- W empik go
Podzwonne dla Instytutu - ebook
Podzwonne dla Instytutu - ebook
Debiutancka powieść Bartosza Popadiaka zabiera czytelnika do postapokaliptycznego świata, w którym ten, kto panuje nad językiem, dosłownie panuje nad rzeczywistością
Gdzieś na dalekim stepie, wtedy a wtedy lub kiedy indziej, działa Instytut. Prowadzi się w nim intensywne badania nad językiem Y, w którym drzemie niezwykła moc kształtowania rzeczywistości. Codzienność grona profesorskiego i podopiecznych zostaje zakłócona, gdy z Enklawy docierają wieści o nałożonej na Instytut kwarantannie. Mitrowicz, jeden z podopiecznych, wietrzy w tym okazję do małej rewolucji. Wkrótce odkryje, jaką rolę wyznaczono mu w tej opowieści…
Nagroda główna w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika
"Bartosz Popadiak bezlitośnie i konsekwentnie, z budzącą szczególny szacunek twórczą samoświadomością, analizuje w swej powieści dokładnie taki język, jaki nas zewsząd otacza, i to w jego najbardziej złowieszczych przejawach. Z jednej strony - jako rytuał wstępu do iluzorycznego i cokolwiek demonicznego, ale przecież jak najbardziej realnego świata prawodawczej elity. Z drugiej - jako narzędzie kreowania ogłupiającej dyskursywnej nadrzeczywistości. Z trzeciej wreszcie - jako impuls wyzwalający nagą (klasową, kolonialną, metafizyczną - zawsze wszak nicestwiącą) przemoc."
(z laudacji jury)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66359-43-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś ogłoszono, że Instytut umiera.
O poranku z jego przymrużonych, zaspanych okien było widać, jak zimne światło drga delikatnie, strącając pozostałe na drzewach liście, a potem ścieka po ciemnym, pachnącym żywicą pniu, by na dole utworzyć kałuże zastygłego srebra, w które wpadali wszyscy zmierzający cienistą aleją wprost do głównego wejścia. To właśnie obok niego na tablicy ogłoszeń wywieszono informację o kwarantannie, odcinającą się jaskrawoczerwonymi literami na białym tle.
Podopieczni Instytutu przyjęli tę wiadomość z zupełnym spokojem. Zbici w ciasną grupę przed tablicą, oddawali w mroźne poranne powietrze równomierne ilości pary z lekko uchylonych ust. Obserwujący tę scenę przez chłodne oko kamery wiszącej tuż nad wejściem mogli z powodzeniem wziąć ich za zgraję przemarzniętych, przestępujących z nogi na nogę gołębi, które skryły się pod występem przypadkowego dachu. I rzeczywiście tego poranka było w nich coś wyraźnie ptasiego. W ich czarne potargane uniformy, pachnące sosnową pastą do podłogi, zaplątało się nawet kilka wyblakłych piór – pamiątka kolejnej nocy spędzonej na poddaszu Instytutu.
Mitrowicz wierzchem dłoni strzepnął z ramienia białe piórko z rudą plamką i wystąpił przed zwarty szereg. Spojrzał najpierw na tablicę, potem szybko przesunął wzrok na podopiecznych, z powrotem na nią i znów w stronę zastygłych w oczekiwaniu ptasich głów.
Przez tłum przetoczyły się kolejno: chichot, parskanie oraz jawny śmiech, momentami przypominający rechot. Ktoś puścił oko w niewiadomym kierunku, ktoś obrócił się w miejscu na pięcie. Zbita struktura rozluźniła się i podopieczni zajmowali teraz znacznie większą niż jeszcze przed chwilą przestrzeń. Ludzie zmierzający do Instytutu musieli się przeciskać między nimi do wejścia, co też robili, demonstracyjnie ignorując obwieszczenie. Wyglądali jak ci, którzy po długiej i żmudnej wędrówce na szczyt latarni morskiej odkrywają w sobie przemożny lęk wysokości i przesuwają się ostrożnie wzdłuż ściany, z krzywym uśmiechem na twarzy udając, że podziwiają wspaniałe widoki. Podopieczni Instytutu stali u podnóża tej latarni i w każdej chwili mogli przechylić ją w którąś ze stron, odbijając przy tym na swoich czarnych uniformach jej biały kamień. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, nie zapadła noc – ten sygnał dla ślepych latarników; zamiast tego podopieczni wyrzucili z siebie kolejną dawkę pary w powietrze, zwielokrotnioną jeszcze przez śmiech, po czym znowu zwarli ptasie szeregi.
Słysząc chichoty, Mitrowicz drgnął cały. Odwrócił się, odnalazł wzrokiem jedynie słuszne czerwone litery, które zdawały się parować w zimnym powietrzu, i zaczął czytać:
ROZPORZĄDZENIE
Wraz z dniem 6 (słownie: szóstym) września roku Pańskiego tego a tego (słownie: tego a tego) po zapadnięciu zmierzchu na terenie Instytutu Języka Y, nazywanego w dalszej części rozporządzenia Instytutem, podlegającego administracyjne Trzeciemu Wydziałowi Języków Wyzwolonych, wchodzącego w skład ujednoliconego ciała Uniwersytetu (Pierwszego), zawieszone zostają wszystkie prawa gwarantowane konwencją praską O użytkowaniu oraz rozpowszechnianiu niebezpiecznych języków w euroazjatyckiej przestrzeni powietrznej, lądowej, morskiej oraz wirtualnej, a tym samym wprowadzona zostaje KWARANTANNA, skutkująca natychmiastowym zakazem używania języka Y w przestrzeni powietrznej, lądowej, morskiej oraz wirtualnej Instytutu, a także jego wynoszenia poza granice Instytutu pod jakąkolwiek postacią, z metabolizowaną włącznie.
Zakazuje się również wszelkich badań nad językiem Y, jego zapisywania oraz odczytywania, zarówno na głos, jak i w myślach. Wszelkie obiekty na terenie Instytutu zawierające elementy języka Y muszą zostać NIEZWŁOCZNIE odizolowane od zmysłów, takich jak wzrok, słuch, powonienie oraz dotyk, za pomocą przeznaczonych do tego celu materiałów, wskazanych w rozdziale 4 regulaminu O postępowaniu w warunkach wysokiego stężenia niebezpiecznych substancji językowych, w tym Y-cząsteczek.
Rozporządzenie obowiązuje na terenie Instytutu wraz z następującymi przyległościami: 1) kantorkiem woźnego, 2) szaletem publicznym (damskim i męskim), 3) Leprozorium Uniwersyteckim im. Wyzwolicieli Języka, 4) garażem podziemnym oraz tajnym pasem startowym; a także automatycznie włącza się w nie każdy dobudowywany do Instytutu w czasie trwania KWARANTANNY budynek oraz obiekt.
Rozporządzenie obejmuje wszystkie osoby zdolne do aktu mowy, w pierwszej kolejności pracowników naukowych Instytutu, pracowników fizycznych o w pełni wykształconym aparacie mownym (bez uszczerbku 1 stopnia), podopiecznych Instytutu, pracowników wyżej wymienionych obiektów pożytku publicznego, a także ich rodziny, jeśli takowe przebywają razem z nimi na terenie Instytutu.
W wypadku wzrostu umieralności, tj. pojawienia się ewentualnych ciał mają być one palone na wewnętrznym dziedzińcu w przeznaczonym do tego miejscu, a popiół odizolowany od jedzenia i picia spożywanego na terenie Instytutu. Wynoszenie ich poza teren Instytutu w jakiejkolwiek postaci jest surowo zabronione i podobnie jak inne czynności zakłócające prawidłowy przebieg KWARANTANNY, a tym samym stanowiące zagrożenie dla środowiska, będzie karane z całą mocą.
Zawieszenie praw, tj. KWARANTANNA, obowiązuje aż do odwołania, a dotyczące jej skargi, zarówno indywidualne, jak i grupowe, nie zostaną rozpatrzone z uwagi na wysoki stopień zagrożenia językowego wprowadzony przez rząd Enklawy w dniu 3 (słownie: trzeciego) września roku tego a tego (słownie: tego a tego).
Podpisano: J. Aschenbach, R-Rektor nadzwyczajny Uniwersytetu (Pierwszego) oraz Uniwersyteckiej Rady Języków Wyzwolonych (Trzeciej).
Tym razem nikt się nie zaśmiał. Metaliczne oko obróciło się kilka razy niczym koło ruletki, wracając na swoje zwyczajowe miejsce z cichym kliknięciem.
Trzy dni, zaledwie trzy dni. Podopieczni za długo żyli w chłodnych murach Instytutu, by nie dostrzec w przypominającym afisz teatralny obwieszczeniu jawnego wyzwania rzuconego ich Alma Mater i jej genius loci, bezczelnych kpin z perpetuum mobile i modus operandi Instytutu, aż wreszcie bolesnej obelgi rzuconej drogiemu deus ex machina, którego rychłego przybycia oczekiwano tu już od ponad pół wieku. Pojawienie się na tablicy słowa „kwarantanna” rozpoczynało niebezpieczną grę konwencjami, niemożliwą do zatrzymania i zmierzającą do oczywistego zakończenia, którego linie rysowały się przed nimi wyraźnie w mroźnym porannym powietrzu. Podopieczni nie pokazali jednak niczego po sobie, tym samym pokornie poddając się zasadom owej gry.
Pod czerwonym tuszem kryło się coś znacznie bardziej złowieszczego niż tylko zakaz używania języka Y przez jego Y-adeptów w Y-Instytucie. Musiano przecież wiedzieć o charakterze przebywania podopiecznych w Instytucie, tej specyficznej higienie pracy, pod wieloma względami korzystającej z atomowych doświadczeń zeszłego stulecia.
Każdego roboczego dnia pisano w Instytucie setki większych lub mniejszych raportów, sprawozdań i donosów, otrzymywano wyniki najróżniejszych badań i eksperymentów, po czym wszystkie te dokumenty, całe ich wysypiska, za pomocą lśniących rur poczty pneumatycznej, rozcinających tłusty czarnoziem setki kilometrów pod budynkiem Instytutu, wysyłano do tak zwanej Centrali, której – a jakże – żaden z pracowników, nie mówiąc już o podopiecznych, nigdy nie widział na własne gołębie oczy.
Wydawało się niemożliwe, by ci na górze albo „gdzie tam sobie teraz przebywają w tym stuleciu”, jak mawiał świętej pamięci profesor Gatwick, mogli nie wiedzieć o zażyłych stosunkach łączących podopiecznych i wykładowców z Instytutem. Wymagały one ścisłej i opierającej się na wieloletniej praktyce kontroli, lub – jak powiedziano by w naukowym żargonie – rozsądnej diety językowej. Innymi słowy, nikt nie mógł bezkarnie przebywać w Y-Instytucie bez używania Y-języka, ponieważ groziło to zachwianiem budowanej przez lata kosmogonicznej równowagi, tego kruchego rawnowiessssija, jak mawiał z kolei, a raczej syczał wciąż żywy jeszcze profesor Triochgubow. Dla podopiecznych Instytutu było nie do pomyślenia, by ta kwestia została zignorowana przypadkowo.
Trzy noce, zaledwie trzy noce. W tej sytuacji podopiecznym nie pozostawało nic innego, jak tylko gra na czas, a może nawet na kilka czasów płynących w Instytucie, i dalsze, bardziej zaawansowane rozpoznanie własnego położenia.
Mitrowicz wrócił tyłem do szeregu, wypełniając przerwę w jego strukturze. Ktoś podał mu butelkę z wodą, do której przywarł zachłannie, ktoś delikatnie położył mu rękę na ramieniu. Celowo nie wymieniał z innymi spojrzeń, dając tym wyraźny sygnał co do następnych kroków. Podopieczni stali jeszcze chwilę w miejscu, dziobiąc powietrze tępymi spojrzeniami, dopóki przez tłum nie przetoczył się synchroniczny dreszcz, nie zaszemrały czarne uniformy i nie zaskrzypiały za duże o kilka rozmiarów buty. Masywne zdobione drzwi otworzyły się ciężko i w krótkim czasie wessały do środka całą brać, spokojnie, z opanowaniem wkraczającą w głąb Instytutu.
Zostały po niej jedynie para i białe piórko z rudą plamką, leżące na pełnej błota posadzce.
Oko kamery błyszczało jeszcze przez chwilę metalicznym blaskiem, taksując opustoszałe wejście, a potem zmatowiało nagle i zwróciło się do swojego wnętrza, zastygając na wieki jak martwy owad w czarnym bursztynie. Ale tego podopieczni przecież nie mogli już widzieć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------