików poruszających się na wspólnej, niewidzialnej osi. Znów rozległ się jęk. Tym razem zabrzmiał on bliżej i z bezkresnej, wilgotnej otchłani wynurzyła się drobna istota o płynnych, eleganckich ruchach.
– Hekate, ty nieznośna kocico! – westchnęła Tamara.
Schyliła się, by wziąć zwierzę na ręce, a następnie ucałowała lśniące futerko. Szybko biło pod nim małe serce. Hekate, wygodnie rozciągnięta na jej ramieniu, rytmicznie zatapiała pazury w skórze pani Topolskiej.
– Nigdy więcej tam nie uciekaj!
Kotka odpowiedziała swej pani głośnym mruczeniem. Sprawiło ono, że odczuwany przez nią niepokój zaczął zanikać, ustępując miejsca senności.
Jedną ręką tuląc do siebie zwierzę, drugą trzymając lampę, Tamara obejrzała się w tył po raz ostatni, i wówczas stało się coś zupełnie niespodziewanego: jej percepcja ciemności, dotąd przepojona przesądnym lękiem, uległa całkowitej zmianie. Piwniczny mrok, dotąd tak odpychający oraz budzący grozę, zaczął ją teraz przyciągać. Chłonęła go oczyma niczym magiczny eliksir, nie mogąc się nasycić jego nieprzeniknioną, czarną słodyczą.Rozdział 1. Przyjcie u baronowej von Redlich
Był 8 października 1890. Jak zwykle w pierwszą środę miesiąca, baronowa Othilia von Redlich, i – wbrew własnym zapewnieniom – mocno spolonizowana austriacka arystokratka, urządziła wspaniałe przyjęcie dla grona swych najbliższych znajomych. Nie było ich wielu, lecz za to każda z tych osób cieszyła się w Krakowie pewną renomą, i każda z innego powodu.
Jedynie Mateusz Garstka, dwudziestosześcioletni pracownik Galicyjskiego Domu Bankowego, był tu zupełnie nowy. Oszołomiony panującym w pałacu przepychem, którego nie brakło także na stole, wodził oczyma po bajecznie udekorowanym otoczeniu, a także po szykownych strojach współbiesiadników.
– Wnioskuję, mój przyjacielu, żeś nigdy nie przebywał w podobnym miejscu – zagaił siedzący obok niego Klemens Topolski, właściciel i dyrektor wspomnianego banku.
Mateusz pokręcił głową z nieśmiałym uśmiechem.
– Czasem odnoszę wrażenie, że dla miłej baronowej czas zatrzymał się gdzieś w osiemnastym wieku, zanim jej zbłąkana dusza zdążyła się urodzić nie w tym ciele, w którym powinna – szepnął ponownie Topolski.
To mówiąc, spojrzał dyskretnie na wysoko upięte, mlecznobiałe włosy arystokratki. Sporadycznie wpleciono w nie drobne, ciemnopurpurowe kwiaty. Łagodne rysy oraz rozmarzone oczy starej damy sprawiały wrażenie wyjętych z dworskiego portretu namalowanego przed ponad stu laty. Promieniował z nich dziwny smutek, charakterystyczny dla ludzi, którzy, choć przeżyli swe życie w dostatku, wewnątrz okrutnie cierpieli, ku własnemu wstydowi i zgorszeniu.
Mateusz pomyślał o swej matce. Pomimo że w niczym nie przypominała wielkiej damy, jaką była baronowa, jednakże spojrzenie miała dokładnie takie samo, pełne słodkiej niemocy. Zawsze wprawiało go to w melancholię: spojrzenie ptaka uwięzionego w za ciasnej klatce. Uczucie to wzrosło, gdy ukradkiem zahaczył wzrokiem o siedzącego obok Othilii barona Dietmara von Redlicha, starszego pana o minie zadowolonego despoty.
– Jak więc, Garstka, przemyślałeś już moją propozycję? – odezwał się ponownie Topolski, wyrywając Mateusza z głębokiej zadumy.
Ten z opóźnieniem oderwał wzrok od von Redlicha i skierował go na swego rozmówcę.
– Owszem – potwierdził nieśmiało.
– Rozumiem, że rezultat twoich przemyśleń jest dla nas wszystkich korzystny.
Chłopak skinął głową.
– Nie pożałujesz, Garstka – zapewnił Klemens, po czym mocno uścisnął pod stołem jego spoconą ze zdenerwowania dłoń.
Młody buchalter uśmiechnął się niepewnie. Myśli kłębiły mu się w mózgu niczym stado zagubionych ptaków, które, odłączone od klucza przez niespodziewany poryw północnego wiatru, zbłądziły pośród gęstych chmur. Wciąż żywo pamiętał pokazane mu przed kilkoma dniami przez Topolskiego, prostokątne zdjęcie w miniaturze przedstawiające czarnowłosą kobietę o wyrazistych, lecz jednocześnie subtelnych, niepokojąco pięknych rysach twarzy. Jej wielkie, prawdopodobnie czarne lub piwne oczy spoglądały na niego z taką przenikliwością, jakby ich właścicielka, wydostawszy się ze zdjęcia, nagle zmaterializowała się tu i teraz, siedząc dokładnie na miejscu zajmowanym w rzeczywistości przez Othilię von Redlich. Dojrzałe piękno baronowej w dziwny sposób przenikało się z bijącym z fotografii gęstym, melancholijnym urokiem młodej kobiety.
Mateusza ogarnęło dziwne uczucie.
– Oczywiście, że się zgadzam – sformalizował swą akceptację z opóźnieniem, chcąc ją potwierdzić jak najwyraźniej i jak najbardziej oczywiście.
– Lubię cię, Garstka – wyznał Topolski. – Lubię takich szczerych ludzi jak ty. Takich, którzy namyślają się w nieskończoność, a potem ich opór lub entuzjazm jest wprost proporcjonalny do intensywności przemyśleń. To mit, że nasz fach wymaga jedynie spokoju i opanowania. Spokój – tak, opanowanie – oczywiście. Ale nie bez pasji. Bez tego nie ma nic, z przedsięwzięcia zostają zgliszcza.
– Czyżbyś chciał powiedzieć, że przedsięwzięcia odzwierciedlają prywatne postawy swych autorów? – zapytał Mateusz.
– Tak, to właśnie chcę powiedzieć. I chciałbym, żebyś to zapamiętał.
Garstka znów przypomniał sobie twarz kobiety ze zdjęcia. Zrobiło mu się duszno.
– Podzielam twoją opinię, Klemensie – przyznał. – Życie bez pasji jest pozbawione sensu. Można je chyba tylko porównać do pogrzebania żywcem.
Topolski lekko zbladł, tak jakby nagle o czymś sobie przypomniał.
– Lepiej bym tego nie ujął – powiedział po chwili krótkiej zadumy, odzyskując swą zwyczajną energię.
Po tych słowach uniósł kryształowy kielich pełen słodkiego, musującego wina.
– Za pasję! – wzniósł toast.
– Za pasję! – dołączył Dietmar von Redlich.
– Za pasję! – powtórzył chór pozostałych gości.
Othilia uśmiechnęła się nostalgicznie.
Dalszą część przyjęcia Mateusz spędził pogrążony w zamyśleniu. Co pewien czas wyrywały go z tego stanu wybuchy spontanicznego śmiechu oraz pytania skierowane bezpośrednio do niego, na które nie wypadało nie udzielić choćby zupełnie zdawkowej odpowiedzi.
– Jak się panu pracuje u pana Topolskiego? – zagaiła jedna ze starszych dam, siedząca w pobliżu Othilii von Redlich.
– Znakomicie – odparł.
– Jest pan taki młody, przed panem wielkie perspektywy, kariera… – odezwał się siedzący obok damy elegancko ubrany starszy mężczyzna.
– Przy takim protektorze pójdzie panu jak z płatka! – zawtórowała chrapliwym szeptem młoda, lecz przedwcześnie zasuszona sąsiadka owej pary. Jej specyficzna toaleta skojarzyła się Mateuszowi z mumią owiniętą w połyskujące, satynowe bandaże.
– Z pewnością – potwierdził z grzecznym uśmiechem.
Ograniczając swój udział w rozmowie do absolutnego minimum, zstępował coraz głębiej w odmęty fantazji, wyobrażając sobie już to słynną willę Topolskiego (której – choć z bankierem byli na „ty” – nigdy nie widział osobiście), już to salon, już to gabinet. Najbardziej jednak zaprzątała mu głowę postać Tamary, gdyż tak właśnie miała na imię tajemnicza kobieta uwieczniona przez fotografa w prostokątnej miniaturze. Jej intensywne spojrzenie zdawało się penetrować aż do głębi jego duszy.
Jedyną osobą – oprócz samej baronowej – na którą zwrócił uwagę tego wieczoru, był pewien mężczyzna około lat czterdziestu pięciu. Człowiek ten raz po raz wtrącał w rozmowę krótkie, nieco sarkastyczne uwagi. Dystans, jaki wokół siebie wytwarzał, dawał się odczuć niemal fizycznie, niczym niewidzialna bariera chłodu odgradzająca go od pozostałych uczestników przyjęcia.
Othilię von Redlich traktował z niebywałą rewerencją, graniczącą prawie ze służalczym uniżeniem. W każdym skierowanym do niej zdaniu zręcznie ukrywał wyrafinowany komplement. Stopniowo omotywał w ten sposób wiekową arystokratkę – niczym pająk muchę – lepką nicią pochlebstwa, wytwarzając wokół niej szczelny, jedwabisty kokon, z którego nie było już ucieczki.
W Mateuszu człowiek ten wzbudził jednocześnie fascynację i grozę. Jego kamienna twarz (nieco postarzona, do złudzenia przypominałaby upiorną maskę Il Commendatore z opery Mozarta), nie wyrażała żadnych emocji, z wyjątkiem sztucznego podziwu dla niebywałej mądrości, urody oraz wszelakich cnót baronowej. Na resztę obecnych na przyjęciu gości spoglądał natomiast z ironiczną pobłażliwością, plasując się samozwańczo wysoko ponad nimi.
– Nie mogę odżałować pańskiego ostatniego wykładu – zwróciła się doń Othilia, unosząc brwi nad swym cienkim, kościstym nosem. – Podobno mówił pan o prehistorycznych owadach...
– Nie ma pani czego żałować, baronowo von Redlich – odparł z pełnym galanterii uśmiechem.
– Jak to?
– Ten wykład adresowany był do szerokiego grona słuchaczy. Dla pani, z wiedzą, jaką pani posiada w temacie, przygotowałem coś lepszego: prywatne spotkanie w katedrze. Tylko pani, ja i eksponaty, dostępne tylko dla pani.
Na te słowa zgaszone dotąd oczy Othilii rozbłysły jasnym światłem, na podobieństwo dziecka, któremu obiecano wymarzony prezent.
– Ależ panie profesorze! – zawołała głosem pełnym entuzjazmu. – Tyle kłopotu tylko dlatego, że akurat w dniu wykładu zmogła mnie migrena!
– Taki kłopot to dla mnie najwyższa przyjemność – odrzekł mężczyzna, spoglądając na nią spod swych gęstych, lekko szpakowatych brwi.
Kwaśny uśmiech na twarzy Dietmara von Redlicha nie zdołał zmniejszyć jego pewności siebie. Zdawała się ona nie tylko nie maleć, lecz wzrastać wprost proporcjonalnie do spłycania się wytwornego small talk.
– Powoli zaczynam rozumieć pański fenomen, Herr Hildebrand – skomentował baron, celowo opuszczając tytuł akademicki.
– Słucham, panie baronie – zwrócił się doń przyjaźnie naukowiec, wciąż z tą samą, niewzruszoną miną.
Arystokrata nie odpowiedział, pozostawiając swój komentarz w sferze enigmatycznej wieloznaczności. Kilka osób, w tym Klemens Topolski, uśmiechnęło się dyskretnie. Othilia natomiast posmutniała, spuszczając wzrok w wyrazie wstydliwej rezygnacji. Jej poorane siatką drobnych zmarszczek policzki płonęły teraz żywym ogniem. Na ten widok Mateusz poczuł bolesne ściśnięcie w gardle.
Profesor Hildebrand tymczasem zdawał się niczego nie zauważać. Wodził po ogromnej jadalni swym kamiennym wzrokiem, tak jakby poszukiwał wśród pozostałych gości śmiałka, który odważyłby się stawić mu czoło w pojedynku na panowanie nad emocjami.
– Ciekawe spostrzeżenie… „Mój fenomen”… – podchwycił z właściwym sobie sarkazmem w głosie.
Baronowa von Redlich, wciąż zawstydzona, nie odrywała wzroku od kryształowego kielicha i pozostałej na jego dnie odrobiny czerwonego wina. Mateuszowi skojarzyło się ono z zakrzepłą krwią. Dreszcz grozy przebiegł mu po plecach. Tymczasem zimne, spokojne oczy profesora Hildebranda zwróciły się właśnie w jego stronę, drążąc źrenice niczym dwa sztylety wyciosane z lodu.
więcej..