- W empik go
Poezye - ebook
Poezye - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Krótki rys biograficzny).
Michał Koroway-Metelicki pochodził z rodziny osiadłej od dawna na Ukrainie. W kolebce odumarł go ojciec, w kilka lat stracił matkę, a ojczym i stryj, ś… p. Paweł Koroway-Metelicki zajął się wychowaniem i kształceniem chłopczyka. Ojczym, człowiek niezamożny, obarczony rodziną, przyłożył wszelkich starań, aby dziecię szło drogą naukową. Staraniem ojczyma Michał Koroway-Metelicki skończył gimnazyum w Połtawie (ze srebrnym medalem) i uniwersytet w Warszawie (ze stopniem kandydata praw, w 1882 r.). Po wykwalifikowaniu naukowem urzędował w Radomiu i w Warszawie, co trwało bardzo krótko, gdyż dla słabego zdrowia musiał opuścić urzędowanie i przenieść się do rodzinnej wsi Jarowe na Ukrainie. Tu oddał się nauce i literaturze. Badał kilka lat literaturę ukraińską, a oceny i sprawozdania z tej dziedziny drukował w "Przeglądzie Tygodniowym". W "Kraju" zamieszczał korespondencje z okolicy zamieszkiwanej, a także z okolic zwiedzanych. Ostatecznie jednak zeszedł na drogę najwłaściwszą dla siebie, poświęcił się całkiem poezyi, która od lat dziecinnych niemal miała dla niego wielki urok. W 1889 roku wyszedł w przekładzie "Demon" Lermontowa ("Szatan" Warszawa) i jednocześnie prawie "Anioł Śmierci" tegoż poety (drukowany w "Kraju"), a oprócz tego przedtem i potem tworzył oryginalnie: drobne poezye, "Sonety Ukraińskie", i "Freski Krymskie". Utwory te noszą wszystkie cechy podniosłego talentu Michała Koroway-Metelickiego i uwidoczniają nastrój jego duszy wysoce poetycznej, owianej głębokim smutkiem i tęsknotą, a rozmiłowanej w przyrodzie. Czując się coraz słabszym, zebrał wszystkie swoje poezye tak, jak były pisane, chronologicznie, nakreślił krótką przedmowę i zapragnął wydać je sam, ale nie dano mu było, gdyż zaraz po powrocie ze Sławuty, gdzie bawił dla podtrzymania zdrowia, zapadł w ostateczną piersiową chorobę i zgasł dnia 9 stycznia 1891 roku u krewnych we wsi Bożydar, Radomskiej gubernii. Pochowany na cmentarzu parafialnym wsi Krępa-Kościelna.
M. K. M.
22 listopada 1892.PRZEDMOWA.
W zbiorku niniejszych mych poezyj zamieściłem parę wierszy, powstałych przed laty dziesięciu, natury czysto subjektywnej. Rzeknie ktoś: co światu do twych uczuć, do twych radości i smutków? Istotnie, radość, a zwłaszcza smutek i ból są chlebem powszednim milionów.
Zarozumiałością jest spowiadać się ze swych uczuć publicznie. Gdy jednak uczucia i myśli jednostki krystalizują się w formy estetyczne, w razie danym w formy poetyckie, stają się wtedy już tworem sztuki i jako takie, mają prawo być okazane na widok publiczny.
Ta przyczyna uzasadnia pomieszczenie omawianych wierszy. W ogóle zaś wydaję cały ten skromny zbiorek mych poezyj z powodu, że oddawna nosząc w piersi zarodki negujące życie, a obecnie czując się na zdrowiu gorzej, nie chciałbym, aby poszło na marne to, na co, jakkolwiekbądź, złożyły się lepsze pierwiastki ducha mego. Tyle do czytelnika. Zresztą powiem za Syrokomlą:
"Niech krytyk szarpie"…
i dalej za tymże Syrokomlą:
"A Wy, Wiaro, Nadziejo, ty Miłości Boża,
Ja czasem z harfą przyjdę do twego podnóża,
Pobłogosław me pieśni, jako wdowie grosze,
Czyje w ciszy zanucę, czy światu ogłoszę"…
Michał Koroway-Metelicki.
1890 r.
Boży-Dar.
Część pierwsza.DO GWIAŹDZISTYCH SFER.
Meteorze świetny, wolny,
Kędy chyżo mkniesz?
Pod twym lotem jest świat dolny,
Czy ty o nim wiesz?
Gwiazdo złota! Ty wysoko
Brylantami drgasz…
Dziwi ci się ludzkie oko.
Pyta, czy nas znasz?
Ty, promieniu słońca jasny,
Igrasz wesół wciąż,
A nam trudny żywot własny:
Smutku gryzie wąż.
Łuk swój czepiasz, tęczo w chmurze,
Pełen cudnych barw:
Z ziemi płynie głos ku górze,
Głos pękniętych harf!
Ale tęcza go nie słyszy,
Promień świeci w dal…
I meteor pomknął w ciszy,
Wśród eteru fal.
Na ten niemy brak oddźwięku
Z tych gwiaździstych sfer,
Człowiek słaby w cichym jęku
Puszcza w otchłań ster.
1878 r. 3 sierpnia.
Jarowe.NA FOTOGRAFII OFIAROWANEJ M. K. – M.
Oto, masz – ducha nędzna osłona,
Jedna połowa mego jestestwa!
Gdy więc zapadnę w zimne to łono.
Które ma straszne miano nicestwa,
A Ty, przypomnieć pragnąc me czoło,
Niegdyś ku gwiazdom pnące się dumnie,
W ciężkich dziś smutków wplątane koło,
W on czas robactwem toczone w trumnie,
Spojrzysz na rysów zmarłych odbicie:
Nie ślij w krainę śmierci westchnienia!
Nie chcę, by cień mój mącił Twe życie,
Cień, co wart tylko li zapomnienia…
Bo gdzież mój pomnik?… jakież me dzieje?…
Cóż komu potem, żem cierpiał wiele?
Ma biografia – świetne nadzieje,
Plany stargane, chybione cele!
Smutne krótkiego życia koleje!
Dziś jam rozbitek – burzą złamany,
Lecz nikt nademną łez niech nie leje,
Boby wypłakał tez oceany!
Większą ma boleść, niż fal bez miary,
Pędzla Rembrandta rozpacz ma godna,
Życie mi niosło zatrute czary,
Jam je, niestety! wychylił do dna;
Trwam wszakże, dotąd, a choć w mem łonie
Wir uczuć nie zgasł, smutnej powieści
Z ludźmi nie dzielę: zimne me skronie,
A na nich stygmat tajemnej treści!
1878 r. 5 grudnia.
Warszawa. Szpital Dzieciątka Jezus
MYŚL Z "AJUDAHU" MICKIEWICZA .
Serce wieszcza – to jak morze:
Częste burze płużą je,
Duch wzlatuje na bezdroże,
Orkan huczy, dmie.
Ludziom wówczas widne męty,
Rozszalałych uczuć wir.
Po cóż pytać, czem duch tknięty?
Zkąd boleści kir?…
Lecz gdy rozum sięgnie berła,
Gdy ucichnie serca głąb,
W niemnie jedna drzemie perła,
Tylko głębiej zstąp!…
1879 r. 19 grudnia.
Jarowe.SUUM CUIQUE.
Poeta pytał, stojąc przy tancerce,
Co lepiej: czyli w strupieszałem łonie
W proch rozsypane, zeschłe więzić serce,
A tak mieć zimne, jak z granitu skronie?…
Czy może – w sercu gadów pieścić roje?
Na głowie ostre nieść cierniowe wieńce?
A choć pioruny sieką, palą znoje,
Tam iść, gdzie idą prawdy oblubience?…
I gdy dokoła lotne krążą pary,
Z uśmiechem cudnym jej szepnęły usta:
"Zapewne, panie, źle jest, gdy mąż stary,
Lecz gorzej młody, kiedy kieszeń pusta".
1880 r.
Warszawa."BYŁ CZAS!"
Był czas!… ja w młodych rówienników gronie
Srebrzystym dźwięczą śmiechem – bez trosk i bez winy
Gra mi radością serce, lice płonie…
A na uboczu zegar wydzwania godziny.
Wtem sfinks ponury rzucił mi pytania
Zagadki tajnej życia… i młode me czoło
Z żarem szukało słowa rozwiązania…
A zegar wciąż złowieszcze zataczał swe koło.
Zgrozo! rozpaczy! Czemu milczą głosy
Nadziei? wiary?… Niebios ściemniały przeźrocza!…
Duch mój ożywczej pragnął w on czas rosy…
A zegar – jak szyderca – urągał z ubocza.
Dziś mię nie cieszy radość, ból nie boli;
Wygasło w popiół serce po zwątpień pożarze;
Myśli gdzieś pierzchły!… Dziś w tak smutnej doli
"Memento mori!" widzę na życia zegarze.
Jednak – nim czasu wąż me koło ściśnie,
Nim w proch rozpadnie ciała śmiertelna powłoka,
Bodaj mi jedna rzewna łza wytryśnie!
Na chwilę bodaj! zmięknie duszy mej opoka…
Wszak za dotknięciem Mojżeszowej laski
Kamienie – Sagi łkając – wybuchnęły łzami…
Czemuż dziś braknie żywej niebios łaski?…
Czyż głazy ludźmi, ludzie stali się głazami?…
1880 r. 27 listopada.
Warszawa.POBUDKA.
Niech zagra dzisiaj pobudki głos!
Precz smutków sępne poczwary!
Niech iskrzy oko! powiewa włos!
Zaszumcie życia sztandary!…
Lecz dzieci wabi motyli rój.
Złocony, barwny, skrzydlaty,
Za nimi gonią, choć pali znój.
Choć depcą kwiecia szkarłaty…
Młodzieniec również, gdy przed nim świat
W barw pysznych stanie koronie,
Chcąc ideału pochwycić kwiat,
W słoneczne pędzi ustronie…
I róż girlandą oplata skroń,
Nadzieją błyszczą mu oczy…
I złotem wiosłem uderza w toń
Kryształem lśniących przezroczy.
Już młodzian blizkim edenu był,
Czyhała skała podwodna:
Gdy cudnie marzył, tęczowo śnił,
Jak kamień – poszła łódź do dna!
Nie wszystkich srogi spotyka los:
Młodzieńce mienią się w męże!
Ci zdolni przetrwać nie jeden cios
I zahartować oręże.
Ideał-motyl niech nęci młódź!
Lecz inne mężów zadanie:
Drewnianem wiosłem drewnianą łódź
W przyszłości suńmy przystanie!
A jeśli w bezmiar niebieskich sfer
Wzrok wzniesieni z dolnej ziemicy,
To tylko po to, by życia ster
Zacisnąć mocniej w prawicy!
Gdy drogi nasze zgmatwane tak,
Chmur groźnych pełno na niebie:
Raz bądźmy lotni, jak chyży ptak,
Jak żółw powolni w potrzebie!
Tam – gdzie przesądów odwiecznych rak
Mózg ludziom toczy i serce,
Tam – gdzie oświaty dotkliwy brak,
Z nauka życie w rozterce:
Myśl niechaj nasza – jak stali raz,
Krzeszący iskry z krzemieni,
Uderzy z mocą w nieuctwa głaz
I wznieci tysiąc promieni!
Tam zaś – gdzie duszy złamanej jęk,
Gdzie zgrzyt rozpacznej boleści,
Głos nasz niech zagrzmi w pociechy dźwięk
I pomoc bratnią obwieści!…
A gdy tych czynów spełnimy hart,
Nas nie zawiodą nadzieje,
Że przysporzymy historyi kart,
Zdobiących przyszłe jej dzieje.
Więc niechaj każdy, kto duchem mąż,
Kto życie myślą pogłębia,
Tak chytrym będzie, jak chytry wąż,
Lecz serce niech ma gołębia!
1880 r. 4 grudnia.
Warszawa.DO M. K.-M.
Kiedym w młodości kwietnym poranku
Z polnej powracał wycieczki.
Tobie samotnej w wiejskim krużganku
Niosłem pól krasne kwiateczku
Kiedy w młodości orlim polocie
Z górnej spuszczałem się jazdy,
Śmiało skradzione w niebios namiocie
Jasnem przynosił Ci gwiazdy.
Brałaś i gwiazdy, brałaś i kwiaty,
Cudnym zdobiłaś mie wiankiem;
Strojąc mię w tęcze, złote z gwiazd szaty,
Sławy mię śniłaś kochankiem.
Kiedy w późniejszym wieku żałoby
Świetne się zćmiły widziadła.
Na me mogiły, marzeń mych groby
Smętna szłaś, drżąca, wybladła.
Kiedym w rozpaczy nurzał się toni,
Światu złorzeczył i sobie,
To za dotknięciem miękkiej Twej dłoni
Jam się ukajał w żałobie.
I jak przed słońca złotym promieniem
Grzmotnę pierzchają pioruny,
W słodycz mieniłaś rzewnem spojrzeniem
Gorzkie życiowe piołuny.
A tak – czy świat mi jaśniał uśmiechem,
Czylim w noc tonął bezdenną.
Niebios błękitnych byłaś mi echem,
Słupem Mojżesza przedemną!
Kiedy w rozgwarnem miasta mrowisku
Dłonie się nasze spotkały,
Zbiegły się dusze w jednym uścisku,
Jak dwie siostrzyce witały.
Toż dziś nam ślubne ścielą kobierce,
Zabrzmi nam: "Veni" radośnie,
Odtąd myśl z myślą, z sercem się serce
W zgodną harmonią nam zrośnie…
I Ty mi będziesz wiarą, nadzieją,
Mym opiekuńczym aniołem,
Będziesz nowego życia koleją,
Mego zapału sokołem!
Będziesz mi gwiazdą, cudem, błękitem,
Skrą brylantową, wawrzynem,
Uczuć mych perłą, myśli zenitem,
Duszy mej hartem i czynem!…
1881 r, 24 kwietnia.
Warszawa.NOC BURZLIWA.
Zachciało się szalonej zpod bieguna północnego burzy poigrać w naszem brukowanem mieście.Wybrała się do nas na noc i… dalej! hulanka…
Ale za ciasne ulice!…
Przywykła do nieskończonych przestworów.Więc gniewa się i miota, ciska w oczy zniewieściałym mieszczuchom płatami śniegu… mroźnymi palcami na szyldach, jak na klawiszach, dzikie wygrywa furioso… zgrzyta i skacze ze złości…Kryje się, kto może. Wraca do domu kupiec, lekarz i urzędnik… śpieszy modniarka.
Idzie do rodziny i wyrobnik spracowany, a ma spory kawał drogi, z jednego końca miasta na drugi: mieszka na samem przedmieściu.Tam dopiero szalona królowa północy wyprawia swe harce. Zrywa okiennice, wybija szyby, wciska się gwałtownie do ubogiej izby i gasi świeczkę łojową…
Biedni ludziska nie są pewni, czy nie zechce zabawić się, jak dziecię swawolne, w domki karciane, zdmuchując, jedne po drugiej, nędzne ich lepianki…
Naprowadziła z sobą chmur gęstych, śnieżystych legiony, wyje i ryczy… Czy z niedźwiedziami białymi na ucztę przyszła?!…
Wszystko chroni się przed nią i szczelnie zamyka.
Tylko czas niewzruszony spokojnie posuwa strzałki na miejskim zegarze i dzwoni godziny. Lecz i tu wciska się burza, skrada uderzenia, wirując i mącąc powietrze… Już północ!…
Szalej, dziki orkanie!… ludzie bezpieczni są pod swymi dachami… światła i światełka gasną…za chwilę ani w myśli im nie będziesz! Usną od trosk dziennych wolni…
Ale nie wszyscy!…
Na samym końcu miasta uboga chatka stoi…
Zwolna i lękliwie otwierają się drzwi skrzypiące, a z nich wysuwa się postać kobieca…
Rozwścieklony orkan rzuca się wnet na nią… porywa, usiłuje zwalić i śniegiem zasypać…
Snać dla ważnej przyczyny ta ludzka istota w noc taką opuszcza bezpieczny przytułek… Nie ulękła się rękawicy rzuconej przez groźnego wroga… walczy z burzą, cierpliwie z zasp śniegowych wydobywa nogi… i tak porusza się naprzód, chwiejnym krokiem kierując się w stronę głównego miasta…
Gdy opuściła przedmieście, poszło już jej łatwiej. Na niektórych przynajmniej ulicach śniegu było niewiele, a chociaż latarnie miejskie drżącei słabe światło lały, jednakże rozpraszały miejscami ciemność i dalszą wskazywały drogę; więc posuwała się kobieta szybciej i krokiem pewniejszym…
Ale dlaczego tak często ogląda się? Czy obawia się pogoni?… Czemu drży?… Ha! zbrodniarka.
Tego też pewno był zdania idący naprzeciw niej stróż bezpieczeństwa… Stanął przy latarni, obejrzał kobietę od stóp do głowy, a dostrzegłszy zawiniątko, mruknął: "Jest pszczółka w ulu"… Gotów był już ją przyaresztować. Wtem zawiniątko wydało głos niemowlęcy… Nowicyusz, od wczoraj pełniący obowiązki stójkowego, dał pokój kobiecie…
Ta strwożona szła dalej. A tu samym środkiem ulicy pędzi rozhukana burza. Wzbija kłębyśniegu i ćmi światło latarń. Rozwiewa nędzne ubranie kobiety, ścina krew w jej żyłach i mroźne iglice zapędza pod paznogcie… Ucieka przed nią kobieta i zawraca na prawo w kierunku przerzynającym kierunek burzy… Było tu spokojniej i zaciszniej… i mniejsze śniegu namioty…
Stanęła przy kolumnadzie ganku kilkopiętrowej kamienicy… Spała kamienica!… Lecz skrzypnął śnieg… Pilniej nasłuchiwać zaczęła… Nie! to własne jej serce bije… stuka krew w skroni…
Ale czas!…
Więc z niemowlęciem w jednej ręce, drugą jęła pośpiesznie śnieg zmiatać między dwiema najmniej zasypanemi kolumnami…
Potem ruchem gwałtownym porwała dziecię, cisnąc do piersi, jak gdyby chciała je na powrót do macierzyńskiego łona wtłoczyć… Stanowiła z niem jedne istotę spojoną boleścią… dławiła w sobie łkanie… Sypnęły się z oczu łzy… Ścinał je mróz w perły…
Wtem kroki!…
Nadludzkim prawie wysiłkiem oderwała się od dziecka. Złożywszy na jego małem czole pocałunek gorączkowy i opuściwszy w przygotowane dlań, nie z pierza i puchu, łóżeczko, pomknęła, oczekując pogoni…
Czuła się zbrodniarką występną… Była tylko osieroconą matką…
Chciała iść dalej… Sza!… Co to? niemowlę kwili?…
Kwiliła burza.
Cofa się i wraca, bo tam niemowlę… Tam własne zostawiła serce… Jak gdyby wieki niewidziane porwała dziecię, pieściła je, okrywała pocałunkami… Zagrał w niej duch macierzyństwa…
Ale o! zgrozo… stanęło przed nią jutro w strasznym obrazie nędzy, poniżenia, śmierci głodowej może…
Dzień cały kawałka chleba suchego nie miała w ustach; wstydząc się okazać swą biedę i rękęwyciągnąć, kryła się przed ludźmi w zimnej, niepalonej dziurze… Spływała wilgoć po ścianach tejsmoczej jamy… One tylko były świadkami jej nędzy… Rozczulone płakały!…
Do dziś trzymała się jeszcze w swej dumie…
Uległa! Jutro czeka ją żebractwo…
Wiec tłumiąc uczucie macierzyństwa, ruchem kurczowym oderwała od siebie dziecię. I tylko ściągnąwszy z głowy chuścinę biedną, starannie owinęła w nią małe, złożyła w niesłane łóżeczko i pocałowała, szepnąwszy z cicha: "Tę jednę nockę prześpij… Wezmą cię jutro ludzie… pan kamienicy… Ja pójdę w świat… Może odszukam ojca twego"…
Zawyła burza… zatkała… wzbiła się w górę i na północ podbiegunową pomknęła…
Nazajutrz… przybyła społeczeństwu żebraczka jedna i jeden podrzutek.
Kuryery wnet krzyknęły: "I znowu zbrodnicza matka!"…
Ale zbrodnicza matka była młodą…
Kobiety młode poszukiwane są…
Zajęła się więc wkrótce jej losem pewna litościwa dama (1)…
–- (1) Drukowane w "Prawdzie" warszawskiej roku 1881 w Nrze 33, pod pseudonimem: M. Kornic.JEREMIADY WSPÓŁCZESNE.
Piekielne czasy – proszę jegomości!
* Człowiek niepewien drży o swoje kości:
Bezwyznaniowość szerzy się – i kwita!
Na uniwersytet chodzi kobieta;
Słyszę – w Warszawie nie jedna spódnica
Odczyty miewa. Pilnie mnogolica
Jej bredni słucha publika zebrana
Niby mądrego kazania plebana.
A ponoć nawet… aż przeszły mię ciarki!
Piszą recepty kobiety lekarki…
Kazi się, kazi typ polskiej matrony!
Boga jednego prosić nam obrony,
By zbawić raczył domowe ognisko,
Bo się zamieni wraz w pogorzelisko:
Tylko nie widać – jak gwiazda ognista
Wkrótce obwieści czasy Antychrysta.
Proroctw fałszywych dzisiaj – co nie miara.
Moralność upada, rodzina, wiara…
Boga, bo księży dzisiaj nikt nie słucha.
W Imię Ojca, Syna, Świętego Ducha!"
W zapale wielkim mową swą przejęty
Do ziemianina mówił ksiądz Wincenty.
"Oj! prawda, prawda"… rzecze dziedzic Starki –
"Mnożą się, mnożą młode niedowiarki
I podkopują świetny gmach przeszłości,
Gdzie spoczywają, ojców sławnych kości,
Ojców, co w piersiach wielkie mieli dusze…
Więc się należą nam jubileusze!
Gdzie tam! posłuchaj! gryzipiórek lada
Co o ziemiaństwie, co o herbach gada!
Niech weźmie ksiądz do rąk nasze gazety,
Te!… postępowe – niestety! niestety!
Jakich tam oszczerstw, jakich obelg niema!
Zaś sam redaktor krzyczy: anatema!
Za to, że szlachcic – przeszłości odźwierny –
Przy ziemi stoi, niby brytan wierny…
I doradzają mądrze dziennikarze,
Byśmy opuścili stare ołtarze,
Gdyż błysła dzisiaj nowa niby era
Darwina z małpami, Comte'a, Spencera…
Do nas, co Turkom ścinaliśmy głowy,
Kosmopolityzmu szpetnemi słowy
Przemawiają. Ha! pozytywizm… zdrada!…
Księże waszmości, patryotyzm upada!"…
Fabrykant gruby ozwie się z kolei (Dziad jego do Polski przybył znad Sprei);
"Choć widzę ja prawdy złociste ziarna
W tem, coście rzekli; chociaż to rzecz marna,
A ja nie wszczynam wcale żadnej sprzeczki,
Lecz inkwizycyi paliły się świeczki!
I nie bez winy feodałów rzesza,
Co gwałtem przeszłość obumarłą wskrzesza,
Gdy magnat srogi rozbijał się dumnie,
A chłopek głodny znalazł spokój w trumnie.
Więc dajcież pokój przeszłości! Zagasła!
Dziś inne czasy, i brzmią inne hasła!
Dziś tolerancya, równość wobec prawa!
Stanu to trzeciego, nasza to sprawa.
Czem zaś dla świata całego tiers état,