- W empik go
Poezje prozą obrazy - ebook
Poezje prozą obrazy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwień zachodu pali się na wodach Regnicy.
Słońce chyląc ognistą skroń nurza się w purpurowych tumanach mgieł niby w obłocznem morzu krwi.
Bo krew wszędzie.
Zabarwiła nurty Odry i Łaby, Wisły i Persanty; zbryzgała ziemię morawską, pociekła na czeskiej i szląskiej; lała się ciepłemi potokami śród winnic uherskich i lęch mazowieckich. Więc jakby i w oparach powietrznych unosiła się i słońce gasiła, aby nie przyświecało dłużej straszliwej tragedji narodów.
Mgławi się wdali Babigród.
Odblask zachodniej purpury spełza powoli z omszonych czół jego wieżyc; szarzeją tęgie mury bawarskiego zamczyska, bo noc zapada.
Ciągnie tędy Henryk na czele wojska. Walą za nim hufce przetrzebione, złamane. Powracają z Psich pól w łachmanach sławy, strzaskanych pancerzach, zostawiając za sobą klęski.
Krew, pot i kurzawa miesza się na ich zapadłych obliczach. Tam za nimi leżą gromady rycerstwa, stosy trupów; tu sunie wojsko jak orszak mar.
Ciągną hufce bezładnie, dzwoniąc niedołamanemi mieczami. Drżał ongi na dźwięk ich surmy wojennej i Paschalis II-gi i Rzym i kardynałowie. One wkładały cesarską koronę Henrykowi na czoło! Dziś, po nieszczęsnej lidze czeskiej, została ta garść zaledwie, garść niewystarczająca na grabarzy poległego rycerstwa.
Więc – tam – psy wyją pluchając się w krwi…
Rozbite hufce nie zdołały nawet unieść na tarczach trupa sprzymierzonego Świętopełka. Bo Krzywousty był mężem, co na żądany haracz szczerbcem odpowiadał a zdrajców karać nie zaniechał.
On i jego naród, niedawno interdyktem obłożony, niedawno jeszcze wyklęty, co w pół głowy podgalał na znak hańbiącej pokuty, teraz miecz podnosi dwusieczny niby gniewny archanioł!
Hufce Henrykowe wstępują przez bramy na dziedziniec bawarskiego zamczyska. Mijają świątnicę, przed której progiem stoi w nocnej pomroce olbrzymi posąg Czernoboha z runicznym napisem w słowiańskim języku na bazaltowej podstawie. Zapomnieli go zwalić rzymscy kapłani.
Więc patrzy on bóg na tłumiące się dołem szeregi, groźny, niemy, jak gdyby świadczył tu, w grodzie Baba, o czasach prasłowiańskich.
Kroczy cesarz Henryk po kamiennych wschodach, mija przedsionki, spieszy do skarbca. Rycerstwo przyświeca mu trzaskąjącemi łuczywami; on siada na tronie, aby przyjąć poselstwo lechickie.
A kołem stają biskupi w infułach złocistych, do stóp spływających litych kapach; dzierżą srebrne pastorały w poświęconej dłoni.
Odchylono wieka skrzyń skarbcowych; Henryk spogląda na góry mieniącego się złota.
On… dziś zwalczony, dziś na pół złamany… ale rozporządza bogactwy tych skrzyń, z których wysypią się nowe hufce…
Co pocznie to rycerstwo polańskie, posiadające li pasieki, lemiesze i szczerbce?!
Oto stają przed nim posłowie zagonowego narodu w pancerzach zardzewiałych, zdartych płaszczach na szerokich barkach ziemiańskich, wspierający spracowane dłonie na mieczach-piorunach. Siwe, nieczesane brody opadają aż do rzemiennych pasów, spiętych klamrami z żelaza.
A na przedzie sędziwy Jan z Góry, najstarszy poseł, patrjarcha polański. Czeka spokojnie, niezmięszany przepychem walącej się potęgi, bogatemi szaty dworactwa, blaskiem, co bije z uchylonych skrzyń.
Cesarz powstał z tronu, dumnie starców czołem powitał, uśmiechnął się i jął mówić.
Wyliczał swoje dziedzictwa i państwa podległe i ziemie ujarzmione i narody pokłon mu bijące.
Wyliczał nieszczęścia bolesławowe, lata jego nadaremnych zabiegów, zdrady wójtów grodzkich, ubóstwo księcia-karła.
I ważąc wymownie przyszłe losy dwóch krain na szalach słów dobranych, wzniósł rękę z tryumfem w kierunku odemkniętych skrzyń swych niewyczerpanych bogactw.
Wtedy on stary Jan z Góry w odpowiedzi zerwał kosztowny pierścień z palca, a rzucając go do skarbca henrykowego zawołał gromkim głosem:
– Złoto do złota!
– Hab' Dank – odparł cesarz, opuszczając zasępiające się czoło….
Powiały dziejów wichry.
* * *
Czerwień zachodu pali się na nurtach Warty.
Słońce, niskie w zachodzie, pławi gasnącą skroń w głębi czerniejących borów.
Ostatnie odbłyski purpurowe padają na szyby okien pałacowych. Szumiących topól zielony wieniec okala rozległy dziedziniec, gdzie tłumi się wiejska gromada.
Poszepty jak fale przebiegają po cisnącej się ciżbie aż tam do schodów marmurowych, do ganku omajonego bluszczami, gdzie stół papierami zarzucony, gdzie czterech urzędników w obcisłych mundurach i szpadach u boku zapisuje stemplowane foljały.
Gdzie duma na uboczu młody wnuk wojewódzki, blady nieco, niespokojnie pocierający drżącą dłonią zasępione czoło.
– Nie opuszczaj nas!… – szemrają tłumy wyciągając ręce w stronę pałacu, kolebki wojewodów, kasztelanów, hetmanów, biskupów..
Uśmiechnął się starszy urzędnik. Położył pióro, powstał, zapiął mundur na mosiężne guziki i skinął na czekających opodal żandarmów.
Stawili natychmiast przy drugim stole ciężką, kutą skrzynię; uchylili wieka i poczęli sypać na stół dukaty, brzęcząc złotem i szablami.
Zapłonęły źrenice prawnukowi lemieszowych władyków; powstał z miejsca targając wąs.
– Nie opuszczaj nas!… – zaszumiały tłumy a za nimi złotokłose dziedziny i bory głębokie.
Urzędnik sypał złoto na stół, więcej i więcej, stosy gwiazd….
Młody pan mierzył okiem górę rosnącą pod ręką urzędnika brandenburskiego; twarz jego mieniła się jak ten kruszec szlachetny.
I zabrzmiało raz ostatni z dołu: "Nie opuszczaj nas!"…
Urzędnik dosypał do końca; wyprostował się, uśmiechnął zwycięsko, a rzucając obie dłonie w kierunku złota, zawołał:
– Bierz pan – to twoje!
– Hab' Dank… – odparł potomek Jana z Góry, zgarniając ramieniem górę gwiazd teutońskich.RETMAN.
Gwiazda przystani rewelskiej blado błyszczy przez nocne mgły na burzliwym brzegu. Wiatr ramieniem olbrzyma przewala kurhany fal, morze z wściekłością uderza o piętrzące się skały wybrzeża. Ale ani wiatr, ani ciemność, ani rozdąsany. Bałtyk nie powstrzymają szalonego Tomy. Opuszcza on chatę nadbrzeżną, ukrytą w załomie skał, całuje swą młodą Anetę, skacze do śmigłej łódki i sunie w kierunku, skąd przed chwilą się rozległ sygnał trwogi.
Aneta odprowadza go w milczeniu aż do zatoki, pomaga zepchnąć łódkę na burzliwe morze, podaje wiosła; a gdy retman odbije, gdy go porwą fale w swój taniec, wtedy młoda kobieta z ręką u czoła stoi i długo jeszcze spogląda za odjeżdżającym.
Gdy powraca do chaty zastaje w niej kilku rybaków wychwalających szalonego Tomę, który jeden jedyny dotąd podobno nie widział jeszcze "latającego holendra", widma przestrogi, znaku zaguby. Zastaje również młodych agentów niemieckich domów handlowych, co przyszli oczekiwać na przybycie swych statków i tymczasem, gdy retman szaleniec walczy z morzem, próbują szczęścia u pięknej Anety.
Aneta krząta się, załatwia sprawy rnęża a następnie osobistych interesantów za drzwi wyrzuca. Dokłada do ogniska suchych gałązek, warzy strawę, wzdycha od czasu do czasu. Markotno jej. Zdejmuje spódniczkę kolorową, kładzie się do łóżka. Ale nad rankiem, zanim różowa zorza opromieni wschodni kraj nieba i wód, już Aneta stoi na muszlach i piaskach wybrzeża, już z ręką u czoła śledzi fale i za ich białemi grzywami szuka ukochanego Tomy….
– Ha, to on!
Retman łódką niby igłą… czarną przeszywa strzępiące się morza łachmany. Ile razy łódź wbiegnie na szmaragdowe wzgórze wodne, mieniące się u szczytu białym pian kwieciem – to ścieg łódki retmana.
Już wiatr noc przeszalał i legł wyczerpany na wodach. Wody układają się niby znużone ogary po długiej gonitwie, dysząc i sapiąc coraz słabiej. Słońce promieniami ciepłemi spędza tumany z błękitnej drogi dziennej. Toma dobija do brzegu i całuje swą ukochaną, śliczną Anetę.
Przeprowadził przez pasma podwodnych skał okręt niemiecki, ocalił ludzi i ładunek. Nieznany bohater, cichy pracownik, estończyk wzgardzony, wraca teraz do swej ubogiej chaty, by przespać dzień, jeśli go nie zbudzi nowy sygnał.
A niemiecki parowiec dumnie wywiesza flagę w przystani estońskiej, zapuszcza kotwicę, bogaty towar przewozi do składów. Setki kupców czekają tam z trzosami. Żeglarze zapalają lulki, gwarzą przy kuflach, sprzedają i kupują, napełniają kieszenie złotem. On – biedny Toma – przez całe życie nie zbierze nawet połowy ich dziennego dochodu. Ale bo też Toma nie jest niemcem!
Pierwsi rywale Tomy przybyli w te strony przed siedmiu wiekami. Nosili wtedy żelazne pancerze, czarny krzyż na białym płaszczu i różaniec zadzierzgnięty o rzemienie miecza. Śpiewali niezrozumiałym językiem hymny w kołybańskiej katedrze a nocą porywali śliczne Anety. Lecz po stu latach, wyparci przez arcybiskupa rygskiego, poszli za czudskie jezioro i tam nową katedrę zbudowali.
Pioruny czasu biły wprawdzie w te gmachy gotyckie, ale ich nie rozwaliły. Wtedy nawy wojsk obcych jęły przechodzić przez kraj, jak gdyby Bałtyk z brzegów wystąpił i świat chciał zatopić. Niejeden Toma uciekał ze swą Anetą do ciemnych borów, gdzie nikt prócz łosi dotąd nie mieszkał i gdzie w leśnych jeziorkach tylko sarny się przeglądały.
Katedry później legły niby zwalone na wznak komtury. Zaroili się kupcy niemieccy, siekierami wytłukli bory, pozakładali fermy. Poprzybierali tytuły baronów a Tomom kazali rżnąć pługiem soczystą glebę inflantską, ślicznym Anetom tkać po nocach cienkie płótna. I kiedy Chińczycy z niemcami wojowali o kodeksy, Ruś z polakami o wyznania, kroplistą posoką zalewały się wzgardzone tłumy Tomów, Anety zaś dostarczały baronom robotników krwi lepszej, na pół niemieckiej. A kiedy przed ćwierć wiekiem od Wołgi do Wisły, od Białego do Czarnego morza nadawano własność ziemską, kiedy i rusin i mazur i litwin już własną glebę orać poczęli, baroni pomorscy wzgardzonym Tomom wypłatali prawdziwe prima aprilis: jakoś tak to zrobili, że wolno im było w dowód łaski brać fermy w dzierżawę, lub – ratować bogate statki niemieckie u bram portów na łodziach retmańskich. Anety zaś odgrywały dalej role kochanek minorum gentium, wyjątkowo tylko wolno im było wyrzucać za drzwi natrętnych agentów handlowych.
– Psia dola! – mawiał w chwilach melancholji Toma, gdyż w ogóle melancholja nie czepiała się jego duszy. Nie było na to czasu. Toma musiał wciąż myśleć o wiośle, lub o tem, jak w danym wypadku "brać falę". Marzył i on, ale najzwyklej o tem, by się raz przecie wyspać porządnie; pracy był nawał. Żalił się także, jeżeli w ogóle kiedykolwiek się żalił, że potomka niema.
Aneta odpowiadała na to zazwyczaj:
– Ot, o jeden kłopot mniej. Ale skrycie i ona tęskniła za dziecięciem. Ilekroć zaś Toma na noc w chacie zostawał, sama najstaranniej poprawiała mu łoże, zaścielała białe prześcieradła, wybijała poduszkę. Wtedy bowiem przytulała się do boku ukochanego męża.
Wicher za oknami wyjący nie przerażał jej wówczas. Wszakże Toma był przy niej! A gdy retman przez sen chrapnął jak Bałtyk, Aneta uśmiechała się, okrywała męża derą i przykładając zarumieniony policzek do jego ogorzałej twarzy spokojnie usypiała. Snu jej nie przerywały dalekie sygnały morskie.
Lecz jednej takiej nocy, gdy na tle ciszy rozlegały się w chacie jedynie równomierne tętna oddechów Tomy i Anety, silniej niż zwykle zagrzmiał orkan i Bałtyk szaleć począł, jak gdyby się wściekł. Wicher pospuszczał ze smyczy wszystkie swoje brytany. Fale najeżyły swe grzbiety i ruszyły do szturmu, na skaliste wybrzeże. Zdawało się, że morze zetrze odwieczną granicę wód i ziemi.
Rybacy powybiegali z chat i zalegli nadbrzeżne wzgórza. Nie było nic widać. Noc czarna ryczała burzą, a Bałtyk ukryty w ciemnościach skowyczał jak stado hyen przedpotopowych.
Nagle błyskawica rozdarła niebo i oślepiająca jasność oświeciła prolog morskiego dramatu.
Ujrzano parowiec, który w walce rozpaczliwej z falami usiłował opłynąć cypel zatoki. Znajdował się między dwoma pasmami skał podwodnych. Pierwszy zły powiew lub nieumiejętny ruch sternika mogły pchnąć statek na rafę granitową.
Zahuczał strzał armatni.
– Potopią się Niemcy jak myszy w klatce –
zawołał jeden z rybaków, śledząc przy świetle błyskawic ruchy parowca.
– Lecą jak ślepi na skały!
– Zawracają na pełne morze….
– Ha, tam ławice!
– Nie znają drogi….
Parowiec zaczął dawać sygnały piszczałkowe. Wzywał retmana.
– Ale, ba! – odezwał się stary, doświadczony rybak – któżby odważył się popłynąć na śmierć oczywistą!
– Nawet szalony Toma nie uczyniłby tego. Pierwsza grzywiasta fala łódź zaleje.
– A jednak to ludzie, giną – szepnął któryś z rybaków.
Nowa błyskawica oświeciła tragedję Bałtyku. Maszty parowca były już zrąbane, komin zgięty. Nieopisane zamięszanie panowało na pokładzie. Załoga kłębiła się jak robactwo, parte ze wszech stron przez stado wilków morskich, wdzierających się na pokład, kąsających liny i boki parowego jelenia. On się zanurzał w głębie wód, szamotał i rwał, dysząc ciężko przez komin.
– Ho, retman! – zabrzmiał nagle donośny
Był to, głos nadbiegającego agenta niemca. Toma stał już na brzegu.
– Szalony, szalony! – wołano.
– Phi, phi! On z djabłem trzyma!… Sama Aneta wiosło mu podaje.
– A widzicie jak ten – niemiec umizga się do Anety?… Ho, ho! Kiedy kłopot to do Tomy….
– Ten Toma chyba nigdy nie… ujrzy "latającego holendra "!…
Na to słowo zadrżeli rybacy i oczy swe skierowali ku huczącemu morzu, azali tam w istocie nie płynie statek z czarnemi żaglami, bez załogi, wprost przeciw wichrom.
– Retman już śmiga po falach! – zawrzały okrzyki.
– Zachwiał się….
– To zły znak!
– Już sunie dalej….
– A szczęść ci Boże, szalony człowieku! Lecisz niemcom na ratunek; byle ci się tylko wywdzięczyli, jeśli nie zatoniesz w tem piekle dzisiejszem.
Aneta stała na brzegu spokojna, milcząca. Jedną, rękę założyła pod fartuszek, drugą trzymała u czoła patrząc za mężem.
Stał przy niej i nśmiechał się do niej zalotnie agent niemiecki.
Betman ślizgał się po grzbietach fal jak węgorz. Łódka jego niekiedy wystrzeliła nad wody, znowu znikała na długo, aż wypływała o wiele dalej, szarzejąc, ciemniejąc.
Rybacy zatamowali w piersi oddechy. Chylili się oni naprzód chcąc przebić okiem grubą pomrokę. Olśniewające błyskawice ukazywały im śmiałego retmana jak się posuwał dalej i dalej.
– Parowiec przestał dawać hasła – zawołał któryś z rybaków. Znać spostrzeżono Tomę.
– Na rufie stanął majtek z pękiem lin w pogotowiu.
– Zmiotła go fala!
– Ba! drugi staje na posterunku…. Bałwany huczały coraz straszliwiej.
– Rzucono linę!
– Toma wpadł do wody!…
Aneta zadrzała. Niemiecki agent szepnął jej do ucha:
– W razie nieszczęścia wdowie sto pruskich talarów..
– Toma uchwycił linę, ciągną go na pokład!
– Tłuką go fale, on nie wytrzyma….
– Już się winduje na statek….
W tej właśnie chwili straszliwy orkan zatrzymał się i nastała przez kilka chwil przerażająca cisza. Lecz natychmiast huknął on tak straszliwą zawieją, że fale wzniosły się na kilka sążni, stoczyły w potworne wzgórze i popędziły w odwrotnym kierunku.
Krzyk przerażenia dobył się z piersi rybaków. Parowiec zrobił jakiś fatalny obrót. Czub jego wzniósł się do góry, tył pozostał w głębi…. A rozjuszone fale poczęły teraz wtaczać się nań z podwójną zaciętością. Uderzały z dwóch stron a gdy starły się ze sobą, tytaniczny gmach wodny unosił szczyt pienisty wysoko nad pokładem, nad załogą nieszczęsną, nad Tonią szalonym…
A kiedy rozbite bałwany poczęły odwrót, zgnieciony parowiec ledwie już rąbkiem czarnym wystawał po nad powierzchnię ziejącej otchłani.
Lecz czarne bałwany i teraz jeszcze nie dały za wygraną. Zwarły się powtórnie, a gdy ustąpiły, widać było już tylko morze, kilka desek i głów Mika z wyciągniętemi w powietrze rękami….
Okropne ciemności ogarnęły świat. Już i błyskawice nic nie ukazywały na wrogim widnokręgu.
Omdlałą Anetę przeniósł na rękach młody agent niemiecki do jej wdowiej chaty.
………………………………………………………………………………………………………….
Gwarne miasto kupieckie siadło na piaskach wybrzeża opierając się plecami o ścianę stał.
Wysoko w górę strzelają ciemne iglice jego przejrzystych wieżyc gotyckich. Niżej kąpią się w blaskach słonecznych i falach barki skrzydlate, białe jak mewy; pałają wstęgi trójbarwne u masztów, przyczepione do warkocza lin. Mieni się przystań blaskami toni morskiej i jasnego nieba.
Na platformie nadbrzeżnej gra muzyka, snują się szesciojęzyczne tłumy marynarzy i kupców, dzwonią szklanki na długich stołach, uśmiechają się pstro przybrane subretki.
Kto powrócił z długiej włóczęgi, przeorał swym statkiem morze, napił się wichrów, nakarmił troską, rad teraz spoczywa, smakuje życia, wspominając z lubością przy szklance i dziewczynie legendy swych tułactw.
A kto wrócił jako rozbitek, zostawiwszy na dnie morza nadzieję i uniósł tylko znękaną duszę z odmętów, ten przychodzi zaczerpnąć w gwarze portowym trochę otuchy, otrzeć się przynajmniej
– Już się winduje na statek….
W tej właśnie chwili straszliwy orkan zatrzymał się i nastała przez kilka chwil przerażająca cisza. Lecz natychmiast huknął on tak straszliwą zawieją, że fale wzniosły się na kilka sążni, stoczyły w potworne wzgórze i popędziły w odwrotnym kierunku.
Krzyk przerażenia dobył się z piersi rybaków. Parowiec zrobił jakiś fatalny obrót. Czub jego wzniósł się do góry, tył pozostał w głębi… A rozjuszone fale poczęły teraz wtaczać się nań z podwójną zaciętością. Uderzały z dwóch stron a gdy starły się ze sobą, tytaniczny gmach wodny unosił szczyt pienisty wysoko nad pokładem, nad załogą nieszczęsną, nad Tonią szalonym…