Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pojednani - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
9,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pojednani - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 175 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­JED­NA­NI. I

Jest w War­sza­wie mnó­stwo lu­dzi, któ­rych moż­na­by na­zwać „mi­ja­ją­cy­mi,” i spo­ro miesz­kań, któ­re za­słu­gu­ją na ty­tuł „prze­chod­nich.”

Czło­wiek „mi­ja­ją­cy” jest to je­den z tych se­tek, któ­re nas co­dzień wy­mi­ja­ją na uli­cach. Od­zna­cza się tem, że moż­na go spo­ty­kać wszę­dzie, że za­wsze jest do wszyst­kich in­nych po­dob­ny, lecz że nie­po­dob­na jest okre­ślić jego sa­me­go. W ogro­dzie mi­jasz go na każ­dej alei i przy każ­dej bra­mie; w re­stau­ra­cji mija cię mię­dzy na­kry­te­mi sto­ła­mi, albo przy bu­fe­cie; w te­atrze usu­wasz mu się w przy­sion­ku, albo on to­bie obok krze­seł.

Czło­wiek taki, męż­czy­zna lub ko­bie­ta, za­wsze wy­glą­da na lata śred­nie; ma cerę ani bar­dzo zdro­wą, ani cho­ro­wi­tą, odzież ani zbyt wy­kwint­ną, ani ubo­gą – przy­zwo­itą: wzrost nie­zbyt wy­so­ki i nie ni­ski, fi­zjo­gnom­ję ani zbyt in­te­li­gent­ną, ani idjo­tycz­ną, któ­ra je­że­li wy­ra­ża coś, to chy­ba roz­tar­gnie­nie.

Ży­cie jego jest nie­wy­raź­ne: nic o nim nie wiesz. Nie wiesz – jak się na­zy­wa, nie wiesz – co robi, nie wiesz – z cze­go się utrzy­mu­je. I nie­tyl­ko nic o nim nie wiesz, ale na­wet nic nie chcesz o nim wie­dzieć. Może zdzi­wił­byś się, gdy­by ci po­wie­dzia­no, że taki czło­wiek ro­dzi się; lecz ani­by ci przy­szło do gło­wy mar­twić się, usły­szaw­szy, że któ­ryś z nich umarł. Są oni od tego, aże­by ro­bić ruch w mie­ście, jak kro­ple wody są od tego, aże­by ro­bić ruch w rze­ce; wy­cho­dzą Bóg wie skąd, pły­ną chod­ni­ka­mi spo­koj­nie, mi­ja­ją cię obo­jęt­nie i nie­wia­do­mo gdzie zni­ka­ją.

Jak są lu­dzie „mi­ja­ją­cy” nas, tak by­wa­ją miesz­ka­nia „prze­chod­nie,” któ­re ce­chu­ją się tem, że moż­na je obej­rzeć od­ra­zu, z sie­ni albo z po­dwó­rza. Jest to za­zwy­czaj dłu­ga izba w ofi­cy­nie, ma­ją­ca trzy lub czte­ry okna, któ­rą za­po­mo­cą kil­ku tyn­ko­wa­nych prze­pie­rzeń dzie­li się na dwa albo trzy po­ko­iki, tu­dzież ku­chen­kę z przed­po­ko­jem.

Są to miesz­ka­nia su­che, wid­ne i cia­sne; ku­chen­ka bia­ła, je­den po­kój bla­do­żół­ta­wy, dru­gi bla­do-nie­bie­ska­wy, trze­ci, je­że­li jest, per­ło­wy. Pod­ło­gi myje się raz na kwar­tał, ścia­ny od­świe­ża się raz na trzy lata. W pew­nych go­dzi­nach za­glą­da tam słoń­ce, w in­nych uka­zu­je się woda w wo­do­cią­gu; na zimę za­kła­da­ją się po­dwój­ne okna. Przez pod­ło­gę sły­chać roz­mo­wy, pro­wa­dzo­ne na niż­szem pię­trze, przez su­fit kro­ki lo­ka­to­ra z wyż­sze­go pię­tra, a przez ścia­nę ze­gar, któ­ry wy­bi­ja go­dzi­nę w są­sied­niej ka­mie­ni­cy.

W ta­kich miesz­ka­niach nikt się nie ro­dzi, nikt się nie wy­cho­wu­je, nikt nie umie­ra, bo nikt nie osie­dla się tu na sta­łe. Każ­dy wpro­wa­dza się na krót­ki ter­min, pła­ci mie­sięcz­nie, po­zwa­la mno­żyć się ka­ra­lu­chom; a gdy po­ciem­nie­ją ścia­ny od pyłu, i z każ­de­go kąta na śro­dek po­ko­ju za­czy­na się wy­su­wać śmie­cie, czło­wiek bez żalu wy­pro­wa­dza się na nowy lo­kal, gdzie ścia­ny są świe­żo po­ma­lo­wa­ne i umy­ta pod­ło­ga. I znaj­du­je ta­kie same wa­run­ki bytu: ta­kie same wid­ne i cia­sne po­ko­iki, w tych sa­mych miej­scach gwoź­dzie, z tą chy­ba róż­ni­cą, że na daw­nem miesz­ka­niu słoń­ce po­ka­zy­wa­ło się o je­de­na­stej z rana, na no­wem zaś o pierw­szej po po­łu­dniu.II.

Jed­no z po­dob­nych miesz­kań, nie­da­le­ko uli­cy Mar­szał­kow­skiej, na dru­giem pię­trze, zaj­mo­wa­li przez ja­kiś czas czte­rej stu­den­ci z wyż­szych kur­sów, pa­no­wie: Kwie­ciń­ski, praw­nik, Leś­kie­wicz, przy­rod­nik, tu­dzież Gro­madz­ki i Łu­ka­szew­ski, me­dy­cy.

Pan Kwie­ciń­ski był to pięk­ny mło­dzie­niec: wy­so­ki, śnia­dy, z ciem­ne­mi oczy­ma, czar­nym wą­si­kiem i bar­dzo sta­ran­nie utrzy­ma­ne­mu wło­sa­mi. Od­zna­czał się do­sko­na­łym hu­mo­rem i nie­zwy­kłą wraż­li­wo­ścią ser­ca. Przed dwo­ma ty­go­dnia­mi wró­cił ze wsi, gdzie w cza­sie wa­ka­cyj zaj­mo­wał się gu­wer­ner­ką i pra­wie za­rę­czył się z osiem­na­sto­let­nią sio­strą swo­je­go ucznia. Obec­nie zaś wszedł w bar­dzo ści­słe sto­sun­ki z pew­ną ma­ga­zy­nier­ką, co już na­wet od­bi­ło się na jego kie­sze­ni i za­ry­so­wa­ło się na fi­zjo­gnom­ji, na­da­jąc jej od­cień po­wa­gi i znu­że­nia.

Z po­wo­du pięk­no­ści i na­zwi­ska, jesz­cze w gim­na­zjum ko­le­dzy mia­no­wa­li go „Kwiat­kiem.” Że zaś na pierw­szym kur­sie pew­na bona zro­bi­ła mu awan­tu­rę, wo­ła­jąc na po­dwó­rzu: „Ja ci tego nig­dy nie za­po­mnę!” – więc od tej pory na­zy­wa­no go „Nie­za­po­mi­naj­ką.” Kwie­ciń­ski z po­cząt­ku mar­twił się prze­zwi­skiem; gdy jed­nak licz­ba jego zmar­twień po­czę­ła zwięk­szać się z każ­dym ro­kiem, więc uspo­ko­ił się, tem bar­dziej, że prze­zwi­sko nie ro­bi­ło złe­go wra­że­nia na pan­nach.

Naj­głęb­szem jego pra­gnie­niem było do­brze skoń­czyć uni­wer­sy­tet i zo­stać sław­nym ad­wo­ka­tem. Przedew­szyst­kiem zaś – zmie­nić lek­ko­myśl­ny tryb ży­cia, ze­rwać z nie­ustan­ne­mi mi­łost­ka­mi i zo­stać wier­nym jed­nej wy­bra­nej ko­bie­cie. Za­cho­dzi­ła tyl­ko kwe­stja: któ­rej? – gdyż miał kil­ka za­przy­się­żo­nych, z któ­rych każ­da uwa­ża­ła go za swo­ją wła­sność.

Jak­by do­peł­nie­niem Kwie­ciń­skie­go był Leś­kie­wicz, przy­rod­nik, tak­że bru­net, ale ni­ski, zgar­bio­ny, dzio­ba­ty, z bro­dą, któ­ra mu za­ra­sta­ła pół twa­rzy i nada­wa­ła fi­zjo­gnom­ji po­nu­ry wy­raz.

Du­sza pana Leś­kie­wi­cza rów­nież nie zna­ła spo­ko­ju, lecz by­najm­niej nie z ser­co­wych po­wo­dów. Był on sty­pen­dy­stą, więc co pół roku mu­siał do­brze zda­wać eg­za­min, – dzię­ki cze­mu przez trzy mie­sią­ce w każ­dem pół­ro­czu mar­twił się tem, że „trze­ba się wziąć do ro­bo­ty,” a przez mie­siąc roz­pa­czał, że już za póź­no, – lecz eg­za­min zda­wał.

Tro­ska eg­za­mi­na­cyj­na nie była naj­mniej­szą z go­ry­czy jego ży­cia, – czuł się bo­wiem cięż­ko cho­rym na żo­łą­dek, ser­ce i płu­ca; wąt­pił, czy się kie­dy wy­le­czy, a nie spo­tkał do­tych­czas le­ka­rza, któ­ry­by… po­waż­nie trak­to­wał jego cho­ro­bę.

– Wi­docz­nie cho­ro­ba moja jest jesz­cze ukry­ta – my­ślał, cią­gle krę­cąc się mię­dzy me­dy­ka­mi i pro­sząc, aże­by go opu­ki­wa­li.

W tym na­wet celu zbli­żył się do Gro­madz­kie­go, któ­ry prze­szedł na pią­ty kurs i sły­nął jako tęga gło­wa. Leś­kie­wicz w ze­szłem pół­ro­czu za­miesz­kał w jed­nym po­ko­ju z Gro­madz­kim i z ca­łem za­ufa­niem opo­wie­dział mu o swych cho­ro­bach, burz­li­wie spę­dzo­nej mło­do­ści, na­resz­cie o dzie­dzicz­no­ści, któ­ra fa­tal­nie cię­ży­ła nad płu­ca­mi i żo­łąd­ka­mi wszyst­kich Leś­kie­wi­czów.

Cze­go chciał wza­mian za swo­ją nie­ogra­ni­czo­ną szcze­rość?… Pra­wie ni­cze­go. Tro­chę ser­ca i tro­chę wia­ry. Tym­cza­sem Gro­madz­ki, wy­słu­chaw­szy jego naj­głęb­szych ta­jem­nic, sam o so­bie nic, ale to nic nie opo­wie­dział mu wza­mian; tyl­ko uśmie­chał się ob­łud­nie przy opi­sy­wa­niu cho­rób, a wkoń­cu oświad­czył pu­blicz­nie, że Leś­kie­wicz jest zdrów jak koń, i jesz­cze na­zwał go „śle­dzien­ni­kiem”, co inni prze­ro­bi­li na „Śle­dzia”.

I otóż, od kil­ku mie­się­cy, z nie­go, Leś­kie­wi­cza, po­waż­ne­go i co naj­mniej za­słu­gu­ją­ce­go na współ­czu­cie, ko­le­dzy za­czę­li lak żar­to­wać, że pra­wie już z ni­kim nie roz­ma­wiał o swo­ich cho­ro­bach. W do­dat­ku zaś prze­zy­wa­li go „Śle­dziem”, co rów­nież nie było przy­jem­nem dla mło­dzień­ca, któ­ry za­wsze ser­jo pa­trzył na ży­cie.

Leś­kie­wicz nig­dy nie śpie­szył się z ma­ni­fe­sto­wa­niem swo­ich uczuć; więc choć w pierw­szej chwi­li cięż­ko ob­ra­ził się i chęt­nie starł­by Gro­madz­kie­go z po­wierzch­ni zie­mi, nie zmie­nił jed­nak sto­sun­ków. Owszem, do wa­ka­cyj miesz­kał z nim w tym sa­mym po­ko­ju i na­wet roz­ma­wiał o rze­czach obo­jęt­nych. Ale stra­cił do nie­go za­ufa­nie, na­zy­wał go „Kre­tem”, któ­ry wko­pu­je się w cu­dze ta­jem­ni­ce, aże­by je wy­śmiać, a do ko­le­gów nie­raz mó­wił:

– Jest to je­dy­ny czło­wiek, któ­ry na mnie nig­dy nie po­wi­nien ra­cho­wać. Prze­ko­na­łem się, że jest po­zba­wio­nym uczuć ego­istą, a nie zdzi­wię się, je­że­li kie­dy zro­bi ja­kie świń­stwo, nie li­cząc tego, co zro­bił ze mną.

A choć Leś­kie­wicz po wa­ka­cjach spro­wa­dził się na daw­ne miesz­ka­nie (gdyż lu­bił dwu in­nych ko­le­gów: Kwie­ciń­skie­go i Łu­ka­szew­skie­go), już nie sta­nął w po­ko­ju z Gro­madz­kim; roz­ma­wia­jąc zaś z nim, był po­sęp­ny i uszczy­pli­wy.

Na­resz­cie Gro­madz­ki był to szczu­pły blon­dy­nek z rzad­kim za­ro­stem, zdol­ny, ba­jecz­nie pra­co­wi­ty, za­mknię­ty w so­bie jak ognio­trwa­ła kasa. Nic nie wie­dzia­no o nim: ani jaką ma ro­dzi­nę, ani co za­ra­bia, ani gdzie jada. Eg­za­mi­na skła­dał świet­nie, uczył się no­ca­mi, wie­czo­ra­mi da­wał ko­re­pe­ty­cje; za wpis i miesz­ka­nie pła­cił re­gu­lar­nie; nie­kie­dy zaś ukrad­kiem ła­tał so­bie obu­wie i odzież, w czem miał wiel­ką wpra­wę.

Po­są­dza­no go o skąp­stwo albo dzi­wac­two; w rze­czy­wi­sto­ści był to bie­dak, któ­ry okrop­nie wsty­dził się swo­jej bie­dy i krył się z nią jak z wy­stęp­kiem. Naj­śmiel­szem jego ma­rze­niem było skoń­czyć me­dy­cy­nę i dojść kie­dyś do ta­kie­go sta­no­wi­ska, aby mógł co­dzień ja­dać obia­dy. A gdy­by jesz­cze nie po­trze­bo­wał sam re­pa­ro­wać mun­du­ru i za­ma­zy­wać atra­men­tem bia­łych szcze­lin na bu­tach, uwa­żał­by się za zu­peł­nie szczę­śli­we­go.

Łu­ka­szew­ski jesz­cze nie po­wró­cił z wa­ka­cyj.III.

W po­ło­wie wrze­śnia, w nie­dzie­lę, oko­ło je­de­na­stej z rana, trzej mło­dzi pa­no­wie znaj­do­wa­li się w miesz­ka­niu.

W po­ko­ju bla­do­nie­bie­skim, gdzie znaj­do­wa­ło się jed­no łóż­ko że­la­zne, dru­gie drew­nia­ne, żół­ta szaf­ka na rze­czy i kil­ka pół­ek, na­peł­nio­nych książ­ka­mi, przy sto­le, pod otwar­tem oknem, sie­dział Gro­madz­ki. Był już od stóp do głów ubra­ny, na­wet mun­dur miał za­pię­ty na wszyst­kie gu­zi­ki, co tro­chę krę­po­wa­ło go w ra­mio­nach – i pi­sał. Ra­czej prze­pi­sy­wał drob­no i ka­li­gra­ficz­nie ja­kiś rę­ko­pis, źle ze­szy­ty, nie­wy­raź­ny i w do­dat­ku moc­no po­kre­ślo­ny.

Wła­ści­wie nie­tyl­ko pi­sał, ale jesz­cze pił zim­ną her­ba­tę, po któ­rej gę­sto pły­wa­ły li­ście, pa­lił pa­pie­ro­sa i kie­dy nie­kie­dy za­gry­zał ka­wał­kiem chle­ba, któ­ry zda­wał się po­sia­dać wszyst­kie die­te­tycz­ne za­le­ty, oprócz świe­żo­ści.

Nie­kie­dy Gro­madz­ki rzu­cał pió­ro i prze­cią­gał się, jak czło­wiek, któ­re­mu do­ku­czy­ło prze­pi­sy­wa­nie. Wnet jed­nak spo­glą­dał na po­rząd­ko­wy nu­mer stro­ni­cy, od­kła­dał kil­ka kar­tek we­li­no­we­go ka­je­tu, jak­by na­ra­dza­jąc się z nie­mi, otrzą­sał się, może dla ode­gna­nia nu­dów, i pi­sał da­lej. Wo­gó­le ro­bił wra­że­nie pra­cow­ni­ka, któ­ry nie za­chwy­ca się swo­jem za­ję­ciem, lecz chce je wy­ko­nać na czas.

Nie­kie­dy pod­no­sił gło­wę i pa­trzył na ścia­nę prze­ciw­le­głej ofi­cy­ny. Wów­czas zda­wa­ło mu się, że mię­dzy okna­mi czy­ta ja­kiś bar­dzo dłu­gi spis ta­nich i go­rą­cych po­traw i za­sta­na­wia się: któ­re z nich są naj­tań­sze, naj­ob­fit­sze i naj­go­ręt­sze? A po­tem uśmie­chał się na myśl, że dzi­siaj wła­śnie, gdy skoń­czy prze­pi­sy­wać ar­kusz dwu­dzie­sty pią­ty, za­pro­wa­dzi się w na­gro­dę do Wró­bla, wy­bie­rze kil­ka ta­nich, tłu­stych i go­rą­cych po­traw, zje przy­tem mnó­stwo chle­ba dar­mo i wy­pi­je ku­fel piwa.

Wkoń­cu na­wet sfor­mu­ło­wał afo­ryzm: „Kto wczo­raj nie jadł go­rą­ce­go, a dziś za­ro­bił pół­to­ra ru­bla, ten ma pra­wo wy­dać na sie­bie pół ru­bla.” Afo­ryzm po­do­bał mu się, cho­ciaż na myśl wy­da­nia pół ru­bla prze­bie­gły go lek­kie dresz­cze.

– A jed­nak pusz­czę się… – mruk­nął.

Na­gle ock­nął się i przez otwar­te drzwi wy­chy­lił gło­wę do pierw­sze­go po­ko­ju, jak­by lę­ka­jąc się, aże­by jego roz­pust­nych pro­jek­tów nie pod­słu­cha­li ko­le­dzy.

Lecz ko­le­dzy nie zaj­mo­wa­li się nim. Kwie­ciń­ski, zu­peł­nie ubra­ny, tyl­ko bez man­kie­tów i mun­du­ru, le­żał na łóż­ku, z rę­ko­ma pod gło­wą,si­łu­jąc to pra­wą, to lewą nogą do­się­gnąć sza­fy, od­da­lo­nej o ło­kieć. Leś­kie­wicz zaś, ubra­ny w kra­wat i sta­rą ma­ry­nar­kę (dol­na część jego isto­ty znaj­do­wa­ła się jesz­cze w płó­cien­nym ne­gli­żu), sie­dział na ama­ran­to­wym fo­te­li­ku, któ­re­go prze­szłość zda­wa­ła się być na­der burz­li­wą. Leś­kie­wicz w pra­wej ręce trzy­mał faj­kę, lewą od­niech­ce­nia opie­rał na du­żym sto­le, na któ­rym sty­gnął sa­mo­war, wa­la­ły się okru­chy bu­łek i dwie skór­ki ser­del­ków.

– No, i co ty wy­ra­biasz ze swo­je­mi no­ga­mi? – ode­zwał się Leś­kie­wicz, pa­trząc z po­li­to­wa­niem peł­nem go­ry­czy na gim­na­stycz­ne za­bie­gi Kwie­ciń­skie­go.

– Sta­wiam ka­ba­łę: iść, czy nie iść do Te­klu­ni? – od­parł Kwie­ciń­ski.

– Je­że­li po­wie­dzia­łeś so­bie, że nie pój­dziesz, to nie idź.

– W ta­kim ra­zie ona może przyjść…

– Masz, dja­ble, ka­ftan! – ode­zwał się w dru­gim po­ko­ju Gro­madz­ki, na któ­rym, po­mi­mo skrom­no­ści, czy może z po­wo­du jego skrom­no­ści, imio­na żeń­skie ro­bi­ły sil­ne wra­że­nie.

– A ty, Śle­dziu, dla­cze­go się nie ubie­rasz? – wtrą­cił Kwie­ciń­ski, chmur­nie spo­glą­da­jąc na ne­gliż Leś­kie­wi­cza. – Po­mi­nąw­szy, że może kto wejść do nas.

– Te­klu­nia!… – za­chi­cho­tał Gro­madz­ki.

– Ale na­wet nie­ład­nie tak po­ka­zy­wać się są­sia­dom zprze­ciw­ka – do­koń­czył Kwie­ciń­ski.

– Wiesz prze­cie, że mam ro­bo­tę – od­parł Leś­kie­wicz.– A je­że­li ubio­rę się, z pew­no­ścią wy­le­zę na mia­sto… Znam sie­bie. – Więc rób.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: