Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pogrobek. Powieść z czasów przemysławowskich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogrobek. Powieść z czasów przemysławowskich - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 436 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Ze wszyst­kich dwo­rów ksią­żę­cych w Pol­sce w dru­giej po­ło­wie XIII wie­ku, nie było mniej wy­staw­ne­go, skrom­niej­sze­go nad ka­li­ski, księ­cia Bo­le­sła­wa, zwa­ne­go Po­boż­nym. Wo­jak za­wo­ła­ny a ra­zem mąż bo­go­boj­ny, za żonę miał, rów­nie jak sam, za­cną i świą­to­bli­wą nie­wia­stę

Jo­lan­tę, sio­strę Kin­gi, żony Bo­le­sła­wa, kra­kow­skie­go ksią­żę­cia. Nie­ustan­ne woj­ny go tra­pi­ły, to z na­pa­da­ją­cy­mi na gra­ni­ce jego Bran­de­bur­czy­ka­mi, to z ksią­żę­ty ślą­ski­mi, to z in­ny­mi po­wi­no­wa­ty­mi chci­wy­mi zie­mi, a nie mo­gą­cy­mi usie­dzieć spo­koj­nie. Nie mógł więc pra­wie wy­tchnąć dnia jed­ne­go, krę­cąc się cią­gle po ru­bie­żach u San­to­ka i Drdze­nia, za­kła­da­jąc i zdo­by­wa­jąc za­mecz­ki, póź­niej strze­gąc już nie tyl­ko swo­ich po­sia­dło­ści, ale i zda­ne­go mu w opie­kę mło­de­go Prze­my­sła­wa Po­grob­ka, któ­ry się był po­znań­skie­mu Prze­my­sła­wo­wi już po jego zgo­nie na­ro­dził. Losy tego sie­ro­ty ob­cho­dzi­ły go tym moc­niej, że wła­sne­go syna nie miał, a trzy cór­ki tyl­ko, któ­rym zie­mi po so­bie od­dać nie mógł, bo mę­skiej dło­ni po­trze­bo­wa­ła.

Było więc co ro­bić i siąść pod da­chem na wy­po­czy­nek nie mógł ani po­my­śleć ksią­żę Bo­le­sław, ale to była krzep­ka i zdro­wa na­tu­ra, do pra­cy i zno­ju stwo­rzo­na, nie przy­krzą­ca so­bie nimi, za­wsze we­so­łej my­śli, spo­koj­ne­go ob­li­cza, czy­ste­go ser­ca, pro­sto­ty wiel­kiej. Wśród tych mno­gich dwo­rów ów­cze­snych ksią­żę­cych w Kra­ko­wie, Sie­ra­dzu, Po­zna­niu, Wro­cła­wiu,

Li­gni­cy, Opo­lu, Płoc­ku, ka­li­ski naj­mniej oczy ścią­gał i nie sta­rał się błysz­czeć.

Lu­dzi do woj­ny spo­sob­nych Bo­le­sław mu­siał mieć cią­gle, bo mu ode­tchnąć nie da­wa­no, ale to byli jak­by bra­cia młod­si, jak pra­wa dru­ży­na i dzie­ci. Wszy­scy z nim żyli na sto­pie po­ufa­ło­ści z po­sza­no­wa­niem po­łą­czo­nej, któ­rą do­bro­dusz­ność jego wy­zy­wa­ła i cie­szy­ła się nią.

Ko­cha­li go bliż­si i dal­si, a choć cza­sy owe wy­ma­ga­ły, aby wódz od­zna­czał się, bu­dził cześć dla sie­bie, Bo­le­sław mało dbał o to, by się dum­nie po­sta­wić. Cho­dził jak pro­sty ry­cerz, nie dba­jąc o pięk­ne zbro­je ani o dro­gie szkar­ła­ty i bi­sio­ry; klej­no­tów nie lu­bił, a gdy w domu sie­dział, no­sił się w ko­żusz­ku pro­stym i skórz­niach, w czap­ce sta­rej i wy­tar­tej, że go nie­raz obcy przy­by­wa­ją­cy po­seł wziął za urzęd­ni­ka dwor­skie­go, z cze­go on śmiał się tyl­ko.

Wpa­trzyw­szy się w jego nie­po­zor­ną twarz ogo­rza­łą, z ży­wy­mi oczy­ma czar­ny­mi, mógł jed­nak każ­dy do­my­śleć się w nim szla­chet­nej krwi i pań­skie­go du­cha. Wej­rze­nie miał śmia­łe a by­stre, uśmiech przy ła­god­no­ści pe­łen za­ufa­nia w so­bie, czo­ło ja­sne a ro­zum­ne. Ale po­sta­wą nie nad­ra­biał wca­le, zdał się chrze­ści­jań­ską po­ko­rą chcieć po­kryć swe po­cho­dze­nie, a lu­dzi lu­bił, gdy mu za­miast bić czo­łem, zbli­ża­li się doń z za­ufa­niem jak do ojca. Nie było li­to­ściw­sze­go na­deń czło­wie­ka w po­wsze­dnim ży­ciu, bo do­bry chrze­ści­ja­nin w każ­dym wi­dział bra­ta swo­je­go w Chry­stu­sie, choć na pla­cu boju czy z po­ga­ny, czy z Sa­sa­mi a Bran­de­bur­czy­ka­mi (bo ci ra­zem cho­dzi­li), żoł­nierz był zu­chwa­ły, nie­mal sza­lo­ny.

Szedł do boju prze­że­gnaw­szy się, z mo­dli­twą i ową sta­rą pie­śnią do Bo­ga­ro­dzi­cy, nie­za­po­mnia­ną od cza­sów Chro­bre­go, ale wpadł­szy w za­męt i wrza­wę bo­jo­wą, gdy się w nim krew ry­cer­ska ock­nę­ła i za­ki­pia­ła, sta­wał się strasz­nym dla wro­gów. Gdy po­tem, osty­gł­szy, po­szedł na po­bo­jo­wi­sko z księż­mi, bo miał ten zwy­czaj, że do ran­nych i ko­na­ją­cych ich pro­wa­dził, łzy mu się to­czy­ły pa­trząc na po­ka­le­czo­nych i do­go­ry­wa­ją­cych. Ła­mał ręce na­rze­ka­jąc na te nie­uchron­ne a nie­ustan­ne woj­ny.

– Nie bę­dzie temu koń­ca – ma­wiał – aż jed­ne­go pana do­sta­ną te zie­mie, a nas, drob­nych, los albo wy­mo­rzy, lub wy­że­nie. Sami się my wy­ple­nia­my i nisz­czym ten kraj, któ­ry Bóg opie­ce na­szej po­ru­czył.

Ale da­rem­ne to były na­rze­ka­nia, gdyż za­miast jed­no­czyć się, dzie­li­ły się zie­mie pol­skie na co­raz drob­niej­sze cząst­ki. Ma­zo­wiec­cy się roz­ła­my­wa­li, ślą­scy roz­ra­dza­li jak mro­wie, Kra­ków z San­do­mie­rzem szedł osob­no. Po­znań z Gnie­znem sta­ły same przez się. Im wię­cej przy­by­wa­ło dzie­ci, tym ro­sło wię­cej chci­wych wła­dzy nie­przy­ja­ciół. Brat bra­tu, sy­no­wiec stry­jo­wi wy­dzie­rał, nie­rzad­ko syn po­wsta­wał na ojca. Nie­któ­rzy, sami ku obro­nie i na­pa­ści nie ma­jąc siły, przy­zy­wa­li Pru­sa­ków i Li­twę. Sie­dzie­li już na kar­ku Ma­zow­sza i Po­mo­rza nie­miec­cy pa­no­wie krzy­żo­wi pra­wem i bez­pra­wiem za­wo­jo­wu­jąc zie­mie.

Cza­sy były za­praw­dę cięż­kie. Nikt ni­ko­mu nie wie­rzył. Strasz­no było po­je­chać za­pro­szo­ne­mu w go­ści­nę, aby jak to się nie­raz tra­fia­ło, nie zo­stać schwy­co­nym, wię­zio­nym w klat­ce i zmu­szo­nym od­da­wać po­wia­ty za ży­cia. Wy­ru­szyć do od­le­glej­sze­go ko­ścio­ła bał się każ­dy bez sil­ne­go or­sza­ku, bo i tam u oł­ta­rza mógł nań czy­hać brat, swat albo jaki po­krew­ny. Nie po­ma­ga­ły na to ani mał­żeń­stwa, ani ku­ma­nia się i krwi związ­ki.

Na­mięt­no­ści były roz­hu­ka­ne. Po­boż­ność po­su­nię­ta do sza­łu nie­mal, roz­pu­sta do bez­wsty­du, a obok wstrze­mięź­li­wość do klasz­tor­ne­go w mał­żeń­stwach od­osob­nie­nia. Gdy Bo­le­sław

Wsty­dli­wy z wła­sną nie żył żoną, Msz­czuj po­mor­ski trzy­mał so­bie mnisz­kę ze słup­skie­go klasz­to­ru wzię­tą. Dzia­ły się rze­czy strasz­ne, dzi­kie, zna­mio­nu­ją­ce na­tu­rę na­mięt­ną, lu­dzi nie­okieł­zna­nych,rów­nie go­rą­co go­nią­cych za złem i do­brem. Mia­ry w ni­czym nie było. Nie­wia­sty ów­cze­sne da­wa­ły przy­kład świą­to­bli­wo­ści nad­zwy­czaj­nej, a męż­czyź­ni nie­któ­rzy szli po­cią­gnię­ci za nimi.

Na Bo­le­sła­wa Po­boż­ne­go wpły­wa­ła, choć ła­god­na i do­bra, ale jak sio­stra świą­to­bli­wa, Jo­lan­ta, żona jego, któ­ra wzdy­cha­ła przy mężu do klasz­to­ru. Bo­le­sław we wszyst­kim, oprócz wo­jen­ne­go sza­łu, umiar­ko­wań­szy, nie dał się jej jed­nak skło­nić do na­śla­do­wa­nia szwa­gra

Pu­dy­ka. Mał­żeń­stwo było przy­kład­ne, mi­łu­ją­ce się, a Bo­le­sław wy­mógł na żo­nie, iż o Bogu nie za­po­mi­na­jąc, o dzie­ciach i o nim też pa­mię­ta­ła.

Sio­stra Kin­ga na­po­mi­na­ła ją cią­gle do su­row­sze­go ży­cia, do przy­go­to­wa­nia się, aby owdo­wiaw­szy, ra­zem z nią po­szła resz­tę ży­cia w klasz­to­rze po­świę­cić Bogu. Jo­lan­ta go­dzi­ła po­boż­ność swą z obo­wiąz­ka­mi. Trzy cór­ki wy­ro­sły u boku tro­skli­wej mat­ki wy­cho­wa­ne skrom­nie i po­boż­nie.

Ksią­żę Bo­le­sław, gdy mu da­wa­ły spo­cząć Bran­de­bur­czy­ki, a mógł po­sie­dzieć tro­chę na ka­li­skim zam­ku, praw­dzi­wie był szczę­śli­wy. Wo­jak nie stra­cił pro­sto­ty pra­wie dzie­cię­cej.

Sie­dział z żoną i dzieć­mi u ko­mi­na, ba­wił się roz­mo­wą z nimi i służ­bą, śmiał się i roz­ko­szo­wał ży­ciem jak­by pro­ste­go zie­mia­ni­na.

Nie­je­den za­moż­ny pa­nek może wię­cej nad nie­go sa­dził się na prze­pych, na stół i suk­nie.

Ksią­żę ka­li­ski dru­gim po­zwa­lał się tym ba­wić, sam nie po­trze­bu­jąc żad­ne­go zbyt­ku. Skar­biec był do­stat­ni, ale też z nie­go cór­ki trze­ba było wy­po­sa­żyć i ry­cer­stwo opła­cić; dla sie­bie zaś obo­je księ­stwo tak mało po­trze­bo­wa­li, iż go wca­le nie trwo­ni­li. Każ­da zaś wy­pra­wa łu­pem zdo­by­tym go po­mna­ża­ła.

Księż­na Jo­lan­ta, wy­jąw­szy dni świą­tecz­ne i gdy go­ście na dwór zje­cha­li, no­si­ła sza­ty weł­nia­ne, sza­re, klej­no­tów nig­dy, za­sło­nę bia­łą na gło­wie. Dziew­czę­ta cha­dza­ły w bie­liź­nie albo zimą w pro­stych suk­niach weł­nia­nych. Ksią­żę w swo­im ko­żusz­ku, pod­pa­sa­ny rze­mie­niem, je­dwa­biu nie wkła­dał, chy­ba na wiel­kie świę­to do ko­ścio­ła dla Boga, nie dla sie­bie i lu­dzi. Ro­zu­mie się, że przy ta­kim panu i dwór bar­dzo się stro­ić nie mógł, choć mu z tym cza­sem by­wa­ło mar­kot­no, gdy któ­ry z po­wi­no­wa­tych ksią­żąt na­wy­kły do zbyt­ków nie­miec­kich na dwór za­je­chał.

W Ka­li­szu rzad­ko do­by­wa­no sre­ber i zło­ci­stych na­czyń lub opon ze Wscho­du przy­wie­zio­nych, chy­ba na uczcze­nie ja­kie­go do­stoj­ni­ka Ko­ścio­ła lub na uro­czy­stość do­mo­wą. Gdy ksią­żę

Bo­le­sław zmu­szo­ny był przy­brać się i na­wie­szać łań­cu­chy na sie­bie, cho­dził w nich jak w kaj­da­nach, zry­wa­jąc te wię­zy co naj­ry­chlej.

Obo­je księ­stwo po­boż­ni byli bar­dzo, co nie prze­szka­dza­ło im po­wsze­dnie ży­cie mieć w pa­mię­ci. Ka­pe­lan, któ­ry ra­zem kan­ce­lar­skie peł­nił obo­wiąz­ki, cią­gle był u jego boku. Nie­kie­dy dru­gi po­boż­ny sta­ru­szek ka­płan go wy­rę­czał. Miał wo­je­wo­dów, pod­ko­mo­rzych, urzęd­ni­ków dwo­ru ale ci jak przy­ja­cie­le do­mo­wi sta­li przy nim. Pa­dać przed sobą nie da­wał Bo­le­sław ni­ko­mu, po­ufal­szych naj­wię­cej ko­chał, kłam­stwem, choć dla po­czcze­nia, się brzy­dził.

Miał przy tym ksią­żę róż­ne za­mi­ło­wa­nia zie­mia­ni­na. Ko­nie i sta­da swe lu­bił, o uro­dza­je u lu­dzi pil­no się do­wia­dy­wał, z pro­sty­mi za­grod­ni­ka­mi roz­ma­wiał i żar­to­wał, jak­by mu rów­ni byli. Nie­raz ubo­gie­go dzia­da na dro­dze spo­tkaw­szy, wiódł go z sobą, śmie­jąc mu się i wy­zy­wa­jąc na ga­wę­dę. Miał to szczę­śli­we uspo­so­bie­nie, że we­so­łym rad był być, czo­ła dla po­wa­gi nie chmu­rzy. Po­sęp­nych też lu­dzi po­dej­rze­wał, iż chy­ba złe­go coś na my­śli mieć mu­sie­li.

W ostat­nich lata, Bo­le­sław mało za­żył spo­czyn­ku, bo go szcze­gól­niej Bran­de­bur­czy­ki na­pa­sto­wa­li.

Zmar­ła była mat­ka Prze­my­sła­wa Po­grob­ka, nad któ­re­go spad­kiem czu­wać mu­siał jak nad wła­sną zie­mią. Le­d­wie San­tok spa­li­li umyśl­nie, aby się nie dać w nim Niem­com za­gnieź­dzić, le­d­wie Po­boż­ny trzy za­mecz­ki na gra­ni­cy za­ło­żył dla obro­ny, już Bran­de­bur­czy­cy od­bu­do­wa­li twier­dzę nad­gra­nicz­ną i Su­li­niec jesz­cze wznie­śli, aby w nim za­siadł­szy się, cza­to­wać.

Su­li­niec tedy od­bie­rać im trze­ba było, a że go roz­pacz­li­wie bro­nio­no, szli Po­la­cy jak mo­stem tar­cza­mi okry­ci pod świe­że jego ścia­ny, to­po­ra­mi od­bi­li gli­nę z nich i pod­pa­liw­szy, do­pie­ro opa­no­wa­li. Do­stał się Sas Sa­bel w nie­wo­lę, ale San­to­ka ode­brać nie uda­ło się. Na­stęp­ne­go roku zno­wu San­toc­kie trze­ba było nisz­czyć, aby Bran­de­bur­czy­kom i Sa­som po­ko­ju nie dać, a do Sol­dy­na po dra­bi­nach się do­bi­jać. Z obu stron na­pa­da­no się nie­ustan­nie, a o ten

San­tok nie­ma­ło się krwi prze­la­ło.

Wy­cho­wa­niec księ­cia Bo­le­sła­wa, Prze­my­sław Po­gro­bek, któ­re­go doma po­ufa­le Prze­mkiem

Sie­rot­ką zwa­no, do­cho­dził lat szes­na­stu. Chło­pię było na po­dziw pięk­ne, sil­ne, po­staw­ne, żywe i rwa­ło się już spod stry­jow­skiej opie­ki, nie dla wła­dzy, bo dziec­ko było po­wol­ne, ale dla ry­cer­skich po­pi­sów. Ksią­żę Bo­le­sław zaś nie pusz­czał go za wcze­śnie na woj­nę, bo oba­wiał się i ko­chał go, a je­dy­ny u nie­go był. Wie­dział, że mło­de­go pu­ścić na swo­bo­dę naj­nie­bez­piecz­niej­sza rzecz. Wstrzy­my­wał go, jak mógł, ale w szes­na­stu le­ciech mło­dzie­niasz­ka na­ów­czas od woj­ny po­wścią­gnąć, gdy ta była każ­de­go ksią­żę­cia po­wo­ła­niem, nie mo­gła naj­więk­sza po­wa­ga.

Tym­cza­sem wio­sną 1272 roku, zno­wu ten San­tok, aby się Niem­cy w nim nie za­gnieź­dzi­li i nie za­go­spo­da­ro­wa­li, trze­ba było albo im wy­rwać z rąk ko­niecz­nie, lub przy­najm­nej nie dać im w nim chwi­li po­ko­ju. Ksią­żę Bo­le­sław sam się już na nich wy­bie­rał, gdy ma­jo­we po­wie­trze wil­got­ne, na któ­re się ran­kiem na­ra­ził, spro­wa­dzi­ło zim­ni­cę. Zwo­ła­no za­raz baby, aby na to ra­dzi­ły; dały mu pić zie­le gorz­kie okrut­nie, za­że­gny­wa­ły, od­pra­wił ksiądz na­bo­żeń­stwo, a zim­ni­ca nie chcia­ła precz. Za­wsze ła­twiej jej do­stać, niż się po­zbyć.

Ksią­żę na wszyst­kie cier­pie­nia wy­trzy­ma­ły, że mu to cho­rób­sko było nie na rękę, smu­cił się i nie­cier­pli­wił. Naj­pięk­niej­sza pora roku do wy­pra­wy mi­ja­ła, roz­ście­la­ły się buj­nie zie­lo­ne tra­wy, pa­sza dla koni była wy­bor­na, po­wie­trze dla żoł­nie­rzy ni skwar­ne, ni nad­to zim­ne. Wy­pra­wić zaś lu­dzi bez sie­bie nie mógł ksią­żę, bo go nikt przy nich za­stą­pić nie umiał. Gdy on – we­so­ły – swój gru­by, ru­basz­ny pod­niósł głos, le­cia­ło ry­cer­stwo ra­zem z nim, nie ba­cząc na nic.

Bądź co bądź tedy, a było to w dru­giej maja po­ło­wie, ksią­żę już na­wet z zim­ni­cą wy­bie­rać się był go­tów. Mó­wił, iż miał to do­świad­cze­nie raz w ży­ciu, że na ko­niu się do­brze wy­trzą­sł­szy i spo­tniaw­szy, cho­ro­by po­zbył po­śród woj­ny. Księż­na Jo­lan­ta, któ­ra mu nig­dy w ni­czym na za­wa­dzie nie sta­wa­ła, opie­rać się nie śmia­ła, ale nie­spo­koj­ną była.

Pięk­ne­go wie­czo­ra ma­jo­we­go sie­dzie­li w pod­sie­niu zam­ku ka­li­skie­go Bo­le­sław, Jo­lan­ta i cór­ka jej naj­młod­sza. Gród ten, choć na owe cza­sy do­syć wa­row­ny, wspa­nia­łym wca­le nie był. Dwor­ce w więk­szej czę­ści sta­ły z drze­wa bu­do­wa­ne i ni­skie.

Ksią­żę wła­śnie, w ko­żusz­ku za sto­łem sie­dząc, wi­nem cie­płym ko­rzen­nym na zim­ni­cę so­bie ra­dził, księż­na, ma­jąc cór­kę u boku, z dala ci­cho z nią roz­ma­wia­ła, gdy pa­cho­lę dwor­skie wbie­gło z ra­do­sną twa­rzą, oznaj­mu­jąc, że z Po­zna­nia je­cha­li go­ście. A że Prze­mka Sie­rot­kę ko­cha­li wszy­scy, ra­dość wy­bu­chła wiel­ka.

– Mów, gość a nie go­ście! – za­wo­łał ksią­żę do chłop­ca, któ­ry stał z oczy­ma we­so­ły­mi, pe­wien, że mu za no­wi­nę będą wdzięcz­ni.

I ku­bek na sto­le po­sta­wił.

– Ależ go­ście, pro­szę Mi­ło­ści Wa­szej – do­da­ło chło­pię – bo nie sam ksią­żę Prze­mko, ale z nim dużo ja­kichś pa­nów.

Księż­na Jo­lan­ta wsta­ła tro­chę nie­spo­koj­na, spo­glą­da­jąc na męża.

– Prze­mko bo lubi – ode­zwał się ksią­żę – aby koło nie­go było świet­nie, lud­no, błysz­czą­co.

Mu­siał już so­bie dwór pań­ski przy­stro­ić, a temu się zda, że nie sam je­dzie.

I wy­szedł ksią­żę na spo­tka­nie pod dru­gie drzwi ku po­dwór­com, gdy go­ście wła­śnie z koni zsia­da­li. W isto­cie or­szak był lud­ny i świet­ny. Na cze­le jego je­chał mło­dziuch­ny, szes­na­sto­let­ni, już buj­no wy­ro­sły, z dłu­gi­mi wło­sy zło­ta­wy­mi, z nie­bie­ski­mi oczy­ma, zręcz­ny, gib­ki, sil­ny, dziw­nie pań­sko pa­trzą­cy z góry Prze­mko.

Moż­na mu było lat dać wię­cej, niż ich miał w isto­cie. Bród­ka i wąsy już mu się wy­sy­py­wa­ły, a nie tknię­te jesz­cze, okry­wa­ły jak­by pusz­kiem zło­ci­stym ład­ną jego twa­rzycz­kę, we­so­ło się uśmie­cha­ją­cą. Cho­ciaż w po­dró­ży, ksią­żę miał zbro­ję sta­lo­wą, bo­ga­to wy­sa­dza­ną i zło­co­ną, ubra­nie ob­ci­słe, pas błysz­czą­cy, no­żyk u pasa jak cac­ko, ostro­gi zło­co­ne, a na jed­nym ra­mie­niu płaszcz lek­ki, ciem­no­czer­wo­ny ze zło­tem. Wi­dać było, że się przy­stro­ić lu­bił, że dbał o to, co miał na so­bie. Hełm też, w pasy zło­co­ne, skrzy­dła­mi bły­skał w ka­mie­nie sa­dzo­ny­mi. W stro­ju tym Prze­mko tak był w isto­cie pięk­ny, tak wy­glą­dał pań­sko, iż spoj­rzaw­szy nań, stryj ręce pod­niósł do­bro­dusz­nie wo­ła­jąc: – Toś mi pan! Toś mi pięk­ny!

I po ota­cza­ją­cych po­wiódł­szy wzro­kiem, prze­ko­nał się, że chło­pię słusz­ność mia­ło, bo nie sam przy­by­wał Prze­mko, ale z pa­ra­dą i do­stoj­ny­mi go­ść­mi, jak­by w uro­czy­stym ja­kimś po­sel­stwie.

Na ko­niu okry­tym obok je­chał po­waż­ny mąż, tak­że odzia­ny i zbroj­ny jak na gody, Przed­pełk, wo­je­wo­da po­znań­ski, za nim Mści­bór, kasz­te­lan i trzech zie­mian star­szych, da­lej Na­łęcz

Pa­we­łek i Za­rę­ba, Mich­nem zwa­ny, co się ra­zem z księ­ciem wy­cho­wy­wa­li. Wszy­scy oni na wzór pana byli po­przy­odzie­wa­ni świą­tecz­nie, bo Prze­mko lu­bił i wy­ma­gał, aby koło nie­go wszyst­ko pięk­nie wy­glą­da­ło.

Tej pro­sto­ty oby­cza­ju, jaką miał stryj, nie na­uczył się od nie­go – a i po ojcu za­mi­ło­wa­nia tego w bla­sku odzie­dzi­czyć nie mógł, bo Prze­myśl sta­ry, pan po­boż­ny, co noce spę­dzał na mo­dli­twach, tak­że się w prze­py­chu nie ko­chał, ani mat­ka nie­boszcz­ka, Elż­bie­ta, wagi do nie­go nie przy­wią­zy­wa­ła. Jak się to czę­sto zda­rza, wziął może po pra­dzia­dach skłon­ność tę

Prze­mko lub mu ją dała krew go­rą­ca i fan­ta­zja mło­dzień­cza.

U nie­go wszyst­ko, co go ota­cza­ło, aż do naj­prost­szej cze­la­dzi, stroj­ne być mu­sia­ło. Ko­nie też po­brzę­ki­wa­ły i po­ły­ski­wa­ły, a na gło­wach ich kity ster­cza­ły i na pier­siach chwo­stów było peł­no i bla­szek. Cały or­szak wiel­ko­pol­skie­go księ­cia po­ły­ski­wał i błysz­czał. On sam, żywo z ko­nia sko­czyw­szy, hełm zdjął i do stry­ja pod­szedł uni­że­nie, po­kor­nie się kła­nia­jąc a po rę­kach go ca­łu­jąc.

Ten obu­rącz go chwy­cił za szy­ję i ści­skał jak wła­sne dziec­ko, a gdy Prze­mko gło­wę pod­niósł, z roz­ko­szą mu się przy­pa­try­wać po­czął.

– Szes­na­ście lat! Mło­kos! – za­śmiał się. – A ta­kie to już wy­bu­ja­łe, zmęż­nia­łe, jak gdy­by miał dwa­dzie­ścia! Co ci tak pil­no!

– Pew­no, pew­no, pil­no mi, stry­ju ko­cha­ny, pil­no! – od­parł Prze­mko we­so­ło. – Już bym w pole rad! Czas! Moi wszy­scy w tych la­tach co ja, już się ucie­ra­li, a ja mu­szę z ka­pe­la­nem czy­tać i w dzie­dziń­cu do tar­czy oszcze­pem ci­skać, gdy mnie świerz­bi dłoń użyć go na tych

Sa­sów lub…

– O, bę­dziesz tej za­baw­ki do­syć jesz­cze miał! – wes­tchnął Bo­le­sław. – Niem­ców się nie prze­bie­rze tak pręd­ko! Za­cze­kaj!

Prze­rwał mowę wo­je­wo­da Przed­pełk, przy­stę­pu­jąc dla po­wi­ta­nia. Spoj­rzał nań Bo­le­sław i uprzej­mie go po­zdro­wił, a po­tem in­nych przy­by­łych z sy­now­cem wi­tał po­ufa­le, uśmie­cha­jąc się do nich, całą tę star­szy­znę po­cią­ga­jąc za sobą do dwo­ru.

Że w izbach dusz­no było, za­sie­dli zno­wu w pod­sie­niach, gdzie już księż­nej Jo­lan­ty nie było. Sta­ru­szek tyl­ko ksiądz Mal­cher stał na ubo­czu. Był to ulu­bio­ny oboj­gu księ­stwu, po­boż­ny a jak oni ła­god­ny czło­wiek, spo­koj­ne­go du­cha, po­ko­ry wiel­kiej, któ­ra przy świą­to­bli­wo­ści zda­ła się ubło­go­sła­wie­niem. Prze­mko po­stą­pił ku nie­mu, aby go, jak na­le­ża­ło, w rękę po­ca­ło­wać, a sta­ru­szek po­bło­go­sła­wił go z roz­rzew­nie­niem.

Ksią­żę Bo­le­sław, wnet bie­dę swą przy­po­mniaw­szy, po­czął na zim­ni­cę na­rze­kać.

– Gdy­by to li­cho póź­niej choć przy­szło! – za­wo­łał. – Mnie tu po­trze­ba iść na tych prze­klę­tych zbó­jów, na San­tok, na Strzel­ce… a jam się do ni­cze­go nie zdał. Jesz­cze do­pó­ki trzę­sie, nie dbał­bym o nią; gdy za­cznie pa­lić, łeb trza­ska i czło­wiek sobą nie wład­nie.

Prze­mko po­pa­trzył na swe­go wo­je­wo­dę, prze­mó­wi­li do sie­bie oczy­ma.

– Stry­ju ko­cha­ny – rzekł – gdy­by to nie był grzech i nie­po­czci­wość wiel­ka, po­wie­dział­bym, że się z tej cho­ro­by cie­szę. Zim­ni­ca przej­dzie, a te­raz ona tego do­ka­zać może, iż mnie po­zwo­li­cie iść na San­tok za sie­bie.

Ksią­żę Bo­le­sław ręce pod­niósł żywo do góry.

– Nie po­zwo­lę! – za­wo­łał. – Nie po­zwo­lę! Z tymi zbó­ja­mi nie two­ja rzecz się mie­rzyć; na pierw­szą wy­pra­wę ja cię sam będę pro­wa­dził.

Prze­mko się za­sę­pił i ob­ró­cił ku swe­mu wo­je­wo­dzie.

– Mów­cież wy za mną! – za­wo­łał. – Mów­cie wy!

Wo­je­wo­da pod­szedł krok ku księ­ciu Bo­le­sła­wo­wi.

– Mi­ło­ści­wy Pa­nie! – ode­zwał się. – Na­sze­mu mło­de­mu księ­ciu czas by siły spró­bo­wać i trud­no nam go utrzy­mać, rwie się strasz­nie!

– Ale nie pora dlań jesz­cze! Nie pora! – rzekł ksią­żę Bo­le­sław spo­koj­nie. – Kie­dy czas ma być, mnie do sądu zo­staw­cie! Jed­ne­go jego mamy! – I po­szedł Prze­mka uści­snąć.

– Stry­ju mi­ło­ści­wy! Puść! Puść mnie! Wró­ci­my cali. Przed­pełk mi za kuma do tego chrztu krwi słu­żyć bę­dzie. Mąż jest do­świad­czo­ny.

– Nie prze­czę – za­wo­łał ksią­żę – ale i ja w kumy nie gor­szym od nie­go!

Wo­je­wo­da cof­nął się schy­la­jąc gło­wę.

– Ja bo sam chcia­łem cię w pole pro­wa­dzić, gdy­by nie ta nie­szczę­sna zim­ni­ca – mó­wił sta­ry.

– A! W po­ręż ona mnie zła­pa­ła! W porę! Tym­cza­sem Sasy i Bran­der­bur­gi oko­pu­ją się, pale biją, zam­ki kle­cą, a co­raz moc­niej­si się sta­ją. Dać się im tu osie­dzieć, póź­niej trud­no bę­dzie wy­ku­rzyć! Ze spo­czyn­ku ko­rzy­sta­ją, a tu pa­sza, a tu lu­dek wy­po­czę­ty!

– Skiń­cież tyl­ko! Po­zwól­cie, na mi­łe­go Boga! My z wo­je­wo­dą ru­szym ju­tro!

Na to wła­śnie wszedł Jan, zwa­ny Jan­ko, kasz­te­lan ka­li­ski, po­uf­ny księ­cia, przy­bocz­ny słu­ga i przy­ja­ciel, mąż jak on nie­mło­dy, ale za­wię­dły, krzep­ki, twarz spa­lo­na, aż bru­nat­na, w marszcz­kach cała, włos prze­rze­dzo­ny, ra­mio­na sze­ro­kie, pierś duża, nogi krót­kie i jak­by prze­gię­te od ko­nia. Odzież miał do­mo­wą, pro­stą, jak ksią­żę, dla­te­go może kwa­śno się oglą­dał po stroj­nym dwo­rze mło­de­go pana.

– W porę mi przy­cho­dzisz – zwró­cił się do nie­go Bo­le­sław – ty, sta­ry mój! Po­mo­żesz mi!

Ten mło­kos, pa­trząj go, wy­ry­wa mi się. Sły­szysz? Chce mu się San­to­ka!

Jan­ko za­du­ma­ny spoj­rzał na Prze­mka i na wo­je­wo­dę, ale co miał wziąć stro­nę swe­go pana, ra­mio­na­mi ru­szył.

– Ano – za­mru­czał – ksią­żę pan zo­stał­byś z zim­ni­cą doma, a my, z księ­ciem mło­dym i wo­je­wo­dą ru­szy­li­by­śmy Sa­sów na­stra­szyć. Cze­mu nie?

– To i ty, nie­go­dzi­wy zdraj­co, prze­ciw­ko mnie?! – roz­śmiał się za­fra­so­wa­ny ksią­żę.

Skło­nił się kasz­te­lan.

– Wa­sza Mi­łość prze­ba­czy, sta­re­mu słu­dze wy­da­je się, że to by było nie­zgo­rzej.

– Beze mnie się ob­cho­dzić! – do­dał ksią­żę.

– Z Wa­szą Mi­ło­ścią by­ło­by nam le­piej – ode­zwał się praw­do­mów­ny przy­ja­ciel – toć pew­na.

Ale jak nam ksią­żę po­je­dziesz sła­by, a bę­dzie­my go mu­sie­li w dro­dze strzec, to nas Niem­cy strzę­pią.

Ksią­żę Bo­le­sław obej­rzał się do­ko­ła, a wo­je­wo­da po­znań­ski do­dał:

– Na­sze­mu panu, daj Boże zdro­wie, już­ci też pora skosz­to­wać pola. A od cze­góż my we dwu z kasz­te­la­nem? Strzec go bę­dzie­my le­piej niź­li oka w gło­wie, bo każ­dy z nas by zań

obo­je oczów od­dał.

– Stry­ju – ode­zwał się Prze­mko, pod­cho­dząc ku nie­mu i śmie­jąc się we­so­ło – by­łeś mi za­wsze oj­cem, bądź­że do­brym i ła­ska­wym! Mnie już wnętrz­no­ści go­re­ją, aby raz w pole wy­cią­gnąć!

– Na te pier­wo­ci­ny jam wła­śnie sam chciał być z tobą – rzekł stryj smut­nie – a ty mi się wy­ry­wasz! Na­le­ży mi się do two­je­go ry­cer­skie­go pasa po­dać ci sa­me­mu rękę, kie­dym się cho­wał i chu­chał nad tobą. Ty, nie­wdzięcz­ny, dla po­śpie­chu i mnie się wy­rze­kasz!

Prze­mko aż po­kląkł przed nim i ręce zło­żył. Sta­ry skło­po­ta­ny przy­su­nął się, ści­ska­jąc go, mil­czą­cy. Nie od­po­wie­dział nic. Spra­wa mło­de­go zda­wa­ła się wy­gra­ną, ale sło­wo sta­now­cze wy­rze­czo­ne jesz­cze nie było. Wo­je­wo­da i kasz­te­lan sta­li mil­czą­cy, spo­glą­da­jąc na księ­cia, któ­ry za­du­mał się i coś jak łzę otarł z oka.

– Ale boś ty mi je­dy­ny! – rzekł po­wo­li i ła­god­nie. – Strach mi o cie­bie. Przy moim boku bez­piecz­niej­szym byś był.

– My go też nie spu­ści­my z oka! – za­wo­łał Jan­ko czu­le. – Wa­szej Mi­ło­ści po­trzeb­ny spo­czy­nek.

Cho­rób­sko to na wy­pra­wę, gdzie trze­ba w polu na ro­sie spać nie ma­jąc się gdzie ogrzać, a uzno­ić, a znu­żyć… to naj­gor­sze utra­pie­nie! Z zim­ni­cą w pole iść nie moż­na, a w pole cią­gnąć mu­sie­my. Nie­chaj mło­dy pan po­pro­bu­je!

– Niech pro­bu­je! – wsta­wił się wo­je­wo­da po­znań­ski.

Dru­dzy z dala sto­ją­cy po­czę­li też mru­czeć, pro­sząc za nim. Bo­le­sław stał w nie­pew­no­ści, wa­ha­jąc się i raz jesz­cze uści­snął chłop­ca.

– A, a - mó­wił – ja bo na tej twej gło­wie wszyst­kie przy­szło­ści zło­ży­łem na­dzie­je! Śmie­je mi się na niej wię­cej niż ksią­żę­ca czap­ka. Kto wie? Od­ro­dzo­na ko­ro­na, może!

Prze­mko się za­ru­mie­nił, oczy mu się za­iskrzy­ły, wtem Bo­le­sław na­gle umilkł, spu­ścił wzrok ku zie­mi, po­smut­niał.

– Wola boża, wola boża – szep­nął ci­cho. – Niech bę­dzie, jako pra­gnie i jak wy żą­da­cie, ale strzeż­cie go! Strzeż­cie!

Prze­mko upadł na ko­la­na i na­tych­miast po­rwał się, rękę pod­no­sząc do góry, zwró­co­ny ku swo­im.

– Wo­je­wo­do! Kasz­te­la­nie! – krzyk­nął pod­nie­sio­nym gło­sem, któ­ry brzmiał ra­do­ścią i zwy­cię­stwem. – Na San­tok! Na San­tok! Choć­by dziś jesz­cze!ROZ­DZIAŁ III

W cza­sie po­by­tu w Po­zna­niu, stryj na chwi­lę od sie­bie nie od­pusz­czał Prze­mka, w nocy jed­nak spać mu­siał, a choć w ko­mo­rze są­sied­niej kładł się na spo­czy­nek, tak że ich ścia­na tyl­ko dzie­li­ła, śpią­cy snem twar­dym ksią­żę ka­li­ski nie wie­dział o tym, jak mu się no­ca­mi wy­my­kał. W dom­ku na pod­zam­czu, pod do­zo­rem sta­rej Kry­wi­chy, miesz­czan­ki, któ­rej mąż nie­gdy słu­żył u dwo­ru, oto­czo­na cze­la­dzią wier­ną, ukry­ta sie­dzia­ła owa Nie­mecz­ka, któ­ra mło­de­go księ­cia cał­kiem przy­ku­ła do sie­bie, z nie­wol­ni­cy sta­jąc się pa­nią.

Mina mia­ła za­le­d­wie rok szes­na­sty, ale była cór­ką żoł­nie­rza, wy­ko­ły­sa­ną we zbroi. Za wcze­śnie wy­rwa­ła się z rąk mat­ki na ko­la­na ojca. Ślicz­ne dziec­ko, do któ­re­go on był przy­wią­za­ny bar­dzo, za­stę­po­wa­ła mu syna. Umi­ło­wa­na, piesz­czo­na, swa­wol­na i zu­chwa­ła Sak­son­ka, była na wpół dziec­kiem, pół­męż­czy­zną. Naj­ulu­bień­szą jej za­baw­ką było strze­la­nie z łuku, ci­ska­nie oszczep­ka­mi do celu. Krew prze­la­na nie czy­ni­ła jej wca­le wstrę­tu, na śmierć pa­trzy­ła nie­raz z bli­ska obo­jęt­nie lub cie­ka­wie. Ko­nia do­siąść umia­ła jak chło­piec i wszyst­kie za­ba­wy mę­skie le­piej jej sma­ko­wa­ły niż dziew­czę­ce.

Mimo tego oby­cza­ju ger­mań­skie­go wy­ro­sła de­li­kat­ną, pięk­ną, jak żad­na z ró­wie­śnic, a na zam­ku w Sol­dy­nie ko­cha­li ją wszy­scy bał­wo­chwal­czo. Śred­nie­go wzro­stu, sil­na, gib­ka, z

Wło­sem ja­snym, czar­ny­mi oczy­ma, bia­ła i ru­mia­na, mia­ła twa­rzycz­kę dum­ną dziec­ka ry­cer­skie­go, nie lę­ka­ła się ni­ko­go i ni­cze­go. W cza­sie ob­lę­że­nia wal­czy­ła za­ja­dle obok ojca, a gdy ją bio­rą­cy w nie­wo­lę zmo­gli, ką­sa­ła ręce tym, co ją wią­za­li. Pięk­no­ści i mło­dość oca­li­ły ją od śmier­ci.

Prze­mko, któ­ry nad­biegł gdy ją wią­za­no, zo­ba­czyw­szy dziew­czę, cały roz­pło­mie­niał dla niej i ze wszyst­kich zdo­by­czy jed­ną ją so­bie za­cho­wał. Usłuż­ni dwo­ra­cy ukry­li ją przed oczy­ma wo­je­wo­dy i kasz­te­la­na. Pła­czą­cą i bun­tu­ją­cą się za­wie­zio­no do Po­zna­nia, a Prze­mko ry­chło ja­koś po­tra­fił dziew­czę uspo­ko­ić i po­zy­skać so­bie. Zna­ła ona pra­wa wo­jen­ne, wie­dzia­ła, że się mu­sia­ła pod­dać lo­so­wi swe­mu, ale po­chle­bia­ło jej, że nie pro­ste­mu żoł­da­ko­wi do­sta­ła się, tyl­ko księ­ciu. Prze­mko mło­dy był, pięk­ny i roz­mi­ło­wa­ny w niej na­mięt­nie. Kłó­cąc się z sobą roz­po­czę­li tę mi­łość oso­bli­wą, któ­ra mia­ła się skoń­czyć przy­wią­za­niem gwał­tow­nym i bran­kę uczy­nić pa­nią.

Mina prze­ra­ża­ła nie­do­świad­czo­ne­go zu­chwal­stwem swym, gniew­li­wo­ścią, ale wła­śnie może ta­kie­go cha­rak­te­ru było po­trze­ba, aby ła­god­niej­sze­go, choć dum­ne­go, pan­ka pod­bić.

Wi­dy­wał tyl­ko nie­wia­sty bo­jaź­li­we, drżą­ce, ule­głe i bez­mów­ne. Ta mia­ła dlań urok nowy.

Roz­mi­ło­waw­szy się w niej, osza­lał mło­kos. Mina, po­czuw­szy to, ko­rzy­sta­ła ze swej wła­dzy i już mu się wy­ry­wać na swo­bo­dę nie my­śla­ła, ale i jemu wy­ry­wać się nie po­zwa­la­ła. Po­do­ba­ło się jej to ży­cie pół­księż­nej z na­dzie­ją, iż kie­dyś może całą księż­ną zo­sta­nie. Niem­ka to so­bie obie­cy­wa­ła, z pew­ną po­gar­dą pa­trząc na po­kor­ne i str­wo­żo­ne nie­wia­sty, któ­re ją ota­cza­ły.

Była tu pa­nią, roz­ka­zy­wa­ła, czy­ni­ły, co ze­chcia­ła. Cze­ladź pa­da­ła na twarz przed ulu­bie­ni­cą księ­cia, on sam nie umiał jej nic od­mó­wić.

Gwał­tow­na mi­łość mło­da, na­mięt­na, roz­wi­ja­ła się wśród kłót­ni, spo­rów, dą­sań, w któ­rych za­wsze zwy­cię­ża­ła Mina. Sto­su­nek, zra­zu dra­pież­ny stał się póź­niej sza­łem. Niem­ka była za­zdro­sną, Prze­mko szczę­śli­wy z tego na­wet, gdy go za wło­sy tar­ga­ła. Pod róż­ny­mi po­zo­ry raz w raz do­bie­gał do niej a prze­sia­dy­wał, póki go nie­mal gwał­tem nie wy­cią­gnię­to. Mina, choć jej po­ta­jem­nie da­wa­no środ­ki do uciecz­ki, nie my­śla­ła z tego ko­rzy­stać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: