Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Poezye tłumaczone i oryginalne Józefa Paszkowskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poezye tłumaczone i oryginalne Józefa Paszkowskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 696 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MAN­FRET.

Ka­ga­niec wzy­wa świe­że­go ole­ju,

Lecz choć go zno­wu na­peł­nię, nie bę­dzie

Go­rzał tak dłu­go jak ja mu­szę czu­wać.

Sen mój – je­śli śpię – nic jest snem istot­nym,

On jest ustaw­nem ko­ło­wa­niem my­śli,

Któ­re­go wstrzy­mać, spro­sto­wać nic mogę.

Bez­sen­ność czu­wa w głę­bi mego ser­ca,

Zmru­że­nie po­wiek jest zmia­ną wi­dow­ni,

Bo wte­dy oko we­wnątrz się za­ta­pia;

Po­mi­mo tego żyć nie po­prze­sta­łem,

No­szę ży­ją­cych i kształt i ob­li­cze.

Mi­strzy­nią mę­dr­ca win­na­by być tro­ska;

Wie­dza jest męką; bo im wię­cej wie­my,

Tem wię­cej czu­jem tę nie­szczę­sną praw­dę:

Ze drze­wo ży­cia nie jest drze­wem wie­dzy.

Ja'm fi­lo­zo­fią zba­dał, ja'm prze­nik­nął

Źró­dła mą­dro­ści i cu­dów tej złe­mi –

Czu­ję, że mógł­bym za­wład­nąć tem wszyst­kiem.

Że mógł­bym pod­bić mą siłą, – a jed­nak

Nie dość mi na­tem. Do­brze'm czy­nił lu­dziom,

I do­bre­go'm też do­świad­czył od lu­dzi –

Nie dość mi na­tem. Mia­łem nie­przy­ja­ciół

Ża­den mię nie tknął, a uczcił nie je­den –

Nie dość mi na­tem; Złe i do­bre, ży­cie,

Siła, na­mięt­ność, co­bądź w in­nych wi­dzę,

Wszyst­ko to było dla mnie, czem od wie­ków

Są kro­ple desz­czu dla spie­kłe­go pia­sku. –

Nic mię nie trwo­ży, czu­ję w so­bie tyl­ko

Prze­klę­ty cię­żar nie­zna­nia bo­jaź­ni;

Nic mię nie nęci, żą­dza ni na­dzie­ja,

Ni zwod­ny urok cze­go­bądź na świe­cie.

Te­raz do dzie­ła! –

Ta­jem­ni­cza mocy!

I wy ukry­te du­chy wszech­ogro­mu,

Któ­rych szu­ka­łem w ciem­no­ści i świe­tle,

Któ­re krą­ży­cie do­oko­ła zie­mi,

I w sub­tel­niej­szych ży­wio­łach miesz­ka­cie –

Któ­rych dzie­dzi­ną nie­przy­stęp­ne wzgó­rza,

Ziem­skie prze­pa­ści i mor­skie pie­cza­ry –

Wzy­wam was przez to cza­ro­dziej­skie sło­wo

Któ­re nad wami daje mi prze­wa­gę –

Ukaż­cie się! –

(Chwi­la mil­cze­nia).

Nie! To nie do­syć! – A więc

Na imię tego któ­ry wam przy­wo­dzi,

Na ten znak… któ­ry drże­niem was przej­mu­je,

Na pra­wa tego, któ­ry wo­len śmier­ci –

Klnę was – przy­bądź­cie – ukaż­cie się!

(mil­cze­nie)

Jesz­czeż

Mało? Wy du­chy po­wietrz­ne i ziem­skie,

Urą­gać ze umie wy­ście nic po­win­ny.

Przez tę moc, któ­ra po­tęż­niej­sza jesz­cze,

Przez cza­ro­dziej­skie to za­klę­cie, któ­re

Wy­plu­ła z sie­bie po­tę­pio­na gwiaz­da,

Pło­mien­ne gru­zy świa­ta znisz­cza­łe­go,

W prze­stwo­rzu nie­ba jak pie­kło krą­żą­ce;

Na to prze­kleń­stwo co mej du­szy cię­ży,

Na tę myśl, któ­ra we mnie i w koło umie,

Wzy­wam was – bądź­cie po­słusz­ne – przy­bądź­cie!

(W ciem­nym rogu ga­le­ryi uka­zu­je się gwiaz­da; za­sta­na­wia się i daje się sły­szeć śpiew).OD­GŁOS DRU­GIE­GO DU­CHA.

Mont­blanc, jest mo­nar­chą gór,

Prze­trwał dłu­gich cza­sów bieg;

Tron ma z opok, a płaszcz z chmur.

Dja­de­mem go wień­czy śnieg.

Jego pa­sem, dzi­ka pusz­cza,

W ręku groź­ne ma la­wi­ny,

Lecz on tyl­ko je wy­pusz­cza

Za mym roz­ka­zem w do­li­ny,

Roz­top­nia­łe z cy­plów lody,

Dzień w dzień sunę trze­biąc dro­gę,

Ja kie­ru­ję ich po­cho­dy,

I wstrzy­mu­ję jako mogę.

Je­stem du­chem gór i skał,

Gdy­bym ski­nął, gdy­bym chciał,

Grzbiet gór by się schy­lił w rów:

Cze­góż chcesz ode­mnie? mów!SIÓD­MY DUCH.

Na gwieź­dzie, z któ­rą los cię twój bra­ta,

Ja'm już pa­no­wał przed wscho­dem świa­ta,

Była to gwiaz­da bla­skiem ro­dzi­ma,

Ja­kie­go te­raz i w słoń­cu nie­ma,

Bieg mia­ła wol­ny, trwa­łe ob­jaz­dy,

Rów­nie wspa­nia­łej nic było gwiaz­dy.

Lecz przy­szła doba – z pięk­nej jak była,

Sta­ła sie ra­zem nie­kształt­na bry­ła.

Błęd­ny ko­me­ta, co swym ogo­nem

Gro­zi wszech­świa­tu pla­gę i sko­nem.

To­czy sie ona, bez ładu, try­bu,

Z wro­dzo­ną siłą, wśród nie­bios szy­bu.

Pło­mien­ne wid­mo, z li­cem obrzy­dłem,

Dla gwiazd or­sza­ku dziś jest stra­szy­dłem.

Ty, pła­zie, co'ś miał wpływ jej w ko­leb­ce,

Któ­re­go słu­chem, lecz w my­śli dep­cę,

Któ­re­go siła wy­po­ży­czo­na

Zmu­sza mię sta­nąć wśród tego gro­na

Du­chów, co z tobą bar­dziej po­krew­ne,

Co tu zwie­sza­jąc skrzy­dła nie­pew­ne,

Py­ta­ją cie­bie w nie­mym po­pło­chu –

Po coś mię we­zwał; mów nędz­ny pro­chu!MAN­FRED.

O Boże! gdy­by to być mo­gło

Nie czcze­ni ma­mi­dłem, nie lar­wą zwod­ni­czą.

Mógł­bym być jesz­cze naj­szczę­śliw­szym. O pójdź,

Pójdź w me ob­ję­cia! bę­dziem zno­wu – –

(po­siać zni­ka).

Bia­da!

Pęka mi ser­ce!

(Man­fred pada bez przy­tom­no­ści).

(Daje się sły­szeć glos, któ­ry na­stęp­ne wy­rze­ka za­klę­cie).

Kie­dy mie­siąc w fali to­nie,

W tra­wie świę­to­ja­nek pło­nie,

Me­te­or lśni na mo­gi­łach,

Błęd­ny ognik w ba­gnach, iłach;

Kie­dy gwiaz­da le­cąc zni­ka,

W dali sły­chać głos pusz­czy­ka,

I liść drze­win w cie­niach gór

Gra sze­le­stem ci­chy wtór;

Wte­dy sil­na, prze­ni­kli­wa

Wła­dza moja na cię spły­wa.

Choć­byś drze­mał jak naj­dłu­żej

Duch twój po­wiek nie przy­mru­ży,

Jest cień, co nig­dy nie pierz­cha,

Ob­raz, co się wiecz­nie zmierz­cha;

Noc ukry­ta w wszech ogro­mie

Od­ga­nia cię nie­wi­do­mie.

Jak w ca­łu­nie ciem­nych mar,

Jak w ob­ło­ku gę­stych par.

Tak żyć bę­dziesz, tak się scho­wa

Byt twój w du­chu tego sło­wa.

Choć się nie uka­żę to­bie.

Prze­czu­jesz mię w każ­dej do­bie,

Jak nie­wi­dzial­ne zja­wi­sko,

Któ­re musi być gdzieś bli­sko.

Kie­dy z oba­wą ta­jem­ną,

Ze­chcesz się za­po­znać ze­mną.

Za­dzi­wisz się, gdy twój wzrok.

Uj­rzy tyl­ko gru­by mrok.

Tak! Ta siła któ­ry'ś świa­dom,

Musi peł­znąć, obca śla­dom.

Głos za­klę­ty, czar­no­księz­ki.

Ścią­gnął na cię na­wet klę­ski,

I po­wietrz­nej duch po­tę­gi

W koło cie­bie za­wiódł krę­gi.

I ża­ło­sne wia­tru wy­cie

Zwie­je z uciech two­je ży­cie ,

Na­wet ci­chej nocy blask

Nie udzie­li'ć sen­nych łask,

A gdy słoń­ca bły­śnie zo­rze,

Ze­chcesz, aby za­szło w mo­rze.

Twych fał­szy­wych łez po­to­ki

Naj­zja­dliw­sze dają soki,

Z żył co się w twe ser­ce gar­ną,

Krew wy­sy­sam spie­kłą, czar­ną,

Z twych uśmie­chów zwod­nych ło­wię

Ród pa­dal­ców, wę­żów mro­wie,

Z ust twych czer­pię zgub­ny czar.

Ten pa­lą­cy ja­dów żar; –

Ile tru­cizn jest na zie­mi,

Wszyst­kie ni­czem przed two­je­mu

Na twój uśmiech, na twą nudę,

Na twą kunsz­tow­ną ob­łu­dę,

Na twój wzrok, co cno­tę kła­mie,

Na twej du­szy czar­ne zna­mie,

Na pierś two­ją, w któ­rej py­cha

Ale nie ludz­kość od­dy­cha,

Na twą roz­kosz w cu­dzem złem,

Na twe współ­czu­cie Ka­ina,

Ta­jem­ni­czy'ć głos prze­kli­na:

Pie­kło miej w je­ste­stwie twem!

I z tej cza­ry gorz­kie zdro­je

Wy­le­wam na skro­nie two­je.

Ni sen to­bie, ni śmierć to­bie

Nie przy­nie­sie ulgi w gro­bie,

A choć się zdasz bli­skim śmier­cią

Dreszcz jej tyl­ko cię prze­wier­ci.

Ha! jak ro­śnie cza­rów krąg!

Już cię pęta łań­cuch mąk!

Mó­zgiem, ser­cem w nim się wij

Po­tę­pień­cze – te­raz żyj!

S cena dru­ga,

Góra dzie­wi­ca. – Ra­nek.

MAN­FRED sam na ska­lach.MAN­FRED.

Du­chy we­zwa­ne, już mię opu­ści­ły,

Cza­ry uży­te, nie chcą znać mej wła­dzy,

Środ­ki zba­da­ne, kaźń mi zgo­to­wa­ły;

Już ja na wyż­szą, nie ra­chu­ję po­moc,

Ona prze­szło­ści nie zgła­dza, a w przy­szłość

Spoj­rzeć nie mogę, do­pó­ki się prze­szłość

W mrok nie­za­pad­nie. – Mat­ko moja, zie­mio,

Ty mło­do­cia­ny ran­ku, i wy góry,

Jak­że­ście pięk­ne! Jed­nak­że ja do was

Przy­lgnąć nie mogę. A ty wszech ogro­mu

Prze­świet­ne oko, ty dla wszyst­kich wscho­dzisz,

Ty uszczę­śli­wiasz i mło­dych i sta­rych,

Mnie tyl­ko, ach! mnie nie spo­zie­rasz w ser­ce!

Ty szma­cie skal­ny, na któ­re­go krań­cu

Naj­wyż­szym sto­ję, a z któ­re­go szczy­tu

Wi­dzę na dole nad brze­giem stru­mie­nia

W mżą­cej od­da­li jo­dły prze­dzierz­gnię­te

W drob­ne krze­wi­ny, – gdy je­den skok, je­den

Ruch na­przód, na­wet jed­no ode­tchnie­nie

Mo­gło­by pierś mą na wie­ki przy­ło­żyć

Do łona tych skał – dla cze­gó'ż się wa­ham?

Coś mie po­cią­ga w prze­paść, a jed­nak­że

W nią się nie rzu­cam, – wi­dzę pod no­ga­mi

Nie­bez­pie­czeń­stwo, nie co­fam się wszak­że:

Mózg mi wi­ru­je, – jed­na­li sil­nie sto­ję:

Prze­waż­nie z tyłu wstrzy­mu­je mię siła,

Któ­ra mię ży­cia przy­wa­li­ła klą­twą,

Je­stli to ży­ciem, dźwi­gać we­wnątrz 'taką

Pu­sty­nię du­cha, i wła­snej swej du­szy

Słu­żyć za tru­nę: bo już za­prze­sta­łem

Sa­me­mu so­bie zda­wać spra­wę z czy­nów; –

Sła­bość to zbrod­ni ostat­nia –

(orzeł prze­la­tu­je).

Ha! Wi­taj

Lot­ny po­słań­cze, co pru­jesz ob­ło­ki,

I w gór­ny eter uno­sisz się bło­go.

Jak­żeś ty bli­sko koło mnie prze­śmi­gnął:

Mia­łem być two­im łu­pem, mia­łem na­paść

Gar­dziel twych mło­dych, lecz ty ule­cia­łeś

Kędy cię żad­ne oko nie­do­się­gnie;

Tym­cza­sem two­je chło­ną­cą by­stro­ścią

Wni­ka w głąb, w górę, i całe ko­li­sko

Mgnie­niem ogar­nia. – Jak pięk­ny, jak cud­nie.

Pięk­ny, ten ob­szar wi­do­me­go świa­ta!

Jak szczyt­ny w so­bie, i w dzia­ła­niach swo­ich!

A my, co jego zo­wiem się pa­na­mi,

Pół proch, pół bó­stwa, za­rów­no nie­zręcz­ni

W szwan­ku, jak w wzro­ście, my z na­szą zmie­sza­ną

Sprzecz­ną na­tu­rą, wznie­ca­my nie­zgo­dę

W jego ży­wio­łach, od­dy­cha­my dumą

I nik­czem­no­ścią, i cią­gle wal­czy­my

Ze śmia­łą wolą, po­zio­mą po­trze­bą,

Aż sła­bość na­sza otrzy­ma zwy­cięz­two; –

Ludź­mi je­ste­śmy, – co sami przed sobą

Mil­czą, i je­den przed dru­gim.

(Fu­jar­ka daje się sły­szeć w od­da­li).

Czy sły­szysz

Ten dźwięk pro­sta­czy fu­jar­ki gó­ral­skiej –

Bo jesz­cze tu­taj prze­by­wa wiek zło­ty

W pa­ster­skiej sza­cie – na wol­nem po­wie­trzu,

Złą­czo­ny z tent­nem dzwon­ka trzód we­so­łych? –

Chęt­nie ma du­sza pi­ła­by to brzmie­nie!

Obym był du­chem tak lu­be­go tonu,

Ży­wym od­gło­sem, har­mo­nij­nym dźwię­kiem,

Czy­stą ro­sko­szą, nie po­wi­tą w cia­ło,

Wol­no wscho­dzą­cą – wol­no ko­na­ją­cą,

Z tera bło­giem tchnie­niem, któ­re mię wy­da­ło!

(Na spa­dzi­sto­ści uka­zu­je się strze­lec).STRZE­LEC.

Wła­śnie tą dro­gą po­mknę­ła się giem­za,

Lecz mię zmy­li­ła jej sto­pa pierz­chli­wa,

Zdo­bycz źle moje wy­na­gra­dza tru­dy. –

Cóż to za czło­wiek? Nie jest on mo­je­go

Zda się rze­mio­sła, a jed­nak się wdra­pał

Na tę wy­nio­słość, któ­ra chy­ba na­szym

Naj­lep­szym strzel­com przy­stęp­na. Ubra­nie

Jego ozdob­ne a po­stać szla­chet­na,

Spo­glą­da dum­nie, jak pro­sto zro­dzo­ny

Gó­ral. Mu­szę się przy­bli­żyć do nie­go.MAN­FRED.

(nie wi­dząc strzel­ca).

Tak być – si­wi­zną cier­pień ubie­lo­nym,

Po­dob­nym jo­dle sto­czo­nej ro­bac­twem,

Przez jed­ną zimę bez li­ścia i kory,

Spruch­nia­łym pień­kiem prze­klę­tych ko­na­rów,

Któ­ry to tyl­ko czu­je, że roz­pa­da. –

I tak być, tak być – tyl­ko tak, przez wie­ki,

A wprzód in­a­czej!- szpet­nem mon­strum zmarsz­czek.

Któ­re nie lata, mi­nu­ty zo­ra­ły,

A mimo tego prze­żyć, prze­bie­do­wać

Go­dzi­ny, dłu­gie jak ży­wo­ta lu­dzi!

To nad­to! – Ruń­cie że­la­zne po­sa­dy,

Śnież­ne la­wi­ny, któ­re lada tchnie­nie (cie

Zstrą­caz gór­nych warstw, zgnieć­cie mie, zdru­zgoć

Sły­szę co chwi­la jak się roz­pę­ka­cie

Z trza­skiem do koła. – Lecz na próż­no wo­łam!

Wy na to tyl­ko, co chce żyć, spa­da­cie,

Na mło­de la­ski, albo ni­skie cha­ty,

Albo na wio­ski pra­co­wi­tych zie­mian.MAN­FRED.

(nie słu­cha­jąc).

Był­by to dla mnie grób arcy-stó­sow­ny;

Ko­ści-by moje spo­czy­wa­ły w głę­biach,

Za­miast co te­raz, po tym sko­ku moim

Tu­łać się będą na tych na­gich ska­łach.

Wia­trem mio­ta­ne. – Bądź mi zdro­we, nie­bo

Nie patrz się na mnie z tym wy­ra­zem groź­by.

Tyś mi nie było prze­zna­czo­ne. Te­raz

Zie­mio, przyjm garst­kę pro­chu!

(W chwi­li kie­dy Man­fred za­mie­rza sto­czyć ze ska­ły, po­chwy­cą go i wstrzy­mu­je strze­lec sil­nem ra­mie­niem).STRZE­LEC.

Do­wiesz się póź­niej – a te­raz pójdź ze mnę. –

Co­raz to bar­dziej gę­śnie­ją ob­ło­ki, –

Wes­przyj się na mnie – po­staw tu­taj nogę –

Tu – tu – weź ten kij – przy­trzy­maj się nie­co

Tej tu krze­wi­ny – te­raz daj mi rękę,

I krzep­ko trzy­maj się mo­je­go pasa –

Tak – za go­dzi­nę doj­dzie­my do cha­ty,

Zbierz siły, wkrót­ce na trwal­szy grunt zstą­pim,

Na pe­wien ro­dzaj ściesz­ki, któ­rą, stru­mień

Ostat­niej zimy wy­żło­bił. – Tak – do­brze –

Po­wi­nie­neś był strzel­cem się uro­dzić. –

(W chwi­li, gdy z trud­no­ścią ze skał zstę­pu­ją, za­sło­na za­pa­da).

AKT II.

Sce­na pierw­sza.

Cha­ta w Ber­neń­skich Al­pach. MAN­FRED, STRZE­LEC.STRZE­LEC

Z stro­ju i po­sta­wy,

Zda­jesz mi się być wy­so­kie­go rodu.

Może'ś jed­nym z tych pa­nów, któ­rych gro­dy

Z szczy­tów skał pa­trzą na ni­skie do­li­ny;

Któ­ry'ż z tych gro­dów zo­wie cię dzie­dzi­cem?

Znam tyl­ko bro­ny i przed­sion­ki for­tec;

Rze­mio­sło moje rzad­ko mię spro­wa­dza

Z gór nie­bo­tycz­nych, dla roz­grza­nia człon­ków

U ol­brzy­mie­go ogni­ska, wśród sta­rych

Kom­nat zam­ko­wych, w na­tło­ku ga­wie­dzi;

Lecz każ­dą ściesz­kę do twierdz pro­wa­dzą­cą

Znam od dzie­ciń­stwa – któ­raż z nich jest two­ją?MAN­FRED.

Wi­dzę tu sie­bie – i cie­bie – miesz­kań­ca

Gór, go­ścin­ne­go, pro­ste­go czło­wie­ka;

Skrom­ne­go w du­chu i bo­go­boj­ne­go,

Dum­ne­go z swo­jej nie­za­leż­nej doli,

Z uśmie­chem peł­nym szla­chet­nej god­no­ści:

Któ­re­mu zdro­wie i sen się przy­mi­la

We dnie i w nocy, któ­re­go nie­win­ny

Za­wód, uzac­nia nie­bez­pie­czeństw kro­cie:

Któ­re­mu póź­na przy­mi­la się sta­rość,

Jako grób, krzy­żem i wień­cem zdo­bio­ny,

Na któ­rym na­pis: mi­łość jego wnu­ków –

Wszyst­ko to wi­dzę – poj­rzę po­tem w sie­bie

Ach! – du­sza moja daw­no już wy­ga­sła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: