- W empik go
Pojedynek amerykański - ebook
Pojedynek amerykański - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 214 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wołodiego Skibę.
we Lwowie.
Nakładem F. H. Richtera.
1874.
Niech co chce będzie, ale zawsze daleko to zaszczytniej dla kobiety, stać się bohaterką romansu przed ślubem, niż po ślubie. Słuszność tej pobieżnej uwadze, która mi się niechcący na początek nasunęła pod pióro, chętnie zapewne przyzna każdy, bardziej oczytany w powieściach. Z drugiej strony za to, romans zaczynający się po ślubie zwykł budzić więcej interesu. Jest tam jakiś smak zakazanego owocu, do którego ludzkość cała czuje pociąg wrodzony, odziedziczony, jak się zdaje, jeszcze po pierwszych swych rodzicach. Czytelnik powieści wprawdzie sam tego owocu nie kosztuje, dowiaduje się tylko, że inni go kosztowali, że im smakował, że na nich ściągnął następnie skutki okropne, podobne do tych, jakie wywołało onego czasu w raju pierwsze jego spożycie; czasem w powieści nie ma nawet i tego, jest tylko historya o tem, że któś miał jakiś zakazany pociąg, jakiś niedozwolony apetyt, że z tą chętką walczył i że ją w sobie pokonał, ale opowiadanie tej historyi staje się mimo to bardziej zajmującem, więcej poszukiwanem od wszelkich dziejów pragnień i zachceń dozwolonych, uprawnionych, legalnych, od wszelkiego przedślubnego romansu, odbywającego się na drodze, u kresu której stoi ołtarz.
Powieść jest taką, jakiem jest życie, i gdyby w życiu wszystko działo się przed dojściem do ołtarza, zapewne nigdy powieściopisarzom nie przyszłoby na myśl, i po za ołtarz wzrok badawczy zapuszczać. Niestety! doświadczenie uczy, że z biegiem czasu, jakby w miarę robionego przez ludzkość postępu, coraz mniej przedstawia interesu to, co się dzieje z tej strony ołtarza, a coraz częściej zaglądać potrzeba na tamtą, stronę. Powieści przez to stają się ciekawsze, ale czy to jest dobrem znakiem, o tem wątpię.
Zapraszam dziś z sobą czytelników na tamtą stronę tego Rubikonu. Powieść moja zaczyna się dobrze już po ślubie pana Witolda Rolickiego z panną Wandą Szaniecką.
Przedślubne ich dzieje były takie proste i zwyczajne, że nie dałaby się z nich zlepić nawet trójćwiartkowa powiastka. Wanda należała do pięknych i posażnych panien w jednem z wielkich miast; Witold ukończywszy uniwersytet i otworzywszy biuro adwokackie, zaliczony został niedługo przez opinią publiczną do najprzystojniejszych i najwziętszych pomiędzy młodszem pokoleniem jurystów, którzy obrali sobie za zawód adwokaturę, to jest wmawianie w niemającą zwyczaju używać własnych oczu Temidę, że czarne jest zielonem, a zielone białem.
Wanda miała nie mały orszak wielbicieli, w liczbie których znajdował się i nasz adwokat, a znowu wielu rówieśniczkom Wandy i jej samej mocniej zaczynało bić serce, gdy na którą z nich padł wzrok naszego adwokata. Gdy na oboje przyszła chwila poważniejszego zastanowienia się nad przyszłością, co się u panien trafia około ośmnastego roku życia, a u kawalerów o jakiś dziesiątek lat poźniej, Wanda uznała, że ze wszystkich hołdów, jakie jej oddają, najmilsze jej są hołdy pana Witolda; a Witold przyszedł do przekonania, że jakkolwiek przyjemnie mu jest, że się wiele twarzyczek na jego widok rumieni, nigdy jednak przyjemność ta nie jest żywszą, jak wówczas, kiedy taki rumieniec na twarzy panny Wandy spostrzeże. Oczywiście nie mógł przenieść na sobie, żeby jej tego nie powiedział, stylem jak najmniej jurystycznym, na jaki zdobyć się potrafił a ona dając mu jeszcze jednę próbkę tego tak ulubionego mu rumieńca, odpowie działa… to jest, nie nie odpowiedziała na razie, ale spójrzała tak przychylnie, że odpowiedź doprawdy byłaby zbyteczną,.
W parę dui potem nastąpiły formalne oświadczyny rodzicom, w parę tygodni potem formalne zaręczyny, a w parę jeszcze miesięcy poźniej, po odbyciu formalności wezwania z ambony tych, którzy wiedzą o jakich przeszkodach, ażeby dali znać do parafii, okazało się, że nikt o żadnych przeszkodach nie wiedział, i odbył się ślub najformalniejszy.
Ci, którzy wspólnie z Witoldem składali hołdy swoje pannie Wandzie, byli w dniu tego ślubu w bardzo kwaśnym humorze, a te, które wspólnie z Wandą rumieniły się na widok pana Witolda, były czegoś zirytowane, co nie przeszkodziło pierwszym stanąć za drużbów panu młodemu, a drugim za druchny pannie młodej, i życzyć im w zawartym związku tyle szczęścia, że gdyby losy tem szczęściem piętnaście par małżonków obdzieliły, zapewneby go każdej aż do złotego wesela wystarczło.
Po ślubie zaczęła się epoka miodowa, która trwała dłużej niż zazwyczaj trwać zwykła. Państwo młodzi poddawali wprawdzie podczas tej epoki obowiązkowe wizyty i poprzyjmowali je nawzajem, ale nie otworzyli duniu, stosunki swoje ograniczyli do szczupłej i koniecznej prawie miary, przyjmowali kilku żonatych, starszych kolegów Witolda, komunikowali się z krewnymi, zresztą Żyli w zaciszu, a czasem po kilka dni z rzędu nikt nic zamącił ich błogiego spokoju, w którym zupełnie wystarczali sobie.
Dopiero na początku drugiego roku takiego pożycia ukazała się na horyzoncie ich małżeństwa osóbka, bez której nie byłoby tej mojej powiastki.
II.
Powiedziałem „osóbka”, i nie cofam wyrażenia. Trudnoby gdzie wynaleźć roskoszniejszą miniaturkę sędziny, nad drugą żonę pana sędziego Anzelma Korowskiego, który w rok właśnie po ożenieniu się Witolda przeniesionym został do miasta, będącego widownią mojej powiastki, i jako dosyć bliski kuzyn mojego bohatera zawiązał z nim i jego żoną stosunki. Sędzina Korowska była miluchuym liliputkiem, którego drobne kształty jeden więcej i wcale niepoślodni wdzięk stanowiły, tak dalece, że sama tego nie mogła nie spostrzedz, i że nie miała wcale urazy do losów, iż jej poskąpiły wyższego wzrostu. Inne panie, znajdujące się w tem położeniu, nie umieją się z niem pogodzić, wchodzą w tajny układ z fabrykantami obuwia, i sztukują się jak mogą za pomocą korków i innych tego rodzaju przystawek, które w ostatecznym rezultacie co dodadzą do wzrostu, to ujmą harmonii całej postaci. Drobniuchna sędzineczka nie cierpiała niewoli, na jaką się skazywały jej rówieśniczki wzrostowe; dumna była swoją małością, z którą się one jak z kalectwem kryły, i zyskiwała natem to, że była naturalną, gdy tamte były podrabiane.
Ta naturalność leżała zresztą w jej charakterze. Ani kryć się z niczem ani udawać nie potrafiła wcale. Żywa jak iskra, wesoła do trzpiotowstwa, lekkomyślna do niedorzeczności niekiedy, rozpieszczona najprzód przez rodziców i rodzeństwo, które się uia aż do zamążpójśoia jak laleczką bawiło, poźniej przez męża, który każde jej zachcenie spełniał i każdemu skinieniu był powolny.
nie mogła się naturalnie w młodszych latach wykształcić gruntowniej, ani poźniej kiedykolwiek pomyśleć nad sobą i zastanowić się nad zadaniem życia. Była płytką i powierzchowną, wszystko to jednak wynagradzała albo pokrywała jej naturalność, szczerość, pustota, za wszystko płaciły jej nieocenione minki, dziecięce prawie żarty i pieszczoty.
Dla Wandy była ona towarzyszką dobraną wybornie, właśnie z powodu kontrastu, jaki stanowiły ich charaktery. Pani Witoldowa należała do tych piękności, których wdzięk najlepiej się wydaje przy poważnym wyrazie twarzy, i którym wrodzone usposobienie prawie zawsze pozwala być pięknemi. Rysy jej klasyczne, najodpowiedniejsze były do tego wyrazu seryo, jaki przybierała najczęściej, a którego suchość i sztywność lekki, przelotny, mam nawet prawo powiedzieć, poważny uśmiech od czasu do czasu łagodził. Ten wyraz nie był sztuczny, lecz wypływał z naturalnej skłonności do poważniejszego mślenia. Wanda kształciła się z ochotą, lubiła czytać, chętnie nawet szukała poważniejszej lektury, nie lękała się poważniejszej rozmowy, zastanowienia się i zgłębienia przedmiotu, który się jej myśli nasunął. Sędzina, gdy się z nią poznała, wydala jej się naprzód czemś niepojętem, poźniej, gdy rozwiązała jej zagadkę, gdy ją zrozumiała i pojęła, polubiła ją jakó urozmaicenie swoich chwil i zabawkę.
– Chce mi się śmiać z niej czasem – mówiła nieraz do męża – niekiedy prawie jej zazdroszczę… radabym ją przerobić, a widzę, ża ją dlatego tylko lubię, że jest taką, jaką jest… Dziwię się mężczyznom, którzy się w niej kochają, a przypuszczam, że gdybym była mężczyzną, tobym się w niej zakochała.
W istocie wszyscy mężczyźni, którzy się kochać jeszcze mogli, kochali się w sędzinie na zabój, i drobna zamężna istotka niejednej dorodniejszej i okazalszej od siebie rywalce stałego odebrała wielbiciela. Sędzina Anzelmowa była w swem młodem życiu przedmiotem tylu westchnień, że połączona ich siła mogłaby zdmuchnąć z oblicza ziemi jej miniaturową figurkę.
Ten orszak wydawał jej się tak naturalnym i koniecznym, że z całą swobodą o swoich tryumfach rozmawiała, częstokroć przy mężu i wobec tych, którzy najczulej do niej wzdychali. Ta swoboda, nieraz w najkłopotliwszem położeniu stawiająca należących do orszaku, była dla nich wskazówką najlepszą, że en pure pertę ekspensują swoje uczucia, że w najszczęśliwszym razie dostarczają tylko karmi dla nieprzebranej wesołości swojej wybranki. Tym jedynym podobno sposobem pani Anzelmowa wzdychające zastępy utrzymywała w przyzwoitem od siebie oddaleniu.
I nie wystarczało jej to, że sama miała wielbicieli, którzy jej mówili lub bardzo wyraźnie dawali do zrozumnienia, że się kochają; zdawało jej się, że każda młoda mężatka takim rojem holdowników otoczoną być powinna. Wyjątek pod tym względem dopuszczała tylko dla brzydkich.
– Moja droga – rzekła do Wandy za trzecią czy czwartą wizytą – masz ślicznie umeblowane mieszkanie, aż ci zazdroszczę… cóż, kiedy do garnituru mebli niektórych sprzętów brakuje…
– Jakto? – spytała pani Witoldowa, zdziwiona nieco – czegóż brak tak rażący dostrzegłaś?….
– Wielbicieli, mój aniele, kochanków, wzdychaczy, ubóstwiaczy… Ja nie pojmuję, jak ty żyć możesz… kilka razy już tu byłam i nic podobnego nie spostrzegłam… ani jednego!… ależ to przynajmniej trzech zamało…
– Mam męża – uśmiechnęła się Wanda – i to dopiero od roku…
– Masz męża i to już od roku, jak sama powiadasz… Otoż widzisz, przedewszystkiein_
mąż się nie liczy, a powtóre mnie się pierwszy adorator oświadczył w godzinę po ślubie, więc widzisz, że się o wiek cały spóźniłaś…
– Mąż mi wystarcza.
– Na męża, bardzo pojmuję, zupełnie jak mnie mój poczciwy Anzelmisko, choć dwa razy przeszło starszy odemnie, ale na wzdychacza, ubóstwiacza, wielbiciela, nigdy… Najprzód mąż nie jest wcale do tego, powtóre kobieta nie jest piórkiem, choćby była taka mała jak ja, i może wytrzymać westchnieii daleko więcej, niż jedna pierś wyprodukuje. Nie! tak dłużej zostać nie może; zastanów się tylko, jak to miło być owzdychiwaną ze wszystkich stron.. Qa remplace l'eventail, c'est si commode!…. I wierzaj mi, najlepiej zacząć odrazu przynajmniej od dwóch… Ja raz na wsi miałam tylko jednego… wystaw sobie, była to wieś, gdzie dwóch na żaden sposób znaleźć nie było można… takie już położenie jeograficzne.. Otoż miałam jednego, i znudził mnie okro pnie.. Jak jest dwóch, to choćby byli najnudniejsi, zabawnie patrzeć, jak się mierzą wzrokiem kugucim. A! wiesz, Wandziu jedyna, przychodzi mi doskonała myśl.
– Ciekawam…
– Tylko wyspowiadaj mi się najprzód, ale szczerze, ze skruchą, z mocnem przedsięwzięciem powiedzenia mi prawdy, i z doskonałym żalem… uważasz z doskonałym… Ksiądz Prosper mówił na kazaniu, że niedoskonały nie jest taki doskonały, jak doskonały… więc z… do.skonałym żalem, żeś mi się dotąd nie zwierzyła, wyspowiadaj mi się.
– Z czego?
– Czy ty naprawdę nie masz ani jednego, czy też się z nim tylko kryjesz przedemną?….
– Ależ, Julciu – przerwała pani Witoldowa.
Sędzinka, której na imię było Julia, o czem we właściwem miejscu nie nadmieniłem, nie miała zwyczaju pozwalać sobie przerywać.
– Poczekaj, nie mów nic, jeszcze nie skończyłam… quand j'aurai fi ni mon exhorte i zapukam w konfesyonał, możesz zacząć się oskarżać, jeżeliś się iloljrze obracliowała z sumieniem. Chciałam dodać komentarz do tego, com powiedziała. Z dwóch przyczyn mogłaś się kryć, albo dlatego, że się wstydzisz… w takim razie to bardzo źle, jesteś liipokrytka, gniewam się na ciebie… a kiedy go chcesz ukryć przedemną, toś gotowa kryć i przed mężem… Albo też kryjesz się, bo się boisz, żebym ci go nie zbałamuciła, a to jeszcze gorzej… Musiałby mieć w oczach szkiełka od mikroskopu zamiast źrenic, żeby mnie mogł dojrzeć przy tobie…
– Zabawna jesteś…
– Nie idzie o to, jaka ja jestem… nie ja się spowiadam, tylko ty… No cóż?…, masz jakiego, czy nie masz?….
– Ależ doprawdy nie mam i nie chcę mieć…
– I nie chcesz mieć… a wiesz, że to nieocenione!…, nie chcesz mieć… bawi mnie ten twój upór, Wandeczko… zupełnie tak, jakbyś powiedziała, że nie chcesz, żeby jutro był piątek… Ty musisz mieć jednego, a jak się jeden znajdzie, to już o drugiego nietrudno… nie uwierzysz, jakie to zabawne… Poczekaj… żebyś długo się nie wahała… wykonam myśl, co mi przyszła… mam ich teraz trzech… ce n'est pas trop, mais que faire, jagódkąbym się z tobą podzieliła; pan Kornel najlepiej mi się podoba, jc fen fais cadeau, będziesz go miała od pojutrza…
– Więc ty ich rozdarowujesz jak cacka?….
– A czemże oni więcej są, jak cackami?…. Są podobno kobiety, które ich biorą na seryo… ja nie moge… czasem chcę, ale doprawdy nie umiem… Próbuję przybrać poważną minę… słucham… on mówi… głowa mu pała, oczy mgłą zachodzą, głos drży, ręka majestatyczne robi gesta… zapał, boleść.
uniesicaie, zazdrość, skarga na los, nadzieja, prośba, rozpacz, zwątpienie, wszystko po kolei, jak klawisze fortepianu w pasażu, odzywa się w jego przemowie… staram się okazać, że mnie to przejmuje, wzrusza, przenika, penetruje, ale z trudnością tłumię śmiech… Nareszcie on klęka…
– A ty?…
– A ja robię nad sobą heroiczne wysilenie i jeszcze pozostaję poważną… Powiadam do niego: „Panie… panie…” Nio pamiętasz, jakie mu dałam imię?….
– Nie dałaś mu żadnego…