Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pogranicze naddnieprzańskie. Tom 1-2: szkice społeczności ukraińskiej w wieku XVIII - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogranicze naddnieprzańskie. Tom 1-2: szkice społeczności ukraińskiej w wieku XVIII - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 653 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. RZECZ PO­WIE­ŚCI TEJ PO­CZY­NA SIĘ W PO­ŁO­WIE WIE­KU ZE­SZŁE­GO.

Wie­czo­rem let­nim, po za­cho­dzie słoń­ca, z mia­stecz­ka, ku wio­sce, pod górę, zdą­żał krzep­ki a czer­stwy sta­ru­szek, siła nad­ra­bia­jąc no­ga­mi, do­po­ma­ga­jąc im w ich pra­cy la­ską, wy­mia­rem rów­na­ją­cą się ma­łe­mu wzro­sto­wi swo­je­go wła­ści­cie­la.

Po­stać sta­rusz­ka była za­baw­na: był on wzro­stu mier­ne­go, miał czer­wo­ne wy­dat­ne ja­go­dy, lśnią­ce jak owe ja­błusz­ka, cy­gan­ka­mi zwa­ne; nos sino-pon­so­wy, oczy bez ży­cia, bro­dę od­daw­na nie go­lo­ną, szpa­ko­wa­tą, po­dob­ną bar­dzo do szczot­ki do czysz­cze­nia bu­tów słu­żą­cej; wąsy małe, za­ta­ba­czo­ne, a ca­łej jego fi­zy­ogno­mii oso­bliw­sze­go wy­ra­zu nada­wa­ły dość brzyd­kie, ale śmie­ją­ce się ustaw­nie usta: zę­bów zaś albo nie miał wca­le, albo po­sia­dał tyl­ko ich reszt­ki. Wi­dać było, że Pa­weł Ga­bie­ża, dzwon­nik i dzia­dek pa­ra­fial­ny, mu­siał był so­bie pod­ocho­cić na dole w mia­stecz­ku i dla­te­go­to tak roz­ra­do­wał się był duch jego, dla­te­go tak się uśmie­chał całą gębą, a na­wet nie mógł cza­sa­mi uta­ić na­le­ży­cie tej ra­do­ści we­wnętrz­nej i par­skał śmie­chem, na­wpół przy­tłu­mio­nym w pier­si, mó­wiąc do sie­bie pół­gło­sem: to cała szel­ma ten Mosz­ko!

Strój Paw­ła od­po­wia­dał do­brze jego po­wierz­chow­no­ści; miał on na so­bie ku­brak ja­kiś krót­ki, bar­wy mie­dzia­nej, opa­sa­ny pa­sem kar­ma­zy­no­wym, ro­bo­ty siat­ko­wej; sza­ra­wa­ry sine, sze­ro­kie, per­ka­lo­we, z pod któ­rych wy­glą­da­ły chu­de jego nogi bose, wło­żo­ne w parę ob­szer­nych trze­wi­ków; na gło­wie zaś miał sta­ry ka­pe­lusz sło­mia­ny, nie wiel­ki, ale wło­żo­ny na ba­kier.

Pa­weł miał to w so­bie, że kie­dy so­bie tro­chę pod­chmie­lił, lu­bił mru­czeć sam do sie­bie, zwłasz­cza kie­dy wra­cał do domu od Mosz­ka, opo­wia­dać i ża­lić się przed sobą sa­mym, przy­po­mi­nać so­bie gło­śno co ucier­piał, cze­go do­świad­czył.

– Ks. prze­or upa­trzył so­bie coś do mnie i już mię prze­śla­du­je, już nic lubi. A za co? Com ja mu zro­bił złe­go, niech mi to kto po­wie? Słu­żę wier­nie ko­ścio­ło­wi świę­te­mu i jemu, a ot co zno­szę! To spra­wa za­kry­sty­ana. Ho! wiem ja to do­brze! Pod­li­zu­je się ks. prze­oro­wi i gada mu na mnie, a ksiądz wie­rzy wszyst­kie­mu. Że­bym ja dał wia­ry temu łga­rzo­wi – nig­dy! Ale po­radź­że tu z księ­dzem. Wczo­raj na­padł na mnie: "ty nic Ga­bie­żo nie ro­bisz, próż­niak je­steś. A po­tem, ty obo­wiąz­ku swe­go nie speł­niasz." – Jak­to nie speł­niam księ­żu­niu, mó­wię na to, speł­niam; al­boż ja nie wiem co do mnie na­le­ży? – Cóż ty ro­bisz? – Dzwo­nię, mó­wię, na an­ge­lus trzy razy, pil­nu­ję dusz zmar­łych: – ot co ja ro­bię! Niech Do­bro­dziej bę­dzie o to spo­koj­ny, ja znam moję po­win­ność. Wi­dzi ksiądz, że po­kpił spra­wę, więc zno­wu z in­nej becz­ki za­czął: "Ty, po­wia­da, pi­jesz." Piję, mó­wię – a cóż mia­łem mó­wić? – piję, mó­wię, ale nie upi­jam się; piję, ile tego dla zdro­wia mo­je­go po­trze­ba, ile Pan Bóg przy­ka­zał…. W tem za­czął zno­wu krztu­sić się i re­ho­tać, przy­tłu­mia­jąc śmiech swój, a po­wta­rza­jąc zno­wu, że to cała szel­ma ten Mosz­ko! w czem za­pew­ne mu­siał mieć zu­peł­ną, słusz­ność.

Wtem z uli­cy bocz­nej, ocie­nio­nej wierz­ba­mi, wy­szła pięk­na mo­ło­dy­ca nio­są­ca wodę i po­zdro­wi­ła dzwon­ni­ka.

– Ale czy z peł­ne­mi, ma­tu­niu, prze­cho­dzi­cie dro­gę? – Z peł­ne­mi, z peł­ne­mi, pa­nie Ga­bie­ża; nie stra­ta, ale zysk was cze­ka w domu nie­chyb­ny – od­rze­kła ko­bie­ta, za­trzy­mu­jąc się z wia­dra­mi dla wy­po­czyn­ku pod górą.

– Oj-że?

– Ale tak nie­za­wod­nie….

– Bóg­że wam za­płać. Ale czy to co z gro­si­wa, czy z przy­płod­ku może?

– Z przy­płod­ku – od­rze­kła śmie­jąc się ko­bie­ta – ale cu­dze­go….

– No, to dzię­ku­ję wam Na­ścio: dzię­ku­ję….

Ko­bie­ta po­szła, a dzwon­nik za­czął zno­wu tu­pać drob­ne­mi kro­ki, jak­by na jed­nem miej­scu.

Wtem dały się sły­szeć z gę­stwi­ny wierzb, zkąd chłód wody roz­cho­dził się w po­wie­trzu, śmie­chy, śpie­wy, krzy­ki dziew­cząt wiej­skich, a przy­tem chry­pli­we gło­sy so­pił­ki, prze­ry­wa­ne re­cho­tem pa­rob­ków.

– Otóż się ba­wią we­so­ło, wra­że chłop­cy, mruk­nął do sie­bie sta­ry, za­trzy­mu­jąc się dla ode­tchnię­cia; pój­dę po­pa­trzę tro­chę so­bie na ich ocho­tę, do spo­czyn­ku wcze­śnie jesz­cze, a księ­życ tak ja­sno po­czy­na świe­cić, że to aż lubo!

I zwró­cił dzwon­nik w bocz­ną ulicz­kę, po­mię­dzy wierz­by roz­ło­ży­ste, zstę­pu­jąc zno­wu ku do­ło­wi. Tu wi­dać było w dali łąki zie­lo­ne roz­cią­gnię­te sze­ro­ko po­nad wy­brze­żem rzecz­ki, za nią smu­gę la­sów czar­ną, z poza któ­rej wy­cho­dził księ­życ, jak­by zło­ty, trzę­sąc świa­tłem żoł­tem w po­wie­trzu i drżąc smu­gą la­mo­wą, w si­nej wo­dzie rze­czuł­ki.

U dołu, gdzie z pod góry są­czy­ły się zdro­jo­wi­ska, była sa­dzaw­ka, ob­ro­sła do­ko­ła na­wi­słe­mi, krzy­we­mi, a roz­ło­ży – ste­mi na wsze stro­ny wierz­ba­mi, a u pło­tu koło prze­ła­zu, ocem­bro­wa­na stud­nia, z żu­ra­wiem do cią­gnie­nia wody.

Tu co wie­czór zbie­ra­ła się mło­dzież wiej­ska; pa­rob­cy po­ili tu ko­nie i by­dło, dziew­czę­ta przy­cho­dzi­ły z wia­dra­mi lub pra­ły bie­li­znę w sa­dzaw­ce. I rze­tel­nie mó­wiąc, ślicz­ne to było miej­sce! Lep­sze­go trud­no było zna­leźć do za­ba­wy. Chłód od wody i pa­ro­wu mile ochła­dzał cia­ło uzno­jo­ne pra­cą, dzien­ną,; cień drzew, świa­tło nie­pew­ne księ­ży­ca, grze­cho­ta­nie żab, szum wody na ło­to­kach, uspo­sa­bia­ły ja­koś do­brze do uczuć tę­sk­nych du­szę mło­dą, uczuć wy­le­wa­ją­cych się to w pie­śni rzew­nej, to w po­szep­cie mi­ło­snym. Ale wro­dzo­na wie­ko­wi mło­de­mu we­so­łość bra­ła górę w koń­cu i po pie­śniach, po­szep­tach, śmie­chy i krzy­ki we­so­łej pu­sto­ty roz­le­ga­ły się ztąd po wsi ca­łej, tak, że sta­rzy wę­dru­jąc uli­cą, we wsi, mi­mo­wo­li za­trzy­my­wa­li się, aby po­słu­chać tej wrza­wy, uśmiech­nąć się, mach­nąć ręką i po­wlec się da­lej, przy­po­mi­na­jąc so­bie w sta­rej gło­wie daw­no ubie­głe dzie­je mło­do­ści nie­po­wrot­nej.

– Haj! haj! któż­bo z nas nie­ma gdzieś tam w za­ką­cie ser­ca swe­go tych wspo­mnień uro­czych? Któż z nas nie lubi kie­dy mu je wy­wo­ła coś z tego za­kąt­ka na jaw i ocza­ru­je na chwil­kę du­szę owym ży­wym pro­my­kiem mło­do­ści prze­kwi­tłej?

Sta­ry Pa­weł Ga­bie­ża nie­tyl­ko lu­bił się przy­słu­chi­wać zda­la tym gwa­rom mło­do­ści, ale lu­bił ta­koż po­pa­trzeć na nie z bli­ska, aby wi­do­kiem tym jesz­cze le­piej od­mło­dzić pierś sta­rą. We­dle przy­sło­wia ukra­iń­skie­go lu­bił, kie­dy miał za­czerp­nąć mio­du, za­czerp­nąć go łyż­ką całą.

Sta­ry zbli­ża­jąc się do stud­ni, im wię­cej do­la­ty­wał go gwar mło­dzie­ży, tem wię­cej się krztu­sił i kasz­lał od śmie­chu we­wnętrz­ne­go, po­wta­rza­jąc so­bie:: to całe szel­my te chłop­cy, jak się oni ba­wią we­so­ło! Ucie­szą się jak mnie oba­czą. Sta­nąw­szy nad pa­ro­wem, ob­jął okiem dzwon­nik sta­ry grup­py pa­rob­ków i dziew­cząt; tam wień­cem mło­de kra­sa­wi­ce, po­braw­szy się za ręce, śpie­wa­ły i krę­ci­ły się w koło; w in­nem miej­scu na ubo­czu, pa­ro­bek ogar­nął "świt­ki" swo­ją, ucze­pio­ną mu jak bur­ka na ple­cach, mło­dą piesz­czot­kę, tu­ląc ją od wil­go­ci i chło­du; w in­nem miej­scu pa­ro­bek go­nił za swo­ją dziew­czy­ną, a ta ucie­ka­ła krzy­cząc i chi­cho­cząc. W głę­bi kil­ku­na­stu pa­rob­ków two­rzy­ło grup­pę zbi­tą; pa­trzy­li oni spo­koj­nie na tań­ce dziew­cząt, ga­da­li gło­śno, lub przy­słu­chi­wa­li się śpie­wom i so­pił­ce.

Przy­sta­nął na ten wi­dok sta­ry Ga­bie­ża i roz­dzia­wił gębę….

Wtem je­den z pa­rob­ków po­strzegł go i po­wie­dział to in­nym. Za­raz roz­szedł się szmer ogól­ny po­mię­dzy mło­dzie­żą; po­wta­rza­no so­bie tu i owdzie: Patrz, patrz, sta­ry Ba­bie­ża, dzwon­nik Ba­gi­ża i t… d. Chło­pi bo­wiem na wsi zwa­li go roz­ma­icie, a rze­czą jest na­wet wąt­pli­wą, czy sam p. Pa­weł wie­dział o tem z pew­no­ścią, któ­re z tych wy­mie­nio­nych na­zwisk jemu wła­ści­wie przy­na­le­ża­ło, tak przy­wykł był już on do nich wszyst­kich ra­zem.

Śmie­chem ser­decz­nym po­wi­ta­li go mło­dzi.

Po­eta wiej­ski na­tych­miast za­im­pro­wi­zo­wał pio­sen­kę, któ­rą po­wtó­rzy­li za nim wszy­scy pa­rob­cy chó­rem:

Pa­trz­cie chłop­cy, pa­trz­cie bra­cia,

Kto się do nas z góry zbli­ża,

Czy to mał­pa, czy to niedź­wiedź,

Czy to dzwon­nik pan Ba­gi­ża?

Sły­sząc to sta­ry za­re­cho­tał ukon­ten­to­wa­ny. Otóż "hun­cwo­ty" jaką pięk­ną zło­ży­li pio­sen­kę o mnie! Już ona nie zgi­nie i za lat kil­ka­dzie­siąt na­wet jesz­cze będą po­wta­rzać so­bie tu­taj śpiew o Ga­bi­ży dzwon­ni­ku!

– A no chłop­cy pod­rzuć­my w górę pana dzwon­ni­ka, daj mu Boże wiek dłu­gi! – I pa­rob­cy rzu­ci­li się do sta­re­go, a dziew­czę­ta ugru­po­waw­szy się ma­low­ni­czo u zdro­jo­wi­ska, pod sta­re­mi wierz­ba­mi, opie­ra­jąc się o drze­wo lub opla­ta­jąc jed­na dru­gą, pa­trzy­ły cie­ka­wie na pso­ty pa­rob­ków.

Kie­dy pan Pa­weł na rę­kach swa­wol­ni­ków wzla­ty­wał w po­wie­trze, po­eta za­śpie­wał zno­wu:

A no chłop­cy, a no bra­cia,

Pod­rzuć­my dzwon­ni­ka w górę!

– A bo­daj­że was, a bo­daj­że was, ja­kież wy swa­wol­ni­ki! A ty Iwa­siu ład­ne ukła­dasz pio­sen­ki, mat­ce two­jej ko­pi­ca wa­re­ni­ków! – wo­łał ura­do­wa­ny dzwon­nik.

A no chłop­cy, a no bra­cia,

Wy­trzep­my sta­re­mu skó­rę!

Brzmia­ła da­lej pieśń uło­żo­na na cześć pana Paw­ła.

– O! to już ci się nie uda­ło Iwa­siu – wo­łał sta­ry – za­pew­ne to dla ko­me­dyi tyl­ko! Ale dość już tego, bo boki moje po­rwę od śmie­chu. Tę­dzy z was mo­łod­cy, niech wam Pan Bóg se­kun­du­je! Wiem o tem że mię ko­cha­cie na za­bój, gdy­by mię jesz­cze tak ko­cha­ły te czar­no­bre­we cza­row­ni­ce, co tam chi­cho­czą u prze­ła­zu, toby jesz­cze le­piej było. Baw­cie się, a ja usią­dę so­bie ot tu pod drze­wem, za­pa­lę faj­kę i po­pa­trzę na was mło­dych! Zu­chy wy, zu­chy, ple­mię ko­za­cze! Wie­cie co? tak ja was ko­cham, że je­że­li mi ku­pi­cie wód­ki, to nie od­mó­wię wam tej przy­jem­no­ści i wy­pi­ję z wami; pa­mię­taj­cie o tem.

To po­wie­dziaw­szy pan Ga­bie­ża, usiadł na mu­ra­wie, do­był z kie­sze­ni faj­kę, kap­ciuch, hub­kę, krze­siw­ko i wziął się do pa­le­nia. Jak świę­to­jań­ski ro­ba­czek bły­skał ogie­niek z jego lul­ki, któ­rą sta­ry cmo­lił drze­miąc i po­kasz­lu­jąc. Na­resz­cie za­snął na do­bre; kie­dy się prze­bu­dził, było już do­brze po pół­no­cy. Wszy­scy się już byli po­roz­cho­dzi­li, wszyst­ko spa­ło na wsi i w mia­stecz­ku, tyl­ko żaby grze­cho­ta­ły w wo­dzie, der­kacz (chru­ściel) der­kał na bło­cie, a gwiaz­dy spa­da­ją­ce snu­ły się po nie­bie.

– Tfu! Otó­żem zdrzem­nął! za­wo­łał sta­ry, ock­nąw­szy się. Iwa­siu! Ołek­so! Me­ki­to! wo­łał sta­ry. Prze­tarł oczy so­bie wresz­cie, po­skro­bał się w gło­wę, prze­cią­gnął się kil­ka razy, ziew­nął, splu­nął i za­czął spo­zie­rać w oko­ło sie­bie. Gdzież to ja je­stem? Za­sną­łem przy za­ba­wie pod drze­wem, przy stud­ni; pa­mię­tam to, żem pa­lił faj­kę, wra­że chłop­cy tak się we­so­ło ba­wi­li…. Gdzież jest moja faj­ka i kap­ciuch? – Spoj­rzał u pasa, za­miast kap­ciu­cha z ty­to­niem wi­sia­ła mała ucze­pio­na doń ty­kwa, za­miast faj­ki wi­sia­ła obok nie­go sta­ra maź­nicz­ka, z wpra­wio­nym weń w kształ­cie cy­bu­cha kwa­czem, a sam on zna­lazł się na kę­pi­nie, w ocze­re­cie, w po­śród sa­dzaw­ki. Oj so­bo­toń­koż*) moja! za­wo­łał sta­ry dzwon­nik prze­ra­żo­ny; Duch Świę­ty z nami, gdzież to ja je­stem? Co mię tu za­nio­sło? I jak? Trze­wi­ki su­che, odzież su­cha – w po­wie­trzu przy­le­cia­łem tu, czy co?

Sowa, z dziu­pla sta­rej wierz­by po­czę­ła się od­zy­wać, ale tak, że się zda­wa­ło jak­by się ktoś śmiał dzi­ko, za­ta­jo­ny w bło­cie.

– Aj, Mat­koż wiel­kie­go mi­ło­sier­dzia! ra­tuj­że mnie nędz­ne­go! Pod Two­ją obro­nę ucie­ka­my się świę­ta Boża Ro­dzi­ciel­ko. – I tu za­czął się mo­dlić go­rą­co Pa­weł sta­ry, ale się za­trzy­my­wał, po­pra­wiał, bo ze stra­chu gu­bił wy­ra­zy a nie­raz wier­sze całe.

Od­mó­wiw­szy mo­dli­twę, po­czął roz­my­ślać jak się wresz­cie do­sta­nie na su­szę, do któ­rej było kro­ków kil­ka­na­ście może.

–-

*). Lud ukra­iń­ski i szlach­ta czyn­szo­wa, po­mię­dzy nim osia­dła, czę­sto w bie­dzie naj­przód wzy­wa: świę­tej so­bo­ty."

– Ha! po­zrzu­cam buty, za­ka­sa­ni sza­ra­wa­ry i spro­bu­ję; głę­bo­ko być nie po­win­no, woda cie­pła, a z krzy­żem świę­tym cze­go się mam oba­wiać….

Sowa zno­wu za­czę­ła się od­zy­wać.

– Co bo się to tak od­zy­wa brzyd­ko? A to do­praw­dy na płacz się zbie­ra czło­wie­ko­wi! Faj­ki i kap­ciu­cha nie­ma; ani hub­ki, ani krze­siw­ka, za­bra­ła je nie­czy­sta siła. Cóż ja będę ro­bić z tym har­buz­kiem i z tą maź­nicz­ką. A mech tu leżą so­bie…. Te­raz prze­że­gnaw­szy się i w wodę.

Nio­sąc trze­wi­ki w ręku… dzwon­nik do­brał się szczę­śli­wie do brze­gu.

– Chwa­łaż To­bie Pa­nie! Trze­wi­ki są, i onu­cze, ka­pe­lusz jest ta­koż…. To mó­wiąc zdjął z gło­wy ka­pe­lusz i prze­stra­szył się, spo­strze­gł­szy, że w oko­ło ma­łej for­my ka­pe­lu­sza opla­tał się ogrom­ny wie­niec, uwią­za­ny z ocze­re­tu….

– Tego mi jesz­cze bra­ko­wa­ło! I bar­dzo mi było po­trze­ba, za­wo­łał z pła­czem, za­cho­dzić tu do tych ru­sa­łek, i jesz­cze wra­ca­jąc od Mosz­ka! O, cała szel­ma ten Mosz­ko! Wszak to ta sama kępa, na któ­rej, mó­wią, nie­czy­sty po­sa­dził był kie­dyś żyda… po­rwaw­szy go ze szko­ły w dzień sąd­ny, kie­dy ten po­czął był wzy­wać opie­ki Mat­ki Naj­święt­szej, a obie­cu­jąc przy­jąć wia­rę świę­tą!

Wtem nie­bo za­ja­śnia­ło z nie­nac­ka; pod­niósł w górę oczy pan Pa­weł i spo­strzegł me­te­or ogrom­ny le­cą­cy po skle­pie nie­bie­skim, trzę­sąc iskra­mi po­nad wodą.

Od­wró­cił się od nie­go sta­ry i za­krył so­bie oczy, klę­ka­jąc i mó­wiąc pa­cierz.

– Oto tak do Na­ści po­spie­sza, mruk­nął pod no­sem sta­ry; i po­trze­baż mi było za­cze­piać ją dziś kie­dy nio­sła była wodę. A nie­sie wodę, niech so­bie nie­sie; nie! po­trze­baż mi było ją za­cze­pić! Ot i po­śmia­ła się ze mnie! Ach Paw­le, Paw­le, po­dob­noż ty i umrzesz dur­niem! Gło­wa ci po­si­wia­ła, a w niej za­wsze pu­sto i ole­ju nie wy­ci­śniesz z niej kro­pel­ki, choć­by ci mó­zgow­ni­cę two­ją wło­żył w boj­ni­cę, w któ­rej sta­ry Opa­nas za­bi­ja olej i wosk wy­ta­pia. A mó­wi­ła jesz­cze Na­ścia, że zysk mię cze­ka w domu! Oto to­bie i zysk sta­ry dur­niu!

No! w Imię Boże, do domu.

Kto się w opie­kę pod­da Panu swe­mu,

A ca­łem ser­cem, szcze­rze ufa Jemu,

Śmie­le rzec może: mam obroń­cę Boga itd.

Tak wy­śpie­wu­jąc gło­śno, szedł nasz dzwon­nik pod górę, ulicz­ką krę­cą­cą się mię­dzy sady wi­śnio­we­mi, któ­rych cie­nie chłod­ne za­le­ga­ły ją miej­sca­mi cał­kiem; gdzie­nieg­dzie bie­la­ły przy świe­tle księ­ży­ca chat­ki wie­śnia­ków, wy­glą­da­jąc z po za drzew, to zno­wu od­kry­wał się wi­dok na da­le­kie łany, lasy i rze­kę; bły­ska­ły w od­da­li trzy bia­łe ko­pu­ły cer­kwi, owdzie ry­so­wa­ła się na tle nie­ba smu­kła wie­ży­ca ko­ściel­na: ale pan Pa­weł nie da­wał ba­cze­nia na nic, jed­no wciąż śpie­wał ryt­my sta­re, a snać śpie­wał je z ser­ca ca­łe­go go­rą­co, bo łzy lały mu się po twa­rzy i od­wa­ga pew­na wstę­po­wa­ła mu do du­szy.

Gdy­by kto uj­rzał był go w jego po­cho­dzie, toby za­pew­ne zdzi­wił się nie­po­ma­łu, wi­dząc nie­ład w ubio­rze jego a oso­bli­wie po­strze­gł­szy ów wie­niec ogrom­ny z ocze­re­tu, jaki opa­sy­wał ka­pe­lusz jego; przez roz­tar­gnie­nie bo­wiem pan Pa­weł za­po­mniał go zrzu­cić i wło­żył go wraz z ka­pe­lu­szem na bied­ną gło­wę swo­ją.

Wy­szedł­szy na górę i zna­la­zł­szy się już w środ­ku wsi, co­raz śmiel­szym sta­wał się nasz sta­ruch, nie prze­sta­wał prze­cież chwa­lić Pana Boga; ukoń­czyw­szy pieśń jed­nę, po­czął za­raz dru­gą: Na do­bra­noc Panu Je­zu­so­wi, dla­te­go wła­śnie, że sam so­bie ży­czył nocy do­brej.

Tak z Bo­giem zdą­żał Pa­weł ku do­mo­wi swe­mu, kie­dy wszyst­ko już spa­ło do­ko­ła; przy­po­mniał so­bie wresz­cie du­szycz­ki umar­łych, pie­czy jego po­wie­rzo­ne, i w tak po­boż­nem był na ten raz uspo­so­bie­niu, że na in­ten­cyą wier­nych zmar­łych zmó­wił tro­je Po­zdro­wie­nia aniel­skie­go. Kto z Bo­giem i Bóg z nim, my­ślał w du­chu. A tu wid­na już była ka­plicz­ka na cmen­ta­rzu, krzy­że po gro­bach, wierz­by i to­po­le smu­kłe na mo­gi­łach za­sa­dzo­ne. U par­ka­nu bie­la­ła chat­ka mała dziad­ka ko­ściel­ne­go, a z jej okie­nek bły­skał ogień.

– Do­brze już musi być z pół­noc­ka, a jesz­cze moja Scho­la czu­wa, mruk­nął sta­ry do sie­bie; czy­by broń Chry­ste Pa­nie, Pro­ta­szek mój za­cho­ro­wał?

Cho­ciaż nie­raz zda­rza­ło się dzwon­ni­ko­wi wra­cać do domu póź­no z hu­lan­ki, dziś prze­cież sro­mał się iść do cha­ty, bo się prze­spał i tą razą po­wra­cał przy­tom­ny; nie­czy­sta siła po­żar­to­wa­ła z nie­go: czuł że za­wi­nił, był jak­by nie swój. Do­cho­dząc do cha­ty sły­szał, że się w niej krzą­ta­ją i po­mi­mo sro­mu przy­spie­szył kro­ku, nie­spo­koj­ny bę­dąc co się tam przy­tra­fi­ło, kie­dy on sam od­da­wał się po­hu­lan­ce.

Za­pu­kał do drzwi.

– A, to wy, Paw­le? – dał się ze środ­ka sły­szeć głos ko­bie­cy.

– A ja, ja; a wpuść­cie-no Scho­lo!

– A przez Boga ży­we­go, Paw­le, kie­dy się wy upa­mię­ta­cie! Ej mężu, mężu, weź ty na­resz­cie Boga w ser­ce; nie bo­isz się ty ran Chry­stu­so­wych, tak się od­da­wać wciąż po­hu­lan­ce i kie­lisz­ko­wi! A wie­cie wy co się tu sta­ło?

– A bo­daj mnie tak wia­ra Boża nie zna­ła, jak ja wiem co się tu u was sta­ło.

– Ot co się sta­ło, pa­trz­cie!

I Paw­ło­wa od­kry­ła kosz przy­kry­ty za­sło­ną, sto­ją­cy na przy­piec­ku, a w nim uj­rzał on dzie­cię spo­wi­te.

Sta­ry wy­trzesz­czył oczy i roz­po­starł ręce z po­dzi­wie­nia.

– Jak to, Scho­lo, to to u was dziec­ko się sta­ło? – wy­ją­kał na­resz­cie dzwon­nik.

– A tak, pod­rzu­co­no nam to oto dzie­ciąt­ko.

– Pod­rzu­co­no? Ot to­bie raz! A toż za co? Któż je kar­mić bę­dzie? Pew­no nie ja?

– Za­pew­ne że nie wy, ale ja,… od­rze­kła ko­bie­ci­na.

– A ja moją… pra­cą gorz­ką was obo­je…. Nic z tego nie bę­dzie! Dla nas sa­mych chle­ba mało, a to na­sze wła­sne dzie­cię….

– Ej Paw­le, Paw­le! Nie grzesz­cie jeno, po­pa­trz­cie na to nie­wi­niąt­ko; rzekł­byś, Je­zu­sek usy­pia­ją­cy na ob­raz­ku. Bóg wpro­wa­dził to dzie­cię pod na­szą strze­chę, a wy by­ście mie­li ser­ce od­rzu­cić je od sie­bie. Kto wie, mężu, może z tem dzie­cię­ciem Bóg wstą­pi do nas; może to dola na­sza, może przy nie­mi Pro­ta­szek się nasz wy­cho­wa i za­słu­ga wresz­cie bę­dzie przed Pa­nem Bo­giem.

Sta­ry stał za­du­ma­ny, jak­by nic a nic z tego nie ro­zu­miał; zda­wa­ło się, że jesz­cze odu­rze­nie na­po­ju nie mo­gło było osta­tecz­nie wyjść mu z gło­wy. Przy­ło­żył so­bie na­resz­cie pa­lec do czo­ła i rzekł:

– Oho! Otóż i zysk ów za­po­wia­da­ny mi przez Na­ścię!

Tym­cza­sem kuma i są­sia­da Ga­bi­żów, Ję­drze­jo­wa, upro­szo­na w nocy z tego po­wo­du, krzą­ta­ła się koło pie­ca, go­tu­jąc ką­piel dla nie­mow­lę­cia.

– Żono! – prze­rwał na­resz­cie sta­ry, – tak być nie może: trze­ba coś ra­dzić? Pój­dę obu­dzę Do­bro­dzie­ja.

– Radź nie radź, a ja dzie­ciąt­ka tego nie od­dam ni­ko­mu; kie­dy na głos jego wy­szłam na po­dwó­rze, zna­la­złam je w ko­szu na przy­źbie, a wziąw­szy je na ręce, zo­ba­czy­łam je i to że się ono uśmie­cha do mnie; na­tych­miast Bóg mię na­tchnął i ślu­bo­wa­łam Mu być mat­ką sie­ro­ty tego i do­trzy­mam mego ślu­bu świę­cie.

To po­wie­dziaw­szy, jęły się obie ko­bie­ty roz­po­wi­jać dzie­cię, aby je ską­pać w usta­wio­nych na ten cel niec­kach, do któ­rych na­la­na już była woda cie­pła. Pa­weł za­siadł za sto­łem, pod­parł się rę­ko­ma pod bro­dę i du­mał.

– A ja­kie pie­lu­chy? Boże od­puść! cien­kie, a bia­łe; snać to pań­skie­go rodu ta bied­na dzie­ci­na.

– Pa­trz­cie­no Ję­drze­jo­wa, coś­to tam jest za­wi­nię­te­go w wę­zeł­ku – po­wie­dzia­ła Paw­ło­wa do są­siad­ki.

– Aha! pa­pier ja­kiś, może me­try­ka tego chło­pa­ka; ale oprócz tego coś tu jest jesz­cze, coś cięż­kie­go na­wet – Roz­wi­nię­to pła­te­czek i zna­le­zio­no w nim dwa­dzie­ścia ta­la­rów bi­tych. Kie­dy li­czo­no pie­nią­dze, Ga­bie­ża obu­dzo­ny brzę­kiem pie­nię­dzy, po­wstał z ła­wi­cy i zbli­żył się do nie­wiast. Wziął pie­nią­dze, zwa­żył je na ręku, opa­trzył i tak się ode­zwał do żony:

– Wiesz co, ma­moń­ko, weź­mij­my to dziec­ko do sie­bie; grze­chem by­ło­by je opusz­czać, kie­dy je Pan Bóg sam do nas na­kie­ro­wał. Ta­kie jest moje po­sta­no­wie­nie. Już ty mi nic nie mów, bo tak być musi: ja nie mogę pa­trzeć na tę nędz­ną dzie­ci­nę.

Roz­wi­nął przy­tem pa­pier, co się zna­lazł był z pie­niędz­mi, ob­ra­cał go na wszyst­kie stro­ny, przy­pa­try­wał się pil­nie li­te­rom, prze­chy­lał gło­wę na pra­wą, to zno­wu na lewą stro­nę, na­resz­cie zło­żył go i po­ło­żył na sto­le, mó­wiąc:

– Nie przy mnie to pi­sa­no, ale ju­tro ks. prze­or to prze­czy­ta; musi tam coś być: już­to nie­dar­mo za­wi­nię­to skrypt ten w pie­lu­chy. A ty Scho­lo pil­nuj chłop­ca i ho­duj go jak na­sze­go Pro­tasz­ka, już ja ci się za to wy­wdzię­czę. A te­raz pora o śnie po­my­śleć.

Pan Pa­weł tak był za­kło­po­ta­ny, że wszedł­szy do izby, za­po­mniał był zdjąć z gło­wy ka­pe­lusz.

Ję­drze­jo­wa i żona spo­strze­gł­szy te­raz do­pie­ro ogrom­ny wie­niec trzci­no­wy, co ob­wi­jał go:

– W Imię Ojca i Syna! A cóż to za po­to­ro­cza*) u wa­sze­ci, pa­nie Paw­le na ka­pe­lu­szu? – spy­ta­ła są­siad­ka.

Zdjął z gło­wy dzwon­nik swój ka­pe­lu­sik i po­strzegł na nim tę ozdo­bę; ze­rwał ją i rzu­cił w piec mó­wiąc:

– Ah! bo­daj­by tego nie mó­wić! Źle się dzie­je u nas we wsi……po­wie­dział po­waż­nie – cza­ry i dia­bel­stwo już się prak­ty­ku­ją!

– Duch Świę­ty z nami! Nie wspo­mi­naj­cie tego p. Paw­le w po­rze noc­nej. – I Ję­drze­jo­wa z Paw­ło­wą prze­że­gna­ły się prze­ra­żo­ne.

– Si­ła­by było ga­dać o tem, ale nie te­raz pora na to; więc po­mó­dl­my się i do wcza­su.

Wkrót­ce w domu dzwon­ni­ka wszyst­ko było ci­cho, jak mak siał.

–-

*) Po­to­ro­cza, w na­rze­cza ukra­iń­skiem zna­czy czu­pi­ra­dło.III.

"Pręd­ko się mą­dra baśń baje, lecz nie pręd­ko rzecz się sta­je," mówi się w baj­ce sta­rej.

Otóż tak samo było w ży­ciu Staś­ka bied­ne­go; wle­kły się po­wo­li dni dłu­gie pierw­sze­go dzie­ciń­stwa jego, ale dni te były dla nie­go roz­kosz­ne i pły­nę­ły tak szyb­ko, jak­by woda zdro­jo­wa. Nie wie­le było wy­pad­ków w tem ży­ciu, ale fan­ta­zya dzie­cin­na okra­sza­ła naj­pow­sze­dniej­szą rzecz na­wet i ro­bi­ła z niej w oczach jego cac­ko tak po­nęt­ne i ułud­ne, ja­kiem jest dla oka nie­mow­lę­cia my­dla­na bań­ka świe­cą­ca zło­tem i ra­zem wszyst­kie­mi bar­wa­mi tę­czy.

Z pierw­szych lat dzie­ciń­stwa naj­wię­cej pa­mię­tał on dzień je­den, kie­dy pan Pa­weł ja­dąc raz zimą po zbo­że do wio­ski są­sied­niej, wziął go z sobą; a miał wów­czas Stach mały coś oko­ło lat czte­rech. Prze­jeż­dża­li przez las so­sno­wy: wi­dok zie­lo­nych ga­łę­zi so­sen, w po­śród śnie­gu i zimy, za­chwy­cił go nie­wy­po­wie­dzia­nie; pro­sił aby sta­ry Pa­weł za­trzy­mał się i uła­mał mu ga­łąź cho­iny, któ­rej bar­wa zie­lo­na do­praw­dy od­bi­ja­ła uro­czo przy bia­łym ob­ru­sie śnie­gu. Nie­raz po­tem w ży­ciu, jak tyl­ko zda­rzy­ło mu się kie­dy prze­jeż­dżać zimą przez bór so­sno­wy, sta­wa­ła mu żywo w my­śli ta prze­jażdż­ka; wi­dział się ma­lucz­kim, na san­kach lu­bia­nych, wi­dział dzwon­ni­ka sta­re­go w ko­żu­chu bia­łym, prze­pa­sa­nym czer­wo­nym pa­sem, czap­ce ba­ra­niej i rę­ka­wi­cach du­żych, jak po­ga­niał ko­był­kę dro­pia­tą, chro­ma­ją­cą na jed­nę nogę i uśmie­chał się do nie­go swo­im śmie­chem pro­sto­dusz­nym, do­py­tu­jąc go co chwi­la: "a cie­pło ci? A nie zmar­z­łeś w nogi Sta­chu?''

Stach mało prze­sta­wał ze sta­rym dzwon­ni­kiem i jego ko­łem; na­le­żał on do to­wa­rzy­stwa Scho­li i jej przy­ja­ciół. Kie­dy dzwon­nik u Mosz­ka ga­wę­dził ze swo­imi, do Scho­li zbie­ra­ły się jej są­siad­ki bliż­sze, a sta­le przy­cho­dzi­ła do niej Ję­drze­jo­wa sta­ra, bądź z ką­dzie­lą, bądź z bie­li­zną do szy­cia. Ileż tu przy tem za­ję­ciu wspól­nem prze­śpie­wa­no pie­śni ślicz­nych ukra­iń­skich, ile ba­jek na­opo­wia­da­no, ile wy­pad­ków dziw­nych.

Stach sie­dział zwy­kle na przy­piec­ku i przy­słu­chi­wał się chci­wie temu wszyst­kie­mu.

Z męż­czyzn, po­sie­dze­nia Scho­li od­wie­dzał zwy­kle or­ga­ni­sta, po­ciesz­ny sta­ru­szek, ze skrzy­pecz­ka­mi czer­wo­ne­mi, któ­re no­sił za­wsze z sobą w su­kien­nym wor­ku.

Po­stać pana Mar­ci­na Zda­now­skie­go była wca­le nie­po­wab­na: byłtb so­bie ma­łe­go wzro­stu sta­ru­szek, dość śnia­dej cery, ni­skie­go i po­marsz­czo­ne­go czo­ła; miał on oczy ma­leń­kie, ta­bacz­ko­we, w gło­wie sie­dzą­ce głę­bo­ko, z du­że­mi czar­ne­mi, na­strzę­pio­ne­mi brwia­mi; nos mię­si­sty, na po­tę­gę zbu­do­wa­ny, jak mó­wią Li­twi­ni, kształ­tu i bar­wy śliw­ki wę­gier­ki, a za­ta­ba­czo­ny za­wsze ogrom­nie; usta cie­niut­kie, da­le­ko roz­cię­te, bro­da wy­dat­na, zwy­kle nie­go­lo­na od dni kil­ku­na­stu, bia­ła; wąsy strzy­żo­ne, upu­dro­wa­ne ta­ba­ką; uszy ogrom­ne, brud­ne; wło­sy rzad­kie, siwe, za­rzu­co­ne na tył. No­sił na so­bie sta­ru­szek wo­łosz­kę żół­tą, z po­trze­ba­mi i ta­śma­mi czar­ne­mi, ale ta­śmy owe i po­trze­by były brud­ne, wy­tor­te i po­szar­pa­ne; buty za ko­la­na, po­ła­ta­ne, haj­da­we­ry zwy­kle płó­cien­ne; czap­ka wło­żo­na zu­cho­wa­to na jed­no ucho… zie­lo­na, prze­ba­kie­rzo­na, z ba­ran­kiem si­wym. Zimą, włó­czył on za sobą to­łub ba­ra­ni, nie kry­ty ni­czem, wdzia­ny na opasz­ki. Nie dbał wca­le o strój pan Mar­cin; pie­nią­dze wo­lał ra­czej cho­wać, niż ob­ra­cać na tę próż­ność grzesz­ną. Kie­dy mu kto mó­wił o tem, zwy­kle od­po­wia­dał: "va­ni­tas, va­ni­ta­tum, bra­cie!" Kie­dy mu ra­dzo­no, aby się umył… od­po­wia­dał: "Poco zwra­cać uwa­gę na cia­ło? Du­sza grunt! Byle ser­ce było czy­stem, a ręce, twarz, uszy, mogą być ja­kie so­bie chcą. "Le­d­wo we świę­to go­lił bro­dę, ule­ga­jąc gde­ra­niom ks. prze­ora.

Grał na or­ga­nie, ile tego była po­trze­ba, aby od­po­wie­dzieć księ­dzu przy mszy; całą zaś swo­ją wenę mu­zycz­ną zwra­cał wy­łącz­nie do skrzy­pi­cy wła­snej, nad któ­rą, zda­niem jego, nie było lep­szej pod słoń­cem na­wet.

Oprócz gry był tak­że kom­po­zy­to­rem; ukła­dał po­lo­ne­zy, ko­len­dy, sym­fo­nie na­wet, i lu­bił bar­dzo od­gry­wać je każ­de­mu kto go tyl­ko chciał po­słu­chać.

Mło­dym zwykł ma­wiać na po­sie­dze­niach u pani Paw­ło­wej, kie­dy się świę­ta­mi zbie­rze, by­wa­ło, do niej gron­ko nie małe:.

– Po­słu­chaj­no waść, tego oto pol­skie­go; je­że­liś może, Boże broń, w amo­rach, to zgi­ną­łeś: uprze­dzam cię o tem!

Tu bro­dę swo­ją opie­rał na dece, lewą dło­nią pod­cie­rał na­pręd­ce nosa, uj­mo­wał smy­czek i nuż wy­gry­wać, przy­tu­pu­jąc w takt nogą.

– Uwa­żasz, pani Paw­ło­wa, część pierw­sza uło­żo­na jest na te­mat pio­sen­ki: Tyż meni luba! tyż meni myła! Haj! Haj! Uwa­żasz jej­mość do­kąd to się­ga? Wprost do ser­ca. – I tu sta­ry grał, ki­wał gło­wą, uśmie­chał się, ura­do­wa­ny moc­no utwo­rem swo­im. – A praw­da? Dru­ga zaś część od­mien­na, na te­mat: A ic­żeż mene po­lo­wyn­ki nema! – Sta­ry rzem­po­lił da­lej. – Trio jej­mo­ściu­niu… ty! pod no­giż, pod nogi, do­bry to ta­niec! Choć­by nie­ży­we­go zda­je się to po­ru­szy; ima­gi­nu­je mi się, że sły­szę jak trze­wicz­ki po pod­ło­dze sza-sza-sza!– I sta­ry pod­ka­saw­szy poły wo­ło­so­ki swo­jej, za­po­mi­na­jąc o tem, że resz­ta stro­ju dość jest nie­po­kaź­na, po­su­wał się po­waż­nie, jak ła­będź po ży­wio­le swo­im. – A cóż wy mło­dzi­ki sie­dzi­cie? Ej! po­żal się Bożo imie­nia tego, że­ście mło­dzi! Wszak­że to po­ry­wa! Tu usie­dzieć nie­po­dob­na na miej­scu! Nuże! po­bierz­cie pa­nien­ki i da­lej w ta­niec! Ej! wszyst­kich­bym was jesz­cze w kąt za­pę­dził!

Kie­dy już do syta na­grał się tań­ca swe­go, z ko­lei, dla pa­nie­nek i wdó­wek, rzem­po­lił pio­sen­kę ru­ską, prze­śpie­waw­szy wprzó­dy kil­ka wier­szy:

Ej! Lach, mamo, Lach!

Do­py­tu­je kędy szlach;

Do­py­tu­je się dro­gi.

Do dziew­czy­ny nie­bo­gi!

– A to może do was, Te­klu­niu, ów La­szek zmie­rza?– za­ga­bał sta­ry re­ho­cząc, cór­kę pani Ję­drze­jo­wej; a ta się pło­ni­ła i za­kry­wa­ła so­bie twarz i oczy dło­nią..

– Ani chy­bi że do was, bo ja o tem sły­sza­łem już co­kol­wiek.

I wszy­scy cie­szy­li się za­kło­po­ta­niem Te­klu­ni.

A sta­ry zbli­żał się do Jan­ka syna pani Ba­zy­lo­wej, sto­ją­ce­go opo­dal i szep­tał mu do ucha:

– Ej! Ja­siu, czar­ny włos na bia­łej skó­rze! – gła­dząc so­bie pal­ca­mi jed­nej ręki po dło­ni dru­giej. – Bierz się waść do Te­klu­ni, a do­brze na­tem wyj­dziesz: rę­czę ci za to! Oto mi mło­dzi! Woda w nich a nie krew, czy co? – wo­łał sta­ry, za­ży­wa­jąc ta­ba­ki.

A star­sze szlach­cian­ki do sta­re­go:

– Mo­ści or­ga­ni­sto, za­graj­cie nam, je­że­li ła­ska wa­sza: Żu­ra­wia.

– Co? Żu­ra­wia! E fe! To po­spo­li­ty ta­niec! Żu­ra­wia za­gra wam ku­la­wy Be­ned' "mu­ży­ka," a nie ja, co gram arte. Po­słu­chaj­cie le­piej mego pol­skie­go; po­wtó­rzę go dla was. Uwa­żaj­cie tyl­ko do­brze. Część pierw­sza na te­mat: Tyż rne­ni luba! tyż mem wyła!

– Ju­że­śmy go sły­sze­li wszy­scy! – wo­ła­ła mło­dzież.

– A dru­ga część od­mien­na: A wżeż mme po­ło­wyn­ki nema!

– Pro­si­my o co in­ne­go!

– Za­graj­cie­no nam ko­zacz­ka, ale tak z góry! – pro­si­ła pani Mi­cha­ło­wa, baba krzep­ka, a czer­wo­na jak rydz.

– Otóż mi znaw­cy do­pie­ro! Pro­szą o ja­kieś sa­ba­dasz­ki, a nie chcą; dać uszów sztu­kom po­waż­nym. Wstydź­cie się-bo! Po­słu­chaj­cie co wam z par­te­su za­gra­ni!

Koń­czy­ło się prze­cież za­wsze na­tem, że sta­ry ustę­po­wał żą­da­niu ko­biet i grał im Żu­ra­wia, a wszy­scy i wszyst­kie, po­braw­szy się za ręce i po­dry­gu­jąc no­ga­mi, śpie­wa­li:

Niech się żu­raw nie kwa­pi, nie kwa­pi!

Do ba­bi­nych ko­no­pi, ko­no­pi!

Prze­cież, prze­cież dy­bie,

I ko­nop­ki szczy­pie!

Sta­ry skrzy­pi­ciel cie­szył się sani po­tem, że tak jego smy­czek dzia­łał ma­gicz­nie na zgro­ma­dze­nie; więc i on wkrót­ce za in­ny­mi śpie­wał i po­dry­gi­wał:

Oj, żu­ra­wiu! bez po­chy­by, bez po­chy­by,

Po­ła­mię, ci two­je cyby,*) two­je cyby;

Prze­cież, prze­cie dy­bie,

I ko­nop­ki szczy­pie!

Roz­we­se­lo­ny pan or­ga­ni­sta, grał po­tem pieśń we­sel­ną, o Chmie­lu, przy­śpie­wu­jąc:

–-

*) Nogi cien­kie, w na­rze­czu ukra­iń­skiem.

Oj! gdy­byś ty chmie­lu na tycz­kę nie lazł,

Nie ro­bił­byś chmie­lu, z dziew­czą­tek nie­wiast;

Oj! chmie­lu, oj! nie­bo­żę,

Niech ci Pan Bóg do­po­mo­że!

Oj! chmie­lu, mój chmie­lu!

Mło­dzież przy­kla­ski­wa­ła i po­wta­rza­ła chó­rem przy­śpie­wek pie­śni.

Kie­dy się roz­ru­sza­li, pan Mar­cin uciął od ucha ma­zu­ra, a mło­dzież po­czę­ła ha­sać do upa­dłe­go. Pan Ję­drzej, mąż pani Ję­drze­jo­wej, był­to so­bie szlach­cic men­te cap­tus; nikt

O nim nie wspo­mi­nał nig­dy, a zna­no tyl­ko samą Ję­drze­jo­wę. Sta­ry jed­nak­że przy­cho­dził z żoną, do są­siad­ki, sia­dał w ką­cie na ła­wie, pa­trzył, śmiał się, ga­dał coś cza­sa­mi, ale nikt na sło­wa jego nie zwra­cał żad­nej uwa­gi. I te­raz, kie­dy jaka para mło­dych po­mknę­ła się mimo nie­go, on za każ­dą razą po­wta­rzał: "Boże bło­go­sław! Boże bło­go­sław!" jak gdy­by pary te, złą­czo­ne z sobą w tań­cu, chciał był po­łą­czyć tak­że wę­złem do­zgon­nym.

Kie­dy go ktoś z obec­nych za­py­tał raz, dla­cze­go tak bło­go­sła­wił, Ję­drzej od­po­wia­dał mu na to temi sło­wy:

– Boto wi­dzisz asin­dzij tak: Bóg czło­wie­ka stwo­rzył, stwo­rzył tak­że ko­bie­tę i mu­zy­ku­sa stwo­rzył, a czte­ry razy sześć czy­ni ra­zem dwa­dzie­ścia i czte­ry. A co, czyż nie tak może są­sie­dzie?

Po­wie­dziaw­szy to, po­czął się śmiać ser­decz­nie p. Ję­drzej. In­ter­le­ku­tor zaś jego wzru­szył tyl­ko na to ra­mio­na­mi i po­wie­dział do sie­bie:

– Wi­dzisz do­kąd za­je­chał. (Bacz, kudy za­ji­chaw!) Po­śród ta­kich fi­gur wzra­stał nasz Sta­siek.

Pan Mar­cin, Jan­ka, syna pani Ba­zy­lo­wej, lu­bił bar­dzo i uczył go wła­sne­go kunsz­tu swe­go, gra­nia na skrzy­pi­cy. Stach mały, kie­dy był pod­rósł tro­chę, lu­bił przy­słu­chi­wać się tym lek­cy­om sta­re­go, bo też praw­dę mó­wiąc, sta­ry mu­zy­kus wy­bor­ny był przy tych lek­cy­ach. Kie­dy chciał wska­zać do­bit­nie ucznio­wi jak on miał grać, śpie­wał mu to wprzód po swo­je­mu, bar­dzo śmiesz­nie, bo śpiew swój wy­ra­żał syl­la­bą jed. Nutę od­bi­ta, wy­ra­żał sy­czą­cem s.

– Nie tak, Jan­ku – wo­łał po­pra­wia­jąc go – nie tak! Oto jak masz grać to miej­sce: Jed-jed-jed-jed-jed-jed-jed-jed! Te­raz do­brze, do­brze: bene – opti­me!

Tu wy­bi­jał takt, tu­piąc nogą i ma­cha­jąc tem­po ręką, pil­nie uwa­ża­jąc jak uczeń ode­gra nutę od­bi­tą,

– Raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; eeeeee-eee-esss!

Lek­cye mu­zy­ki prze­pla­tał sta­ry or­ga­ni­sta roz­mo­wą. Za­chę­cał zwy­kle Jan­ka do skrzy­pek, wy­sta­wia­jąc mu ile to może zy­skać w ży­ciu prak­tycz­nem, pra­cu­jąc smycz­kiem.

– Waść nie myśl, Jan­ku, że szlach­ci­co­wi smyk nie przy­stoi, jak to pra­wił ten osioł Woj­ciech. Świę­ci gra­li na in­stru­men­tach i nie­ba się do­ku­pi­li smycz­kiem. Ko­rzyst­nie tak­że jest, gra­jąc pięk­nie, być na dwo­rze ja­kie­go pana. Kie­dym był chłop­cem, jak dziś asan je­steś, by­łem na dwo­rze pana sta­ro­sty Char­lęś­kie­go. Gra­łem wte­dy tak jak dziś gram. Sta­ro­sta lu­bił mię słu­chać bar­dzo, kie­dy by­wa­ło drze­miąc w krze­śle, na gan­ku, la­tem, sia­dy­wał. Za­wsze by­wa­ło, każe mi grać jed­ne­go ku­ran­ta, któ­re­go bar­dzo lu­bił. Le­d­wo mię uj­rzy, by­wa­ło, za­raz woła do sie­bie i woła: "mały, za­graj mi dij-dij-dija!" To ja skrzy­pecz­ki do ręki, smyk w dru­gą i rżnę mu, a on so­bie drze­mie na zdro­wie. Raz sie­dział u sie­bie, na­pi­ły tro­chę, a ja mu gra­łem; ta­kem mu wte­dy mo­spa­nie do­go­dził, że schwy­cił garść du­ka­tów i chciał mi je od­dać, ale ta skwar­ka ma­śla­na, Skow­róń­ski, po­rwał go za rękę i wy­darł mu zło­to wo­ła­jąc: "Co pan robi, dość z nie­go bę­dzie i jed­ne­go czer­wo­ne­go zło­te­go!" Ta­kie to by­wa­ły prak­ty­ki w ży­ciu ma­jom! A ko­bie­ty jak mię ob­da­rza­ły za moją mu­zy­kę, to tego i wy­po­wie­dzieć ci nie mogę, boś jesz­cze bła­zen, nie przy­ma­wia­jąc ci Jan­ku! No, ale ad rem. Pa­mię­tąj­że o nu­cie od­bi­tej. Za­raz: – raz, dwa, trzy; eeeeeeeee-esss!

Mały Stach przy­bie­gał wów­czas, sta­wał przed sta­rym mu­zy­ku­sem wo­ła­jąc:

– Pa­nie Zda­now­ski! jed-jed-jed-jed-essss! – i ucie­kał w nogi.

Wte­dy sta­ry ob­ra­ca­jąc się do pani Pa­wio­wej, albo je­że­li jej nie było, do kogo in­ne­go z obec­nych, mó­wił:

– Pa­li­wo­da, pa­nie, bę­dzie ten mały! Wspo­mni­cie kie­dyś asań­stwo moje sło­wo! Ale na czem­że­śmy sta­nę­li? A! do – brze! raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; eeeeee-eee-esss! Te­raz uwa­żaj Jan­ku do­brze, tryn­ka, to trud­ne, ale temu po­do­łać na­le­ży: Nemo sa­piens, nisi pa­tiens!

Pan Mar­cin pa­mię­tał ze szkół jesz­cze kil­ka­dzie­siąt zdań i przy­słów ła­ciń­skich, z cze­go nie­po­spo­li­cie chlu­bić się lu­bił.

Chlu­bił się tak­że mu­zy­kus sta­ry ze swo­ich kom­po­zy­cyj mu­zycz­nych, przy­cho­dził cza­sa­mi do ks. prze­ora, pro­sząc go o atra­ment.

– Pro­szę ojca prze­ora – ma­wiał – dać mi tro­chę in­kau­stu; wy­schło mi w ka­ła­ma­rzu, jak w gar­dle pi­ja­ekiem, a tu, cza­sa­mi, kie­dy sie­dzę so­bie wie­czo­ra­mi i du­mam, taki mi ka­wa­łek wy­pad­nie, że gwał­tem chce się go za­pi­sać, a tu, chć­by na le­kar­stwo na­wet, u mnie atra­men­tu nie znaj­dziesz. Nie­da­lej jak wczo­raj, prze­ślicz­ne uło­ży­łem cre­do; my­śla­łem, że ojcu do­bro­dzie­jo­wi zro­bię nie­spo­dzian­kę, kje­dy je za­gram przy mszy świę­tej; jak na toż za­po­mnia­łem dziś: choć za­bij mię, nic przy­po­mnę go so­bie!

Stach mały miał jesz­cze roz­ryw­kę, cho­dząc z Paw­łem do dia­ka, kie­dy ten był w we­nie ma­lar­skiej; sia­dał on so­bie w ką­ci­ku i przy­pa­try­wał się jak Hre­hor­ko ma­lo­wał świę­tych, stro­ił ich w ja­skra­we bar­wy, przy­ozda­biał ga­lo­na­mi sza­ty ich, wy­zła­cał glo­rye i nim­bu­sy, a mi­try i in­fu­ły przy­ozda­biał dro­gie­mi klej­no­ta­mi.

Naj­więk­sze upodo­ba­nie miał diak w ma­lo­wa­niu sądu osta­tecz­ne­go i mąk po­tę­pień­ców. W gó­rze Syn Czło­wie­czy, ze zna­kiem krzy­ża i wy­bra­ne­mi za­sia­dał na tro­nie, by są­dzić ży­wych i umar­łych. Część tę zby­wał ma­larz dość su­cho; u spodu ob­ra­zu roz­wi­jał on do­pie­ro wenę całą; wszyst­kie sta­ny od­bie­ra­ły tu za swo­je: pa­no­wie i szlach­ta, w kon­tu­szach kar­ma­zy­no­wych, w pysz­nych de­liach, so­bo­lo­wych koł­pa­kach; Tur­cy, Ta­ta­rzy. Ży­dzi, Cy­ga­nie, Ko­za­cy, Za­po­roż­ce, w swo­ich suk­niach ory­gi­nal­nych, z ose­łed­ca­mi u ogo­lo­nej gło­wy, wszy­scy mie­li tu swo­ich przed­sta­wi­cie­li. Za­ba­wy pło­che mło­dzie­ży kar­cił su­ro­wo ar­ty­sta: wi­dzia­łeś tu, jak dia­bli kru­ka­mi cią­gnę­li do pie­kła chłop­ców i dziew­czę­ta z wie­czor­nic i z swy­wo­li na uli­cy. Oso­bli­wie lu­bił ma­lo­wać czar­ta i wy­sta­wiać go, jak tyl­ko moż­na naj­szpet­niej; z tego wzglę­du ob­ra­zy dia­ka po­do­ba­ły się sta­re­mu Osta­po­wi. Nie­raz przy­cho­dził pa­trzeć, jak Hre­hor­ko ma­lo­wał i wciąż po­wta­rzał mu jed­no:

– Do­brze, do­brze bra­cie! Oszel­muj jesz­cze wię­cej wra­że­go syna, od­daj go tak szpet­nie, żeby chrze­ścia­nin pra­wy prze­że­gnał się i plu­nął na psia­ju­chę!

Sta­ry Pa­weł, prze­ciw­nie, nie lu­bił tych wi­do­ków de­mo­nicz­nych i nie chwa­lił dia­ko­wi jego in­wen­cji w tym wzglę­dzie.

– Na co to? Czło­wiek na­pa­trzy się na to, a po­tem, Boże od­puść, przy­śni się mu jesz­cze nie­czy­sty! I coto po­mo­że? Zresz­tą, mó­wią sta­rzy: Nie taki dia­beł strasz­ny jak go ma­lu­ją!

– Oj strasz­ny! brzyd­ki! ohyd­ny! – wo­łał Ostap – Hre­hor­ku, bra­cie mój ser­decz­ny, jak mnie ko­chasz! wy­trzeszcz mu le­piej oczy, niech mu wię­cej jesz­cze śle­pie krwią za­bie­gną i na łeb wy­le­zą: prze­tnij mu pysk do sa­me­go ucha…. O tak, wy­bor­nie! Kusy wście­cze się, kie­dy po­zna tu swo­ję psią mor­dę; za to Bóg ci za­pła­ci so­wi­cie. Naj­le­piej ci uda­ła się ta bród­ka koź­la; zda­je się, że jak nie wi­dać, bek­nie po­tęż­nie.

– Boga chwal, a czar­ta nie gnie­waj, tak mówi przy­po­wieść sta­ra – wtrą­cił dzwon­nik.

– Ej Paw­le! daj­że po­kój! nie przy­po­chle­biaj się ku­se­mu, abyś nie do­stał się mu kie­dy na zęby.

– A nie­do­cze­ka­nie jego!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: