- W empik go
Poezye tłumaczone i oryginalne Józefa Paszkowskiego - ebook
Poezye tłumaczone i oryginalne Józefa Paszkowskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 696 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kaganiec wzywa świeżego oleju,
Lecz choć go znowu napełnię, nie będzie
Gorzał tak długo jak ja muszę czuwać.
Sen mój – jeśli śpię – nic jest snem istotnym,
On jest ustawnem kołowaniem myśli,
Którego wstrzymać, sprostować nic mogę.
Bezsenność czuwa w głębi mego serca,
Zmrużenie powiek jest zmianą widowni,
Bo wtedy oko wewnątrz się zatapia;
Pomimo tego żyć nie poprzestałem,
Noszę żyjących i kształt i oblicze.
Mistrzynią mędrca winnaby być troska;
Wiedza jest męką; bo im więcej wiemy,
Tem więcej czujem tę nieszczęsną prawdę:
Ze drzewo życia nie jest drzewem wiedzy.
Ja'm filozofią zbadał, ja'm przeniknął
Źródła mądrości i cudów tej złemi –
Czuję, że mógłbym zawładnąć tem wszystkiem.
Że mógłbym podbić mą siłą, – a jednak
Nie dość mi natem. Dobrze'm czynił ludziom,
I dobrego'm też doświadczył od ludzi –
Nie dość mi natem. Miałem nieprzyjaciół
Żaden mię nie tknął, a uczcił nie jeden –
Nie dość mi natem; Złe i dobre, życie,
Siła, namiętność, cobądź w innych widzę,
Wszystko to było dla mnie, czem od wieków
Są krople deszczu dla spiekłego piasku. –
Nic mię nie trwoży, czuję w sobie tylko
Przeklęty ciężar nieznania bojaźni;
Nic mię nie nęci, żądza ni nadzieja,
Ni zwodny urok czegobądź na świecie.
Teraz do dzieła! –
Tajemnicza mocy!
I wy ukryte duchy wszechogromu,
Których szukałem w ciemności i świetle,
Które krążycie dookoła ziemi,
I w subtelniejszych żywiołach mieszkacie –
Których dziedziną nieprzystępne wzgórza,
Ziemskie przepaści i morskie pieczary –
Wzywam was przez to czarodziejskie słowo
Które nad wami daje mi przewagę –
Ukażcie się! –
(Chwila milczenia).
Nie! To nie dosyć! – A więc
Na imię tego który wam przywodzi,
Na ten znak… który drżeniem was przejmuje,
Na prawa tego, który wolen śmierci –
Klnę was – przybądźcie – ukażcie się!
(milczenie)
Jeszczeż
Mało? Wy duchy powietrzne i ziemskie,
Urągać ze umie wyście nic powinny.
Przez tę moc, która potężniejsza jeszcze,
Przez czarodziejskie to zaklęcie, które
Wypluła z siebie potępiona gwiazda,
Płomienne gruzy świata zniszczałego,
W przestworzu nieba jak piekło krążące;
Na to przekleństwo co mej duszy cięży,
Na tę myśl, która we mnie i w koło umie,
Wzywam was – bądźcie posłuszne – przybądźcie!
(W ciemnym rogu galeryi ukazuje się gwiazda; zastanawia się i daje się słyszeć śpiew).ODGŁOS DRUGIEGO DUCHA.
Montblanc, jest monarchą gór,
Przetrwał długich czasów bieg;
Tron ma z opok, a płaszcz z chmur.
Djademem go wieńczy śnieg.
Jego pasem, dzika puszcza,
W ręku groźne ma lawiny,
Lecz on tylko je wypuszcza
Za mym rozkazem w doliny,
Roztopniałe z cyplów lody,
Dzień w dzień sunę trzebiąc drogę,
Ja kieruję ich pochody,
I wstrzymuję jako mogę.
Jestem duchem gór i skał,
Gdybym skinął, gdybym chciał,
Grzbiet gór by się schylił w rów:
Czegóż chcesz odemnie? mów!SIÓDMY DUCH.
Na gwieździe, z którą los cię twój brata,
Ja'm już panował przed wschodem świata,
Była to gwiazda blaskiem rodzima,
Jakiego teraz i w słońcu niema,
Bieg miała wolny, trwałe objazdy,
Równie wspaniałej nic było gwiazdy.
Lecz przyszła doba – z pięknej jak była,
Stała sie razem niekształtna bryła.
Błędny kometa, co swym ogonem
Grozi wszechświatu plagę i skonem.
Toczy sie ona, bez ładu, trybu,
Z wrodzoną siłą, wśród niebios szybu.
Płomienne widmo, z licem obrzydłem,
Dla gwiazd orszaku dziś jest straszydłem.
Ty, płazie, co'ś miał wpływ jej w kolebce,
Którego słuchem, lecz w myśli depcę,
Którego siła wypożyczona
Zmusza mię stanąć wśród tego grona
Duchów, co z tobą bardziej pokrewne,
Co tu zwieszając skrzydła niepewne,
Pytają ciebie w niemym popłochu –
Po coś mię wezwał; mów nędzny prochu!MANFRED.
O Boże! gdyby to być mogło
Nie czczeni mamidłem, nie larwą zwodniczą.
Mógłbym być jeszcze najszczęśliwszym. O pójdź,
Pójdź w me objęcia! będziem znowu – –
(posiać znika).
Biada!
Pęka mi serce!
(Manfred pada bez przytomności).
(Daje się słyszeć glos, który następne wyrzeka zaklęcie).
Kiedy miesiąc w fali tonie,
W trawie świętojanek płonie,
Meteor lśni na mogiłach,
Błędny ognik w bagnach, iłach;
Kiedy gwiazda lecąc znika,
W dali słychać głos puszczyka,
I liść drzewin w cieniach gór
Gra szelestem cichy wtór;
Wtedy silna, przenikliwa
Władza moja na cię spływa.
Choćbyś drzemał jak najdłużej
Duch twój powiek nie przymruży,
Jest cień, co nigdy nie pierzcha,
Obraz, co się wiecznie zmierzcha;
Noc ukryta w wszech ogromie
Odgania cię niewidomie.
Jak w całunie ciemnych mar,
Jak w obłoku gęstych par.
Tak żyć będziesz, tak się schowa
Byt twój w duchu tego słowa.
Choć się nie ukażę tobie.
Przeczujesz mię w każdej dobie,
Jak niewidzialne zjawisko,
Które musi być gdzieś blisko.
Kiedy z obawą tajemną,
Zechcesz się zapoznać zemną.
Zadziwisz się, gdy twój wzrok.
Ujrzy tylko gruby mrok.
Tak! Ta siła który'ś świadom,
Musi pełznąć, obca śladom.
Głos zaklęty, czarnoksięzki.
Ściągnął na cię nawet klęski,
I powietrznej duch potęgi
W koło ciebie zawiódł kręgi.
I żałosne wiatru wycie
Zwieje z uciech twoje życie ,
Nawet cichej nocy blask
Nie udzieli'ć sennych łask,
A gdy słońca błyśnie zorze,
Zechcesz, aby zaszło w morze.
Twych fałszywych łez potoki
Najzjadliwsze dają soki,
Z żył co się w twe serce garną,
Krew wysysam spiekłą, czarną,
Z twych uśmiechów zwodnych łowię
Ród padalców, wężów mrowie,
Z ust twych czerpię zgubny czar.
Ten palący jadów żar; –
Ile trucizn jest na ziemi,
Wszystkie niczem przed twojemu
Na twój uśmiech, na twą nudę,
Na twą kunsztowną obłudę,
Na twój wzrok, co cnotę kłamie,
Na twej duszy czarne znamie,
Na pierś twoją, w której pycha
Ale nie ludzkość oddycha,
Na twą rozkosz w cudzem złem,
Na twe współczucie Kaina,
Tajemniczy'ć głos przeklina:
Piekło miej w jestestwie twem!
I z tej czary gorzkie zdroje
Wylewam na skronie twoje.
Ni sen tobie, ni śmierć tobie
Nie przyniesie ulgi w grobie,
A choć się zdasz bliskim śmiercią
Dreszcz jej tylko cię przewierci.
Ha! jak rośnie czarów krąg!
Już cię pęta łańcuch mąk!
Mózgiem, sercem w nim się wij
Potępieńcze – teraz żyj!
S cena druga,
Góra dziewica. – Ranek.
MANFRED sam na skalach.MANFRED.
Duchy wezwane, już mię opuściły,
Czary użyte, nie chcą znać mej władzy,
Środki zbadane, kaźń mi zgotowały;
Już ja na wyższą, nie rachuję pomoc,
Ona przeszłości nie zgładza, a w przyszłość
Spojrzeć nie mogę, dopóki się przeszłość
W mrok niezapadnie. – Matko moja, ziemio,
Ty młodociany ranku, i wy góry,
Jakżeście piękne! Jednakże ja do was
Przylgnąć nie mogę. A ty wszech ogromu
Prześwietne oko, ty dla wszystkich wschodzisz,
Ty uszczęśliwiasz i młodych i starych,
Mnie tylko, ach! mnie nie spozierasz w serce!
Ty szmacie skalny, na którego krańcu
Najwyższym stoję, a z którego szczytu
Widzę na dole nad brzegiem strumienia
W mżącej oddali jodły przedzierzgnięte
W drobne krzewiny, – gdy jeden skok, jeden
Ruch naprzód, nawet jedno odetchnienie
Mogłoby pierś mą na wieki przyłożyć
Do łona tych skał – dla czegó'ż się waham?
Coś mie pociąga w przepaść, a jednakże
W nią się nie rzucam, – widzę pod nogami
Niebezpieczeństwo, nie cofam się wszakże:
Mózg mi wiruje, – jednali silnie stoję:
Przeważnie z tyłu wstrzymuje mię siła,
Która mię życia przywaliła klątwą,
Jestli to życiem, dźwigać wewnątrz 'taką
Pustynię ducha, i własnej swej duszy
Służyć za trunę: bo już zaprzestałem
Samemu sobie zdawać sprawę z czynów; –
Słabość to zbrodni ostatnia –
(orzeł przelatuje).
Ha! Witaj
Lotny posłańcze, co prujesz obłoki,
I w górny eter unosisz się błogo.
Jakżeś ty blisko koło mnie prześmignął:
Miałem być twoim łupem, miałem napaść
Gardziel twych młodych, lecz ty uleciałeś
Kędy cię żadne oko niedosięgnie;
Tymczasem twoje chłonącą bystrością
Wnika w głąb, w górę, i całe kolisko
Mgnieniem ogarnia. – Jak piękny, jak cudnie.
Piękny, ten obszar widomego świata!
Jak szczytny w sobie, i w działaniach swoich!
A my, co jego zowiem się panami,
Pół proch, pół bóstwa, zarówno niezręczni
W szwanku, jak w wzroście, my z naszą zmieszaną
Sprzeczną naturą, wzniecamy niezgodę
W jego żywiołach, oddychamy dumą
I nikczemnością, i ciągle walczymy
Ze śmiałą wolą, poziomą potrzebą,
Aż słabość nasza otrzyma zwycięztwo; –
Ludźmi jesteśmy, – co sami przed sobą
Milczą, i jeden przed drugim.
(Fujarka daje się słyszeć w oddali).
Czy słyszysz
Ten dźwięk prostaczy fujarki góralskiej –
Bo jeszcze tutaj przebywa wiek złoty
W pasterskiej szacie – na wolnem powietrzu,
Złączony z tentnem dzwonka trzód wesołych? –
Chętnie ma dusza piłaby to brzmienie!
Obym był duchem tak lubego tonu,
Żywym odgłosem, harmonijnym dźwiękiem,
Czystą roskoszą, nie powitą w ciało,
Wolno wschodzącą – wolno konającą,
Z tera błogiem tchnieniem, które mię wydało!
(Na spadzistości ukazuje się strzelec).STRZELEC.
Właśnie tą drogą pomknęła się giemza,
Lecz mię zmyliła jej stopa pierzchliwa,
Zdobycz źle moje wynagradza trudy. –
Cóż to za człowiek? Nie jest on mojego
Zda się rzemiosła, a jednak się wdrapał
Na tę wyniosłość, która chyba naszym
Najlepszym strzelcom przystępna. Ubranie
Jego ozdobne a postać szlachetna,
Spogląda dumnie, jak prosto zrodzony
Góral. Muszę się przybliżyć do niego.MANFRED.
(nie widząc strzelca).
Tak być – siwizną cierpień ubielonym,
Podobnym jodle stoczonej robactwem,
Przez jedną zimę bez liścia i kory,
Spruchniałym pieńkiem przeklętych konarów,
Który to tylko czuje, że rozpada. –
I tak być, tak być – tylko tak, przez wieki,
A wprzód inaczej!- szpetnem monstrum zmarszczek.
Które nie lata, minuty zorały,
A mimo tego przeżyć, przebiedować
Godziny, długie jak żywota ludzi!
To nadto! – Ruńcie żelazne posady,
Śnieżne lawiny, które lada tchnienie (cie
Zstrącaz górnych warstw, zgniećcie mie, zdruzgoć
Słyszę co chwila jak się rozpękacie
Z trzaskiem do koła. – Lecz na próżno wołam!
Wy na to tylko, co chce żyć, spadacie,
Na młode laski, albo niskie chaty,
Albo na wioski pracowitych ziemian.MANFRED.
(nie słuchając).
Byłby to dla mnie grób arcy-stósowny;
Kości-by moje spoczywały w głębiach,
Zamiast co teraz, po tym skoku moim
Tułać się będą na tych nagich skałach.
Wiatrem miotane. – Bądź mi zdrowe, niebo
Nie patrz się na mnie z tym wyrazem groźby.
Tyś mi nie było przeznaczone. Teraz
Ziemio, przyjm garstkę prochu!
(W chwili kiedy Manfred zamierza stoczyć ze skały, pochwycą go i wstrzymuje strzelec silnem ramieniem).STRZELEC.
Dowiesz się później – a teraz pójdź ze mnę. –
Coraz to bardziej gęśnieją obłoki, –
Wesprzyj się na mnie – postaw tutaj nogę –
Tu – tu – weź ten kij – przytrzymaj się nieco
Tej tu krzewiny – teraz daj mi rękę,
I krzepko trzymaj się mojego pasa –
Tak – za godzinę dojdziemy do chaty,
Zbierz siły, wkrótce na trwalszy grunt zstąpim,
Na pewien rodzaj ścieszki, którą, strumień
Ostatniej zimy wyżłobił. – Tak – dobrze –
Powinieneś był strzelcem się urodzić. –
(W chwili, gdy z trudnością ze skał zstępują, zasłona zapada).
AKT II.
Scena pierwsza.
Chata w Berneńskich Alpach. MANFRED, STRZELEC.STRZELEC
Z stroju i postawy,
Zdajesz mi się być wysokiego rodu.
Może'ś jednym z tych panów, których grody
Z szczytów skał patrzą na niskie doliny;
Który'ż z tych grodów zowie cię dziedzicem?
Znam tylko brony i przedsionki fortec;
Rzemiosło moje rzadko mię sprowadza
Z gór niebotycznych, dla rozgrzania członków
U olbrzymiego ogniska, wśród starych
Komnat zamkowych, w natłoku gawiedzi;
Lecz każdą ścieszkę do twierdz prowadzącą
Znam od dzieciństwa – któraż z nich jest twoją?MANFRED.
Widzę tu siebie – i ciebie – mieszkańca
Gór, gościnnego, prostego człowieka;
Skromnego w duchu i bogobojnego,
Dumnego z swojej niezależnej doli,
Z uśmiechem pełnym szlachetnej godności:
Któremu zdrowie i sen się przymila
We dnie i w nocy, którego niewinny
Zawód, uzacnia niebezpieczeństw krocie:
Któremu późna przymila się starość,
Jako grób, krzyżem i wieńcem zdobiony,
Na którym napis: miłość jego wnuków –
Wszystko to widzę – pojrzę potem w siebie
Ach! – dusza moja dawno już wygasła.