Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Pogorzelisko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogorzelisko - ebook

Thriller, który tętni od emocji i pochłonie cię bez reszty.

Nad ranem, na dziedzińcu kamienicy za klubem, ginie Grzegorz Ignaczak. Biorąc pod uwagę trudną przeszłość mężczyzny, lista jego wrogów jest długa. Który z nich zdecydował się pociągnąć za spust? I dlaczego to zrobił?

Podkomisarz Aleksandra Lazar zjawia się na miejscu zdarzenia, by zmierzyć się z kolejną sprawą. Jednocześnie myślami krąży wokół dramatycznej historii własnej rodziny. Noc, która zmieniła jej życie, wciąż kryje w sobie wiele tajemnic.

Czy po latach uda się rozwiązać tę zagadkę? A może bezpieczniej nie rozgrzebywać przeszłości i pozwolić jej na zawsze pozostać w ukryciu?

Pogorzelisko to historia pełna niepokoju i trudnych wyborów. Opowieść o ludzkich słabościach, poczuciu odrzucenia i relacjach, które poddawane próbom, kruszą się i obumierają bezpowrotnie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368217452
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1986

Zamroczony człowiek z trudem dowlókł się do krawędzi jezdni. W jego głowie wciąż pobrzmiewało echo uderzenia.

Przełknął zalegającą w ustach wydzielinę. Krew. To musiała być krew. Wyczuwał ją na języku i pomiędzy zębami. Trzymał się na nogach ostatkiem sił.

Najwyższa pora wziąć się w garść.

– Wstawaj! – Uklęknął i potrząsał za ramię leżącą przed nim kobietę. – Słyszysz mnie? Obudź się, do cholery! No obudź się wreszcie!

Zabił człowieka. Ta myśl kołatała między skrońmi, wżerała się w mózg.

Młoda kobieta nie dawała oznak życia.

– Wstań. Zacznij oddychać, na litość boską! – Szarpał ofiarę za rękę, wierząc, że to coś zmieni. W końcu wsunął dłonie pod jej plecy i spróbował ją podnieść. Martwe ciało przelewało mu się przez ręce.

Zabiłem ją, powtarzał do znudzenia, oswajając się z tą myślą i próbując przekonać do niej otumaniony mózg. Wciąż odczuwał skutki wypadku, ale starał się znaleźć wyjście z tragicznej sytuacji. Padający deszcz utrudniał koncentrację.

Zauważył między drzewami odbijające się światła jadącego z przeciwka pojazdu. Samochód był daleko – kątem oka widział, jak zjeżdża ze wzniesienia, podczas gdy sam tkwił pośrodku niczego. Ciemność wypełzła z lasu, oblepiała go i sprawiała, że oddech grzązł mu w gardle.

Co dalej? Droga wiodła przez las, o tej porze nikt się tu nie zapuszczał. Jeśli wróci do domu i wezwie pomoc, znajdą porzucone w lesie auto, namierzą go i odpowie za jej śmierć.

Może wszystko mu się przywidziało na skutek urazu, do którego doszło podczas wypadku? Zamykał oczy i otwierał je na zmianę, licząc, że obraz pod powiekami rozmyje się i zniknie. Zwłoki wydawały się nienaturalnie wygięte, włosy kobiety były posklejane krwią i błotem. Łzy same cisnęły mu się do oczu; ostatnie dni były sinusoidą wrażeń.

Ona na to nie zasłużyła. Zaklinanie rzeczywistości tego nie zmieni.

Klęczał przed maską i spoglądał w jej martwe źrenice. Widział w nich obojętność i pustkę, które przeszywały go na wskroś. Usiłował przypomnieć sobie moment zderzenia. Przed oczami stanęły mu rozsypujące się na przedniej szybie włosy, słyszał głuchy dźwięk opadającego na jezdnię ciała. Zahamował, jednak było już za późno.

Przekrzykujące się w mózgu głosy zlewały się w bełkot­liwy jazgot i utrudniały mu zebranie myśli. Nie warto ich słuchać, stwierdził.

Ona nie żyje. Nie żyje! Żadne zaklęcia tego nie zmienią. Ten koszmar był czymś realnym. Skradał się na patykowatych odnóżach, chwytał go za gardło i pozbawiał tchu.

Wsłuchiwał się w deszcz bębniący o maskę samochodu, wbijający w nią tępe kły. W rozmazanym świetle reflektorów strach wydawał się czymś namacalnym.

Nie zauważył, kiedy rozpętała się ulewa. Deszcz smagał szyby i spływał rwącym strumieniem wzdłuż szosy. Woda ściekała z mokrych włosów, wlewała mu się za koszulkę i chłodziła rozgrzane do czerwoności ciało.

Nie wiedział, w jaki sposób auto znalazło się na poboczu. Pamiętał tylko, że koła straciły przyczepność na śliskiej nawierzchni, uderzył w coś i poczuł szarpnięcie w fotelu. Walnął głową w szybę, między skrońmi czuł pulsujące tętno.

Słuchał zgrzytu wycieraczek; zmazywały z szyby pozostałości krwi oraz deszczu.

Gapił się w ślad po pęknięciu, który powstał, gdy kobieta wylądowała na masce. Miał wrażenie, że rozrastał się z każdą sekundą niczym pajęczyna.

Wrócił do samochodu i opuścił głowę na kierownicę.

Nie miał już siły udawać. Zrozumiał, że nie cofnie biegu tragicznych wydarzeń.

– I co teraz? – rzucił na głos, spoglądając gdzieś w dal.

Światła jadącego z przeciwka pojazdu były jak wybawienie. Pogodził się z tym, że zapłaci za błędy najwyższą cenę.

– Mamy przerąbane. – Tyle zdołał usłyszeć. Siedząca obok postać zaczęła płakać.2019

Grudki białego puchu rozsiadały się na parapetach kamienic jak wysypane z poduszek pierze. Wirowały w górze w niezgrabnym tańcu i kleiły się do twarzy błądzących w mroku ludzi. Wkrótce znikną. Jesień nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Z zaplecza na tyłach klubu wyłoniło się dwóch mężczyzn. Wyższy z nich ściskał w dłoni butelkę po wódce, na dnie zostało kilka kropel przezroczystego trunku. Szedł po stopniach i niewiele brakowało, a wywinąłby orła na śliskiej nawierzchni.

Jego kumpel stał z rękami w kieszeniach i świetnie się bawił jego kosztem.

– Niedawno wyszedłeś z pierdla, a już odstawiasz niezłe balety – droczył się z nim.

– Pierdol się. Nie uroniłem nawet kropli. – Grzegorz Ignaczak uniósł butelkę na znak, że ma wszystko pod kontrolą. Upił ostatni łyk, wytarł usta rękawem kurtki i obmacał kieszenie, jakby czegoś szukał. – Kurwa. Zostawiłem w środku komórkę. Wciąż zapominam, że noszę ją cały czas przy sobie.

– Skleroza nie boli. Ja się zwijam. Taksiarz nie będzie czekał do usranej śmierci, a już zdążyłem go nieźle wkur­wić. Dowleczesz się jakoś do domu?

– Wal się. Trafię na kwadrat bez psa przewodnika. Zdzwonimy się, jak wrócisz.

Znajomy uniósł środkowy palec i rozpłynął się w bramie przed klubem. W zatoczce czekał na niego taksówkarz. Ignaczak wszedł ostrożnie po schodach na zaplecze lokalu. Kilka minut później wrócił na plac i popatrzył w niebo.

Śnieg drażnił mu skórę, wiatr wsuwał zimne paluchy pod kurtkę i drapał ją pazurami. Grzegorz nie zwracał na to uwagi, w trakcie odsiadki stęsknił się za kaprysami pogody. Przestał też zadręczać się tym, co poszło nie tak w jego życiu. To bez sensu. Zaufał niewłaściwym ludziom i dał się uwieść wizji łatwych pieniędzy. A do tego był skurwysynem.

A może po prostu prześladował go pech? I przyciągał problemy.

Miał przy sobie działkę amfetaminy i właśnie zdał sobie sprawę, że w razie wpadki nie będzie taryfy ulgowej. Wolał się mieć na baczności. Skończył z takim życiem – a przynajmniej to sobie wmawiał.

Rozejrzał się. W oknach wokół nie paliło się światło. Lokatorzy zdawali się nie przejmować sąsiedztwem klubu, mimo że tętniący w jego trzewiach hałas sprawiał, że kamienica drżała w posadach, a wrzaski podchmielonych gości i nocne rozróby niosły się echem w pobliskich uliczkach albo wlewały do mieszkań przez rozlatujące się okna. Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do najgorszych warunków, uznał Ignaczak. Sam przerabiał to za każdym razem, kiedy wracał na wolność.

Nad ranem lokal opustoszał i zrobiło się ciszej. Mężczyzna wypluł zalegającą w ustach flegmę i podszedł do ustawionych pod ścianą kontenerów na śmieci. Nie chciało mu się raz jeszcze wracać do środka. Stanął przy jednym z nich, rozsunął rozporek i opróżnił pęcherz, śledząc strużkę pary unoszącą się ku niebu. Ulżyło mu.

Zdawało mu się, że usłyszał za plecami czyjeś kroki. Zrobił się przewrażliwiony? W więzieniu nauczył się mieć oczy dookoła głowy. Każdy szelest, każdy ruch wzbudzał czujność. Ignaczak miał kłopot z przystosowaniem się do normalnego życia, z wygłuszeniem lęku i przesadnej ostrożności. Wszystko wymagało czasu, a znając jego szczęście, za chwilę znów wpakuje się w tarapaty.

Skończył sikać. Zasunął rozporek i odwrócił się. A jednak się nie pomylił. Stała przed nim niewyraźna postać. W pożółkłym świetle lamp nie był w stanie rozpoznać napastnika. Nie zauważył żadnych szczegółów, dzięki którym zdołałby go zidentyfikować. Odruchowo uniósł ręce na wysokość głowy, zrobił krok do tyłu i o mały włos nie wpadł na kontener.

Zrozumiał, że odciął sobie w ten sposób drogę ucieczki. Nieznajomy trzymał w dłoni broń.

Ignaczak postanowił grać na czas. Liczył na to, że ktoś wyjdzie z klubu i spłoszy napastnika, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Przełknął ślinę. Wiedział, że czas zmienić strategię.

– Spokojnie. Możemy się jakoś dogadać.

Żadnej reakcji.

– Nie znam cię. Musiałeś mnie z kimś pomylić – tłumaczył. Starał się nie wykonywać nerwowych ruchów, wolał nie sprowokować faceta. – Mam przy sobie trochę forsy, oddam ci ją. – Sięgnął do kieszeni i zaczął szukać portfela. – Weź ją. To wszystko, co mam.

W świetle lampy zauważył, że napastnik w niego celuje. Nie usłyszał huku wystrzału, nie poczuł, kiedy kula przeszyła mu czaszkę na wylot ani dotyku zimnej gleby, na którą opadło jego bezwładne ciało. Gęsta plama krwi wykwitła wokół twarzy, wchłonęła drobinki śniegu i zabarwiła je na purpurowo.

Ale tego też nie zdążył zarejestrować.

*

Znaleźli się w wąskiej uliczce w sąsiedztwie rynku. Błyskające w niebo światła policyjnych kogutów ściągnęły ich na dziedziniec rozlatującej się kamienicy. Mimo wczesnej pory wokół zebrało się trochę ludzi. Aleksandra Lazar zdążyła przywyknąć, że ciekawość przyciąga gapiów do zbrodni jak światło zbłąkane ćmy. Widocznie tkwiła w ludzkiej naturze od początku i domagała się zaspokojenia.

Martwy mężczyzna leżał w kałuży krwi. Policjanci dotarli na miejsce przed szóstą i musieli doświetlać się latarkami. Lazar zauważyła, że parapety w oknach na dziedzińcu uginają się pod ciężarem pomarszczonych twarzy. Wyrwane ze snu zjawy śledziły z uwagą nerwowy spektakl świateł i cieni. Śmierć na nikim nie robiła tu wrażenia. Wtapiała się w tło. Wsiąkała w stęchłe mury.

Młody funkcjonariusz rozmawiał z ludźmi przed klubem. Pozostali byli teraz w środku i rozpytywali ostatnich klientów. Patrol dotarł pierwszy, kilka minut po otrzymaniu zgłoszenia.

Lazar podeszła bliżej zwłok i przykucnęła ostrożnie. Zespół techników zdążył już zacząć pracę i nie chciała zatrzeć ewentualnych śladów.

Ofiara leżała na plecach, z lekko przekrzywioną głową. Rana nad łukiem brwiowym była osmolona i śledcza spodziewała się, że kula przebiła czaszkę denata. Przyczyna zgonu wydawała się oczywista. Mężczyzna zginął od strzału z broni z niewielkiej odległości. Pytanie, co było motywem. To on stanowił klucz do rozwikłania zagadki.

Wstała i spojrzała w kierunku Błażeja Urygi. Stał niedaleko, próbując poskładać rozsypane części układanki w całość. Wydawał się skupiony, często powtarzał, że praca w wydziale kryminalnym jest wszystkim, co potrafi robić. Żaden z przypadkowych świadków nie miał pojęcia, jak doszło do tragedii.

– Wygląda na to, że ktoś wykończył go z zimną krwią – zaczęła policjantka. – W grę mogły wchodzić jakieś porachunki. Zalazł komuś za skórę. To nie wygląda na przypadkową zbrodnię.

– Gość ma przy sobie portfel i dowód. Brak śladów bójki, szarpaniny. To przypomina bardziej egzekucję. Morderca stanął kilka metrów dalej, wyciągnął broń i strzelił – wyliczał Błażej.

Śnieg wciąż prószył, ale na ziemi szybko zmieniał się w kleistą breję. Na dziedzińcu nie zachowały się ślady obuwia. Zanim śledczy zdołali tu dotrzeć, stali bywalcy klubu wydeptali plac, kręcąc się wokół zwłok. Nie mogli zrobić nic głupszego.

Ola zaklęła pod nosem. Wiedziała, że technicy nie będą z tego powodu szczęśliwi. Skinęła na Urygę, a ten rozłożył bezradnie ręce. Rozumieli się bez słów.

– Nikt niczego nie widział. Na zwłoki natknął się pracownik klubu, gdy wyszedł wyrzucić śmieci. Zanim przyjechaliśmy, ci durnie postanowili się upewnić, że facet naprawdę jest sztywny – dodał zrezygnowany. – Zespół zrobił to, co do niego należało, prokurator niepotrzebnie się tu fatyguje. To zamknięty dziedziniec. Żadnych kamer.

– Jesteś pewien, że nie ma innej drogi?

– Sprawca musiał wyjść z klubu od zaplecza lub przyszedł od strony miasta. Nie zeskoczył przecież z okna – wytknął przytomnie Błażej. – Zabezpieczymy teren, pogadamy z ludźmi, przeszukamy okolicę i zaczekamy na wytyczne. Trzeba będzie sprawdzić monitoring i przetrzepać mieszkańców tych ruder. – Wskazał na mieszkania znajdujące się w kamienicy. – Facet zginął w środku nocy, ale prokurator i tak będzie się upierał, że ktoś mógł coś widzieć. Znasz go.

Lazar nie spodziewała się, że zacznie dzień od wizyty w takim miejscu. Obiecała córce, że wybiorą się do kina. Nie chciała jej zawieść.

Odkąd Ola rozstała się z mężem, starali się sprawiedliwie dzielić opieką nad córką. Wolałaby mieć ją przy sobie cały czas, ale wiedziała, że to ustępstwo ze strony Artura. Zdradzała go z kolegą z pracy i wciąż jej to wypominał, a praca w policji utrudniała opiekę nad dzieckiem.

Prokurator Papaj pojawił się na miejscu ujawnienia zwłok pół godziny później. Kręcił się wokół ciała, palił papierosa za papierosem i robił tylko to, co do niego należało. Współpraca z nim przebiegała sprawnie, jeśli spuścić zasłonę milczenia na żenujące żarty, które uwielbiał. Nie chciał jej w ten sposób dogryźć lub pokazać miejsca w szeregu, po prostu miał osobliwe poczucie humoru. Zdaniem Oli, dopóki nie piętrzył trudności i zdawał się na jej policyjny nos, mógł od czasu do czasu być dupkiem.

– Ofiarą jest prawdopodobnie Grzegorz Ignaczak. Pięćdziesiąt sześć lat. Miał przy sobie dokumenty i portfel. Trochę gotówki. Jeśli to on, to ma za sobą bogatą kryminalną przeszłość. Niedawno wyszedł na wolność – zreferował jeden z policjantów.

– I nie zabawił na niej zbyt długo – stwierdził przytomnie prokurator, ściskając w dłoni paczkę papierosów. – Zdołaliście ustalić, za co siedział?

– Kradzieże, rozboje, narkotyki. Trochę się tego uzbierało. To wstępne informacje, trzeba je zweryfikować.

– Co tu robił i jak doszło do zabójstwa?

– Zginął od strzału z niewielkiej odległości. Napastnik stał kilka metrów dalej, zaskoczył go – wtrącił się Uryga i spojrzał w stronę techników. Zabezpieczali ślady. – Ignaczak imprezował w klubie z kumplem. Wyszli tędy, ale nikt nie widział, jak doszło do zabójstwa. Sprawdzamy kosze na śmieci wokół rynku, przeszukujemy okolicę, jak dotąd nie ma śladu po broni. – Śledczy wskazał ręką na bramę prowadzącą na dziedziniec. – Znaleźliśmy kilka kamer wokół rynku i rozpytujemy mieszkańców kamienic, to trochę potrwa – dodał niewzruszony. – Barman pamięta ofiarę. Twierdzi, że mężczyźni dobrze się bawili, wypili po kilka piw, domówili butelkę wódki. Nic nie wskazuje na to, żeby doszło między nimi do sprzeczki. Ale nie ma pojęcia, kim byli. Pracuje tu od niedawna. Nigdy wcześniej ich w tym miejscu nie widział.

– Zdobyliście namiary na kumpla zastrzelonego faceta?

– Jeszcze nie. Rozmawiamy z obsługą. Część z nich rozeszła się już do domów. – Błażej wzruszył ramionami.

– Szukajcie dalej, ktoś musiał coś widzieć. Znajdziemy go – podsumował Papaj i poklepał Urygę po ramieniu. – Rozpytajcie stałych bywalców, pracowników. Może technicy wykopią spod ziemi jakieś fanty. Łuskę, cokolwiek. – Odwrócił się do Lazar i rzucił: – Zwijam się. Piździ tu jaki w kieleckim.

Ola odprowadziła go wzrokiem. Ktoś, kto zastrzelił leżącego obok człowieka, musiał być pewny siebie albo zdesperowany, skoro zdecydował się zrobić to w bramie, w sąsiedztwie popularnego klubu. Ktoś mógł go zobaczyć. Wiedział, że nie odpowie za zbrodnię, lub był po prostu głupi. Gdyby miała wybierać, obstawiłaby drugą opcję.

Ale to nie był koncert życzeń.1986

Zapowiadał się słoneczny dzień. Wstałem wcześniej, spakowałem do plecaka niezbędne rzeczy i zszedłem do kuchni coś zjeść. Odkąd mama nas zostawiła, dom przestał być miejscem, w którym czułem się dobrze; pachnącym szarlotką i jej perfumami, pełnym gwaru i ciepła, które tu wnosiła. Czułem się w tej bezdusznej twierdzy jak intruz, dlatego większość czasu spędzałem na polu.

Tata rzadko tu bywał, wieczorami zamykał się w gabinecie. Pracował do późna, czasem słuchał muzyki z gramo­fonu. Jej dźwięki rozchodziły się pod stropem. Nie miał w zwyczaju informować mnie o tym, jak wygląda rozkład jego dnia – i tak mnie w nim nie uwzględniał.

Wyjrzałem przez okno. Samochód stał przed domem, więc ojciec nie pojechał jeszcze do pracy.

Napiłem się mleka i zrobiłem kanapkę z twarogiem i szczypiorkiem. W piątki odwiedzała nas znajoma mamy, pani Fela, i przynosiła nabiał własnej roboty. Nie wiem, czy nie kłamała, ale wyglądała tak, jakby rzeczywiście sama go wyrabiała; nosiła fartuch, chustkę na głowie, a zimą bezrękawnik obszyty futerkiem. Nie miała zębów, niewiele mówiła, za to twaróg smakował jak niebo w gębie. Rozpływał się w ustach.

Wybrałem się nad strumień pod lasem. Rozpościerająca się wokół łąka tętniła życiem. Potrafiłem przesiedzieć na brzegu pół dnia i gapić się na pływające pomiędzy kamieniami ryby. Uspokajały mnie. Latem nieraz wchodziłem do wody po kolana z naostrzonym kijem i próbowałem upolować pstrąga. Z marnym skutkiem. Ale tego dnia było za chłodno, by taplać się w wodzie.

Sięgnąłem do plecaka po słoik. W nakrętce wydrążyłem gwoździem kilkanaście otworów, na tyle małych, by żaden owad nie wydostał się na zewnątrz, i na tyle szerokich, żeby wpadło do środka trochę tlenu. Może chciałem w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia, skoro i tak pozbawiałem owady życia?

Łąka pachniała słońcem. W tle słyszałem rechot żab. Nie byłem orłem z biologii, ale dało się wyczuć w nim pewną nerwowość. Słyszałem, że ich rechot wzmagał się, kiedy w powietrzu wisiała burza. Wieczorami koncert się rozkręcał, samce przekrzykiwały się, rywalizując o względy samic. Latem nie mogłem przez nie zasnąć.

Kręciłem się wzdłuż strumienia i zaglądałem pod kamienie, budząc schowanych pod nimi lokatorów. Znajdywałem prosionki szorstkie, stonogi murowe i inne owady, które prowadziły nocny tryb życia i szukały w takich miejscach schronienia i wilgoci. Rozumiałem ich desperację; uciekały od światła, zaskoczone i zlęknione. Ja robiłem tak samo. Zapuszczałem się głębiej w las, ale tak naprawdę uciekałem od codzienności.

Zerkałem uważnie pod nogi. To tam toczy się życie, wmawiałem sobie, gdy za długo bujałem w obłokach. Ojciec powtarzał mi, bym zszedł na ziemię i twardo po niej stąpał. Tak jak on. W rozdeptywaniu złudzeń był prawdziwym mistrzem.

Skończyłem czternaście lat i teoretycznie nie musiałem się o nic martwić. Tata był „wysoko umocowany w strukturach partyjnych” – to określenie miało mi wystarczyć, gdy ktoś pytał o konkrety. Wolałem ich nie znać. Domyślałem się, że w razie problemów przybędzie mi z odsieczą. Jak książę na białym koniu, jeśli trzymać się baśniowej terminologii. Ale wiedziałem, że ta baśń nie skończy się dobrze. Gotów był stratować wszystkich, którzy stanęliby mu na drodze.

Przestałem się tym zadręczać, gdy zauważyłem dużego, opalizującego żuka. Przyglądałem mu się, a gdy zszedł ze ścieżki, zmierzając w stronę gęstych traw, położyłem słoik na ziemi i pozwoliłem, aby wgramolił się do środka. Był piękny i nieporadny. Uniosłem słój i obserwowałem, jak staje na tylnych odnóżach i usiłuje wdrapać się na górę. Miał solidny pancerz, a w jego odwłoku odbijało się światło.

Zdarzało się, że wkładałem do słoika kilka owadów i obserwowałem, co się stanie. Ciekawiło mnie, czy zaczną walczyć, czy przeciwnie, będą żyć obok siebie w tym szklanym więzieniu. Zrezygnowałem z tego typu obserwacji, gdy zacząłem je kolekcjonować. Zależało mi na tym, by trafiały do gabloty nienaruszone.

W pewnym momencie moją uwagę przykuła smużka dymu unosząca się nieopodal. Schowałem słój do plecaka, napiłem się wody z termosu i ruszyłem w tamtą stronę.

Z każdym krokiem siwy obłok stawał się gęstszy; czułem w nozdrzach smród spalenizny, ale miałem nadzieję, że ogień nie wedrze się do lasu. Od lat ktoś wypalał łąki i niszczył zamieszkujący je ekosystem. Przyroda potrzebowała czasu, by się odrodzić. Przechadzałem się wtedy po czarnych jak sadza zgliszczach, znajdując nadpalone szkło i truchła spopielonych zwierząt. Teraz naiwnie wierzyłem, że ogień zatrzyma się przy krawędzi lasu i skończy się na strachu. Jeżeli jęzor ognia liźnie suchą ściółkę, niczego nie da się uratować.

Na szczęście wiatr wiał w przeciwną stronę, do strumienia, i była szansa, że ogień zatrzyma się na naturalnej przeszkodzie. Przedzierałem się przez sięgającą kolan trawę, aż wreszcie zobaczyłem przed sobą płonący stos ułożony z gałęzi. Ktoś z premedytacją sklecił tę konstrukcję i podpalił, żeby łatwiej roznieść ogień po okolicy.

Swąd spalenizny i strzelające w płomieniach gałęzie sprawiały, że trzymałem się na dystans. Bijący od ogniska żar nie pozwalał podejść bliżej.

Nagle poczułem, że ktoś chwycił mnie za ramię. Odwróciłem się, a za moimi plecami wyrósł chudy chłopak z blond grzywką postawioną na cukier. Kojarzyłem go, był starszy ode mnie i kręcił się w pobliżu szkoły. Nosił brudne spodnie i glany, do tego pomięty podkoszulek i kurtkę z naszywkami i agrafkami.

– Nieźle się jara, co? – odezwał się, ściągnął kurtkę i przewiązał ją sobie wokół pasa.

– No – wydukałem tylko, zapominając języka w gębie. – To twoja sprawka?

– Moja, nie moja. Ważne, że jest na co popatrzeć, co nie? – rzucił i sięgnął do plecaka. Wyjął butelkę piwa, podważył kapsel scyzorykiem i upił kilka łyków. – Chcesz? – zaproponował, ale odmówiłem. – Nie to nie. Masz coś do żarcia? Od rana nie miałem nic w gębie. – Wytarł usta.

Nie wstydził się, jakbyśmy znali się od lat.

– Nie – odburknąłem tylko. – Po co to robisz?

– Pytasz o tego sikacza? – zaśmiał się, ale dobrze wiedział, co miałem na myśli.

– Nie. Czemu podpalasz łąki?

– Bo lubię przeglądać się w ogniu, patrzeć, jak wszystko niszczy. To jest żywioł, potężna siła, nikt go nie powstrzyma. Tylko nie próbuj mnie sypnąć, młody. Bo pożałujesz. – Pogroził mi. Mówił serio, widziałem to w jego spojrzeniu.

– Nie, no co ty. Nie zrobię tego – odparłem. Był wyższy i silniejszy ode mnie. Wolałem go nie prowokować. Słyszałem, do czego był zdolny, i nie chciałem tego sprawdzać. – Mieszkam niedaleko stąd. Z ojcem.

– Ten jebany aparatczyk, którego nienawidzi pół wsi, to twój stary?

Nie musiałem odpowiadać. Zdradzała mnie mowa ciała.

– Fajne ciuchy. Widzę, że nie szczędzi ci grosza – zauważył, przyglądając mi się.

Nie afiszowałem się z tym, że pochodzę z bogatej rodziny, ale ciężko to było ukryć. Żyłem w bańce. Trudno dostrzec z jej wnętrza prawdziwe problemy.

– A ty skąd jesteś? – zmieniłem temat, żeby przestał się gapić w taki sposób.

– Znikąd. Włóczę się tu i tam. Gdzie mnie nogi poniosą. Moja matka mieszka w sąsiedniej wsi i dawno straciła nadzieję, że będą ze mnie ludzie – śmiał się. Widziałem szpary w jego uzębieniu, tłuste włosy i brud, który kleił się do ciała. – Zawsze gdzieś przekimam, więcej mi nie potrzeba do szczęścia. A ciebie co tu przygnało?

– Nic. Łażę bez celu – odparłem szybko. Nie zamierzałem mu się spowiadać.

– Nie ściemniaj. – Dopił piwo i rzucił butelkę. – Chodź ze mną. Coś ci pokażę.

Nie miałem ochoty nigdzie z nim iść, ale domyśliłem się, że nie da za wygraną.

Spędziliśmy razem całe popołudnie. Szliśmy najpierw wzdłuż rzeki, potem przez las, całą drogę gadaliśmy o życiu i wszystkim, co nam przyszło do głowy. To zabrzmi naiwnie, ale zupełnie niespodziewanie poczułem się dobrze w jego towarzystwie. Był starszy, imponował mi pewnością siebie, brakiem hamulców i zasad. Do tego umiał słuchać. To rzadkość.

W szkole niemal wszyscy trzymali się na dystans, wiedząc, jaką pozycję zajmował mój ojciec. Miałem dwóch kumpli i z nimi spędzałem większość czasu. Śliski, bo tak chciał, żebym się do niego zwracał, miał gdzieś, kim jest mój stary. Twierdził, że każdy ma coś na sumieniu.

Wstydziłem się do tego przyznać, ale ciemna strona, na którą mnie z czasem wciągnął, wydawała się naprawdę kusząca. Pewnie dlatego, że nie sięgał tam cień taty.

Kiedy wróciłem, ojca nie było w domu. Nic nowego. Wciąż był zajęty i wolałem nie wiedzieć, czym się zajmuje. Zszedłem do pracowni, w której spędzałem wiele godzin. Lata temu mama urządziła to miejsce, dlatego wszędzie wokół stały sztalugi, pojemniki z farbami i pędzle. Pewnego dnia zostawiła to wszystko, odcięła się od dotychczasowego życia i urwała nić, która łączyła ją z tym miejscem. I z nami. Tata przez jakiś czas niczego tu nie ruszał, jakby wierzył, że kiedyś do nas wróci, albo się bał, że zaburzy w ten sposób jakąś równowagę. Zabawne – nie zorientował się, że zrobił to, zanim ją stracił. Kiedy odeszła, zniszczył część jej obrazów w ataku szału. Słyszałem, że teraz mama mieszka w Paryżu. Miałem nadzieję, że jest szczęśliwa. Nawet beze mnie.

Pomieszczenie było zadbane i jasne, przypominało warsztat, a nie pozbawioną światła kryptę. Na drewnianych regałach pod ścianą piętrzyły się pudła z farbami. Pracownia miała wyjście do ogrodu, ojciec zatrudnił ekipę, która spełniła życzenie jego żony. W słoneczne dni mama lubiła w nim przebywać. Mama. Wciąż nie pogodziłem się z tym, że nas zostawiła.

Poprosiłem kiedyś tatę, żeby załatwił mi biurko, przy którym mógłbym pracować. Nic nie odpowiedział, za to któregoś dnia po prostu zastałem je na dole. Zorganizował też styropian i gabloty. Czasem miałem wrażenie, że znalazł gdzieś zaczarowany ołówek, jak ten chłopiec z kres­kówki. W rogu stała odpięta od zasilania zamrażarka. Kiedy mama wybrała życie bez nas, przestaliśmy jej używać i cała zawartość wylądowała w koszu. Tak śmierdziało, że tata wolał ją wyłączyć na dobre.

Pozwolił mi urządzić pracownię po swojemu. Zgodził się tylko dlatego, bym zszedł mu z oczu. Tak było wygodniej. Dla nas obu.

Byłem dumny z tego miejsca. Pomalowałem ściany i okleiłem je słomianymi matami. Wieszałem na nich plakaty i proporczyki klubów piłkarskich. W kącie stała stara szafa, opróżniłem ją i trzymałem w środku styropian oraz ramy.

Uczyłem się preparować owady. Wciąż szukałem skutecznej metody ich usypiania. Ostatnio zacząłem wyścielać dno słoików gazą nasączoną zmywaczem do paznokci. Kiedy owady robiły się sztywne, nakłuwałem je szpilką i układałem na styropianie. Dzięki temu wydawało się, że wciąż pozostają w ruchu. Podsuwałem koniec szpilki pod odnóża i układałem je wzdłuż tułowia. To wymagało cierpliwości i precyzji, starałem się robić to tak delikatnie, by nie oderwać ich od reszty korpusu.

Potrafiłem siedzieć do późnej nocy przy lampce, a gdy kończyłem pracę, wokół delikatnego truchła rozciągały się rzędy szpilek. Zapominałem o wszystkim. Zostawiałem owady w tej pozycji na tydzień lub dwa, a następnie wyciągałem szpilki i umieszczałem okaz w gablocie z karteczką i krótkim opisem.

Moi podopieczni śnili mi się po nocach. Musiałem wiedzieć o nich wszystko.

Gdy wróciłem do domu, wyjąłem słoik ze znalezionym na łące żukiem i przeglądałem leżący na biurku Wielki atlas owadów, którego autorem był V.J. Stanĕk. Siedziałem nad nim z lupą, by nie przeoczyć drobnych różnic i właściwie zidentyfikować gatunek.

Trypocopris vernalis. Żuk wiosenny.

Zdjąłem nakrętkę. Owad był już martwy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: