- promocja
Pogrzebany - ebook
Pogrzebany - ebook
Piętnastoletni Marco przez lata był tłamszony przez swego stryja Zolę, głowę klanu zmuszającego chłopaka do niewolniczego, przestępczego życia. Gdy Marco dowiaduje się, że stryj chce go okaleczyć, by zwiększyć jego możliwości zarobkowe, dokonuje niemożliwego – wyrywa się z żelaznego uścisku krewnych. Ale szczęście chłopaka trwa krótko – przypadkowe odkrycie mrożącej krew w żyłach tajemnicy klanu sprawia, że znów zmuszony jest do desperackiej walki o życie. Czy ratując siebie, zdecyduje się wydać stryja i pogrąży tym samym zamieszanego w sprawę ojca?
Dla Carla, Assada i Rose, powoli wgryzających się w śledztwo prowadzące do korupcji w sektorze bankowym, szwindlu na poziomie ministerialnym i odległej afrykańskiej dżungli, jasne jest, że nie tylko rodzina chce zamordować Marca. Mørck nie potrafi zapomnieć żarliwego spojrzenia chłopaka, a potężne, kłębiące się wokół niego siły wywołują w nim poruszenie.
Czy to zadanie przerośnie Departament Q?
„Porywająca opowieść”. Guardian
„Doskonały thriller z zapierającą dech w piersiach wartką akcją, nadzwyczaj dobrze napisany, z niebanalną, świetnie skonstruowaną fabułą. Kolejny hit od Jussiego Adlera-Olsena”. Ekstra Bladet
„Wciągająca”. Sunday Express
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-737-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najserdeczniejsze podziękowania dla Henninga Kure za nadzwyczajną pomoc redakcyjną przy przycinaniu i wycinaniu oraz za przywrócenie mi animuszu i przenikliwości, kiedy było mi to najbardziej potrzebne.
Dziękuję Dirkowi Hennigowi za to, że był moim gospodarzem w Jaunde. Dziękuję naszemu przewodnikowi Louisowi Fonowi, który dał nazwisko jednej z postaci powieści, mojemu przyjacielowi i towarzyszowi podróży Jesperowi Helbo i naszym dziewięciu silnym i pełnym humoru pigmejskim przewodnikom oraz strażnikowi i kucharzowi z plemienia Bantu za cudowną podróż w głąb dżungli Dja w Kamerunie.
Wydając tę książkę, firma adlerolsen.dep wsparła finansowo stowarzyszenie Baka Sun Rise Association ze względu na jej istotną inicjatywę w zapewnianiu edukacji szkolnej dzieciom Pigmejów Baka.prolog
Jesień 2008
Ostatni poranek w życiu Louisa Fona był łagodny jak szept.
Uniósł się z pryczy zaspany i półprzytomny, poklepał dziewczynkę, która głaskała go po policzku, i wytarł jej nos, po czym wsunął stopy w klapki leżące na glinianym klepisku.
Przeciągnął się, mrużąc oczy w rozgrzanym słońcem pomieszczeniu, wypełnionym gdakaniem kur i odległymi okrzykami chłopców ścinających kiście bananów z palm.
„Jak błogo” – pomyślał, zaciągając się aromatem wioski. Większą radość sprawiał mu tylko śpiew Pigmejów Baka zebranych wokół ogniska po drugiej stronie rzeki. Jak zawsze, dobrze było wrócić na tereny nad rzeką Dja i do ustronnej wioski ludu Bantu, Somalomo.
Za chatką dzieciaki siłowały się, wzbijając z czerwonej ziemi tumany kurzu, a ich cienkie głosiki płoszyły stada wikłaczy, zrywające się z łopotem z koron drzew.
Stanął w snopie światła padającego z okna, oparł się łokciami o parapet i uśmiechnął szeroko do matki dziewczynki, która stała przy przeciwległej chacie, odrąbując głowę kurze przeznaczonej na dzisiejszy posiłek.
Po chwili uśmiech Louisa zgasł i już więcej się nie pojawił.
Ponad dwieście metrów od nich ścieżką w gaju palmowym zbliżał się żylasty mężczyzna i jego towarzysz, już od pierwszej sekundy zwiastując nieszczęście. Znał muskularną sylwetkę Mboma jeszcze z Jaunde, ale białego mężczyznę o kredowobiałych włosach widział po raz pierwszy.
– Dlaczego przyszedł tu Mbomo i kto z nim jest? – krzyknął do matki dziewczynki.
Rozłożyła ręce. Na skraju lasu tropikalnego widok turystów należał do codzienności, więc dlaczego miałaby się tym przejąć? Przecież zazwyczaj po prostu spędzali pięć, sześć dni z Pigmejami Baka w pełnej chaosu dżungli w rejonie Dja. W każdym razie tak robili Europejczycy z grubym portfelem.
Ale wnioskując z powagi i zażyłości między oboma mężczyznami, Louis przeczuwał, że chodzi o coś więcej. Coś było nie tak. Ten biały nie był turystą, a Mbomo nie miał czego szukać w tym dystrykcie bez wiedzy Louisa. Przecież to on był kierownikiem projektu pomocy rozwojowej od Duńczyków, a Mbomo tylko chłopcem na posyłki urzędników w Jaunde. Tak wyglądały zasady gry.
Czy ta dwójka na ścieżce knuła coś za jego plecami? Taka myśl sama się nasuwała. Wokół tego projektu w ogóle działo się dużo dziwnych rzeczy. Proces się ślimaczył, przepływ informacji wręcz ustał, płatności raz po raz się opóźniały albo w ogóle nie wpływały. Nie tak się umawiał, kiedy najmował się do tego zadania.
Louis pokręcił głową. Sam był Bantu i pochodził z przeciwległego zakątka Kamerunu, setki kilometrów na północny zachód od tej wioseczki leżącej na pograniczu z Kongiem. Na północy, skąd pochodził, nieufność wobec wszystkiego i wszystkich wysysało się z mlekiem matki. Może to właśnie ona sprawiła, że Louis poświęcił swoje życie pracy na rzecz tych łagodnych ludzi z plemienia Baka, Pigmejów z dżungli Dja. Ludzi, których korzenie sięgały czasów, kiedy las sam się zasiewał. Ludzi, dla których złe słowa takie jak nieufność w ogóle nie istniały.
Dla Louisa te cudowne istoty stanowiły prawdziwą oazę pozytywnych ludzkich uczuć na tym przeklętym świecie. Tak, przywiązanie do Pigmejów Baka i tych okolic były dla Louisa eliksirem życia i pociechą, a jednak teraz zrodziło się w nim podejrzenie, że dzieje się coś niedobrego.
Znalazł terenówkę Mboma zaparkowaną za trzecim rzędem chat; za kółkiem spał smacznie kierowca w przepoconej koszulce futbolowej.
– Silou, czy Mbomo mnie szuka? – spytał tego masywnego, czarnego jak węgiel mężczyznę, który przeciągając się, próbował się połapać, gdzie, u diabła, się znajduje. Pokręcił głową. Najwyraźniej nie miał pojęcia, o czym Louis mówi.
– Kim jest biały, który jest z Mbomem? Znasz go? – spytał Louis.
Kierowca ziewnął.
– To Francuz?
– Nie – odpowiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. – Trochę mówi po francusku, ale wydaje mi się, że jest z północy.
– Okej – Louis poczuł ucisk w żołądku. – Może Duńczyk?
Kierowca skierował ku niemu palec wskazujący.
Bingo.
Tak właśnie było. A Louisowi niespecjalnie się to spodobało.
Gdyby Louis nie walczył o przyszłość Pigmejów, walczyłby o dzikie zwierzęta. W każdej wiosce otaczającej dżunglę Pigmejów nie brakowało młodych Bantu ze strzelbami, a dzień w dzień ofiarą kłusowników padały tuziny mandryli i antylop.
Ale choć stosunki między Louisem a kłusownikami były napięte, nie omieszkał on korzystać z podwózek przez gęstwinę motocyklami tych gnojków. Trzy kilometry po wąskich dróżkach do wioski Baka w zaledwie sześć minut – kto by się oparł, kiedy czas naglił?
Rzut oka na gliniane chatki i Louis już wiedział, co się stało, bo wybiegły mu naprzeciw tylko najmniejsze dzieci i głodne, ujadające kundle.
Louis zastał wodza wioski na posłaniu z liści palmowych; otaczał go zapach alkoholu. Wokół wpółprzytomnego Mulunga walały się puste reklamówki z whisky, dokładnie takie, jakie dostawało się po drugiej stronie rzeki. Nie było wątpliwości, że popijawa trwała przez całą noc, a wnioskując z ciszy, brali w niej udział niemal wszyscy mieszkańcy.
Zaglądał do przepełnionych chat z gałęzi palmowych i zaledwie paru dorosłych było w stanie niemrawo skinąć mu głową.
„Tak to jest, jak chce się podporządkować sobie ludzi natury i zamknąć im gęby” – pomyślał. Wystarczy dać im alkohol i dragi i ma się ich w garści.
Właśnie tak.
Wrócił do zalatującej pleśnią chaty i mocno kopnął wodza w bok, aż żylaste ciało Mulunga się wzdrygnęło, a rząd ostrych jak igły zębów obnażył się w przepraszającym uśmiechu. Ale Louisa niełatwo było udobruchać.
Wskazał puste siatki.
– Dlaczego dostaliście pieniądze, Mulungo? – spytał.
Wódz Pigmejów Baka uniósł głowę, wzruszając ramionami. Słowem „dlaczego” nie posługiwano się w buszu zbyt często.
– Mbomo dał wam pieniądze, co? Ile wam wcisnął?
– Dziesięć tysięcy franków! – brzmiała odpowiedź. Dokładne kwoty, a już szczególnie w tym rzędzie wielkości, stanowiły z kolei przedmiot żywego zainteresowania Baka.
Louis skinął głową. Cholerny Mbomo, dlaczego to zrobił?
– Aha, dziesięć tysięcy – powiedział. – A jak często Mbomo to robi?
Mulungo znów wzruszył ramionami. Poczucie czasu również nie było mocną stroną Pigmejów Baka.
– Widzę, że nie zasialiście nowych upraw, choć powinniście. Dlaczego?
– Louis, przecież wiesz, że pieniądze nie dotarły.
– Nie dotarły, Mulungo? Przecież sam widziałem potwierdzenia przelewu. Wysłano je ponad miesiąc temu.
Co się stało? Już trzeci raz dowody wpłaty rozmijają się z rzeczywistością.
Louis uniósł głowę. Przez szelest cykad przebijały się obce dźwięki. Jeśli dobrze słyszał, był to lekki motocykl.
Założy się, że Mbomo już tu jedzie. Miał nadzieję, że przybywa z sensownym wyjaśnieniem całej tej sytuacji.
Rozejrzał się na wszystkie strony. Tak, coś tu nie gra, i to bardzo. Ale wkrótce nastanie tu porządek. Bo choć Mbomo był o głowę wyższy od Louisa, a ramiona miał jak goryl, Louis się go nie bał.
Skoro Baka nie potrafili odpowiedzieć na pytania Louisa, ten palant będzie musiał sam to zrobić: „Dlaczego przyjechał? Gdzie są pieniądze? Dlaczego nie uprawiają ziemi? I kim jest ten biały człowiek, który towarzyszył Mbomowi?”.
Chętnie by się tego dowiedział.
Dlatego stanął pośrodku placu, czekając, a chmura kurzu, wznosząca się nad parującym gąszczem, powoli spowijała chaty.
Jeszcze zanim Mbomo zdążył zsiąść z motocykla, Louis chciał mu wyjść naprzeciw, rozłożyć ręce i skonfrontować z oskarżeniem. Chciał grozić mu ogniem piekielnym i demaskacją. Powiedzieć wprost, że jeśli dobrał się do środków należnych Baka, by zapewnić im dalszą egzystencję w dżungli, to następną rzeczą, której dotknie, będą kraty celi w więzieniu Kondengui.
Już sama nazwa powinna każdego odstraszyć.
Wtedy pieśń cykad zagłuszył ryk silnika.
Kiedy motocykl wychynął z gęstwiny i wjechał na plac z klaksonem wciśniętym do oporu, Louis dostrzegł ciężką skrzynię na bagażniku kawasaki. Parę sekund później w otaczających go chatach zapanował ruch. W otworach wejściowych pojawiły się zaspane twarze, a co żwawsi mężczyźni wyskoczyli na zewnątrz, jakby chlupot dobiegający ze skrzyni na motocyklu stanowił ostrzeżenie bogów przed nadejściem potopu.
Mbomo najpierw wręczył reklamówki z whisky licznym wyciągniętym rękom, a potem łypnął na Louisa.
Wtedy już Louis wiedział, w czym rzecz. Maczeta wisząca na plecach Mboma mówiła sama za siebie. Jeśli Louis się nie ulotni, zostanie użyta przeciwko niemu. Nie ma co liczyć na pomoc Pigmejów, szczególnie w obecnym stanie.
– Mam tego więcej! – krzyknął Mbomo, rzucając na ziemię resztę siatek z alkoholem i obracając się do Louisa.
I kiedy Louis instynktownie rzucił się do ucieczki, usłyszał za plecami podekscytowane okrzyki Baka. „Jeśli Mbomo mnie dorwie, już po mnie” – pomyślał, rozglądając się za wyrwami w zielonym grzęzawisku, względnie narzędziami do pracy, zostawionymi przez Pigmejów. Do obrony przed tym człowiekiem nada się cokolwiek.
Louis był gibki, znacznie zwinniejszy niż Mbomo, który całe życie spędził w Duali i Jaunde, nie nauczywszy się, jak się poruszać w plątaninie korzeni, zdradzieckich dziur i kopców, występujących w poszyciu lasu. Dlatego poczuł, że jest na bezpiecznym gruncie, gdy odgłos ciężkich kroków za jego plecami osłabł, a jego oczom ukazały się boczne ścieżki, biegnące do rzeki w niezliczonych rozgałęzieniach.
Teraz trzeba było tylko dobiec do któregoś z wydrążonych pni przed Mbomem. Kiedy Louis przedostanie się na drugi brzeg rzeki, będzie bezpieczny. Mieszkańcy Somalomo go obronią.
Ostry, wilgotny zapach unosił się jak bryza nad brązowo-zieloną gęstwiną, a wytrawny przewodnik, jakim był Louis, potrafił rozpoznać znaki. „Tylko paręset metrów do rzeki” – pomyślał i sekundę później wpadł po kolana w bagno.
Przez chwilę wymachiwał w powietrzu rękami. Jeśli nie chwyci się pobliskich roślin, mokradło w okamgnieniu zamknie mu się nad głową. A jeśli wydobędzie się z niego za późno, Mbomo go dogoni. Już teraz odgłos ciężkich kroków niebezpiecznie się zbliżył.
Wypełnił płuca powietrzem, ściągnął usta i naprężył się tak mocno, że aż chrupnęło mu w plecach. Wyrywał gałęzie, liście zakrywały mu szeroko otwarte oczy. Porządny chwyt i wyjście z bagna zajęło mu zaledwie piętnaście sekund, ale i tak o parę za dużo. W gąszczu rozległ się świst i Louis został mocno ugodzony w łopatkę. Zapiekło.
Odruchowo skoncentrował się na tym, by nie upaść. Właśnie dlatego wydostał się z grzęzawiska i uciekł, przy wtórze przekleństw Mboma, które wzbiły się nad czubkami drzew.
Również i jego wessało bagno.
Dopiero kiedy dotarł do rzeki, Louis zdał sobie sprawę z rozmiarów swojego bólu i poczuł, jak koszula lepi mu się do pleców.
Opadł bez sił nad samym brzegiem. Już wtedy Louis Fon wiedział, że umrze.
Kiedy upadł na twarz, a delikatny żwir brzegu rzeki wplątał mu się we włosy, wydobył komórkę z bocznej kieszeni spodni i wcisnął ikonkę „wiadomości”.
Każdemu wciśnięciu klawisza towarzyszyło gorączkowe uderzenie serca, wypompowującego krew z jego ciała. Gdy napisał SMS-a i wcisnął „wyślij”, dotarło do niego jak przez mgłę, że telefon nie ma zasięgu.
Ostatnią rzeczą, jakiej doświadczył Louis Fon, były drgania ziemi od ciężkich kroków. Potem wyciągnięto mu z ręki telefon.
***
Mbomo Ziem był zadowolony. Wkrótce terenówka pokona podziurawioną, ciemnoczerwoną drogę szutrową przez dżunglę, dojedzie do rozwidlenia i wjedzie na szosę do Jaunde. Mężczyzna siedzący obok niego na szczęście powstrzymał się od komentowania zaistniałych wydarzeń. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Zepchnął ciało Louisa Fona do rzeki; resztą zajmą się nurt i krokodyle.
Zasadniczo przebieg był nawet pomyślny. Jedyna osoba, która mogłaby zagrozić jego planom, została wyeliminowana, a przyszłość rysowała się w jasnych barwach.
Mission accomplished, jak to się mówi.
Mbomo spojrzał na telefon komórkowy wydobyty z ręki konającego Louisa. Parę franków na nową kartę SIM to przecież nie majątek, a będzie miał z głowy prezent urodzinowy dla syna.
I kiedy z zadowoleniem wyobrażał sobie twarz chłopca, gdy wręczy mu upominek, wyświetlacz telefonu się zaświecił i zakomunikował, że komórka znów ma zasięg.
Po paru sekundach rozległ się krótki, dyskretny sygnał obwieszczający, że wiadomość została wysłana.1
Jesień 2008
René E. Eriksen nigdy nie był ostrożnym człowiekiem. Może właśnie z tego powodu, doświadczywszy w łańcuchu nieprzewidzianych zdarzeń zarówno sukcesów, jak i porażek, potrafił cieszyć się z ostatecznego rozrachunku własnego życia i to również przypisywał wrodzonemu szczęściu.
Mimo to René miał refleksyjną naturę, co w kontekście właściwych dzieciństwu ważnym pytań i konfrontacji skutkowało częstym trzymaniem się spódnicy mamy, a w dorosłym życiu sprawiało, że zanim rzucił się w wir czegoś nowego, zawsze zabezpieczał sobie w miarę akceptowalne wyjścia awaryjne.
Dlatego dobrze się zastanowił, gdy jego dobry przyjaciel i kolega ze szkoły Teis Snap, dyrektor Banku Karrebæk, pewnego popołudnia zadzwonił do jego gabinetu w ministerstwie z propozycją, którą w normalnych okolicznościach człowiek na wysokim urzędniczym stanowisku, taki jak René, uznałby za wyjątkowo niestosowną.
Działo się to tuż przed tym, jak kryzys bankowy na dobre ukazał swoją szpetną facjatę. W dniach, w których dla wszystkich utrzymujących się z pożyczania pieniędzy stało się jasne, do czego doprowadziły działania pazernych spekulantów giełdowych i nieodpowiedzialna polityka ekonomiczna.
To dlatego Teis Snap zadzwonił.
– Obawiam się, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy nasz bank splajtuje, jeśli nie załatwimy dodatkowego kapitału – powiedział wtedy.
– A co z moimi akcjami? – wyrwało się Renému, który z bijącym sercem i zmarszczonym czołem wspomniał wizję obiecanej mu luksusowej emerytury gdzieś na południu pod palmami, która w tej chwili rozsypała się w pył.
– No właśnie. Jeśli nie podejmiemy szybko drastycznych kroków, stracimy wszystko, co mamy. Tak się niestety mają sprawy.
Taka pauza, która potem nastąpiła, zapadała między przyjaciółmi. Ten rodzaj milczenia, który nie pozostawiał miejsca na protesty czy bezsensowne komentarze.
René opuścił głowę i wziął oddech tak głęboki, że aż go zabolało. Tak właśnie sprawy się mają i to jest ich punkt wyjścia. Oczywiście ścisnął mu się żołądek, a na czoło wystąpił zimny pot, ale jako dyrektor Biura Ewaluacji Wsparcia Rozwojowego przywykł do konieczności klarownego myślenia w stresujących sytuacjach.
Wypuścił powietrze.
– Dodatkowy kapitał, powiadasz? A można dokładniej?
– Dwieście do dwustu pięćdziesięciu milionów koron na cztery, pięć lat.
Pot znów wystąpił na szyi Renégo.
– Do licha, Teis! Przecież to pięćdziesiąt milionów rocznie!
– Tak, wiem, to naprawdę straszne. Przez minione cztery tygodnie zrobiliśmy wszystko, by naprędce wykombinować jakieś rozwiązanie awaryjne, ale nasi klienci nie są wystarczająco stabilni. Przez ostatnie dwa lata zbyt pochopnie udzielaliśmy kredytów bez wystarczającego poręczenia. Dziś to wiemy, kiedy sypie się rynek nieruchomości.
– Do jasnej cholery, człowieku! Musimy działać szybko! Nie możemy wycofać środków osobistych?
– René, obawiam się, że na to już za późno. Dziś rano kursy drastycznie spadły i chwilowo obrót akcjami został zawieszony.
– Aha – René sam słyszał, jaki chłód pojawił się w jego głosie. – I co twoim zdaniem mam z tym zrobić? Bo przecież nie dzwonisz tylko po to, by mi powiedzieć, że zmarnotrawiłeś całą moją fortunę, co? Znam cię, Teis. Ile sam zdołałeś uratować?
W głosie starego przyjaciela słychać było głęboką urazę.
– Nic, René – odrzekł dobitnie. – Zaręczam ci, że zupełnie nic. Zdążyli tu wkroczyć audytorzy. A nie wszystkie firmy audytowe oferują kreatywne rozwiązania w takich sytuacjach. Nie, dzwonię, bo wydaje mi się, że znalazłem rozwiązanie i że może być ono całkiem lukratywne również i dla ciebie, przyjacielu.
Właśnie tak zaczął się szwindel. Od tego czasu minęło wiele miesięcy i wszystko funkcjonowało doskonale aż do chwili, gdy przed minutą stanął przed nim najbardziej doświadczony pracownik biura, William Stark, wymachując kartką.
– Okej, panie Stark – powiedział René. – Mówi pan, że dostał jakiś bełkotliwy SMS od Louisa Fona i że potem na próżno usiłował się pan z nim skontaktować. Ale wie pan przecież równie dobrze jak ja, że Kamerun leży dość daleko i że zazwyczaj połączenia nie są najlepsze, więc może właśnie w tym tkwi problem?
Niestety Stark nie wydawał się przekonany i w tej chwili do Renégo dotarło, że do jego świata właśnie zakrada się chaos.
Kierownik biura Stark zacisnął swoje i tak już niewidoczne wargi w cienką kreseczkę.
– Tak, tylko że nic nie wiemy na pewno. – Spojrzał z namysłem na podłogę, a jego długa, ruda grzywka zupełnie zasłoniła mu oczy. – Wiem tylko, że dostałem tego SMS-a niedawno, zaraz po pańskim powrocie z Kamerunu, i od tej pory Louisa Fona nikt nie widział. Nikt.
– Hm. Nie sądzi pan, że może nadal znajdować się w regionie Dja, a tam prawie nie ma zasięgu? – René pochylił się nad biurkiem. – Niech spojrzę na tego SMS-a, panie Stark.
René starał się zapanować nad drżeniem ręki, gdy Stark podawał mu kartkę.
Przeczytał wiadomość. „Cfqqugthondae(s+1)la(i+1)ddddddvdlogdmdntdja” – brzmiała jej treść.
Grzbietem dłoni René otarł z czoła zdradziecki pot. Na szczęście był to zupełny bełkot.
– Tak, rzeczywiście dziwnie to wygląda, panie Stark, tu się z panem zgodzę. Ale czy musimy doszukiwać się w tym czegoś szczególnego? Komórka leżała pewnie w kieszeni Louisa Fona i zaczęła żyć własnym życiem – powiedział, odkładając kartkę na biurko. – Poproszę, żeby ktoś się tym zajął, ale mogę panu powiedzieć, że Mbomo Ziem i ja kontaktowaliśmy się z Louisem Fonem w Somalomo w dniu naszego wyjazdu do Jaunde i wszystko było jak zawsze. Chyba się pakował na swoją kolejną wyprawę. Wydaje mi się, że z jakimiś Niemcami.
William Stark spojrzał na niego posępnym wzrokiem i pokręcił głową.
– Mówi pan, żeby się niczego w tym nie doszukiwać, ale proszę spojrzeć na kartkę jeszcze raz. Myśli pan, że to przypadek, że SMS kończy się słowem Dja? Naprawdę pan sądzi, że to się napisało przez przypadkowe naciśnięcie na klawiaturę w kieszeni? Nie wydaje mi się. Nie, uważam, że Louis Fon chciał mi coś przekazać i że mogło mu się przytrafić coś złego.
René zacisnął usta. Nauczył się, że na ministerialnych stanowiskach urzędniczych nie wolno lekceważyć nawet najbardziej szalonych hipotez.
Dlatego jego odpowiedź brzmiała:
– Faktycznie, dziwne to wszystko.
Sięgnął po swoją komórkę sony ericsson, leżącą na parapecie za jego plecami.
– Mówi pan, że jest tam napisane „Dja” – spojrzał na klawiaturę telefonu. – Tak, to naprawdę mogło się zdarzyć przez przypadek. Proszę spojrzeć! D, J i A to pierwsze litery na klawiszach. Proszę wcisnąć jednokrotnie klawisze trzy, pięć i dwa i wyjdzie panu „dja”, a to się przecież może zdarzyć przypadkowo w kieszeni, choć trudno w to uwierzyć. Więc tak, oczywiście jest to dziwne. Uważam po prostu, że powinniśmy poczekać parę dni i sprawdzić, czy Louis sam się nie odezwie. Ja tymczasem skontaktuję się z Mbomem.
Uważnie obserwował Williama Starka, dopóki ten nie wyszedł z gabinetu i nie zamknął za sobą drzwi, po czym znów otarł czoło. Czyli jednak Mbomo majstrował przy komórce Louisa Fona podczas ich podróży powrotnej land roverem do stolicy.
Boże, co za idiota!
Zacisnął ręce i pokręcił głową. Jedna rzecz, że Mbomo był na tyle infantylny, by ukraść telefon martwemu Louisowi Fonowi, druga, że się do tego nie przyznał, gdy René pytał, co to za komórką się bawi. I dlaczego ten pieprzony dureń Mbomo nie pofatygował się, by sprawdzić, czy nie ma na niej niewysłanych SMS-ów? Skoro buchnął ją nieboszczykowi, dlaczego automatycznie nie wyjął baterii czy nie wyczyścił pamięci? Jakim w ogóle trzeba, kurwa, być tępakiem, żeby kraść telefon człowiekowi, którego się przed chwilą zabiło?
Pokręcił głową. Mbomo był głupkiem, ale w tym momencie to nie on stanowił problem, tylko William Stark. Czy nie o tym właśnie mówił Teisowi Snapowi?
Kurwa mać, no! Nikt nie miał takiego rozeznania w umowach i ramach budżetowych departamentu, nikt nie był równie skrupulatny w ewaluacji projektów ministerstwa jak William Stark, więc jeśli ktoś w ogóle miałby odkryć, że odkładają dla siebie środki pomocowe dla krajów rozwijających się, to właśnie on.
René wziął głęboki oddech, zastanawiając się nad swoim kolejnym ruchem. Nie miał zbyt wiele możliwości.
„Jeśli kiedykolwiek będziesz miał z tą sprawą jakieś problemy – powiedział Teis Snap – od razu dzwoń do nas”.
Właśnie to miał teraz zamiar zrobić.4
Wiosna 2011
– Co się dzieje? – spytał Carl, gdy przysadzisty korpus Tomasa Laursena, byłego technika policyjnego, a obecnie kierownika miniaturowej stołówki na kopenhaskiej Komendzie Głównej Policji, wychynął z kuchni. – Co robią na stołach te brzydkie papierowe flagi? Świętujecie mój powrót z Rotterdamu? Przecież nie było mnie tylko jeden dzień.
Gdyby nie fakt, że musiał odebrać przepiękny pierścionek dla Mony, a Komenda Główna znajdowała się stosunkowo blisko sklepu, no i wreszcie gdyby nie miał takiej szalonej ochoty na kawę, prosto z lotniska pojechałby do domu.
Poczuł teraz, że trzeba było tak zrobić.
Kręcąc głową, rozejrzał się po lokalu. Co to, do cholery, za błazenada? Trafił na kinderbal czy może któryś z jego kolegów ożenił się po raz trzeci lub czwarty, łudząc się, że wciąż stoi na straży instytucji małżeństwa?
Laursen się uśmiechnął.
– Cześć, Carl. Nie, niestety nie dlatego. To z okazji powrotu Larsa Bjørna. Lis trochę tu poozdabiała, bo szef Wydziału Zabójstw zaprosił całą jednostkę na mały podwieczorek za jakieś pół godziny.
Carl zmarszczył brwi. Lars Bjørn? Powrót skąd? Nawet nie zauważył, że zastępcy szefa Wydziału Zabójstw nie było.
– Yyy, powrót, powiadasz? Z Legolandu czy skąd?
Laursen postawił z hukiem talerz z czymś zielonym przed człowiekiem siedzącym obok Carla. Nie wyglądało to dobrze; facet na pewno pożałuje, gdy to zje.
– O, nie wiesz? Dziwne. Wrócił z Kabulu – zaśmiał się. – Ale jeśli możesz, to lepiej nie trąb na prawo i lewo, że nie wiedziałeś. Nie było go przecież przez dwa miesiące.
Mørck zerknął na sąsiada. Czy to jego niedoinformowanie sprawiło, że widelec współbiesiadnika zaczął się trząść w drodze do ust? Ale właściwie z kogo tu się śmiać? Z niego czy z Larsa Bjørna, którego, jak widać, nikomu nie brakowało?
Dwa miesiące, mówi Tomas. Coś takiego!
– Kabul, powiadasz. Dość toksyczne miejsce, co on tam, do cholery, robił? – Trudno mu było wyobrazić sobie tego grzecznego chłopca z internatu w mundurze polowym. – Sprawdzili aby, czy wrócił żywy? Z taką zasuszoną mumią nigdy nic nie wiadomo – powiedział, podczas gdy zielona zawartość widelca jego współbiesiadnika pacnęła z powrotem na talerz.
– Lars Bjørn zajmował się tam szkoleniem miejscowej policji – odparł Laursen, wycierając ręce o ścierkę opasującą jego okazałą kibić. Jeśli facet zamierza dalej prowadzić stołówkę, będzie musiał zamówić sobie dłuższe ścierki.
– Aha, serio? W takim razie szkoda, że tam nie został.
Carl rozejrzał się po stołówce. Po tej uwadze kilka osób na niego łypnęło, ale Carl miał to gdzieś. Jak dla niego, oni też mogą opuścić salony, przenieść się na afgańskie pustynie i zająć się fugasami.
– Bardzo ci dziękuję, Carl – rozległo się za jego plecami. – Dobrze wiedzieć, że mówisz to z szacunku do mojej pracy.
Piętnaście par oczu uniosło się nad głową Carla. Nagle wszędzie pojawiły się tryumfalne uśmieszki, więc Mørck powoli obrócił się w stronę twarzy mieniącej się, jak sądził, wszystkimi odcieniami czerwieni.
Ale Lars Bjørn prezentował się irytująco dobrze i miał tego świadomość. Wyglądał, jakby na jego szczupłe ciało naciągnięto dobrze nawilżoną bawolą skórę i jakby od słońca wyprostowały mu się plecy i poszerzyły barki. W każdym razie sprawiał nagle wrażenie znacznie większego, niż był w rzeczywistości, na co mogły mieć wpływ barwne odznaczenia, pyszniące się w czterech równych rządkach nad lewą kieszenią na piersi.
Carl skinął z uznaniem.
– Proszę, proszę, Bjørn, jednak przyozdobiłeś się w te wszystkie medale, ordery i wstęgi, winszuję po wielokroć. Jeśli ci się poszczęści, twoim kolejnym trofeum może być jakaś sprawność harcerska.
Poczuł, jak Laursen dyskretnie ciągnie go za koszulę, ale było mu wszystko jedno. Co może zrobić mu Bjørn, czego już nie zrobił?
– Można by pomyśleć, że to ty oberwałeś w głowę, a nie Assad, Mørck. A skoro już o tym mowa, jak on się czuje?
– Ojej, Bjørn, ile troski! Wróciłeś na stanowisko kadrowego czy co? Ale dziękuję, Assad miewa się nieźle. Za parę tygodni wróci do pełni sił. No i na szczęście mam Rose.
Zorientował się, że większość pozwoliła sobie na uśmieszki, kiedy padło jej imię – i byleby na tym poprzestali, bo inaczej zarobią z liścia, Carlowi było wszystko jedno. Nikt w tym przybytku do pięt jej nie dorastał.
– Ale twarz Assada wciąż jeszcze jest nierówna, prawda? – wtrącił Laursen. Pewnie jedyna osoba w stołówce, która to zauważyła.
Carl skinął głową.
– Owszem. Ale to i tak lepiej, niż mieć nierówno pod sufitem. – Spojrzał prosto na Larsa Bjørna, który stał przy kasie, płacąc za napoje. O dziwo, zignorował zniewagę. – Ale rzeczywiście, Laursen – ciągnął. – Przez wylew krwi do mózgu Assad ma problemy z mięśniami twarzy i z utrzymaniem równowagi, więc tej wiosny czekają go regularne kontrole, no i ciągle bierze sporo leków. Wydaje mi się, że zaczyna z tego wychodzić, z czego się bardzo cieszymy. Ma pewne trudności z mówieniem, ale to przecież nic nowego.
Roześmiał się, znów samotnie. No i dobrze.
Bjørn włożył portfel do tylnej kieszeni spodni i obrócił się do niego, tym razem z mrocznym, jadowitym spojrzeniem, które przez lata dopracował do perfekcji.
– Cieszę się, że Assad robi postępy, Carl. Miejmy tylko nadzieję, że będzie to dotyczyć również i ciebie tam, w tej waszej otchłani. Może należałoby poświęcić ci w przyszłości więcej uwagi, żeby sprawdzić, czy aby nie jest ci potrzebne wsparcie. Jak ci się podoba ten pomysł? – Zwrócił się do Laursena. – Dziękuję za przyjęcie, wygląda to naprawdę uroczyście, Tomas. Pod tym względem powrót do domu to czysta przyjemność. Co ty na to, Mørck? A przy okazji, witamy po powrocie z Holandii.
Carl odwzajemnił jadowite spojrzenie, kiedy Bjørn go minął i zniknął na schodach. Widać, że kobra nie zdechła z pragnienia na tej pustyni.
– Idiota – rozległo się za jego plecami. Carl nie zdążył sprawdzić, kto to.
Poczuł, że Laursen znów go ciągnie za koszulę. Nie życzył sobie wojen na swoim terytorium.
– No, posłuchajmy: co tam w holenderskich raportach? – spytał, by złagodzić atmosferę. – Jest jakiś związek między morderstwami gwoździarką w Schiedam i tymi w Danii?
Carl zachichotał.
– Raport gówno mówi. Całkowita strata czasu.
– Widzę, że cię to frustruje, co?
Carl spojrzał przeciągle na Tomasa Laursena. Niewielu osobom na komendzie chciało się zadawać mu tak podstawowe pytania, ale z drugiej strony równie niewielu zaszczyciłby odpowiedzią, a już na pewno nikogo z tej bandy przygłupów.
– Wszystkie niewyjaśnione sprawy frustrują dobrego policjanta – odparł, rozglądając się. Niech mają o czym myśleć. – Szczególnie te, których ofiarami padli ich koledzy.
– A Hardy?
– Hardy nadal u mnie w domu. Zakładam, że tak zostanie, dopóki któryś z nas nie kopnie w kalendarz.
Współbiesiadnik skinął nad talerzem z sałatką.
– Jesteś dupkiem, Carl, ale ładnie z twojej strony, że się nim opiekujesz. Niewielu by tak postąpiło.
Mørck zmarszczył czoło, uśmiechając się nieznacznie. Usłyszał takie słowa od kolegi pierwszy raz w życiu i wzbudziło to w nim dziwne uczucie.
Piętro niżej w Wydziale Zabójstw wrzało, a ilość duńskich flag w skromnym pomieszczeniu była tak przytłaczająca, jakby obchodzono tu urodziny królowej na Slotspladsen i jednocześnie organizowano letni wiec Partii Danii.
– Cześć, Lis. Widzę, że do reszty powariowaliście. Kupiliście te flagi w hurtowni?
Zdecydowanie najbardziej ekscytująca przedstawicielka Departamentu A przechyliła głowę na bok.
– Co z ciebie taki chojrak, Carl? Myślisz, że nie wystawię tych wszystkich flag, kiedy to t y wrócisz z Afganistanu?
– A więc to tak – odparł, upajając się dołeczkiem przy jej ustach. W tym spokojnym wydziale kryła się erotyka, a Carl to uwielbiał. Nawet Mona nie potrafiła wyczarować uśmiechu, który tak celnie trafiał w okolice męskiego podbrzusza. – W takim razie obawiam się, że te flagi niestety pokryją się kurzem, nie sądzisz? Marcus w gabinecie?
Wskazała drzwi.
Szef Wydziału Zabójstw, Marcus Jacobsen, siedział przy oknie z okularami odsuniętymi na czoło i spoglądał na dachy. Wnioskując z wyrazu twarzy, stan jego umysłu oscylował między bezbrzeżnym zmęczeniem a poczuciem zagubienia. Nie wyglądało to dobrze. Ale jak sobie człowiek pomyślał, że sterty piętrzących się wokół niego spraw z czasem zaczęły przypominać centralny skład fabryki papieru, to dziwne, że nie gapił się tak każdego dnia.
Obrócił fotel w stronę Carla i spojrzał na niego z tym samym wyrazem rezygnacji, którym obdarowuje się swoje dzieci pytające po raz dwudziesty piąty z tylnego siedzenia samochodu, czy wkrótce już będą we Włoszech, podczas gdy przejechało się dziesięć kilometrów na południe od Kopenhagi.
– Co tam, Carl? – spytał, jakby odpowiedź i tak miała go przerosnąć. Pewnie i bez tego miał o czym myśleć.
– Imprezka, jak widzę – stwierdził Mørck, wskazując za siebie na sekretariat. – A kiedy fajerwerki?
– Taaa, zobaczymy. A Holandia? Wiemy coś więcej o zabójstwach gwoździarką?
Carl pokręcił głową.
– Czy coś wiemy? Wiemy tyle, że nie tylko na naszej komendzie policjanci partaczą robotę. Jeśli to przygrywka do sporządzenia wspólnego raportu obejmującego wszystkie morderstwa gwoździarką w ostatnich latach na naszych szerokościach geograficznych, to ja jestem baletnicą. Na podstawie tych danych nie dało się wyciągnąć żadnych wniosków. Właściwie to tylko raport Plouga na temat morderstw w Sorø i na Amager był porządnie zrobiony. Muszę ze wstydem przyznać, że Holendrzy odwalili niezłą fuszerkę. Brak analiz technicznych sprzętu, niewystarczające raporty ze śledztwa, zbyt późna interwencja. Mówiąc wprost, mega wkurzające, więc tędy daleko nie zajedziemy, chyba że wypłynie u nich coś nowego.
– Aha. Czyli nie mam co czekać na twój arcyszczegółowy, tryskający dowcipem i swadą raport, co?
Carla zafrapował jego ironiczny ton. Czyli coś się jednak dzieje w obozie przywódcy.
– Właściwie to przychodzę w innej sprawie.
– Aha. Czemu zawdzięczam ten honor?
– Mam problem. Assad nie jest jeszcze w szczytowej formie, więc jesteśmy trochę uziemieni. Korzystam z okazji, żeby zrobić porządek w swoich aktach. – Uwielbiał to wyrażenie. Trudno o coś mniej jasnego. – Ale kiedy nie mamy konkretnego zadania, jest ciężko, bo Rose przez cały czas mi przeszkadza. Dlatego może udałoby się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i wykorzystać ten czas na jej podszkolenie. Nie mógłbyś jej wysłać na parę dni ze swoimi chłopakami? Chciałbym, żeby nabrała wprawy w prostych wywiadach w terenie, i pomyślałem, że mogłaby towarzyszyć ludziom Terjego Plouga albo Bente Hansen. Słyszałem, że narzekają na brak personelu.
Zacisnął oczy w nadziei. Pod jego nieobecność Rose zebrała już stertę spraw, za które mogliby się zabrać. Jeśli jej wielka jak tankowiec energia nie zostanie w porę skanalizowana, to nie minie dziesięć sekund, a Carl utknie w kolejnych sprawach.
– Brak personelu to nic nowego pod słońcem, Carl – Marcus Jacobsen uśmiechnął się cierpko, gmerając w paczce papierosów leżącej na stole. – Będziesz musiał sam się zająć programem szkoleniowym dla Rose, bo trzeba liczyć się z tym, że ludzie nie będą chcieli, by plątała im się pod nogami. Nie ma pełnego policyjnego wykształcenia, Carl, więc nie zapominaj, że nie można jej wysłać na ulicę.
– O niczym nie zapominam, a już najmniej o tym, że od Nowego Roku dzięki niej między innymi doprowadziliśmy do wyjaśnienia dwóch spraw, mimo że Assad wciąż pracuje na pół gwizdka. Więc może Rose jednak jest już w pełni wykształcona? Takie jest w każdym razie moje zdanie. A poza tym aktualnie nie prowadzimy w Departamencie Q żadnego śledztwa. Ja przeglądam nasze sprawy we własnym tempie i nie chcę, by w międzyczasie Rose mi się pętała po piwnicy. To mi działa na nerwy.
Marcus Jacobsen się wyprostował.
– Skoro już o tym mowa, to obawiam się, że mam sprawę, przy której mogłaby nam pomóc. Ale zanim wyślesz ją samą na ulicę i wszystko sknocisz, proszę, byś przez parę dni jej towarzyszył, dobrze?