- W empik go
Pojednani: powieść z czasów Napoleona I - ebook
Pojednani: powieść z czasów Napoleona I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 289 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fale Wisły toczyły się zwolna; słońce, które broniło się jeszcze przed smużystemi obłokami, obejmującemi zachód coraz szerzej, kąpało swobodnie złocistą swoją tarczę w nurtach rzeki; w pobliżu rosło kilka zadumanych topoli, którym jesień strąciła już niejeden liść; zżółkłe, zeschłe i zbrukane walały się u stóp drzew, szeleszcząc smętnie za najmniejszym wiatru powiewem… Dalej jeszcze za topolami widać było mały drewniany domek, gontami kryty, pobielony czysto i nizkim chróścianym płotem otoczony.
Okna były otwarte: w jednem siedziała średnich lat kobieta, z głową pochyloną nad robotą, na progu sieni widać było czternastoletniego chłopca o bladej, szczupłej twarzyczce z włosami jasnemi, przyciętemi nad czołem, w czamarze granatowej, w spodniach wsuniętych w buty. Trzymał książkę w ręku; czy uczył się, czy też czytał, trudno było zgadnąć. Naprzeciw
sieni w pozycyi, jak na koniu, siedział na płocie drugi chłopiec, o rok może starszy od tamtego, ubrany podobnie, lecz w wyrazie twarzy chłopców była wielka różnica; pierwszy zdawał się być cichy, potulny i nieśmiały; siedzący na płocie zdradzał swawolnika, z oczu jego tryskało życie i hardość, z twarzy czerstwość i wesołość. Przypatrywał się z zajęciem Wiśle, po której pływały wyładowane jabłkami galary, łodzie rybackie i berlinki. Naraz zwrócił się ku domowi.
– Władek, rzućże raz do licha książkę – rzekł niecierpliwym tonem – pobiegniemy nad Wisłę, poprosimy Autka, weźmie nas z sobą; ty będziesz sterował, a ja wiosłował.
Władek podniósł zwolna głowę.
– Nie mogę – odparł spokojnie – jeszcze nie umiem lekcyi.
Tamten ruszył ramionami.
– Oszwabiejesz z kretesem – mruknął – na co ci ta niemczyzna, powiedz mi!
Władek w miejce odpowiedzi pochylił się nad książką i uczył się dalej. Rozgniewało to starszego brata, postanowił mu przeszkodzić… począł śpiewać na cały głos:
"Mego konia lot
Jako grzmot,
I siodełko
Pieścidelko,
Oj takiego
Nie znajdziecie
Nigdzie w siole,
Och, drugiego
W całym świecie."
– Proszę cię, Kaziu, nie przeszkadzaj mi – odezwał się łagodnie Władek.
– Będę przeszkadzał, będę naumyślnie – rzekł Kazimierz.
Władek zasłonił sobie uszy rękoma, Kazimierz przerwaną pieśń począł nucić jeszcze głośniej. Sprzykrzyło się mu jednakże w końcu, gdyż młodszy brat, jakby go nie słyszał, ani spojrzał na niego, tylko półgłosem mruczał coś po niemiecku.
– Bierz cię licho! – rzekł w końcu – obejdę się bez ciebie.
I nasunąwszy czapkę z fantazyą na głowę, pośpieszył nad Wisłę.
Władek smutnym wzrokiem pogonił za nim, poczem głową wstrząsnął, westchnął i do nauki powócił. Lecz, gdy mrok wieczoru począł ogarniać ziemię i smużyste chmury pochłonęły słońce, Władek cofnął się do mieszkania. Ubogie było, z trzech pokoików się składało: z bawialni i dwóch sypialń. Bawialnia służyła jednocześnie za jadalnią, tam w otwartem oknie pani Lubieniecka, 40-toletnia kobieta, matka Władka i Kazia szyła jakiś wielki czepiec; gdy Władek wchodził do pokoju, zamykała właśnie okno, gdyż chłód ją przejął. Ciemno prawie zupełnie zrobiło się teraz w pokoju, więc zapaliła, stojącą na komódce, świecę i postawiwszy lichtarz na stole przed kanapką, wróciła do roboty.
– Powiedz Zosi, żeby wieczerzę przygotowała – rzekła do syna – nie ruszę się z krzesła, dopóki roboty nie wykończę.
Władek pośpieszył spełnić polecenie, powrócił wszakże niebawem, siadł przy matce i pochylił się do jej ręki z pocałunkiem.
– Ileż tych czepców poślesz jutro matusiu na targ? – zapytał.
– Dwadzieścia – odparła z uśmiechem.
– Toś się napracowała, moja ty biedna matuchno.
– Nie biednam, póki nie sprawiacie mi zmartwienia – odparła matka, uśmiechając się, z miłością, do chłopca.
– Wolałbym umrzeć niż zmartwienie sprawić ci mamo – rzekł z mocą Władek – gdy dorosnę, gdy nauczę się pracować na siebie, ja będę wtedy, mateczko, o wszystkich twoich potrzebach myślał.
Pani Lubieniecka westchnęła ciężko.
– Niełatwo ci będzie dobić się kawałka chleba – rzekła – czemże ty będziesz? Ziemi nie mamy, na dzierżawę pieniędzy zamało po ojcu zostało, do urzędu się nie dobijesz, o szkołach ani marzyć w naszem położeniu.
– Zostanę stolarzem – odparł Władek.
Pani Lubieniecka nic na te słowa nie odpowiedziała, zapatrzyła się smutnym wzrokiem przed siebie.
– A bo to Hillowi źle? – ciągnął dalej Władek, ośmielony milczeniem matki. – Hill zaprosił mnie wczoraj do siebie, poszedłem; wracaliśmy razem ze szkoły, ich domek stoi naprzeciw kościoła Ś-go Krzyża, obok szpitala Ś-go Rocha, więc wstąpiłem. W saloniku stoi kanapa, nad kanapą zwierciadło wisi, nie było u nas piękniej dawniej, doprawdy matusiu. Za domkiem mają ogródek pełen drzew owocowych, przy ogródku obórkę; dobrze im na świecie: nie głodno, nie chłodno, nie ciasno, a wesoło… Pan Hill pytał mnie, czem będę, gdy szkolę skończę; powiedziałem, że jeszcze nie wiem. Gdy się dowiedział, że ojca nie mam, że umarł, to rzekł do mnie.
– Naucz się stolarstwa, własny warsztat założysz, bieda ci nigdy nie dobodzie, wezmę cię darmo na naukę i na dzielnego stolarza wykieruję.
– Kogo? – odezwał się świeży, dźwięczny głosik od drzwi przyległej kuchenki i na progu pokoju stanęła smukła dziewczynka, w ciemnej sukience, z główką, gładko uczesaną, niosła ona biały obrus i kilka talerzy. Była to Zosia, siostra Władka i Kazia.
– Kogo pokierujesz na dzielnego stolarza? – powtórzyła pytanie, zbliżywszy się do stołu i z uśmiechem zwróciła się do brata.
Ja nikogo – odparł Władek – pan Hill, ojciec Hansa, ma zamiar nauczyć mnie stolarstwa.
Na białą twarzyczkę dziewczyny wybiegły rumieńce.
– Lubieniecki stolarzem! jeszcze tego nie było – rzekła tonem oburzonym – Jakżeś mu podziękował za tę grzeczność nieproszoną.
– Powiedziałem, że jeśli tylko mama oporu stawiać nie będzie, jutro zjawię się w jego warsztacie – rzekł Władzio tonem tak poważnym, iż trudno było przypuścić, że drażni się z siostrą.
Zosia postawiła talerze na stole i zwróciła się do pani Lubienieckiej.
– Czyżbyś ty pozwoliła mamo na coś podobnego? – spytała tonem mocno zaniepokojonym – toć wujowie i stryjowie wyparliby się nas chyba.
– Tego nie przypuszczam – odparła matka – a jeśli będą przeciwni, może znajdą dla chłopca inne zajęcie.
Jakie? – spytał Władzio – jeśli mi zaproponują, bym został u kogo z krewnych praktykantem, nie zgodzę się na to, bo powiedzcie same, jaka przyszłość mnie czeka wówczas, oficyalista zostanę bez wykształcenia i możności postępu, z lichą pensyjką. Ja chcę tak stanąć, bym was obie mógł wziąć do siebie; byście obie pracować tak ciężką, jak teraz, nie potrzebowały; toć od rana do wieczora siedzieć nad igłą niepodobieństwo.
W Zosi oczach zaświeciły łzy, otarła je szybko i poczęła nakrywać stół.
Pani Lubieniecka objęła Władka i ucałowała go czule.
– Dobry z ciebie chłopiec – rzekła – nie powiadam, iż zabronię ci uczyć się rzemiosła, bo prawdę mówiąc żadna praca nie hańbi człowieka, wszak uczy nas tego nowy testament żywym przykładem z życia Chrystusa Pana. Zanim jednakże coś postanowimy, chcę pierwej pomówić o tym projekcie z wujem Gostomskim.
Zosia podniosła na matkę spojrzenie ożywione.
– Pewna jestem, iż wuj nie pozwoli na taki despekt rodziny – odparła.
To rzekłszy, oddaliła się do kuchni po wieczerzę, niebawem wróciła z garnuszkiem pełnym gorącego mleka, kaszą zasypanego, nalała na trzy talerze, na czwarty się obejrzała.
– Nie wiesz, gdzie jest Kazio? – zwróciła się z pytaniem do Władka.
Namawiał mnie, żebym z nim popłynął – odparł Władek.
– Czyś mówił mu o twoich zamiarach? – spytała pani Lubieniecka.
– My tak różnimy się w zdaniach, iż wolałem nie mówić – odparł Władek – on mi przytem zabronić nie może.
– Jest starszym twoim bratom – rzekła Zosia. Matka uśmiechnęła się.
– O rok tylko – dodała.
Dziewczynka nic nie odpowiedziała, zabrała się do wieczerzy.
– Wuj przyjdzie, to mu wyperswaduje – rzekła sobie w duszy.
I nie odezwał się nikt więcej, spożywali dalej wieczerzę w milczeniu, myśl ich jednem była zajęta, a czuli, że ten właśnie przedmiot poruszony powaśnić ich może, woleli przeto milczeć.
Wtem w sieni rozległy się kroki; pewni byli, że Kazio powraca, Zosia wstała, by przynieść z kuchni gorące mleko; drzwi się rozwarły, zamiast Kazia ukazał się brat pani Lubienieckiej, pan Grostomski, właściciel Gostynia i wioski pod Warszawą, za Wolą położonej, pospieszyli wszyscy naprzeciw miłego gościa… Był to mężczyzna krzepki, rosły, o twarzy okrągłej i rumianej, ozdobionej wspaniałym wąsem, oczach błękitnych, pełnych wyrazu dobroci i uśmiechu szczerego. Ubrany był w kontusz granatowy, w żółty żupan, w ręku trzymał rogatywkę, buty miał czarne z cholewami.
Poprawiwszy wyloty kontusza, otarł wilgotne wąsy, potem siostrę i dzieci ucałował z kolei.
– A Kazio gdzie? – zapytał.
– Wróci niebawem zapewne, pobiegł nad Wisłę – odparła pospiesznie Zosia, która lękała się, by matka lub brat coś niekorzystnego o jej ulubieńcu nie powiedzieli.
Pan Gostomski siadł przy stole.
– Cóż u was słychać? – zapytał.
– To co zawsze – odparła z westchnieniem pani Lubieniecka.
A Władek dodał.
– Mama i Zosia pracują od świtu do nocy.
– Jak dorośniesz, nie pozwolisz na to – rzekł pan Gostomski.
– Pewno, ze nie – odparł Władek – jak tylko skończę szkołę, wezmę się natychmiast do pracy na chleb, zostanę rzemieślnikiem.
Pan Gostomski pogładził wąsa.
– Każda praca uszlachetnia człowieka, grzech poniża go tylko – odezwał się poważnie – czem jednakże z czasem będziesz, o tem pogadamy kiedy indziej, gdy swobodniejszy będę. Dziś mam mnóstwo poleceń do spełnienia; wpadłem do was tylko na chwilę, ażeby podzielić się nowiną, która całą Europę zajęła.
– Jaką? – wykrzyknęli jednocześnie matka i dzieci.
Słyszeliście już zapewne o dzielnym jenerale francuskim Bonapartem? – zapytał pan Gostomski. I nie czekając odpowiedzi mówił dalej.
– Cuda opowiadają o jego męstwie i rozumie. Po zamieszkach rewolucyjnych, stojącą nad przepaścią Francyę dźwignął, a teraz zamierza toczyć wojnę z godzącemi na nią sąsiadami. Już wojska jego do Włoch wkroczyły, by walczyć z Austryą, zbiega do niego zewsząd młodzież, coraz nowe hufce się tworzą.
Pan Gostomski opowiadał z zapałem, Zosia i Władek z zajęciem go słuchali; ani się spostrzegli, jak godzina upłynęła; gdy zegar począł dzwonić siódmą, pan Gostomski porwał się z krzesła.
– A tom się zasiedział! – wykrzyknął i począł się żegnać.
– Poradź mi Franiu, co robić z chłopcami – odezwała się do niego pani Lubieniecka. – Władek chodzi do szkoły i uczy się pilnie, lecz Kazia, ani namówić do książki, powiada, że nie lubi języka niemieckiego.
– Źle robi – odparł pan Gostomski – w tym czy w owym języku nauka zdobyta oświeci zawsze umysł i ułatwi drogę życia. Ucz się chłopcze – rzekł, zwróciwszy się do siostrzeńca – ucz się, żebyś mógł z czasem być pożytecznym dla ludzi. Dziś nie mogę dłużej rozmawiać z tobą o synach – rzekł do pani Lubienieckiej, radę ci daję tylko: nakłoń Kazia, aby do szkoły uczęszczał, sprawy wołają mnie, gdy te załatwię, przyjadę tutaj na dłużej.
To mówiąc wstał, ucałował siostrę w oba policzki.
– Może nie tak rychło się zobaczymy – dodał – westchnijcie codzień za mną, gdy inni działać będą, nie będę z pewnością bezczynnym.
I pozostali znowu sami, ale teraz nie milczeli; mieli tak zajmujący przedmiot do rozmowy… Dzieci roiły, matka słuchała z uśmiechem, czasem słowa dorzucała; czas leciał. Stary kurant, w kącie pokoju stojący, dwa razy już ogłosił minioną godzinę, oni nie słyszeli tego. Pierwsza pani Lubieniecka spostrzegła, iż dziewiąta się zbliża, a starszego syna niema jeszcze.
– Co to znaczy, że Kazia jeszcze niema w domu – odezwała się tonem zaniepokojonym.
– Słyszę go – odparła Zosia.
W istocie w tej chwili właśnie ktoś zamknął z łoskotem drzwi do sieni, które dopiero na noc na rygiel zasuwano, lecz Kazio nie wbiegł do pokoju, tylko nieśmiałe pukanie dało się słyszeć przy bliższych drzwiach.
– Proszę wejść – odparła pani Lubieniecka.
Na progu pokoju stanął nizki, otyły człowiek w kurtce z grubego sukna szarego, z czapką w ręku, skłonił się wszystkim grzecznie.
– Dobry wieczór państwu – rzekł akcentem cudzoziemskim.
Władek pierwszy zerwał się z krzesła.
– Pan Hill – rzekł wesoło – prosimy, bardzo prosimy, może pan siądzie z nami do wieczerzy.
I poprowadził gościa do matki, pani Lubienicka skinęła mu uprzejmie głową, Zosia wyniośle, lecz Hill zdawał się tego nie widzieć; siadł z dobrą miną na przysuniętym mu przez Władka krześle i oparł tłuste dłonie na kolanach.
– Nie przeszkadzam, prosze jeść – rzekł z uśmiechem – u nas kolacya o siódmej, ja już jadł, ja nie głodny, państwo będą jeść, a ja mówić.
– Zgoda – odparła pani Lubienicka i poczęli jeść wieczerzę, a Hill mówił dalej:
– O tym chłopcu przyszedłem pogadać – rzekł, Władka wzrokiem pokazawszy. – Otóż ten chłopak pracowity, a sierota, wart jest, aby mu dobrze było na świecie. Mój Hans mówił mi, jak on tylko o tem z nim gada, żeby prędzej matce mógł być pomocą; chce on pomagać matce, ja mu dopomogę. W szkole uczy się on codzień cztery godziny, niech przychodzi na dwie do mego warsztatu, jak nauczy się żwawo heblem obracać, pensyę mu naznaczę.
– Będę się pilnie uczył – rzekł Władek głosem wzruszonym.
– Dobry chłopak, dobry – powtórzył Hill – taki syn to pociecha matce na wszystkie smutki.
– Pewnie – odezwała się pani Lubieniecka. Prócz Zosi wszyscy zdawali się być zadowoleni;
dziewczynka posępnie spoglądała na Hilla i nadsłuchiwała niespokojnie i czy Kazio nie wraca.
– Ten by mamie wyperswadował propozycyę Hilla – mówiła sobie w duszy.
Lecz Kazio nie zjawiał się, a tymczasem pani Lubieniecka, ciężko wzdychając, ułożyła się z Hillem, że Władek będzie u niego codziennie pracował od 4-ej do 6-ej po południu i podziękowała mu nawet, za to, iż chłopcem się zajął i przyszłość chce mu ułatwić,
– Piękna przyszłość dla Lubienieckiego! – pomyślała sobie Zosia.
Po odejściu poczciwego stolarza, pani Lubieniecka znowu przypomniała sobie Kazia, a niespokojna teraz już na seryo wysłała Władka nad Wisłę na zwiady. Chłopiec powrócił niebawem z wieściami. Kazio wsiadł na galar Antka Gozduli, ze wsi Ciświcy, która do krewnego Lubienieckich należała. Władek nie wątpił, że popłynął, aż do Ciświcy, boć przecież Antek nie marnowałby czasu, aby go wozić po Wiśle.
– Jutro, gdy z jabłkami jechać będzie do Warszawy, przywiezie go z sobą – mówił – sam słyszałem, jak raz namawiał Kazia, żeby z nim pojechał do stryja.
Udali się wszyscy na spoczynek; Władek i Zosia usnęli niebawem spokojni zupełnie o brata, pani Lubieniecka całą noc myślała nad przyszłością obu synów; lekkomyślność starszego budziła w jej sercu poważne niepokoje.
Łza cicha stoczyła się przy tych myślach na bla – de jej policzki, niestety była to nie pierwsza łza, wiele już bardzo wiele łez matki ciężyło na sumieniu Kazia, ale on o tem nie wiedział, matka kryła się przed dziećmi ze swemi troskami…
Nie zmrużywszy ani na chwilę oczu wstała nazajutrz o piątej rano, by wykończyć czepce i wysłać na targ. O siódmej podążyła z koszyczkiem wyładowanym do pani Magdaleny, która miała w pobliżu Ś-go Krzyża kramik i podjęła się za niewielkiem wynagrodzeniem sprzedawać jej robotę. Wróciwszy nie zastała już Władka, poszedł do szkoły; Zosia krzątała się w kuchni koło obiadu, z powodu oszczędności pani Lubieniecka sługi nie trzymała, dziewczynka, w czem mogła, pomagała matce, by ulżyć jej w pracy; z tym dwojgiem nie miała zmartwienia nigdy.
Po południu Władek wpadł do domu na obiad, jak po ogień, zjadł pośpiesznie, co mu siostra podała, poczem zabrał się do przygotowania lekcyj na dzień następny, o czwartej poleciał wesół do warsztatu, o szóstej powrócił, ale z innną miną zupełnie; wszedł cichy, siadł w kącie pokoju, do nikogo nie zagadał.
– Tobie coś jest? – spytała pani Lubieniecka, patrząc mu badawczo w oczy – może dowiedziałeś się co złego o Kaziu.
Władek pochylił się do jej ręki z pocałunkiem.
– O Kazia bądź spokojna mamo, pewny jestem, że jest w Ciświcy, co do mnie, głupstwo, niema co mówić nawet o tem, ale gotowaś przypuszczać, iż o Kazia się smucę, więc ci powiem – odparł. – U Hilla robotnicy dokuczali mi trochę.
– Dobrze ci tak, czemuś przyjął łaskę Hilla – wtrąciła się do rozmowy Zosia.
Władek się zaczerwienił.
– Nie żałuję, żem przyjął – rzekł. – Będę znosił przykrości wytrwale, wygryźć się nie dam… Nie wystraszą mnie językiem, będę milczał i trzymał się zdaleka od wszystkich, lecz nauczę się od nich pracowitości, porządku i oszczędności. Ażem zdumiał, patrząc jak pracują, ani oczu oderwą, ani z ust pary nie puszczą, przez cały czas w warsztacie, a każdy w grubej koszuli, w kaftanie z sukna ordynarnego; zamożniejsi zmieniają suknie, gdy wychodzą na ulicę, ale przy robocie wszyscy jednakowo ubrani i ja jutro starą czamarę przywdzieję, gdy pójdę do warsztatu.
Zosia podniosła się z krzesła i poczęła żywym krokiem chodzić po pokoju.
– Ty ambicyi nic w sobie nie masz – odezwała się po chwili.
Władek się zaczerwienił, w oczach jego błysnął gniew, lecz pohamował się.
– Jak ty rozumiesz ambicyę? – zapytał.
– Żeby godności rodu niestosownem zajęciem nie poniżać i nie pozwolić jeszcze szydzić z siebie – odparła podrażniona dziewczynka.
Władek zwrócił się do pani Lubienieckiej.
– Czy to i twoje zdanie mamo? – zapytał.
Matka oparła rękę na jego ramieniu.
– Pracować trzeba, jak można, byle uczciwie; Hill nie jest naszym nieprzyjacielem – rzekła – od lat dwudziestu mieszka już w stolicy, z żył się z nami, życzliwym jest, wyświadczył ci przysługę, lecz ty, mam nadzieję dłużnym mu nie zostaniesz.
– Z pewnością, że nie – odparł Władek – gdy się rzemiosła nauczę odwdzięczę się mu, tak, czy owak; nie wątpię, iż znajdę sposobność… Co do drugiego zarzutu, wierzaj mi Zosiu, iż nie przez brak odwagi nie nawymyślałem tym niegodziwcom. Ja mam taką naturę, że nim co uczynię, pomyślę zawsze pierwej; otóż rozsądek mi powiedział, iż najlepiej upokorzę moich nieprzyjaciół, gdy im nie pokażę, że szyderstwa ich obeszły mnie i gdy nie dam się wyrzucić z warsztatu, ale postaram się z czasem pierwsze miejsce wśród nich zająć.
Zosia nic nie odpowiedziała tym razem, siadła do szycia i pogrążyła się w myślach, pani Lubieniecka zaś rzekła:
– Nie ten odważny kto hałasu dużo robi, lecz kto zwycięża szlachetnie, a najodważniejszy ten, kto siebie samego zwyciężyć potrafi.ROZDZIAŁ II. POLOWANIE.
Pan Stefan Lubieniecki z Ciświcy syn brata stryjecznego ojca Kazia, należał do zamożniejszych obywateli w kraju, więc lubo wielu narzekało na ciężkie czasy, lubo niejeden zmuszony był z tego powodu wyprzedać się nawet, on żył zawsze dostatnio, nie dbając o Landratów i Stadtratów i umiejąc trafić do Justiz komisyi. Ciświca leżała niezbyt daleko od Warszawy; więc gości nie brakło, w niej nigdy, przyjaciele z miasta i ze wsi ściągali chętnie to na łowy, to na przyjęcia do gościnnego jej właściciela.
Stefan Lubieniecki liczył dopiero lat 23; lekkomyślny z natury, obojętny był na sprawy ogólne i mimo ciężkiego położenia wszystkich, żył wesoło, opiekę nad Ciświcą zdawszy na stryja swego pana Adama starego kawalera, który posiadał obok Ciświcy gniazdo rodu, piękną włość Lubieniec. Pan Adam… zawołany gospodarz, pół życia w Ciświcy, pół w Lubieńcu spędzał a Stefan bawił się i próżnował.
Było to 18 września; w murowanym Ciświckim dworze nikt już nie spał, lubo stojący zegar gdański dopiero siódmą godzinę wygrał. Na wielkim dziedzińcu żwirem wysypanym, skowyczały psy, rżały konie, trzymane za uzdy przez chłopców stajennych, służba się uwijała, a z okien pałacu głuchy gwar dochodził… Naraz na przestronnym ganku, obrośniętym dzikiem winem, którego liście już czerwienić się zaczęły, zaroiło się nagle; z sieni pałacu wysypał się tłum myśliwych. Jedni przybrani byli w płaszcze szerokie, a z pod płaszczy wyzierały fraki i opięte spodnie, pończochy i trzewiki, ci mieli też peruki z harcapami na głowach i czarne dziwacznej formy kapelusze, inni dawnym strojem przybrani, ale mniej ci liczni, przeważnie starsi wiekiem.
Dosiadłszy koni, wśród żartów i śmiechów, mieszając francuskie wyrazy do polskich, panowie puścili się ku okolicznym lasom, za nimi służba dźwigając flinty, topory, oszczepy i wiodąc charty i ogary na smyczy; kilku prowadziło konie luzem.
– Od przybytku głowa nie zaboli – mawiał zwykle pan Adam i brał zawsze, gdy jechał gdziekolwiek parę luźnych koni, bo nuż komu rumak okuleje na drodze?
Żeby dotrzeć do lasu, trzeba było jechać kawałek drogi, piaszczystym brzegiem Wisły; nikt wszakże nie narzekał, bo piękny widok, jaki roztaczał się przed oczyma drużyny myśliwców, uprzyjemniał im jazdę.