- W empik go
Pojednani - ebook
Pojednani - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 175 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest w Warszawie mnóstwo ludzi, których możnaby nazwać „mijającymi,” i sporo mieszkań, które zasługują na tytuł „przechodnich.”
Człowiek „mijający” jest to jeden z tych setek, które nas codzień wymijają na ulicach. Odznacza się tem, że można go spotykać wszędzie, że zawsze jest do wszystkich innych podobny, lecz że niepodobna jest określić jego samego. W ogrodzie mijasz go na każdej alei i przy każdej bramie; w restauracji mija cię między nakrytemi stołami, albo przy bufecie; w teatrze usuwasz mu się w przysionku, albo on tobie obok krzeseł.
Człowiek taki, mężczyzna lub kobieta, zawsze wygląda na lata średnie; ma cerę ani bardzo zdrową, ani chorowitą, odzież ani zbyt wykwintną, ani ubogą – przyzwoitą: wzrost niezbyt wysoki i nie niski, fizjognomję ani zbyt inteligentną, ani idjotyczną, która jeżeli wyraża coś, to chyba roztargnienie.
Życie jego jest niewyraźne: nic o nim nie wiesz. Nie wiesz – jak się nazywa, nie wiesz – co robi, nie wiesz – z czego się utrzymuje. I nietylko nic o nim nie wiesz, ale nawet nic nie chcesz o nim wiedzieć. Może zdziwiłbyś się, gdyby ci powiedziano, że taki człowiek rodzi się; lecz aniby ci przyszło do głowy martwić się, usłyszawszy, że któryś z nich umarł. Są oni od tego, ażeby robić ruch w mieście, jak krople wody są od tego, ażeby robić ruch w rzece; wychodzą Bóg wie skąd, płyną chodnikami spokojnie, mijają cię obojętnie i niewiadomo gdzie znikają.
Jak są ludzie „mijający” nas, tak bywają mieszkania „przechodnie,” które cechują się tem, że można je obejrzeć odrazu, z sieni albo z podwórza. Jest to zazwyczaj długa izba w oficynie, mająca trzy lub cztery okna, którą zapomocą kilku tynkowanych przepierzeń dzieli się na dwa albo trzy pokoiki, tudzież kuchenkę z przedpokojem.
Są to mieszkania suche, widne i ciasne; kuchenka biała, jeden pokój bladożółtawy, drugi blado-niebieskawy, trzeci, jeżeli jest, perłowy. Podłogi myje się raz na kwartał, ściany odświeża się raz na trzy lata. W pewnych godzinach zagląda tam słońce, w innych ukazuje się woda w wodociągu; na zimę zakładają się podwójne okna. Przez podłogę słychać rozmowy, prowadzone na niższem piętrze, przez sufit kroki lokatora z wyższego piętra, a przez ścianę zegar, który wybija godzinę w sąsiedniej kamienicy.
W takich mieszkaniach nikt się nie rodzi, nikt się nie wychowuje, nikt nie umiera, bo nikt nie osiedla się tu na stałe. Każdy wprowadza się na krótki termin, płaci miesięcznie, pozwala mnożyć się karaluchom; a gdy pociemnieją ściany od pyłu, i z każdego kąta na środek pokoju zaczyna się wysuwać śmiecie, człowiek bez żalu wyprowadza się na nowy lokal, gdzie ściany są świeżo pomalowane i umyta podłoga. I znajduje takie same warunki bytu: takie same widne i ciasne pokoiki, w tych samych miejscach gwoździe, z tą chyba różnicą, że na dawnem mieszkaniu słońce pokazywało się o jedenastej z rana, na nowem zaś o pierwszej po południu.II.
Jedno z podobnych mieszkań, niedaleko ulicy Marszałkowskiej, na drugiem piętrze, zajmowali przez jakiś czas czterej studenci z wyższych kursów, panowie: Kwieciński, prawnik, Leśkiewicz, przyrodnik, tudzież Gromadzki i Łukaszewski, medycy.
Pan Kwieciński był to piękny młodzieniec: wysoki, śniady, z ciemnemi oczyma, czarnym wąsikiem i bardzo starannie utrzymanemu włosami. Odznaczał się doskonałym humorem i niezwykłą wrażliwością serca. Przed dwoma tygodniami wrócił ze wsi, gdzie w czasie wakacyj zajmował się guwernerką i prawie zaręczył się z osiemnastoletnią siostrą swojego ucznia. Obecnie zaś wszedł w bardzo ścisłe stosunki z pewną magazynierką, co już nawet odbiło się na jego kieszeni i zarysowało się na fizjognomji, nadając jej odcień powagi i znużenia.
Z powodu piękności i nazwiska, jeszcze w gimnazjum koledzy mianowali go „Kwiatkiem.” Że zaś na pierwszym kursie pewna bona zrobiła mu awanturę, wołając na podwórzu: „Ja ci tego nigdy nie zapomnę!” – więc od tej pory nazywano go „Niezapominajką.” Kwieciński z początku martwił się przezwiskiem; gdy jednak liczba jego zmartwień poczęła zwiększać się z każdym rokiem, więc uspokoił się, tem bardziej, że przezwisko nie robiło złego wrażenia na pannach.
Najgłębszem jego pragnieniem było dobrze skończyć uniwersytet i zostać sławnym adwokatem. Przedewszystkiem zaś – zmienić lekkomyślny tryb życia, zerwać z nieustannemi miłostkami i zostać wiernym jednej wybranej kobiecie. Zachodziła tylko kwestja: której? – gdyż miał kilka zaprzysiężonych, z których każda uważała go za swoją własność.
Jakby dopełnieniem Kwiecińskiego był Leśkiewicz, przyrodnik, także brunet, ale niski, zgarbiony, dziobaty, z brodą, która mu zarastała pół twarzy i nadawała fizjognomji ponury wyraz.
Dusza pana Leśkiewicza również nie znała spokoju, lecz bynajmniej nie z sercowych powodów. Był on stypendystą, więc co pół roku musiał dobrze zdawać egzamin, – dzięki czemu przez trzy miesiące w każdem półroczu martwił się tem, że „trzeba się wziąć do roboty,” a przez miesiąc rozpaczał, że już za późno, – lecz egzamin zdawał.
Troska egzaminacyjna nie była najmniejszą z goryczy jego życia, – czuł się bowiem ciężko chorym na żołądek, serce i płuca; wątpił, czy się kiedy wyleczy, a nie spotkał dotychczas lekarza, któryby… poważnie traktował jego chorobę.
– Widocznie choroba moja jest jeszcze ukryta – myślał, ciągle kręcąc się między medykami i prosząc, ażeby go opukiwali.
W tym nawet celu zbliżył się do Gromadzkiego, który przeszedł na piąty kurs i słynął jako tęga głowa. Leśkiewicz w zeszłem półroczu zamieszkał w jednym pokoju z Gromadzkim i z całem zaufaniem opowiedział mu o swych chorobach, burzliwie spędzonej młodości, nareszcie o dziedziczności, która fatalnie ciężyła nad płucami i żołądkami wszystkich Leśkiewiczów.
Czego chciał wzamian za swoją nieograniczoną szczerość?… Prawie niczego. Trochę serca i trochę wiary. Tymczasem Gromadzki, wysłuchawszy jego najgłębszych tajemnic, sam o sobie nic, ale to nic nie opowiedział mu wzamian; tylko uśmiechał się obłudnie przy opisywaniu chorób, a wkońcu oświadczył publicznie, że Leśkiewicz jest zdrów jak koń, i jeszcze nazwał go „śledziennikiem”, co inni przerobili na „Śledzia”.
I otóż, od kilku miesięcy, z niego, Leśkiewicza, poważnego i co najmniej zasługującego na współczucie, koledzy zaczęli lak żartować, że prawie już z nikim nie rozmawiał o swoich chorobach. W dodatku zaś przezywali go „Śledziem”, co również nie było przyjemnem dla młodzieńca, który zawsze serjo patrzył na życie.
Leśkiewicz nigdy nie śpieszył się z manifestowaniem swoich uczuć; więc choć w pierwszej chwili ciężko obraził się i chętnie starłby Gromadzkiego z powierzchni ziemi, nie zmienił jednak stosunków. Owszem, do wakacyj mieszkał z nim w tym samym pokoju i nawet rozmawiał o rzeczach obojętnych. Ale stracił do niego zaufanie, nazywał go „Kretem”, który wkopuje się w cudze tajemnice, ażeby je wyśmiać, a do kolegów nieraz mówił:
– Jest to jedyny człowiek, który na mnie nigdy nie powinien rachować. Przekonałem się, że jest pozbawionym uczuć egoistą, a nie zdziwię się, jeżeli kiedy zrobi jakie świństwo, nie licząc tego, co zrobił ze mną.
A choć Leśkiewicz po wakacjach sprowadził się na dawne mieszkanie (gdyż lubił dwu innych kolegów: Kwiecińskiego i Łukaszewskiego), już nie stanął w pokoju z Gromadzkim; rozmawiając zaś z nim, był posępny i uszczypliwy.
Nareszcie Gromadzki był to szczupły blondynek z rzadkim zarostem, zdolny, bajecznie pracowity, zamknięty w sobie jak ogniotrwała kasa. Nic nie wiedziano o nim: ani jaką ma rodzinę, ani co zarabia, ani gdzie jada. Egzamina składał świetnie, uczył się nocami, wieczorami dawał korepetycje; za wpis i mieszkanie płacił regularnie; niekiedy zaś ukradkiem łatał sobie obuwie i odzież, w czem miał wielką wprawę.
Posądzano go o skąpstwo albo dziwactwo; w rzeczywistości był to biedak, który okropnie wstydził się swojej biedy i krył się z nią jak z występkiem. Najśmielszem jego marzeniem było skończyć medycynę i dojść kiedyś do takiego stanowiska, aby mógł codzień jadać obiady. A gdyby jeszcze nie potrzebował sam reparować munduru i zamazywać atramentem białych szczelin na butach, uważałby się za zupełnie szczęśliwego.
Łukaszewski jeszcze nie powrócił z wakacyj.III.
W połowie września, w niedzielę, około jedenastej z rana, trzej młodzi panowie znajdowali się w mieszkaniu.
W pokoju bladoniebieskim, gdzie znajdowało się jedno łóżko żelazne, drugie drewniane, żółta szafka na rzeczy i kilka półek, napełnionych książkami, przy stole, pod otwartem oknem, siedział Gromadzki. Był już od stóp do głów ubrany, nawet mundur miał zapięty na wszystkie guziki, co trochę krępowało go w ramionach – i pisał. Raczej przepisywał drobno i kaligraficznie jakiś rękopis, źle zeszyty, niewyraźny i w dodatku mocno pokreślony.
Właściwie nietylko pisał, ale jeszcze pił zimną herbatę, po której gęsto pływały liście, palił papierosa i kiedy niekiedy zagryzał kawałkiem chleba, który zdawał się posiadać wszystkie dietetyczne zalety, oprócz świeżości.
Niekiedy Gromadzki rzucał pióro i przeciągał się, jak człowiek, któremu dokuczyło przepisywanie. Wnet jednak spoglądał na porządkowy numer stronicy, odkładał kilka kartek welinowego kajetu, jakby naradzając się z niemi, otrząsał się, może dla odegnania nudów, i pisał dalej. Wogóle robił wrażenie pracownika, który nie zachwyca się swojem zajęciem, lecz chce je wykonać na czas.
Niekiedy podnosił głowę i patrzył na ścianę przeciwległej oficyny. Wówczas zdawało mu się, że między oknami czyta jakiś bardzo długi spis tanich i gorących potraw i zastanawia się: które z nich są najtańsze, najobfitsze i najgorętsze? A potem uśmiechał się na myśl, że dzisiaj właśnie, gdy skończy przepisywać arkusz dwudziesty piąty, zaprowadzi się w nagrodę do Wróbla, wybierze kilka tanich, tłustych i gorących potraw, zje przytem mnóstwo chleba darmo i wypije kufel piwa.
Wkońcu nawet sformułował aforyzm: „Kto wczoraj nie jadł gorącego, a dziś zarobił półtora rubla, ten ma prawo wydać na siebie pół rubla.” Aforyzm podobał mu się, chociaż na myśl wydania pół rubla przebiegły go lekkie dreszcze.
– A jednak puszczę się… – mruknął.
Nagle ocknął się i przez otwarte drzwi wychylił głowę do pierwszego pokoju, jakby lękając się, ażeby jego rozpustnych projektów nie podsłuchali koledzy.
Lecz koledzy nie zajmowali się nim. Kwieciński, zupełnie ubrany, tylko bez mankietów i munduru, leżał na łóżku, z rękoma pod głową,siłując to prawą, to lewą nogą dosięgnąć szafy, oddalonej o łokieć. Leśkiewicz zaś, ubrany w krawat i starą marynarkę (dolna część jego istoty znajdowała się jeszcze w płóciennym negliżu), siedział na amarantowym foteliku, którego przeszłość zdawała się być nader burzliwą. Leśkiewicz w prawej ręce trzymał fajkę, lewą odniechcenia opierał na dużym stole, na którym stygnął samowar, walały się okruchy bułek i dwie skórki serdelków.
– No, i co ty wyrabiasz ze swojemi nogami? – odezwał się Leśkiewicz, patrząc z politowaniem pełnem goryczy na gimnastyczne zabiegi Kwiecińskiego.
– Stawiam kabałę: iść, czy nie iść do Tekluni? – odparł Kwieciński.
– Jeżeli powiedziałeś sobie, że nie pójdziesz, to nie idź.
– W takim razie ona może przyjść…
– Masz, djable, kaftan! – odezwał się w drugim pokoju Gromadzki, na którym, pomimo skromności, czy może z powodu jego skromności, imiona żeńskie robiły silne wrażenie.
– A ty, Śledziu, dlaczego się nie ubierasz? – wtrącił Kwieciński, chmurnie spoglądając na negliż Leśkiewicza. – Pominąwszy, że może kto wejść do nas.
– Teklunia!… – zachichotał Gromadzki.
– Ale nawet nieładnie tak pokazywać się sąsiadom zprzeciwka – dokończył Kwieciński.
– Wiesz przecie, że mam robotę – odparł Leśkiewicz.– A jeżeli ubiorę się, z pewnością wylezę na miasto… Znam siebie. – Więc rób.