- W empik go
Pogranicze naddnieprzańskie. Tom 1-2: szkice społeczności ukraińskiej w wieku XVIII - ebook
Pogranicze naddnieprzańskie. Tom 1-2: szkice społeczności ukraińskiej w wieku XVIII - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 653 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczorem letnim, po zachodzie słońca, z miasteczka, ku wiosce, pod górę, zdążał krzepki a czerstwy staruszek, siła nadrabiając nogami, dopomagając im w ich pracy laską, wymiarem równającą się małemu wzrostowi swojego właściciela.
Postać staruszka była zabawna: był on wzrostu miernego, miał czerwone wydatne jagody, lśniące jak owe jabłuszka, cygankami zwane; nos sino-ponsowy, oczy bez życia, brodę oddawna nie goloną, szpakowatą, podobną bardzo do szczotki do czyszczenia butów służącej; wąsy małe, zatabaczone, a całej jego fizyognomii osobliwszego wyrazu nadawały dość brzydkie, ale śmiejące się ustawnie usta: zębów zaś albo nie miał wcale, albo posiadał tylko ich resztki. Widać było, że Paweł Gabieża, dzwonnik i dziadek parafialny, musiał był sobie podochocić na dole w miasteczku i dlategoto tak rozradował się był duch jego, dlatego tak się uśmiechał całą gębą, a nawet nie mógł czasami utaić należycie tej radości wewnętrznej i parskał śmiechem, nawpół przytłumionym w piersi, mówiąc do siebie półgłosem: to cała szelma ten Moszko!
Strój Pawła odpowiadał dobrze jego powierzchowności; miał on na sobie kubrak jakiś krótki, barwy miedzianej, opasany pasem karmazynowym, roboty siatkowej; szarawary sine, szerokie, perkalowe, z pod których wyglądały chude jego nogi bose, włożone w parę obszernych trzewików; na głowie zaś miał stary kapelusz słomiany, nie wielki, ale włożony na bakier.
Paweł miał to w sobie, że kiedy sobie trochę podchmielił, lubił mruczeć sam do siebie, zwłaszcza kiedy wracał do domu od Moszka, opowiadać i żalić się przed sobą samym, przypominać sobie głośno co ucierpiał, czego doświadczył.
– Ks. przeor upatrzył sobie coś do mnie i już mię prześladuje, już nic lubi. A za co? Com ja mu zrobił złego, niech mi to kto powie? Służę wiernie kościołowi świętemu i jemu, a ot co znoszę! To sprawa zakrystyana. Ho! wiem ja to dobrze! Podlizuje się ks. przeorowi i gada mu na mnie, a ksiądz wierzy wszystkiemu. Żebym ja dał wiary temu łgarzowi – nigdy! Ale poradźże tu z księdzem. Wczoraj napadł na mnie: "ty nic Gabieżo nie robisz, próżniak jesteś. A potem, ty obowiązku swego nie spełniasz." – Jakto nie spełniam księżuniu, mówię na to, spełniam; alboż ja nie wiem co do mnie należy? – Cóż ty robisz? – Dzwonię, mówię, na angelus trzy razy, pilnuję dusz zmarłych: – ot co ja robię! Niech Dobrodziej będzie o to spokojny, ja znam moję powinność. Widzi ksiądz, że pokpił sprawę, więc znowu z innej beczki zaczął: "Ty, powiada, pijesz." Piję, mówię – a cóż miałem mówić? – piję, mówię, ale nie upijam się; piję, ile tego dla zdrowia mojego potrzeba, ile Pan Bóg przykazał…. W tem zaczął znowu krztusić się i rehotać, przytłumiając śmiech swój, a powtarzając znowu, że to cała szelma ten Moszko! w czem zapewne musiał mieć zupełną, słuszność.
Wtem z ulicy bocznej, ocienionej wierzbami, wyszła piękna mołodyca niosąca wodę i pozdrowiła dzwonnika.
– Ale czy z pełnemi, matuniu, przechodzicie drogę? – Z pełnemi, z pełnemi, panie Gabieża; nie strata, ale zysk was czeka w domu niechybny – odrzekła kobieta, zatrzymując się z wiadrami dla wypoczynku pod górą.
– Oj-że?
– Ale tak niezawodnie….
– Bógże wam zapłać. Ale czy to co z grosiwa, czy z przypłodku może?
– Z przypłodku – odrzekła śmiejąc się kobieta – ale cudzego….
– No, to dziękuję wam Naścio: dziękuję….
Kobieta poszła, a dzwonnik zaczął znowu tupać drobnemi kroki, jakby na jednem miejscu.
Wtem dały się słyszeć z gęstwiny wierzb, zkąd chłód wody rozchodził się w powietrzu, śmiechy, śpiewy, krzyki dziewcząt wiejskich, a przytem chrypliwe głosy sopiłki, przerywane rechotem parobków.
– Otóż się bawią wesoło, wraże chłopcy, mruknął do siebie stary, zatrzymując się dla odetchnięcia; pójdę popatrzę trochę sobie na ich ochotę, do spoczynku wcześnie jeszcze, a księżyc tak jasno poczyna świecić, że to aż lubo!
I zwrócił dzwonnik w boczną uliczkę, pomiędzy wierzby rozłożyste, zstępując znowu ku dołowi. Tu widać było w dali łąki zielone rozciągnięte szeroko ponad wybrzeżem rzeczki, za nią smugę lasów czarną, z poza której wychodził księżyc, jakby złoty, trzęsąc światłem żołtem w powietrzu i drżąc smugą lamową, w sinej wodzie rzeczułki.
U dołu, gdzie z pod góry sączyły się zdrojowiska, była sadzawka, obrosła dokoła nawisłemi, krzywemi, a rozłoży – stemi na wsze strony wierzbami, a u płotu koło przełazu, ocembrowana studnia, z żurawiem do ciągnienia wody.
Tu co wieczór zbierała się młodzież wiejska; parobcy poili tu konie i bydło, dziewczęta przychodziły z wiadrami lub prały bieliznę w sadzawce. I rzetelnie mówiąc, śliczne to było miejsce! Lepszego trudno było znaleźć do zabawy. Chłód od wody i parowu mile ochładzał ciało uznojone pracą, dzienną,; cień drzew, światło niepewne księżyca, grzechotanie żab, szum wody na łotokach, usposabiały jakoś dobrze do uczuć tęsknych duszę młodą, uczuć wylewających się to w pieśni rzewnej, to w poszepcie miłosnym. Ale wrodzona wiekowi młodemu wesołość brała górę w końcu i po pieśniach, poszeptach, śmiechy i krzyki wesołej pustoty rozlegały się ztąd po wsi całej, tak, że starzy wędrując ulicą, we wsi, mimowoli zatrzymywali się, aby posłuchać tej wrzawy, uśmiechnąć się, machnąć ręką i powlec się dalej, przypominając sobie w starej głowie dawno ubiegłe dzieje młodości niepowrotnej.
– Haj! haj! któżbo z nas niema gdzieś tam w zakącie serca swego tych wspomnień uroczych? Któż z nas nie lubi kiedy mu je wywoła coś z tego zakątka na jaw i oczaruje na chwilkę duszę owym żywym promykiem młodości przekwitłej?
Stary Paweł Gabieża nietylko lubił się przysłuchiwać zdala tym gwarom młodości, ale lubił takoż popatrzeć na nie z bliska, aby widokiem tym jeszcze lepiej odmłodzić pierś starą. Wedle przysłowia ukraińskiego lubił, kiedy miał zaczerpnąć miodu, zaczerpnąć go łyżką całą.
Stary zbliżając się do studni, im więcej dolatywał go gwar młodzieży, tem więcej się krztusił i kaszlał od śmiechu wewnętrznego, powtarzając sobie:: to całe szelmy te chłopcy, jak się oni bawią wesoło! Ucieszą się jak mnie obaczą. Stanąwszy nad parowem, objął okiem dzwonnik stary gruppy parobków i dziewcząt; tam wieńcem młode krasawice, pobrawszy się za ręce, śpiewały i kręciły się w koło; w innem miejscu na uboczu, parobek ogarnął "świtki" swoją, uczepioną mu jak burka na plecach, młodą pieszczotkę, tuląc ją od wilgoci i chłodu; w innem miejscu parobek gonił za swoją dziewczyną, a ta uciekała krzycząc i chichocząc. W głębi kilkunastu parobków tworzyło gruppę zbitą; patrzyli oni spokojnie na tańce dziewcząt, gadali głośno, lub przysłuchiwali się śpiewom i sopiłce.
Przystanął na ten widok stary Gabieża i rozdziawił gębę….
Wtem jeden z parobków postrzegł go i powiedział to innym. Zaraz rozszedł się szmer ogólny pomiędzy młodzieżą; powtarzano sobie tu i owdzie: Patrz, patrz, stary Babieża, dzwonnik Bagiża i t… d. Chłopi bowiem na wsi zwali go rozmaicie, a rzeczą jest nawet wątpliwą, czy sam p. Paweł wiedział o tem z pewnością, które z tych wymienionych nazwisk jemu właściwie przynależało, tak przywykł był już on do nich wszystkich razem.
Śmiechem serdecznym powitali go młodzi.
Poeta wiejski natychmiast zaimprowizował piosenkę, którą powtórzyli za nim wszyscy parobcy chórem:
Patrzcie chłopcy, patrzcie bracia,
Kto się do nas z góry zbliża,
Czy to małpa, czy to niedźwiedź,
Czy to dzwonnik pan Bagiża?
Słysząc to stary zarechotał ukontentowany. Otóż "huncwoty" jaką piękną złożyli piosenkę o mnie! Już ona nie zginie i za lat kilkadziesiąt nawet jeszcze będą powtarzać sobie tutaj śpiew o Gabiży dzwonniku!
– A no chłopcy podrzućmy w górę pana dzwonnika, daj mu Boże wiek długi! – I parobcy rzucili się do starego, a dziewczęta ugrupowawszy się malowniczo u zdrojowiska, pod staremi wierzbami, opierając się o drzewo lub oplatając jedna drugą, patrzyły ciekawie na psoty parobków.
Kiedy pan Paweł na rękach swawolników wzlatywał w powietrze, poeta zaśpiewał znowu:
A no chłopcy, a no bracia,
Podrzućmy dzwonnika w górę!
– A bodajże was, a bodajże was, jakież wy swawolniki! A ty Iwasiu ładne układasz piosenki, matce twojej kopica wareników! – wołał uradowany dzwonnik.
A no chłopcy, a no bracia,
Wytrzepmy staremu skórę!
Brzmiała dalej pieśń ułożona na cześć pana Pawła.
– O! to już ci się nie udało Iwasiu – wołał stary – zapewne to dla komedyi tylko! Ale dość już tego, bo boki moje porwę od śmiechu. Tędzy z was mołodcy, niech wam Pan Bóg sekunduje! Wiem o tem że mię kochacie na zabój, gdyby mię jeszcze tak kochały te czarnobrewe czarownice, co tam chichoczą u przełazu, toby jeszcze lepiej było. Bawcie się, a ja usiądę sobie ot tu pod drzewem, zapalę fajkę i popatrzę na was młodych! Zuchy wy, zuchy, plemię kozacze! Wiecie co? tak ja was kocham, że jeżeli mi kupicie wódki, to nie odmówię wam tej przyjemności i wypiję z wami; pamiętajcie o tem.
To powiedziawszy pan Gabieża, usiadł na murawie, dobył z kieszeni fajkę, kapciuch, hubkę, krzesiwko i wziął się do palenia. Jak świętojański robaczek błyskał ogieniek z jego lulki, którą stary cmolił drzemiąc i pokaszlując. Nareszcie zasnął na dobre; kiedy się przebudził, było już dobrze po północy. Wszyscy się już byli porozchodzili, wszystko spało na wsi i w miasteczku, tylko żaby grzechotały w wodzie, derkacz (chruściel) derkał na błocie, a gwiazdy spadające snuły się po niebie.
– Tfu! Otóżem zdrzemnął! zawołał stary, ocknąwszy się. Iwasiu! Ołekso! Mekito! wołał stary. Przetarł oczy sobie wreszcie, poskrobał się w głowę, przeciągnął się kilka razy, ziewnął, splunął i zaczął spozierać w około siebie. Gdzież to ja jestem? Zasnąłem przy zabawie pod drzewem, przy studni; pamiętam to, żem palił fajkę, wraże chłopcy tak się wesoło bawili…. Gdzież jest moja fajka i kapciuch? – Spojrzał u pasa, zamiast kapciucha z tytoniem wisiała mała uczepiona doń tykwa, zamiast fajki wisiała obok niego stara maźniczka, z wprawionym weń w kształcie cybucha kwaczem, a sam on znalazł się na kępinie, w oczerecie, w pośród sadzawki. Oj sobotońkoż*) moja! zawołał stary dzwonnik przerażony; Duch Święty z nami, gdzież to ja jestem? Co mię tu zaniosło? I jak? Trzewiki suche, odzież sucha – w powietrzu przyleciałem tu, czy co?
Sowa, z dziupla starej wierzby poczęła się odzywać, ale tak, że się zdawało jakby się ktoś śmiał dziko, zatajony w błocie.
– Aj, Matkoż wielkiego miłosierdzia! ratujże mnie nędznego! Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko. – I tu zaczął się modlić gorąco Paweł stary, ale się zatrzymywał, poprawiał, bo ze strachu gubił wyrazy a nieraz wiersze całe.
Odmówiwszy modlitwę, począł rozmyślać jak się wreszcie dostanie na suszę, do której było kroków kilkanaście może.
–-
*). Lud ukraiński i szlachta czynszowa, pomiędzy nim osiadła, często w biedzie najprzód wzywa: świętej soboty."
– Ha! pozrzucam buty, zakasani szarawary i sprobuję; głęboko być nie powinno, woda ciepła, a z krzyżem świętym czego się mam obawiać….
Sowa znowu zaczęła się odzywać.
– Co bo się to tak odzywa brzydko? A to doprawdy na płacz się zbiera człowiekowi! Fajki i kapciucha niema; ani hubki, ani krzesiwka, zabrała je nieczysta siła. Cóż ja będę robić z tym harbuzkiem i z tą maźniczką. A mech tu leżą sobie…. Teraz przeżegnawszy się i w wodę.
Niosąc trzewiki w ręku… dzwonnik dobrał się szczęśliwie do brzegu.
– Chwałaż Tobie Panie! Trzewiki są, i onucze, kapelusz jest takoż…. To mówiąc zdjął z głowy kapelusz i przestraszył się, spostrzegłszy, że w około małej formy kapelusza oplatał się ogromny wieniec, uwiązany z oczeretu….
– Tego mi jeszcze brakowało! I bardzo mi było potrzeba, zawołał z płaczem, zachodzić tu do tych rusałek, i jeszcze wracając od Moszka! O, cała szelma ten Moszko! Wszak to ta sama kępa, na której, mówią, nieczysty posadził był kiedyś żyda… porwawszy go ze szkoły w dzień sądny, kiedy ten począł był wzywać opieki Matki Najświętszej, a obiecując przyjąć wiarę świętą!
Wtem niebo zajaśniało z nienacka; podniósł w górę oczy pan Paweł i spostrzegł meteor ogromny lecący po sklepie niebieskim, trzęsąc iskrami ponad wodą.
Odwrócił się od niego stary i zakrył sobie oczy, klękając i mówiąc pacierz.
– Oto tak do Naści pospiesza, mruknął pod nosem stary; i potrzebaż mi było zaczepiać ją dziś kiedy niosła była wodę. A niesie wodę, niech sobie niesie; nie! potrzebaż mi było ją zaczepić! Ot i pośmiała się ze mnie! Ach Pawle, Pawle, podobnoż ty i umrzesz durniem! Głowa ci posiwiała, a w niej zawsze pusto i oleju nie wyciśniesz z niej kropelki, choćby ci mózgownicę twoją włożył w bojnicę, w której stary Opanas zabija olej i wosk wytapia. A mówiła jeszcze Naścia, że zysk mię czeka w domu! Oto tobie i zysk stary durniu!
No! w Imię Boże, do domu.
Kto się w opiekę podda Panu swemu,
A całem sercem, szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga itd.
Tak wyśpiewując głośno, szedł nasz dzwonnik pod górę, uliczką kręcącą się między sady wiśniowemi, których cienie chłodne zalegały ją miejscami całkiem; gdzieniegdzie bielały przy świetle księżyca chatki wieśniaków, wyglądając z po za drzew, to znowu odkrywał się widok na dalekie łany, lasy i rzekę; błyskały w oddali trzy białe kopuły cerkwi, owdzie rysowała się na tle nieba smukła wieżyca kościelna: ale pan Paweł nie dawał baczenia na nic, jedno wciąż śpiewał rytmy stare, a snać śpiewał je z serca całego gorąco, bo łzy lały mu się po twarzy i odwaga pewna wstępowała mu do duszy.
Gdyby kto ujrzał był go w jego pochodzie, toby zapewne zdziwił się niepomału, widząc nieład w ubiorze jego a osobliwie postrzegłszy ów wieniec ogromny z oczeretu, jaki opasywał kapelusz jego; przez roztargnienie bowiem pan Paweł zapomniał go zrzucić i włożył go wraz z kapeluszem na biedną głowę swoją.
Wyszedłszy na górę i znalazłszy się już w środku wsi, coraz śmielszym stawał się nasz staruch, nie przestawał przecież chwalić Pana Boga; ukończywszy pieśń jednę, począł zaraz drugą: Na dobranoc Panu Jezusowi, dlatego właśnie, że sam sobie życzył nocy dobrej.
Tak z Bogiem zdążał Paweł ku domowi swemu, kiedy wszystko już spało dokoła; przypomniał sobie wreszcie duszyczki umarłych, pieczy jego powierzone, i w tak pobożnem był na ten raz usposobieniu, że na intencyą wiernych zmarłych zmówił troje Pozdrowienia anielskiego. Kto z Bogiem i Bóg z nim, myślał w duchu. A tu widna już była kapliczka na cmentarzu, krzyże po grobach, wierzby i topole smukłe na mogiłach zasadzone. U parkanu bielała chatka mała dziadka kościelnego, a z jej okienek błyskał ogień.
– Dobrze już musi być z północka, a jeszcze moja Schola czuwa, mruknął stary do siebie; czyby broń Chryste Panie, Protaszek mój zachorował?
Chociaż nieraz zdarzało się dzwonnikowi wracać do domu późno z hulanki, dziś przecież sromał się iść do chaty, bo się przespał i tą razą powracał przytomny; nieczysta siła pożartowała z niego: czuł że zawinił, był jakby nie swój. Dochodząc do chaty słyszał, że się w niej krzątają i pomimo sromu przyspieszył kroku, niespokojny będąc co się tam przytrafiło, kiedy on sam oddawał się pohulance.
Zapukał do drzwi.
– A, to wy, Pawle? – dał się ze środka słyszeć głos kobiecy.
– A ja, ja; a wpuśćcie-no Scholo!
– A przez Boga żywego, Pawle, kiedy się wy upamiętacie! Ej mężu, mężu, weź ty nareszcie Boga w serce; nie boisz się ty ran Chrystusowych, tak się oddawać wciąż pohulance i kieliszkowi! A wiecie wy co się tu stało?
– A bodaj mnie tak wiara Boża nie znała, jak ja wiem co się tu u was stało.
– Ot co się stało, patrzcie!
I Pawłowa odkryła kosz przykryty zasłoną, stojący na przypiecku, a w nim ujrzał on dziecię spowite.
Stary wytrzeszczył oczy i rozpostarł ręce z podziwienia.
– Jak to, Scholo, to to u was dziecko się stało? – wyjąkał nareszcie dzwonnik.
– A tak, podrzucono nam to oto dzieciątko.
– Podrzucono? Ot tobie raz! A toż za co? Któż je karmić będzie? Pewno nie ja?
– Zapewne że nie wy, ale ja,… odrzekła kobiecina.
– A ja moją… pracą gorzką was oboje…. Nic z tego nie będzie! Dla nas samych chleba mało, a to nasze własne dziecię….
– Ej Pawle, Pawle! Nie grzeszcie jeno, popatrzcie na to niewiniątko; rzekłbyś, Jezusek usypiający na obrazku. Bóg wprowadził to dziecię pod naszą strzechę, a wy byście mieli serce odrzucić je od siebie. Kto wie, mężu, może z tem dziecięciem Bóg wstąpi do nas; może to dola nasza, może przy niemi Protaszek się nasz wychowa i zasługa wreszcie będzie przed Panem Bogiem.
Stary stał zadumany, jakby nic a nic z tego nie rozumiał; zdawało się, że jeszcze odurzenie napoju nie mogło było ostatecznie wyjść mu z głowy. Przyłożył sobie nareszcie palec do czoła i rzekł:
– Oho! Otóż i zysk ów zapowiadany mi przez Naścię!
Tymczasem kuma i sąsiada Gabiżów, Jędrzejowa, uproszona w nocy z tego powodu, krzątała się koło pieca, gotując kąpiel dla niemowlęcia.
– Żono! – przerwał nareszcie stary, – tak być nie może: trzeba coś radzić? Pójdę obudzę Dobrodzieja.
– Radź nie radź, a ja dzieciątka tego nie oddam nikomu; kiedy na głos jego wyszłam na podwórze, znalazłam je w koszu na przyźbie, a wziąwszy je na ręce, zobaczyłam je i to że się ono uśmiecha do mnie; natychmiast Bóg mię natchnął i ślubowałam Mu być matką sieroty tego i dotrzymam mego ślubu święcie.
To powiedziawszy, jęły się obie kobiety rozpowijać dziecię, aby je skąpać w ustawionych na ten cel nieckach, do których nalana już była woda ciepła. Paweł zasiadł za stołem, podparł się rękoma pod brodę i dumał.
– A jakie pieluchy? Boże odpuść! cienkie, a białe; snać to pańskiego rodu ta biedna dziecina.
– Patrzcieno Jędrzejowa, cośto tam jest zawiniętego w węzełku – powiedziała Pawłowa do sąsiadki.
– Aha! papier jakiś, może metryka tego chłopaka; ale oprócz tego coś tu jest jeszcze, coś ciężkiego nawet – Rozwinięto płateczek i znaleziono w nim dwadzieścia talarów bitych. Kiedy liczono pieniądze, Gabieża obudzony brzękiem pieniędzy, powstał z ławicy i zbliżył się do niewiast. Wziął pieniądze, zważył je na ręku, opatrzył i tak się odezwał do żony:
– Wiesz co, mamońko, weźmijmy to dziecko do siebie; grzechem byłoby je opuszczać, kiedy je Pan Bóg sam do nas nakierował. Takie jest moje postanowienie. Już ty mi nic nie mów, bo tak być musi: ja nie mogę patrzeć na tę nędzną dziecinę.
Rozwinął przytem papier, co się znalazł był z pieniędzmi, obracał go na wszystkie strony, przypatrywał się pilnie literom, przechylał głowę na prawą, to znowu na lewą stronę, nareszcie złożył go i położył na stole, mówiąc:
– Nie przy mnie to pisano, ale jutro ks. przeor to przeczyta; musi tam coś być: jużto niedarmo zawinięto skrypt ten w pieluchy. A ty Scholo pilnuj chłopca i hoduj go jak naszego Protaszka, już ja ci się za to wywdzięczę. A teraz pora o śnie pomyśleć.
Pan Paweł tak był zakłopotany, że wszedłszy do izby, zapomniał był zdjąć z głowy kapelusz.
Jędrzejowa i żona spostrzegłszy teraz dopiero ogromny wieniec trzcinowy, co obwijał go:
– W Imię Ojca i Syna! A cóż to za potorocza*) u waszeci, panie Pawle na kapeluszu? – spytała sąsiadka.
Zdjął z głowy dzwonnik swój kapelusik i postrzegł na nim tę ozdobę; zerwał ją i rzucił w piec mówiąc:
– Ah! bodajby tego nie mówić! Źle się dzieje u nas we wsi……powiedział poważnie – czary i diabelstwo już się praktykują!
– Duch Święty z nami! Nie wspominajcie tego p. Pawle w porze nocnej. – I Jędrzejowa z Pawłową przeżegnały się przerażone.
– Siłaby było gadać o tem, ale nie teraz pora na to; więc pomódlmy się i do wczasu.
Wkrótce w domu dzwonnika wszystko było cicho, jak mak siał.
–-
*) Potorocza, w narzecza ukraińskiem znaczy czupiradło.III.
"Prędko się mądra baśń baje, lecz nie prędko rzecz się staje," mówi się w bajce starej.
Otóż tak samo było w życiu Staśka biednego; wlekły się powoli dni długie pierwszego dzieciństwa jego, ale dni te były dla niego rozkoszne i płynęły tak szybko, jakby woda zdrojowa. Nie wiele było wypadków w tem życiu, ale fantazya dziecinna okraszała najpowszedniejszą rzecz nawet i robiła z niej w oczach jego cacko tak ponętne i ułudne, jakiem jest dla oka niemowlęcia mydlana bańka świecąca złotem i razem wszystkiemi barwami tęczy.
Z pierwszych lat dzieciństwa najwięcej pamiętał on dzień jeden, kiedy pan Paweł jadąc raz zimą po zboże do wioski sąsiedniej, wziął go z sobą; a miał wówczas Stach mały coś około lat czterech. Przejeżdżali przez las sosnowy: widok zielonych gałęzi sosen, w pośród śniegu i zimy, zachwycił go niewypowiedzianie; prosił aby stary Paweł zatrzymał się i ułamał mu gałąź choiny, której barwa zielona doprawdy odbijała uroczo przy białym obrusie śniegu. Nieraz potem w życiu, jak tylko zdarzyło mu się kiedy przejeżdżać zimą przez bór sosnowy, stawała mu żywo w myśli ta przejażdżka; widział się maluczkim, na sankach lubianych, widział dzwonnika starego w kożuchu białym, przepasanym czerwonym pasem, czapce baraniej i rękawicach dużych, jak poganiał kobyłkę dropiatą, chromającą na jednę nogę i uśmiechał się do niego swoim śmiechem prostodusznym, dopytując go co chwila: "a ciepło ci? A nie zmarzłeś w nogi Stachu?''
Stach mało przestawał ze starym dzwonnikiem i jego kołem; należał on do towarzystwa Scholi i jej przyjaciół. Kiedy dzwonnik u Moszka gawędził ze swoimi, do Scholi zbierały się jej sąsiadki bliższe, a stale przychodziła do niej Jędrzejowa stara, bądź z kądzielą, bądź z bielizną do szycia. Ileż tu przy tem zajęciu wspólnem prześpiewano pieśni ślicznych ukraińskich, ile bajek naopowiadano, ile wypadków dziwnych.
Stach siedział zwykle na przypiecku i przysłuchiwał się chciwie temu wszystkiemu.
Z mężczyzn, posiedzenia Scholi odwiedzał zwykle organista, pocieszny staruszek, ze skrzypeczkami czerwonemi, które nosił zawsze z sobą w sukiennym worku.
Postać pana Marcina Zdanowskiego była wcale niepowabna: byłtb sobie małego wzrostu staruszek, dość śniadej cery, niskiego i pomarszczonego czoła; miał on oczy maleńkie, tabaczkowe, w głowie siedzące głęboko, z dużemi czarnemi, nastrzępionemi brwiami; nos mięsisty, na potęgę zbudowany, jak mówią Litwini, kształtu i barwy śliwki węgierki, a zatabaczony zawsze ogromnie; usta cieniutkie, daleko rozcięte, broda wydatna, zwykle niegolona od dni kilkunastu, biała; wąsy strzyżone, upudrowane tabaką; uszy ogromne, brudne; włosy rzadkie, siwe, zarzucone na tył. Nosił na sobie staruszek wołoszkę żółtą, z potrzebami i taśmami czarnemi, ale taśmy owe i potrzeby były brudne, wytorte i poszarpane; buty za kolana, połatane, hajdawery zwykle płócienne; czapka włożona zuchowato na jedno ucho… zielona, przebakierzona, z barankiem siwym. Zimą, włóczył on za sobą tołub barani, nie kryty niczem, wdziany na opaszki. Nie dbał wcale o strój pan Marcin; pieniądze wolał raczej chować, niż obracać na tę próżność grzeszną. Kiedy mu kto mówił o tem, zwykle odpowiadał: "vanitas, vanitatum, bracie!" Kiedy mu radzono, aby się umył… odpowiadał: "Poco zwracać uwagę na ciało? Dusza grunt! Byle serce było czystem, a ręce, twarz, uszy, mogą być jakie sobie chcą. "Ledwo we święto golił brodę, ulegając gderaniom ks. przeora.
Grał na organie, ile tego była potrzeba, aby odpowiedzieć księdzu przy mszy; całą zaś swoją wenę muzyczną zwracał wyłącznie do skrzypicy własnej, nad którą, zdaniem jego, nie było lepszej pod słońcem nawet.
Oprócz gry był także kompozytorem; układał polonezy, kolendy, symfonie nawet, i lubił bardzo odgrywać je każdemu kto go tylko chciał posłuchać.
Młodym zwykł mawiać na posiedzeniach u pani Pawłowej, kiedy się świętami zbierze, bywało, do niej gronko nie małe:.
– Posłuchajno waść, tego oto polskiego; jeżeliś może, Boże broń, w amorach, to zginąłeś: uprzedzam cię o tem!
Tu brodę swoją opierał na dece, lewą dłonią podcierał naprędce nosa, ujmował smyczek i nuż wygrywać, przytupując w takt nogą.
– Uważasz, pani Pawłowa, część pierwsza ułożona jest na temat piosenki: Tyż meni luba! tyż meni myła! Haj! Haj! Uważasz jejmość dokąd to sięga? Wprost do serca. – I tu stary grał, kiwał głową, uśmiechał się, uradowany mocno utworem swoim. – A prawda? Druga zaś część odmienna, na temat: A icżeż mene polowynki nema! – Stary rzempolił dalej. – Trio jejmościuniu… ty! pod nogiż, pod nogi, dobry to taniec! Choćby nieżywego zdaje się to poruszy; imaginuje mi się, że słyszę jak trzewiczki po podłodze sza-sza-sza!– I stary podkasawszy poły wołosoki swojej, zapominając o tem, że reszta stroju dość jest niepokaźna, posuwał się poważnie, jak łabędź po żywiole swoim. – A cóż wy młodziki siedzicie? Ej! pożal się Bożo imienia tego, żeście młodzi! Wszakże to porywa! Tu usiedzieć niepodobna na miejscu! Nuże! pobierzcie panienki i dalej w taniec! Ej! wszystkichbym was jeszcze w kąt zapędził!
Kiedy już do syta nagrał się tańca swego, z kolei, dla panienek i wdówek, rzempolił piosenkę ruską, prześpiewawszy wprzódy kilka wierszy:
Ej! Lach, mamo, Lach!
Dopytuje kędy szlach;
Dopytuje się drogi.
Do dziewczyny niebogi!
– A to może do was, Tekluniu, ów Laszek zmierza?– zagabał stary rehocząc, córkę pani Jędrzejowej; a ta się płoniła i zakrywała sobie twarz i oczy dłonią..
– Ani chybi że do was, bo ja o tem słyszałem już cokolwiek.
I wszyscy cieszyli się zakłopotaniem Tekluni.
A stary zbliżał się do Janka syna pani Bazylowej, stojącego opodal i szeptał mu do ucha:
– Ej! Jasiu, czarny włos na białej skórze! – gładząc sobie palcami jednej ręki po dłoni drugiej. – Bierz się waść do Tekluni, a dobrze natem wyjdziesz: ręczę ci za to! Oto mi młodzi! Woda w nich a nie krew, czy co? – wołał stary, zażywając tabaki.
A starsze szlachcianki do starego:
– Mości organisto, zagrajcie nam, jeżeli łaska wasza: Żurawia.
– Co? Żurawia! E fe! To pospolity taniec! Żurawia zagra wam kulawy Bened' "mużyka," a nie ja, co gram arte. Posłuchajcie lepiej mego polskiego; powtórzę go dla was. Uważajcie tylko dobrze. Część pierwsza na temat: Tyż rneni luba! tyż mem wyła!
– Jużeśmy go słyszeli wszyscy! – wołała młodzież.
– A druga część odmienna: A wżeż mme połowynki nema!
– Prosimy o co innego!
– Zagrajcieno nam kozaczka, ale tak z góry! – prosiła pani Michałowa, baba krzepka, a czerwona jak rydz.
– Otóż mi znawcy dopiero! Proszą o jakieś sabadaszki, a nie chcą; dać uszów sztukom poważnym. Wstydźcie się-bo! Posłuchajcie co wam z partesu zagrani!
Kończyło się przecież zawsze natem, że stary ustępował żądaniu kobiet i grał im Żurawia, a wszyscy i wszystkie, pobrawszy się za ręce i podrygując nogami, śpiewali:
Niech się żuraw nie kwapi, nie kwapi!
Do babinych konopi, konopi!
Przecież, przecież dybie,
I konopki szczypie!
Stary skrzypiciel cieszył się sani potem, że tak jego smyczek działał magicznie na zgromadzenie; więc i on wkrótce za innymi śpiewał i podrygiwał:
Oj, żurawiu! bez pochyby, bez pochyby,
Połamię, ci twoje cyby,*) twoje cyby;
Przecież, przecie dybie,
I konopki szczypie!
Rozweselony pan organista, grał potem pieśń weselną, o Chmielu, przyśpiewując:
–-
*) Nogi cienkie, w narzeczu ukraińskiem.
Oj! gdybyś ty chmielu na tyczkę nie lazł,
Nie robiłbyś chmielu, z dziewczątek niewiast;
Oj! chmielu, oj! niebożę,
Niech ci Pan Bóg dopomoże!
Oj! chmielu, mój chmielu!
Młodzież przyklaskiwała i powtarzała chórem przyśpiewek pieśni.
Kiedy się rozruszali, pan Marcin uciął od ucha mazura, a młodzież poczęła hasać do upadłego. Pan Jędrzej, mąż pani Jędrzejowej, byłto sobie szlachcic mente captus; nikt
O nim nie wspominał nigdy, a znano tylko samą Jędrzejowę. Stary jednakże przychodził z żoną, do sąsiadki, siadał w kącie na ławie, patrzył, śmiał się, gadał coś czasami, ale nikt na słowa jego nie zwracał żadnej uwagi. I teraz, kiedy jaka para młodych pomknęła się mimo niego, on za każdą razą powtarzał: "Boże błogosław! Boże błogosław!" jak gdyby pary te, złączone z sobą w tańcu, chciał był połączyć także węzłem dozgonnym.
Kiedy go ktoś z obecnych zapytał raz, dlaczego tak błogosławił, Jędrzej odpowiadał mu na to temi słowy:
– Boto widzisz asindzij tak: Bóg człowieka stworzył, stworzył także kobietę i muzykusa stworzył, a cztery razy sześć czyni razem dwadzieścia i cztery. A co, czyż nie tak może sąsiedzie?
Powiedziawszy to, począł się śmiać serdecznie p. Jędrzej. Interlekutor zaś jego wzruszył tylko na to ramionami i powiedział do siebie:
– Widzisz dokąd zajechał. (Bacz, kudy zajichaw!) Pośród takich figur wzrastał nasz Stasiek.
Pan Marcin, Janka, syna pani Bazylowej, lubił bardzo i uczył go własnego kunsztu swego, grania na skrzypicy. Stach mały, kiedy był podrósł trochę, lubił przysłuchiwać się tym lekcyom starego, bo też prawdę mówiąc, stary muzykus wyborny był przy tych lekcyach. Kiedy chciał wskazać dobitnie uczniowi jak on miał grać, śpiewał mu to wprzód po swojemu, bardzo śmiesznie, bo śpiew swój wyrażał syllabą jed. Nutę odbita, wyrażał syczącem s.
– Nie tak, Janku – wołał poprawiając go – nie tak! Oto jak masz grać to miejsce: Jed-jed-jed-jed-jed-jed-jed-jed! Teraz dobrze, dobrze: bene – optime!
Tu wybijał takt, tupiąc nogą i machając tempo ręką, pilnie uważając jak uczeń odegra nutę odbitą,
– Raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; eeeeee-eee-esss!
Lekcye muzyki przeplatał stary organista rozmową. Zachęcał zwykle Janka do skrzypek, wystawiając mu ile to może zyskać w życiu praktycznem, pracując smyczkiem.
– Waść nie myśl, Janku, że szlachcicowi smyk nie przystoi, jak to prawił ten osioł Wojciech. Święci grali na instrumentach i nieba się dokupili smyczkiem. Korzystnie także jest, grając pięknie, być na dworze jakiego pana. Kiedym był chłopcem, jak dziś asan jesteś, byłem na dworze pana starosty Charlęśkiego. Grałem wtedy tak jak dziś gram. Starosta lubił mię słuchać bardzo, kiedy bywało drzemiąc w krześle, na ganku, latem, siadywał. Zawsze bywało, każe mi grać jednego kuranta, którego bardzo lubił. Ledwo mię ujrzy, bywało, zaraz woła do siebie i woła: "mały, zagraj mi dij-dij-dija!" To ja skrzypeczki do ręki, smyk w drugą i rżnę mu, a on sobie drzemie na zdrowie. Raz siedział u siebie, napiły trochę, a ja mu grałem; takem mu wtedy mospanie dogodził, że schwycił garść dukatów i chciał mi je oddać, ale ta skwarka maślana, Skowróński, porwał go za rękę i wydarł mu złoto wołając: "Co pan robi, dość z niego będzie i jednego czerwonego złotego!" Takie to bywały praktyki w życiu majom! A kobiety jak mię obdarzały za moją muzykę, to tego i wypowiedzieć ci nie mogę, boś jeszcze błazen, nie przymawiając ci Janku! No, ale ad rem. Pamiętąjże o nucie odbitej. Zaraz: – raz, dwa, trzy; eeeeeeeee-esss!
Mały Stach przybiegał wówczas, stawał przed starym muzykusem wołając:
– Panie Zdanowski! jed-jed-jed-jed-essss! – i uciekał w nogi.
Wtedy stary obracając się do pani Pawiowej, albo jeżeli jej nie było, do kogo innego z obecnych, mówił:
– Paliwoda, panie, będzie ten mały! Wspomnicie kiedyś asaństwo moje słowo! Ale na czemżeśmy stanęli? A! do – brze! raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; eeeeee-eee-esss! Teraz uważaj Janku dobrze, trynka, to trudne, ale temu podołać należy: Nemo sapiens, nisi patiens!
Pan Marcin pamiętał ze szkół jeszcze kilkadziesiąt zdań i przysłów łacińskich, z czego niepospolicie chlubić się lubił.
Chlubił się także muzykus stary ze swoich kompozycyj muzycznych, przychodził czasami do ks. przeora, prosząc go o atrament.
– Proszę ojca przeora – mawiał – dać mi trochę inkaustu; wyschło mi w kałamarzu, jak w gardle pijaekiem, a tu, czasami, kiedy siedzę sobie wieczorami i dumam, taki mi kawałek wypadnie, że gwałtem chce się go zapisać, a tu, chćby na lekarstwo nawet, u mnie atramentu nie znajdziesz. Niedalej jak wczoraj, prześliczne ułożyłem credo; myślałem, że ojcu dobrodziejowi zrobię niespodziankę, kjedy je zagram przy mszy świętej; jak na toż zapomniałem dziś: choć zabij mię, nic przypomnę go sobie!
Stach mały miał jeszcze rozrywkę, chodząc z Pawłem do diaka, kiedy ten był w wenie malarskiej; siadał on sobie w kąciku i przypatrywał się jak Hrehorko malował świętych, stroił ich w jaskrawe barwy, przyozdabiał galonami szaty ich, wyzłacał glorye i nimbusy, a mitry i infuły przyozdabiał drogiemi klejnotami.
Największe upodobanie miał diak w malowaniu sądu ostatecznego i mąk potępieńców. W górze Syn Człowieczy, ze znakiem krzyża i wybranemi zasiadał na tronie, by sądzić żywych i umarłych. Część tę zbywał malarz dość sucho; u spodu obrazu rozwijał on dopiero wenę całą; wszystkie stany odbierały tu za swoje: panowie i szlachta, w kontuszach karmazynowych, w pysznych deliach, sobolowych kołpakach; Turcy, Tatarzy. Żydzi, Cyganie, Kozacy, Zaporożce, w swoich sukniach oryginalnych, z osełedcami u ogolonej głowy, wszyscy mieli tu swoich przedstawicieli. Zabawy płoche młodzieży karcił surowo artysta: widziałeś tu, jak diabli krukami ciągnęli do piekła chłopców i dziewczęta z wieczornic i z swywoli na ulicy. Osobliwie lubił malować czarta i wystawiać go, jak tylko można najszpetniej; z tego względu obrazy diaka podobały się staremu Ostapowi. Nieraz przychodził patrzeć, jak Hrehorko malował i wciąż powtarzał mu jedno:
– Dobrze, dobrze bracie! Oszelmuj jeszcze więcej wrażego syna, oddaj go tak szpetnie, żeby chrześcianin prawy przeżegnał się i plunął na psiajuchę!
Stary Paweł, przeciwnie, nie lubił tych widoków demonicznych i nie chwalił diakowi jego inwencji w tym względzie.
– Na co to? Człowiek napatrzy się na to, a potem, Boże odpuść, przyśni się mu jeszcze nieczysty! I coto pomoże? Zresztą, mówią starzy: Nie taki diabeł straszny jak go malują!
– Oj straszny! brzydki! ohydny! – wołał Ostap – Hrehorku, bracie mój serdeczny, jak mnie kochasz! wytrzeszcz mu lepiej oczy, niech mu więcej jeszcze ślepie krwią zabiegną i na łeb wylezą: przetnij mu pysk do samego ucha…. O tak, wybornie! Kusy wściecze się, kiedy pozna tu swoję psią mordę; za to Bóg ci zapłaci sowicie. Najlepiej ci udała się ta bródka koźla; zdaje się, że jak nie widać, beknie potężnie.
– Boga chwal, a czarta nie gniewaj, tak mówi przypowieść stara – wtrącił dzwonnik.
– Ej Pawle! dajże pokój! nie przypochlebiaj się kusemu, abyś nie dostał się mu kiedy na zęby.
– A niedoczekanie jego!