Podziemia III Rzeszy. Tajemnice Książa, Wałbrzycha i Szczawna-Zdroju - ebook
Podziemia III Rzeszy. Tajemnice Książa, Wałbrzycha i Szczawna-Zdroju - ebook
Frapujące dolnośląskie sekrety odsłania znakomity ich badacz i odkrywca Jerzy Rostkowski.
Dolny Śląsk to kraina tajemnic i na poły mitycznych skarbów III Rzeszy. Ukrytych w podziemiach starych zamków, w kopalnianych korytarzach, niekiedy w samych centrach dużych miast. Zamaskowane i zaminowane, do dziś dyskretnie pilnowane są przez budzących lęk zagadkowych „strażników” i polskie służby specjalne.
Laboratoria, które pracowały nad bronią jądrową i rakietami balistycznymi, zbiory muzealne, broń Werwolfu, złoto banków Rzeszy – to tylko część frapujących dolnośląskich sekretów, które w Podziemiach III Rzeszy odsłania znakomity ich badacz i odkrywca Jerzy Rostkowski. - Tadeusz Kisielewski, autor bestsellerów „Zamach”, „Zabójcy” i „Katyń”
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-858-5 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewiele osób – jeśli w ogóle ktokolwiek – zdaje sobie sprawę, że sporo zdarzeń historycznych wciąż ma wpływ – niekiedy bardzo silny – na bieżące stosunki polityczne, zarówno międzynarodowe, jak i wewnętrzne. Kiedy zaś ktoś poda przykłady takich zdarzeń, często reakcją bywa niedowierzanie: „Jak to możliwe? Czy były one aż tak ważne? To chyba przesada”. Jednak to nie przesada, lecz fakt. Najbardziej dobitnym i nie budzącym żadnych wątpliwości przykładem jest zbrodnia katyńska. Dokonana w 1940 roku przez Stalina i NKWD, przez pięćdziesiąt lat całkowicie deformowała stosunki między Warszawą a Moskwą, a później, mimo że Kreml przyznał się do jej popełnienia, miała i wciąż ma na nie przemożny wpływ. Jest to oczywiste dla każdego, kto choćby pobieżnie śledzi doniesienia mediów.
Dyskretniej na bieżące stosunki polsko-rosyjskie – a także polsko-brytyjskie – wpływa sprawa śmierci generała Sikorskiego w Gibraltarze 4 lipca 1943 roku. Moskwa była sprawcą katastrofy, w której zginął polski naczelny wódz, a Londyn obawia się posądzenia o sprawstwo. To dobry przykład, jak wiele osób wciąż wątpi, czy echo jakiegoś dawnego zdarzenia może sięgać teraźniejszości. Ciągle słychać pytania: „Czy to naprawdę był zamach? Czy polski premier był na tyle ważną postacią polityczną, aby ktoś chciał go zgładzić?”
Autor _Podziemi III Rzeszy_ również ujawnia zdarzenia historyczne silnie wpływające na teraźniejszość.
Jerzy Rostkowski nie jest historykiem, lecz specjalistą od akwizycji w handlu zagranicznym. To był przez lata jego zawód. Zarazem jednak stał się jednym z najwybitniejszych polskich eksploratorów – ludzi, których wiedza, dociekliwość, pasja i intuicja badawcza oraz niekonwencjonalne metody nierzadko prowadzą do ważnych odkryć, niejednokrotnie będących przedmiotem zazdrości zawodowych historyków.
Historycy pracują z dokumentami, czasem wychodzą z gabinetów i archiwów, by odebrać relacje od świadków interesujących ich zdarzeń. Eksploratorzy rzadko dysponują warsztatem historycznym, lecz najlepsi z nich zawsze dążą do odkrycia ważnych dokumentów oraz starają się dotrzeć do ważnych świadków. Ich metoda pracy tym się różni od metody historyków, że częściej niż w archiwach pracują w terenie, szukając głównie źródeł niepapierowych i – przede wszystkim – ludzi. By znaleźć świadków badanych wydarzeń, nie wahają się przemierzyć nawet tysięcy kilometrów i zejść pod ziemię. Często też zdarza im się wdzierać (w dosłownym tego słowa znaczeniu) tam, gdzie brak wyobraźni, przedsiębiorczości i odwagi nie pozwolił wejść historykom.
Pasją Jerzego Rostkowskiego jest Dolny Śląsk. Opublikował wiele książek opisujących uroki jego krajobrazu i architektury, a także tajemnice tego regionu. W kontekście tych ostatnich _Podziemia III Rzeszy_ nie mają jednak sobie równych. Stanowią ukoronowanie jego dotychczasowych eksploracji.
W Polsce jest bardzo liczne grono osób ekscytujących się wojennymi i powojennymi tajemnicami Dolnego Śląska. Jeszcze więcej jest tych, którzy wiedzą, że na przykład doktor inżynier Wernher von Braun był naprzód szefem programu rakietowego III Rzeszy, a ćwierć wieku później umożliwił Amerykanom podbój Księżyca. Mnóstwo ludzi wie także, że doktor medycyny Josef Mengele, „Anioł Śmierci”, był zbrodniarzem wojennym. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że profesor doktor medycyny Hubertus Strughold, którego nazywam Mengele bis, jest uznawany w Stanach Zjednoczonych za ojca medycyny kosmicznej. Jerzy Rostkowski przytacza wstrząsające dokumenty, ilustrując je nie mniej wstrząsającymi zdjęciami, potwierdzające słuszność mojego określenia. Różnica między Mengelem a Strugholdem jest zaś taka, że „Anioł Śmierci” był ścigany nawet po śmierci (jego zwłoki zidentyfikowano dopiero trzynaście lat po utonięciu), natomiast „Mengele bis” jest patronem nagrody własnego imienia za wybitne osiągnięcia w dziedzinie medycyny kosmicznej.
Akurat te informacje o Strugholdzie Jerzy Rostkowski podaje za innymi autorami, między innymi za Krzysztofem Kąkolewskim, sam jednak dokonał czegoś więcej: znalazł i sfotografował laboratoria Strugholda, komorę niskich ciśnień i inne pomieszczenia służące jego zbrodniczym doświadczeniom, a w nich między innymi wannę, w której badano ludzkie reakcje na skrajnie niskie temperatury. Żaden z polskich historyków deklarujących swoje zainteresowanie badaniem hitlerowskich zbrodni wojennych nie tylko nie może się wykazać podobnym osiągnięciem (a nie jest to jedyne osiągnięcie autora, czego można się dowiedzieć z tej książki), ale choćby inicjatywą przybliżającą go do niego.
Aby stwierdzić, dlaczego tak jest, należy wskazać na dwa aspekty pracy eksploratora, a zwłaszcza takiego, który działa na Dolnym Śląsku.
Po pierwsze, Jerzy Rostkowski i jego koledzy muszą się znać na wielu dziedzinach – jak na przykład górnictwo głębinowe, geofizyka, topografia, materiały wybuchowe, bronioznawstwo, minerstwo – i współpracować z różnorodnymi ekspertami, także uniwersyteckimi. Od tego zależy osiągnięcie celu ich licznych misji oraz ich osobiste bezpieczeństwo.
Po drugie, czego można szukać, czego można się spodziewać i co można znaleźć na Dolnym Śląsku? Innymi słowy, co ukryli tam Niemcy? Pełny przegląd tej kwestii znajdziemy u Rostkowskiego. A zatem są to fabryki broni, zwłaszcza myśliwców i rakiet, elementy niemieckiego programu atomowego, różnego rodzaju laboratoria, dokumentacja techniczna dotycząca tych dziedzin produkcji i badań, składy broni chemicznej, dzieła sztuki, złoto…
Aby eksplorować Dolny Śląsk, trzeba więc mieć szerokie pojęcie o wszystkich wymienionych tu dziedzinach oraz – co nie najmniej ważne – odwagę.
Czasem można usłyszeć sceptyczne pytania, jaką wartość miałyby obecnie wydobyte z olbrzymich skrytek niemieckie myśliwce lub rakiety? W sensie praktycznym żadną, ale mówimy tu przecież o powiększaniu naszej wiedzy historycznej jako wartości samej w sobie. Natomiast poznanie tej czy innej zamierzchłej, zdawałoby się, dokumentacji technicznej mogłoby mieć wartość praktyczną, ponieważ przynajmniej wskazywałoby na kierunek badań niemieckich uczonych. Nawet jeśli ich wysiłki z lat czterdziestych niekiedy zaprowadziły ich w ślepy zaułek poznawczy lub technologiczny, to przy obecnym stanie wiedzy mogłoby się okazać, że kontynuowanie ich drogi rokuje pomyślne efekty.
Oczywiście trudno kwestionować wartość ewentualnego wydobycia dzieł sztuki lub złota.
Wreszcie istnieje uniwersalna odpowiedź na wszelkie tego rodzaju wątpliwości. Odpowiedź ta zawiera się w pytaniu: Skoro rzeczy, które Niemcy ukryli na Dolnym Śląsku, nie mają obecnie żadnej wartości, to dlaczego są one tak pilnie strzeżone?
Że tak jest, nie ulega żadnej wątpliwości, znana jest nawet cena miesięcznego wynagrodzenia jednego ze strażników tych rzekomo bezwartościowych tajemnic. Rostkowski ją podaje. Znana jest też cena, jaką zapłacili za nadmierną ingerencję w owe tajemnice niektórzy eksploratorzy. Tą ceną było życie. Rostkowski od dawna odbiera telefony z groźbami, a osoba, która do niego dzwoni, zna treść jego rozmów prowadzonych przez telefon komórkowy i zawartość jego poczty elektronicznej.
Jestem spokojny o bezpieczeństwo Jerzego Rostkowskiego. Wszelka akcja wymierzona w niego stanowiłaby tylko głośne potwierdzenie jego racji przedstawionych w tej książce. Gdyby zaś z jakichś względów nie mógł jednak kontynuować swoich wypraw i badań eksploracyjnych, na jego miejsce weszłoby wielu jego kolegów. Może właśnie dlatego przyjaciele Rostkowskiego założyli stowarzyszenie nazwane Grupą Badawczą JR i służyli mu pomocą, gdy pisał tę książkę. W każdym razie okres względnej ciszy wokół tajemnic Dolnego Śląska skończył się wraz z jej opublikowaniem.
Tajemnice te są tajemnicami niemieckimi, amerykańskimi, sowieckimi/rosyjskimi i polskimi. Uderzająca jest ciągłość, z jaką kolejne wcielenia polskich służb specjalnych – UB, SB, UOP i ABW – oraz milicja i policja, a być może także kontrwywiad wojskowy, wzbraniały i wciąż bronią dostępu do poniemieckich skrytek. Znają ich zawartość? Nie chcą, by zwykli obywatele poznali ją przed nimi? Robią to na wszelki wypadek? A może jest jakieś inne wytłumaczenie?
Czyj rozkaz wykonywali oficerowie służb specjalnych, żądając od ekipy eksploratorów, by natychmiast przestała wiercić otwór w jednym ze stropów zamku Książ, chociaż miała ona na to zezwolenie wojewódzkiego konserwatora zabytków? Kto zatem jest dysponentem tego zamku? W świetle tego incydentu trudno uznać, aby była nim Polska Akademia Nauk albo zarządzająca spółka gminna, które niedawno zgodnie ogłosiły, że zamierzają przystąpić do eksploracji podziemi zamku. Dlaczego obserwatorium sejsmologiczne w zamku Książ nie tylko rejestruje wstrząsy sejsmiczne, lecz także ingerencje w strukturę tej budowli? Czy historyków to nie zastanawia? Niektórych zastanowiło, lecz stracili zainteresowanie tym tematem podczas pobytu w Niemczech.
Tak czy inaczej ze strony społeczności eksploratorów można się spodziewać dwóch rzeczy: nieustępliwości w dalszej eksploracji oraz odpowiedzialności. Eksploratorzy nigdy nie wejdą do pomieszczeń, w których ukryta jest broń bakteriologiczna i chemiczna, nigdy też nie ujawnią publicznie, gdzie ona została złożona. Wejście do tych pomieszczeń byłoby związane z ryzykiem spowodowania wybuchu broniących do nich dostępu min i uaktywnienia się śmiercionośnych chemikaliów czy szczepów bakterii, co mogłoby mieć tragiczne skutki, dlatego broń taka musi pozostać tam, gdzie jest.
Natomiast Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralne Biuro Antykorupcyjne, a także Centralne Biuro Śledcze i Najwyższa Izba Kontroli mogłyby znaleźć w niektórych rejonach Dolnego Śląska niezwykle pożyteczne zajęcie, polegające na kontrwywiadowczym i antykorupcyjnym monitorowaniu kontaktów polsko-niemieckich. Jerzy Rostkowski nie zgłębia tego tematu w _Podziemiach III Rzeszy_, ale w tym miejscu wypada zadać przynajmniej trzy pytania. Kto i dlaczego decyduje, że za cenę odnowienia niektórych poniemieckich zabytków przemysłowych, finansowanych z zagranicy, dopuszcza się do tego, że podczas „prac rewaloryzacyjnych” są niszczone lub definitywnie zamykane miejsca, w których eksploratorzy spodziewają się odnaleźć ukryte depozyty? Dlaczego te – i być może także inne – służby dopuszczają, by taki proceder kwitnął? Czy ich rzecznicy, tak chętnie sławiący ich sukcesy w tropieniu rzeczywistych lub rzekomych afer, zechcą publicznie zająć w tej sprawie stanowisko?
W środowisku eksploratorów jest również tajemnicą poliszynela charakter niektórych przedsięwzięć gospodarczych od dawna rozwijanych w niektórych rejonach Dolnego Śląska przez firmy zagraniczne lub z udziałem kapitału zagranicznego. Głównym celem ich działalności nie jest bronienie dostępu do ukrytych poniemieckich depozytów, lecz eksploatowanie niektórych z nich.
Nigdy nie zajmowałem się problematyką Dolnego Śląska, cała moja niewielka i fragmentaryczna wiedza o jego tajemnicach pochodzi z lektur i informacji od eksploratorów. Uznałem jednak, że te dwa rodzaje źródeł są na tyle wiarygodne i dobrze udokumentowane, by dać im wiarę. Nie mogąc zatem dodać nic więcej ponad to, o czym tu wspomniałem, zachęcam czytelników do lektury fascynującej książki Jerzego Rostkowskiego.
_Tadeusz A. Kisielewski_Wstęp
Zamek Książ, klejnot dolnośląskiej architektury, interesował mnie właściwie… zawsze. Już nie pamiętam, którego roku przybyłem tu po raz pierwszy, lecz było to chyba niedługo po zasypaniu wielkiego szybu, który drążyli tuż przed zamkiem więźniowie z komanda Fürstenstein. Dzięki tej właśnie, przypadkowej w zasadzie wycieczce zaczęła się moja fascynacja Dolnym Śląskiem, przywiązanie do tej ziemi…
Tak właśnie z nią jest. Trudno powiedzieć, kiedy się to zaczyna. Najpierw otwierają ci się na nią oczy, później uświadamiasz sobie, że trudno ci ją opuścić, aż nagle cię olśniewa i przychodzi czas wielkich uniesień. Potem powinna nastąpić szara codzienność, ale ona odsłania przed tobą coraz to nowe, coraz piękniejsze oblicza, zdradza coraz bardziej fascynujące, niekiedy mroczne tajemnice. I jesteś stracony, bo niecierpliwie czekasz na następne, które pozwoli ci poznać. Nie potrafisz się bez nich obejść. Już nie jesteś wolnym człowiekiem.
Tak też było z „moim” Dolnym Śląskiem. Książ wzbudził we mnie zachwyt i szacunek dla wspaniałych mistrzów, którzy go tworzyli, zafascynował historią, postaciami bywających tu ludzi, którzy mieli wpływ na przyszłość Europy, intrygował nie poznaną do dziś tajemnicą podziemi zamku. Lecz ona, dolnośląska ziemia, odsłaniała wciąż nowe twarze i sekrety. Kusiła urodą pałacu w Radomierzycach oraz zagadką ukrytych tam w czasie wojny dokumentów. Nie trwało długo, jak pozwoliła rozproszyć ciężką mgłę tajemnicy okrywającą wojenną produkcję w zgorzeleckich zakładach Opta Radio Werk III. A po jakimś czasie musiałem wrócić do Książa, bo coś mi poszeptywało, że to, co tu się działo podczas drugiej wojny światowej, może mieć związek z pobliskim Szczawnem-Zdrojem. Te dwa piękne miejsca powiązać miał pewien zbrodniarz – niemiecki naukowiec Hubertus Strughold. Pracował on w tajnych laboratoriach Szczawna, a w podziemiach Książa… Nie, nie, przeczytacie o tym później. A także o tym, co robił dla CIA.
A jeśli zaniosło mnie na ukochany Książ, to musiałem wyjaśnić tajemnicę dwunastu zabitych więźniów znalezionych przez załogę pierwszego radzieckiego czołgu, który wjechał przez zamkową bramę, i tropić tu ślady gigantycznego depozytu z klasztoru Benedyktynów na Monte Cassino. Gdzie ten depozyt? Ani jedno z należących do niego bezcennych dzieł sztuki, które wieziono do Książa z bronionej przez Ottona Skorzenego rezydencji Göringa, nie wróciło do włoskich muzeów, nie odnalazło się też w prywatnych zbiorach. Czy wystarczająco wyraźnie wskazałem miejsce, gdzie do dziś wszystkie czekają na znalazcę?
I trzecia z wielkich tajemnic tej książki – niemieckie badania nad bronią atomową. Tu, na Dolnym Śląsku? Tak, tutaj, a ich śladów poszukamy razem, idąc wałbrzyskimi tropami niemieckich naukowców i katów oraz jednego z największych radzieckich fizyków atomowych, Gieorgija Nikołajewicza Florowa. Czy dojdziemy do nazistowskich cyklotronów drzemiących w zapomnianych chodnikach wałbrzyskiej kopalni, które atomowymi wybuchami w ostatniej chwili miały zmienić przebieg wojny? To wielkie tajemnice. Ale są także te małe, z podziemi Gór Sowich – w Ludwikowicach, Osówce, Rzeczce. Małe dziś, ale jutro… kto wie? Materiałów ciągle przybywa.
Czytelnika może zdziwić konstrukcja tej książki. Łączę w niej fakty sprzed wielu dziesiątków lat ze znacznie późniejszymi, a nawet współczesnymi. Robię to celowo. Klio nie postawiła ostatniej kropki w historii Dolnego Śląska okresu drugiej wojny światowej. Pozostało do wyjaśnienia bardzo wiele białych plam. Sekrety, których dotykamy, to jedynie wierzchołek góry lodowej, a jej rzeczywistych rozmiarów jeszcze nie poznaliśmy. Dowodem na aktualność tego, co wciąż jeszcze nie odkryte, są anonimowe telefony, które odbieram… nie tylko ja zresztą. Głos w słuchawce zabrania szukać, jeździć w określone miejsca i pisać o odkryciach. Ostrzega i grozi. Telefony te potwierdzają, że „strażnicy”, jak nazywa się ich w środowisku eksploratorów, istnieją i działają. Kim są? Potomkami „wilkołaków” czy jakimiś nowymi, wynajętymi ludźmi? Nie wiem. Wiem, że są, a telefony te świadczą, że jesteśmy na właściwej drodze. To oni przez wszystkie powojenne lata pilnowali tajemnic III Rzeszy. Jakich? Cóż, przeczytajcie.ROZDZIAŁ 1
Kamień i Stokrotka
Wedle legendy roku pańskiego 933 młody giermek przyniósł swemu władcy worek znalezionego w lesie czarnego kamienia, który – dziw nad dziwy – płonął lepiej i dłużej niźli najlepsze drewno. Władca, poznawszy cudowne właściwości owego znaleziska, w nagrodę pasował giermka na rycerza, nadał mu ziemie, na których dokonał on owego odkrycia, i nakazał, by wybudował tam warowny zamek, który miał strzec bogatej w czarne złoto okolicy.
Tyle legenda. Natomiast pierwsze ze znanych nam dokumentów wspominają nie o budowie, lecz odbudowie warowni na Książu. Przeprowadzono ją w latach 1288–1291, a zatem legendarna data powstania zamku jest prawdopodobna, tym bardziej że potwierdzają ją badania archeologiczne przeprowadzone na tak zwanym Starym Zamku. Miejsce to nazywano wówczas Fürstenbergiem, czyli Książęcą Górą. Warownię odbudował wnuk Henryka Pobożnego i syn Bolesława Rogatki, książę świdnicko-jaworski Bolko I Surowy, pierwszy z linii Piastów świdnickich. Z dokumentów wiemy, że wcześniej zamek ów, stojący na ważnym szlaku handlowym łączącym Czechy ze Śląskiem, został poważnie zniszczony przez króla Przemysła II Ottokara.
Podnoszono więc z ruin starą warownię, a zarazem niespełna kilometr dalej, na drugim brzegu Pełcznicy, rozpoczął Bolko I budowę nowego zamku, większego i potężniejszego. Takie założenia obronne stosowano już wtedy dość często, gdyż praktyka wojenna dowiodła, że dwie twierdze położone blisko siebie mogą się doskonale wspierać nawet w razie niespodziewanego ataku, zwłaszcza gdy połączyć je podziemnym korytarzem.
Nowa siedziba, skąd prowadziła dogodna droga do drugiej, w Świdnicy, tak się spodobała Bolkowi, że przeniósł tu swą książęcą stolicę z odległego Lwówka. Oba warowne zamki, wciąż rozbudowywane, powoli przeobrażały się w niewielką twierdzę, w czym duży udział miał siostrzeniec Kazimierza Wielkiego i wnuk Bolka Srogiego Bolko II Mały, który znacznie się przyczynił do rozkwitu śląskiego państwa. Po bezpotomnej śmierci Bolka Małego twierdza i okoliczne tereny na mocy dawnych umów przejść miały pod władanie króla Czech, Karola IV. Przez pewien czas – zgodnie z układami dożywotnio – panią na zamku była jeszcze wdowa po Bolku Małym, Agnieszka, która zmieniła nazwę warowni na Fürstenstein, czyli Książęcy Kamień. W roku 1392, po śmierci Agnieszki, zamek stracił znaczenie, jakie miał w państwie śląskim, przechodząc pod władanie Wacława IV Luksemburskiego, słabego i chwiejnego czeskiego króla uwikłanego w konflikty z własnym rodem. Wacław uczynił Fürstenstein siedzibą starostów, najpierw Keklo von Tschirna, a później Johanna von Chotienitza, który odkupił te ziemie od króla.
Nad zamek powoli ściągały czarne chmury. W roku 1419 w Czechach powstali przeciwko Zygmuntowi Luksemburskiemu zwolennicy straconego cztery lata wcześniej Jana Husa, zapoczątkowując ciąg wojen zwanych husyckimi, mających najpierw charakter religijny, a później narodowy, skierowanych przeciwko niemieckiej dynastii panującej. Ten okres głębokiego kryzysu gospodarczego, militarnego i kulturalnego doprowadził do zubożenia części rycerstwa, które usiłowało podtrzymać swój status materialny, uciekając się do rozbojów. Rzemiosłem owym parali się też, tak jak ich sąsiedzi, ówcześni panowie na Książu. Głośno było w całej okolicy o rycerzu rabusiu Hermannie von Czettritz, który poślubiwszy w 1445 roku wnuczkę Johanna von Chotienitza, stał się właścicielem zamku.
Rabunkom tym i gwałtom opierali się bogatsi mieszczanie. Słali petycje do Pragi, prosząc o przywrócenie porządku, aż król Jerzy z Podiebradu uczynił spokój wokół Książa, zbrojnie zająwszy zamek. Nie trwało to jednak długo, bo osiadły tu w imieniu króla Birco von Nassidel wydzierżawił Fürstenstein – być może nie wiedząc, co czyni – innym znanym w tych okolicach grabieżcom, braciom Schellendorf. Łupili oni całą okolicę niemiłosiernie przez kilka lat, bo król Węgier i Czech Maciej Korwin, powstrzymany najazdem Turków na Węgry, nie mógł wysłać przeciw nim ekspedycji karnej. Wreszcie w roku 1482 dowodzone przez Jerzego von Steina oddziały wrocławskie i węgierskie przypuściły szturm na zbójeckie gniazdo. Walki były trudne, bo posadowiony na skale zamek był łatwy do obrony, lecz zakończyły się zwycięstwem von Steina, za które król Maciej mianował go ksiąskim starostą. Zamek trafił nareszcie we właściwe ręce. Nowy pan dbał o twierdzę i rozbudowywał ją, postawił między innymi od południa nowe skrzydło, które na cześć hojnego króla nazwano Skrzydłem Macieja.
Maciej Korwin zmarł w roku 1490. Tron objął po nim Władysław Jagiellończyk, stając się prawowitym właścicielem zamku. Fürstenstein chyba jednak nie przypadł mu do gustu, bo już w 1497 roku sprzedał go Janowi von Scheilenbergowi, jak podają źródła, za 10 tysięcy kop groszy praskich. Warownia w tym okresie często przechodziła z rąk do rąk. Syn i jedyny spadkobierca Jana, Jerzy von Scheilenberg, w 1503 roku przekazał ksiąskie dobra Piotrowi Haugwitzowi, a w zamian przejął od niego Głubczyce. Po zmarłym w roku 1508 Piotrze cały majątek odziedziczył Jan von Haugwitz, który nie chciał zatrzymać dla siebie zamku. Nim upłynął rok, Książ i okolice stały się własnością przybyłego z Miśni Konrada Hoberga.
Tak oto zamek i pobliskie ziemie na wieki przejął magnacki ród, który uczynił te tereny jednymi z bogatszych na Śląsku i był ich właścicielem do 1941 roku. Wielkość i bogactwo Hobergów – od 1714 roku Hochbergów – znajdowały odbicie w piękniejącym z upływem lat Fürstensteinie. Pierwszej wielkiej modernizacji, a właściwie przebudowy, dokonał syn Konrada, Krzysztof Hoberg. Zamek w latach 1548–1558 całkowicie zmienił charakter – z surowej gotyckiej warowni przeobraził się w ujmującą miękkimi kształtami renesansową rezydencję magnacką. Krzysztof, energiczny i operatywny, spłacał przy tym resztę należności za Fürstenstein, a była to na owe czasy suma niemała, wynosząca ponad 72 tysiące talarów. W 1605 roku cesarz Rudolf potwierdził spłatę dokumentem ustanawiającym Książ dziedziczną własnością Hobergów.
Ta przełomowa dla zamku data okazała się też szczęśliwa dla współczesnych historyków, ponieważ działająca tam wówczas cesarska komisja szacunkowa szczegółowo opisała posiadłość. Wiemy z tego opisu, że budowla miała dwa rozdzielone fosą dziedzińce, dolny i górny. Na dolnym stały kuźnia, browar, dwie łaźnie, stajnie, duża szopa i inne zabudowania gospodarcze. Na górnym poczesne miejsce zajmował sam zamek, do którego przylegała kwadratowa – a nie okrągła, jak dziś – wieża. Oba dziedzińce otaczały wały oraz solidne mury i głęboka fosa. Podczas tej trwającej dziesięć lat rozbudowy założono też pierwszy ogród.
Nadchodziły jednak trudne czasy dla piękniejącej z roku na rok magnackiej rezydencji. Narastające w Niemczech antagonizmy religijne i polityczne zwiastowały nadchodzącą wojnę. Bezpośrednią przyczyną jej wybuchu w 1618 roku stało się antyhabsburskie powstanie w Czechach. Wojenna zawierucha trwała trzydzieści lat, Książ był grabiony i niszczony przez wojska saskie, a później szwedzkie. W 1644 roku z zamku uciekać musiał przed Szwedami ówczesny jego właściciel Jan Henryk Hoberg, który ukrył się w domu sołtysa pobliskiego Görbersdorfu, czyli dzisiejszego Sokołowska. Na zamku stanął też kwaterą Albrecht Václav Wallenstein, głównodowodzący wojsk cesarskich.
Wreszcie w październiku 1648 roku trzydziestoletnie pandemonium zakończył pokój westfalski. Wojna doprowadziła do rozdrobnienia politycznego Niemiec oraz ich całkowitej ruiny gospodarczej, lecz nie wpłynęła zasadniczo na stan posiadania Hobergów. Przewidywano długie lata pokoju, a i stare umocnienia straciły na znaczeniu militarnym, rozebrano więc część zamkowych murów i wałów, a powiększono znacznie ogrody. Wzrosło znaczenie rodu – Jan Henryk I otrzymał tytuł barona, a później dziedzicznego hrabiego.
Przełomowy dla Książa był rok 1705, kiedy Ernest Maksymilian von Hoberg zaczął przebudowywać renesansowy zamek na bajkowy barokowy pałac. Powstało wówczas całe barokowe skrzydło z przepiękną, znacznie bogatszą niż dziś, Salą Maksymiliana. Zbudowano podwójny szereg oficyn przy podjeździe i budynek bramny z dwiema wieżami. Przed zamkiem powstał dziedziniec honorowy. Pracowali tu najznakomitsi fachowcy, między innymi sztukator Ramelli, kamieniarz Jan Szwibis, marmoryzator Ignacy Provisore, rzeźbiarz Feliks Scheffer, budowniczy Antoni Hammerschmidt. Wspaniałe efekty ich pracy możemy dziś zobaczyć jedynie na przedwojennych zdjęciach.
W 1772 roku posiadłości Hochbergów zyskały status ordynacji, czyli nie można ich było w żaden sposób uszczuplać i przechodziły jedynie na najstarszego męskiego spadkobiercę właściciela. Efektem był niemal natychmiastowy, bardzo silny rozwój gospodarczy wszystkich ziem należących do tego rodu. Z czasem Hochbergowie dorobili się ogromnego majątku, na który składały się wszystkie kopalnie dawnego Wałbrzycha, piętnaście kopalń w Zagłębiu Górnośląskim i wiele zakładów przemysłowych. Bogactwo lokowane po części w rodową siedzibę zaowocowało w latach 1794–1799 dalszymi remontami i przebudowami czyniącymi z Książa prawdziwy klejnot architektoniczny.
W tym też czasie ówczesny ordynat Jan Henryk VI zatrudnił heskiego architekta i malarza Christiana Wilhelma Tischbeina, któremu zlecił między innymi przebudowę poważnie zniszczonej średniowiecznej warowni na drugim brzegu Pełcznicy. W starych murach powstały romantyczne, stylizowane na gotyk sztuczne ruiny udające trójkątny zamek właściwy i dwa podzamcza. Tischbein z pietyzmem zatroszczył się o renesansowe i barokowe elementy architektoniczne z przebudowywanych budowli, zręcznie wkomponowując je w sztuczną ruinę. To właśnie piękne miejsce nazywamy dziś Starym Zamkiem.
Hochbergowie rośli w siłę. Dzięki zręcznym koligacjom posiedli wielkie włości pszczyńskie, a wraz z nimi tytuł książęcy. Fortuna panów na Książu, od tego czasu książąt Hochberg von Pless, szybko rosła – uznawana była za trzecią w Niemczech i siódmą w Europie. Zyskiwało na tym całe sąsiedztwo ksiąskiej siedziby rodu. W samym pobliskim Wałbrzychu dla Hochbergów pracowało około dziewięciu tysięcy osób. Zamek gościł najznamienitsze osobistości – bawili tu między innymi zachwycony jego urodą król Prus Fryderyk Wilhelm III i późniejszy prezydent USA John Quincy Adams, którego ponoć jednak raził nadmierny jego zdaniem przepych i wręcz ostentacyjne bogactwo.
Musimy się teraz przenieść w czasie. Anglia, rok 1873. W rodzinie niezbyt zamożnej, ale skoligaconej z dwiema angielskimi królowymi oraz wieloma panującymi rodami ówczesnej Europy, urodziła się Mary Theresa Olivia Cornwallis-West. Ojciec, pułkownik armii królewskiej, zapewnił dziewczynce doskonałe wykształcenie. Wyrosła na pannę oszałamiającej, acz subtelnej urody i ujmującego usposobienia. Nazywano ją Daisy, czyli Stokrotką.
Na balu karnawałowym wydawanym przez księcia Walii los zetknął Daisy z Janem Henrykiem XV, księciem Hochberg von Pless. Starszy o jedenaście lat arystokrata, otoczony sławą niebywałego bogacza i ustosunkowanego światowca, zaimponował dziewczynie. Małżeństwo było korzystne także dla Hochbergów, gdyż Daisy pochodziła z rodu De La Warr, z którego wywodził się król Edward III. Dzięki temu mogli się oni poszczycić koligacjami z domami panującymi Rosji, Austrii, Hiszpanii, Niemiec i Grecji. Jak się przekonamy, ślub Jana Henryka z Daisy miał wpływ na losy Książa podczas drugiej wojny światowej.
Pobrali się w 1891 roku, po czym wyruszyli w podróż poślubną dookoła świata. Z Egiptu młoda księżna przywiozła sześciometrowy sznur pereł zbieranych specjalnie dla niej przez nurków, których wynajął zakochany mąż. Legenda mówi, że jeden z nich przed śmiercią rzucił klątwę na młodą parę. Wyglądało jednak na to, że małżeństwo układa się bardzo dobrze. Po powrocie na Książ bal następował za balem, przyjęcie za przyjęciem. Szczęśliwy Jan Henryk nie szczędził pieniędzy na najpiękniejsze i najmodniejsze kreacje żony oraz najdroższe klejnoty.
Małżonkowie podejmowali w Książu największe postaci tej epoki: cara Mikołaja I z małżonką, maharadżę Kucz Biharu, cesarza Franciszka Józefa, Izabelę Czartoryską, księcia Antoniego Radziwiłła, Romana Potockiego, arcyksięcia Franciszka Karola, królową grecką Małgorzatę oraz późniejszego brytyjskiego premiera Winstona Churchilla, którego ojczymem był starszy brat Daisy. Churchill zjeżdżał tu częściej, a na dłużej zagościł w 1906 roku, z okazji wielkich manewrów wojskowych na Dolnym Śląsku.
Wtedy to zaczęła krążyć plotka o romansie początkującego angielskiego dyplomaty z księżną von Pless. Daisy urodziła trzech synów, lecz w małżeństwie działo się coraz gorzej. Coraz bardziej raziła Stokrotkę sztywna pruska etykieta. Rozmawiać mogła jedynie z osobami, których towarzystwo w niczym nie uchybiało osobie o jej pozycji, nawet do pobliskiego Waldenburga (Wałbrzycha) musiała wyjeżdżać w asyście damy dworu, dwóch sekretarzy, kuriera, trzech lokajów i kilku służących. Denerwowała ją trzydziestoosobowa obsługa przy posiłkach i czterdziestu lokajów dzień i noc pilnie baczących na każdy jej ruch, otwierających przed nią drzwi, towarzyszących jej w każdej, najbłahszej nawet sytuacji. Do rodziny pisała, że w Niemczech nawet kwiaty muszą żyć, rosnąć i kwitnąć wedle z góry ustalonych reguł, a mąż zaczyna ją traktować jak piękny mebel.
Daisy usiłowała wyzwolić się z pęt etykiety. Utrzymywała kontakty z Bernardem Shawem, który głosił radykalne poglądy estetyczne i propagował idee socjalistyczne, sympatyzowała ze słynącym z ekstrawaganckiego sposobu bycia Oscarem Wilde’em, być może pod wpływem Izabeli Czartoryskiej poświęciła się działalności charytatywnej.
Między małżonkami rosła przepaść. Podczas pierwszej wojny światowej Daisy von Pless pracowała jako siostra Czerwonego Krzyża, co chyba ostatecznie rozdzieliło ją z Janem Henrykiem. Kilka lat po Wielkiej Wojnie doszło wreszcie do rozwodu. Henryk XV wyemigrował do Francji, a Daisy pozostała w Książu.
Na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku zaczęły się także kłopoty finansowe zwiastujące upadek potęgi Hochbergów. Lata trzydzieste to również okres osobistej tragedii Daisy. W 1936 roku Gestapo aresztowało jej najmłodszego syna, Bolka, który po kilku miesiącach uwięzienia zmarł. Rozeszła się plotka, że został otruty. Najstarszy syn, Jan Henryk, w 1938 roku wyjechał do Anglii, gdzie wstąpił do armii. Prasa brytyjska, nie bacząc na rodzinę Jana Henryka pozostałą w Niemczech, opublikowała jego zdjęcie w angielskim mundurze, co Adolf Hitler uznał za zdradę. Przed wybuchem drugiej wojny światowej dobra rodzinne leżące w obrębie Rzeszy przejął za długi skarb państwa. Trzeci syn Daisy, Aleksander, także znalazł się w Anglii i został w Polskich Siłach Zbrojnych oficerem łącznikowym z RAF-em.
Daisy została na Książu sama. Zamek nie był już jej własnością i hitlerowcy, mając wobec niego własne plany, eksmitowali ją na początku 1941 roku do willi parkowej w Wałbrzychu, przy dzisiejszej ulicy Zamkowej, skąd przyglądała się do śmierci powolnemu upadkowi rodowej siedziby Hochbergów. Widywano jednak Daisy na Książu w najtragiczniejszych dla niego chwilach. Co tam wtedy robiła? Postaram się wyjaśnić tę jedną z wielu ksiąskich tajemnic.ROZDZIAŁ 2
Składnica depozytowa
W 1941 roku administrowany przez hitlerowców Książ stał się siedzibą wrocławskiej dyrekcji Kolei Rzeszy. Wojna nie była już dla Niemiec tak łatwa jak dotychczas. Od sierpnia 1940 roku trwała Bitwa o Anglię. Wymianę uderzeń powietrznych odczuły rozległe tereny Rzeszy. Bombowce RAF atakowały nie tylko tereny przemysłowe – bomby zaczęły też spadać na miasta. Nocą z 23 na 24 września nad stolicą Rzeszy pozbyło się śmiercionośnego ładunku 129 brytyjskich bombowców, a w połowie grudnia mieszkańcy Mannheim przeżyli pierwszy tej wojny nalot dywanowy. Berlin znów zapłonął 23 marca 1941 roku, kiedy RAF wsparły załogi Polskich Sił Powietrznych, a w początku sierpnia do aliantów zachodnich dołączyli Rosjanie, kilka tygodni wcześniej zaatakowani przez niedawnych niemieckich sojuszników. 14 sierpnia 1941 roku ponad trzysta maszyn Bomber Command przeprowadziło największy od początku wojny nalot na Niemcy.
Należało ukryć najcenniejsze skarby niemieckiej kultury narażone na zniszczenie przez alianckie bomby. Na pierwszy ogień musiała pójść sławna „berlinka”, czyli najcenniejsze zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej w Berlinie. Na stołach decydentów III Rzeszy rozpostarto mapy Niemiec z zaznaczonymi trasami angielskich i radzieckich bombowców. Wzrok przyciągały tereny dzisiejszego Dolnego Śląska, gdzie nie było żadnych złowieszczych linii kreślonych przez samoloty wroga. Należało teraz znaleźć potężną budowlę o solidnych podziemiach. Fürstenstein, pod administracją państwa, świetnie się do tego nadawał. Tu postanowiono ulokować cenne zbiory.
Pierwszy transport dotarł na Książ już jesienią 1941 roku. Składało się nań 201 skrzyń. Wiemy, jak wyglądał cenny depozyt: „Poszczególne dzieła pakowano do niewielkich drewnianych skrzyneczek, które owijano w płótno i chowano do skrzyń o wymiarach 60 x 60 x 80 centymetrów zbitych z mocnego, odpornego na wilgoć drewna”¹. Bomby spadały na Berlin jak grad, toteż w kwietniu 1943 roku na zamek dowieziono jeszcze 304 skrzynie.
Tak oto Fürstenstein stał się po raz pierwszy składnicą depozytową istnych skarbów. Czego tam nie było… Wielowiekowe starodruki, atlasy, mapy, pierwsze rękopisy dzieł najznamienitszych mistrzów. Osobny dział stanowiły muzykalia, w tym rękopisy najwspanialszych dzieł Ludwiga van Beethovena, Jana Sebastiana Bacha, Johannesa Brahmsa, Wolfganga Amadeusza Mozarta. Zbiory zinwentaryzowano z iście niemiecką pedanterią, na każdej skrzyni wymalowano wyraźny numer, a do środka włożono kopię spisu zawartości – oryginały pozostały w bombardowanym Berlinie.
Za całość depozytu, jego transport i składowanie odpowiadał doktor Wilhelm Poewe. Ów skrupulatny urzędnik przeprowadził dwie kontrole magazynu. Pierwsza, dokonana jeszcze wtedy, gdy zamkiem zarządzały niemieckie koleje, wypadła nadzwyczaj pomyślnie – skarb był całkowicie bezpieczny. Następna, przeprowadzona po drugim transporcie, a więc w 1943 roku, wprawiła doktora Poewe w przerażenie. Zamek nie był już spokojną kryjówką, w której można było składować bezcenne skarby. W salach trwały gorączkowe roboty, przewijały się tu dziesiątki pracowników Organizacji Todta, urzędników RSHA i SD, doprowadzano do pracy wychudzonych więźniów w pasiakach…
Depozyt natychmiast należało przenieść do innej, bezpieczniejszej kryjówki. Znaleziono ją niedaleko Landeshut, czyli dzisiejszej Kamiennej Góry, w miejscowości Kloster, nazwanej tak od pocysterskiego klasztoru należącego wówczas do benedyktynów. Klasztor miał duże podziemia, benedyktynom można było nakazać milczenie, czyli mogła to być świetnie ukryta składnica depozytowa. Z zamku Książ przewieziono więc do dzisiejszego Krzeszowa 505 skrzyń z bezcennymi zabytkami. Doktor Wilhelm Poewe rzeczywiście ulokował je w doskonałym miejscu. Dopiero ponad rok później odnalazła wszystkie skrzynie komisja rewindykacyjna polskiego Ministerstwa Oświaty i wysłuchała opowieści zakonników o pilnie strzeżonym transporcie skrzyń z kolejnymi numerami poprzedzonymi dużymi literami PS – Preußische Staatsbibliothek – przywiezionym do klasztoru na początku lipca 1944 roku.
Czy Fürstenstein przestał być tajną składnicą cennych depozytów? Niewątpliwie nie. Później inni dysponenci dzieł sztuki, cennych księgozbiorów i archiwaliów przywozili je właśnie tutaj, jakby liczyli na szczególną ochronę w jednym z najlepiej wtedy strzeżonych miejsc w Rzeszy. Do tego wątku wrócimy w następnych rozdziałach. Teraz jednak czas na wyjaśnienie, co w zamku robiły wspomniane ekipy budowlano-remontowe.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Włodzimierz Kalicki, _Ostatni jeniec wielkiej wojny. Polacy i Niemcy po 1945 roku_, W.A.B., Warszawa 2002, 360–361.