- W empik go
Pokochaj Mnie - ebook
Pokochaj Mnie - ebook
Bohaterowie tej książki to ludzie w różnym wieku i różnych zawodów, w których osiągają mniejsze lub większe sukcesy. Mają przyjaciół, nie cierpią na niedostatek, ich życie jest ułożone, a jednak… czegoś im brak.
Czy odwieczne marzenie o bliskości z drugim człowiekiem, o miłości, ma szansę się spełnić w ich przypadku? Nie będzie łatwo, bo nawet najbardziej płomienne porywy serca natrafiają na różne przeszkody. Ale jeśli do akcji włączy się życzliwy przypadek…
To jest książka o miłości. A właściwie o miłościach, różnych.
Ale także o przyjaźni, koleżeństwie, życzliwości.
O życiu i o ludziach. Takich jak my.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-71-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodziła. Kolejne skurcze przychodziły bez ostrzeżenia, spinając bólem całe ciało. Przerwy między nimi skracały się w zawrotnym tempie odwrotnie do bólu, który narastał. Z trudnością łapała oddech.
Nie chciała tego dziecka.
Gdyby w porę zorientowała się, że nic nieznacząca przygoda na obozie studenckim nie pozostała bez skutków, w ogóle by go nie było. Ale splot pechowych okoliczności spowodował, że dowiedziała się o ciąży zbyt późno, żeby zmienić bieg zdarzeń.
Zebrała siły. Nie mogła się doczekać, kiedy płód opuści jej ciało i uwolni ją od siebie raz na zawsze. Jeszcze parę skurczów i będzie mogła wyjechać na planowany od dawna i z niecierpliwością oczekiwany staż za granicę. Te plany omal nie legły w gruzach, bo gdyby starzy się dowiedzieli o ciąży, nie pozwoliliby jej na wyjazd. Mogła oczywiście to zrobić bez ich zgody, była dorosła, ale potrzebowała ich wsparcia finansowego, a to by na pewno cofnęli. Celem jej wyjazdu była praca naukowa, a nie zmywanie garnków, żeby zarobić na utrzymanie, na to szkoda takiego talentu jak jej.
Kolejny skurcz przerwał tok myśli.
Uff, ten był bardzo długi… w końcu odetchnęła.
Udało się, rodzice się nie dowiedzieli. W tej sprawie również splótł się cały łańcuch nieprawdopodobnych wydarzeń, tym razem jednak dla niej szczęśliwych. Dodatkowym pomocnym zrządzeniem losu teraz akurat byli na sympozjum w Hiszpanii. Kiedy wrócą, ona już będzie za oceanem. Sama.
Ból przerwał myśli.
– Proszę mocno przeć. – Lekarz oparł się całym ciężarem na jej brzuchu, pomagając wypchnąć dziecko. Tym razem nie mogła powstrzymać krzyku.
– Dziewczynka! – poinformował ją lekarz
Położna umieściła na jej piersi ciepłe różowe ciałko. Malutkie, doskonale wykrojone oczka wpatrywały się w nią z powagą.
Mała miała zadziwiająco długie włosy. Były takiego samego koloru jak jej, rude.30 LAT PÓŹNIEJ. GRUDZIEŃ
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Miasto błyszczało i wabiło światłami, czerń nocy przegrywała z jasnością lamp ulicznych i witryn sklepowych. Samochody przesuwające się powoli ulicą Zachodnią w długim korku wzdłuż Pałacu Poznańskiego tworzyły długie sznury czerwonych i złotych korali. Na neorenesansowej elewacji budynku tańczyły wydłużone cienie barokowych sztukaterii i delikatnych koronkowych balustrad. Dzień usypiał, a dawne imperium Izraela Poznańskiego pulsowało tętniącym życiem. Miejsce ciężkiej, znojnej pracy, zlane potem i krwią robotniczą przeobraziło się w park handlowo-kulturalno-rozrywkowy. Zatruwaną ściekami fabrycznymi rzekę Łódkę zastąpiła aleja fontann. Fioletowe i zielone lampki otulające koronkę pozbawionych liści konarów drzew rozmazywały się w lekkiej mgle, przenosząc widza do dziecięcego świata fantazji.
Długie snopy świateł na odrestaurowanych ceglanych ścianach budynków pofabrycznych podkreślały kunszt detali wykonanych przez dziewiętnastowiecznych murarzy. Równiutkie jak szlaczki w dziecięcych zeszytach pasy gzymsowe i attykowe, przesklepione cegłą łuki, ryzality, wysunięte kostki wołały „przyjrzyj mi się” do mijających ich obojętnie mas ludzi, które przewijały się tu ze względu na funkcje obiektu, a nie jego architekturę.
Działała filozofia Laozi, zgodnie z którą „użyteczność glinianego garnka tkwi w zawartej w nim pustej przestrzeni”, którą amerykański architekt Frank Lloyd Wright przetransponował na zasadę „istotą budynku nie są ściany, ale przestrzeń zawarta między nimi”. Garnek czy budynek to tylko skorupa, ważne jest, co można tam zmieścić. Liczyła się funkcja, niezależnie od tego, jak pięknie była ukształtowana skorupa, tej mało kto się przyglądał. Przez dawne miejsce pracy dwunastu tysięcy łodzian przewijało się teraz przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób dziennie.
Jagoda snuła te myśli, przesuwając się w mrowisku ludzi, teraz jeszcze gęstszym.
Ulegamy przed świętami szaleństwu zakupów i przygotowań, a to przecież tylko trzy dni – pomyślała – ile można zjeść przez ten czas? Mogłam jechać prosto do domu i zrobić kolację z tego, co zostało w lodówce. Tyle że homo sapiens nie odżywia się jeszcze światłem. Łukasz by się wkurzył, że wraca głodny i nic nie przygotowałam. Ruszam na polowanie, ale tylko na bieżące potrzeby – postanowiła. – Jutro pomyślę o zakupach na święta. Zresztą jak co roku będą u teściów, więc za wiele nie trzeba przygotowywać.
Minęła kolejne ceglane budynki, po prawej stronie przy remizie strażackiej grupa młodzieży śpiewała kolędy, dalej zza oświetlonych strzelistych okien elektrowni też płynęła muzyka. Jagodę nieodmiennie zachwycała pomysłowość i konsekwencja, z jaką stara tkanka zaprojektowana przez Hilarego Majewskiego została zrewitalizowana i wykorzystana jako osnowa urbanistyczno-architektoniczna centrum. Dla niej forma zewnętrzna „garnka” była ważna nie tylko dlatego, że z zawodu była architektem. Doceniała kunszt fachowego rzemiosła.
Tryskające fontanny odbijały tęczę świateł, tworząc kryształową aleję prowadzącą do głównego obiektu handlowego, przy którym stała olbrzymia, wystrojona choinka. Choćby bardzo chciała oderwać myśli od świąt, tu się nie dało. Pchnęła szklane drzwi galerii handlowej i znalazła się w krainie pokus, targowisku zbytku, pułapce na zakupoholików. Założyła mentalnie klapki na oczy i skierowała się w stronę marketu, mijając po drodze piernikową chatkę, przy której przejęte dzieciaki i jeszcze bardziej przejęci ich opiekunowie lepili pierniczki. Dotarła do celu i przebiegła z koszykiem swoją stałą trasą między regałami, starając się załatwić zakupy jak najszybciej.
Musztarda dla Łukasza.
I jajka, zrobi faszerowane. Potrzebny będzie szczypiorek.
Masło.
Mrożone truskawki na koktajl.
Wreszcie zadowolona ustawiła się w kolejce do kasy.
Stojąca przed nią elegancka kobieta wydała jej się znajoma, chociaż nie mogła sobie uświadomić, gdzie mogła ją widzieć. Trzymała za rączkę sześcioletniego mniej więcej chłopczyka, który wyglądał jak dziecko z reklamy soczków witaminowych. Czapeczka z napisem „bajzel” i wielkim pomponem przesunęła mu się zadziornie na lewe ucho i oko. Wolną rączką przyciskał do siebie trzy identyczne łopatki do piaskownicy, prawie takie długie jak on sam. Kiedy Jagoda podeszła, trwała właśnie dramatyczna dyskusja.
– Adasiu, jest zima, łopatki nie będą ci teraz potrzebne, wrócimy po nie wiosną.
– Będą bardzo potrzebne! Bo teraz jest dużo śniegu, widziałaś, babelo, ile? Będę go nimi odgarniał!
– No dobrze, tu mnie przekonałeś. Ale po co ci aż trzy?
– Ja nie mam, mama nie ma, tata nie ma! – wyjaśnił rezolutnie.
Jagoda napotkała wzrok babci Adasia i obie z trudem stłumiły śmiech. To był argument. Nie zdążyła się jednak dowiedzieć, czy babci Adasia udało się mimo to wyperswadować zakup, bo przypomniała sobie, że musi jeszcze wrócić po szampon. Gdzie ona widziała tę kobietę? Czy nie na klatce schodowej u Elki?
Dziesięć minut wcześniej Ela odebrała telefon od Kamili, koleżanki z poradni psychologicznej, w której razem pracowały.
– Mam plotę, że lepiej usiądź! – Kamila pękała z dumy, że posiada takie rewelacje.
– Spróbuję utrzymać się w pozycji stojącej, mów!
– Rozmawiałam dziś z Jadźką. Ona wczoraj widziała się z Jolką, a jej Ewka powiedziała, że Marian z Kaśką, jak byli w zeszłym tygodniu na szkoleniu w Krakowie, wzięli w hotelu wspólny pokój. Wyobrażasz sobie? Pojechali razem pracować! – Prychnęła śmiechem.
– Jesteś pewna? Nie wierzę…
– No niestety. – W głosie Kamili brzmiała niekłamana satysfakcja.
– Wiem, że pojechał, ale z tego nie wynika jeszcze cała reszta…
– A wspólny pokój? – Kamila nie dawała za wygraną. – Ewka omal nie popłakała się ze śmiechu, słuchając, jaki to z Mariana jest tytan pracy. Normalnie przodownik pracy socjalistycznej, Pstrowski taki, rozumiesz. Tyle że fedrował gdzie indziej zamiast w kopalni. – Kamila wszystkie przecinki w zdaniach zamieniała na rechot.
Marian był ich wspólnym kolegą z poradni, razem studiowali, swoją żonę Iwonkę poznał na jakiejś potańcówce jeszcze na studiach. Bardzo szybko wzięli ślub, chyba już na drugim roku. Mieli dwie córeczki. Znajomi patrzyli na nich z podziwem, a nawet z zazdrością – nie wszystkim udało się stworzyć taki szczęśliwy związek jak im. Kaśka była studentką czwartego roku psychologii i odbywała u nich praktyki. Pomagała też Jadzi w sekretariacie.
– Nie wierzę, Marian nie jest taki. – Ela nie podzielała dobrego humoru Kamili. – Nie zrobiłby tego Iwonie, musi być inne wyjaśnienie. Oni są naprawdę ze sobą szczęśliwi, stanowią po prostu… no… sielski obrazek.
– Obrazek spadł ze ściany.
– To byłaby smutna wiadomość, gdyby okazała się prawdziwa, więc się tak nie ekscytuj.
– Ja tylko twierdzę, że stereotypy się powtarzają, a faceci to gnojki. Kto do nas przychodzi na terapie? Głównie zdradzane kobiety. No, czasem i facet się zdarzy, ale to drobny odsetek. – Westchnęła nad tym niewygodnym wyjątkiem. – Mówisz, że ich małżeństwo nie potwierdzało mojej teorii? No, to już potwierdza.
– Chyba się z tego nie cieszysz?
– Co tu jest do cieszenia się czy martwienia? Życie i już! Dzięki temu mamy zawsze pracę. Bo prędzej czy później mężczyzna zdradzi. Nawet ten, co wyciąga inne zdradzane kobiety z doła, jak Marian. Teraz sam może rozpocząć terapię Iwonki. Oczywiście dopiero jak ona się w tym połapie. Ale ręczę ci, że świat jest mały i szybciutko znajdzie się przyjaciel, który jej usłużnie doniesie newsa.
– Kama, nie uogólniaj. Przede wszystkim musimy pogadać z Marianem i dowiedzieć się, czy to prawda. Jeśli tak, to nie wiem… może to jednorazowy sprawdzian własnego ego. Niedowartościowany może jest. Z Iwoną popadli w rutynę, a tu młoda dziewczyna spojrzała na niego z zainteresowaniem i poczuł się zdobywcą świata. Nie no, co ja mówię? Najpierw musimy to potwierdzić.
– Kiedy oficjalnie to ja nic nie wiem. Musimy burzę mózgów z dziewczynami zrobić. Może u mnie?
– Okej. Zorganizuj, ale teraz muszę kończyć. Twoja teoria o niewierności facetów jest gówniana. Praktyka może się okazać jeszcze gorsza, jeśli to byłoby prawdą.
Ela musiała się natychmiast podzielić otrzymanymi wiadomościami z Jagodą, która miała nieprofesjonalne, a dzięki temu świeże podejście do takich problemów.
– Ja w to nie uwierzę – Ela znała Mariana od czasu studiów – nie mogłabym się przecież tak mylić co do niego. To nie jest jakiś cholerny dziwkarz, to poważny etyczny facet, dobry mąż i ojciec.
– Nie przesądzaj i nie osądzaj, póki nic nie wiesz. Sama mówiłaś, że Kama to plotkara. Poza tym, o ile wiem, zostawiło ją dwóch kolejnych panów, więc może ma uraz do męskiego rodu.
– To prawda, chociaż nie powinna wkładać wszystkich do tego samego worka.
– A właściwie czemu cię to tak wzięło?
– Burzy moje pojmowanie świata i wiarę w dobry instynkt w ocenianiu charakterów.
Zaczęły się śmiać.
– Zdaje się – powiedziała, ciągle się jeszcze śmiejąc – Jagoda, że wątpiłaś kiedyś w… hm… praworządność mojego męża? A to znaczy, że zdarza ci się mylić w ocenianiu. Pogadamy wieczorem, dobrze? Jestem w Manufakturze. A w ogóle to co robisz w święta?
– Wigilia u taty, babcia już trzeci dzień z kuchni nie wychodzi, gotuje i wypieka. – Ela wolała pominąć przytyk Jagody, bo wcale nie wątpiła, tylko była pewna i nie kiedyś, tylko niezmiennie, ale ten temat był, na życzenie Jagody, tabu. – Dziadek jej pomaga. Wczoraj poprosiła go, żeby zmielił pieprz do pasztetu. A wiesz, ma taki młynek ręczny, co to nie ma dołu i zmielony pieprz wylatuje prosto na to, co chcesz przyprawić, tak na bieżąco. Babcia myślała, że jak do pasztetu, to będzie mielił nad mięsem i poszła do sklepu po zakupy. A dziadek chodził po kuchni tam i z powrotem i kręcił korbką, aż wymielił wszystko na podłogę. I wdeptał.
– Co na to babcia, jak wróciła?
Obie pękały ze śmiechu. Dziadek Eli znany był z roztargnienia, a od kiedy przeszedł na emeryturę, wyrażał chęci do pomocy. Był nauczycielem matematyki i jedyne, na czym potrafił skupić uwagę, to były liczby.
– Lepiej nie pytaj.
– Lubię twojego dziadka, ma w sobie tyle ciepła.
– Musi być taki, w końcu mam tylko jednego dziadka. Chociaż tato mówi, że kiedyś to jego ojciec wcale nie miał takiego łagodnego charakteru. Zmienił się, kiedy ja się urodziłam. Jak on i jego brat dorastali, to w domu był podobno rygor jak w wojsku.
– No, dwóch chłopaków musiał wychować. A zmieniając temat, to ten piernik, co się ciasto na niego robi tydzień wcześniej przed pieczeniem, będzie?
– Jasne. Ciasto w spiżarni leży od tygodnia i dojrzewa. Dobrze, że nie muszę się odchudzać, bobym nie zdzierżyła. A ty jak zawsze u teściów, co?
– Jasne, Łukasz innego wariantu nie dopuszcza, jego matka by mu głowę urwała. Ma to swoje zalety, nie muszę sama niczego przygotowywać. Moi starzy na egzotyczne wyspy po słońce polecieli. Jak zwykle zresztą, od kiedy wyszłam za mąż, jakbym dla nich nie istniała. A teściowa… ech, szkoda gadać….
– To wpadnijcie do mnie z Łukaszem w drugi dzień świąt.
– Dziękuję, jeśli nie będzie miał innych planów, to z radością, ale po obiedzie u jego starych. Ale gdyby coś nie wyszło, to zachomikuj mi kawałek piernika. Zadzwonię, pa.
– No pa…
Ela powstrzymała się od komentarza, że może nie zawsze on musi decydować. Nie lubiła Łukasza, o czym Jagoda doskonale wiedziała. Był klasycznym dupkiem, jak to bywa z przystojnymi facetami, dającymi wszem wobec do zrozumienia, co to oni nie są. W jego postawie była pewność, że jak spojrzy szafirowymi oczami spod kruczych brwi z wysokości swojego metra dziewięćdziesięciu i wyczaruje hollywoodzki uśmiech, to kobiety będą padać przed nim pokotem. Jej to nie brało, bo nie przepadała za narcyzami, którzy zapominali, że są żonaci, kiedy połowicy nie było obok. Ale widziała zachwycone spojrzenia dziewczyn na jego widok, mało im sztuczne rzęsy i cycki nie poodpadały. Działało. Wiedział, że Elka go nie lubi, i chyba nawet był trochę zdziwiony i zawiedziony, że ignoruje jego męski urok. Najgorsze było to, że Elka wiedziała, iż przed ślubem zdradzał Jagodę, a miała podejrzenia, że po ślubie również nie był wierny, ale Jagoda nie chciała w to wierzyć. Po kolejnych próbach otworzenia przyjaciółce oczu Elżbieta usłyszała od niej, że jest zazdrosna, bo sama nie ma faceta. To już był cios poniżej pasa, najpierw osłupiała, potem skonsultowała się ze swoją panią profesor, prosząc ją o radę, co ma robić. Przerobiła z nią ten temat i konkluzja była prosta, skoro Jagoda nie życzyła sobie wtrącania się w jej związek i nie chciała znać prawdy, miała do tego prawo. Od tamtej pory Ela nigdy nie poruszyła tego tematu.
Mogła tylko czekać z niepokojem na dalszy rozwój wypadków, mając mikrą nadzieję, że ten podrywacz z głową na szypułkach wreszcie doceni, iż ma żonę, której zazdrości mu większość kumpli.
Jagoda, zwana również Jagą, była szczupła, długonoga i zachwycała delikatną pastelową urodą. Kiedy szła ulicą i jej popielate włosy powiewały na wietrze, nie było mężczyzny, który by się nie obejrzał. Była najlepszą przyjaciółką Eli od czasów dzieciństwa. Gdyby Ela mogła, przemodelowałaby Łukasza na ideał na potrzeby Jagody, ale niestety, nawet ukończenie psychologii z oceną wyróżniającą nie dawało jej takich umiejętności. Eh! Dupek zawsze będzie dupkiem. Szkoda sobie myśli zaśmiecać takimi gównianymi rozważaniami.
Sama Ela natomiast jeszcze nie spotkała chłopaka, który by był wart dłuższej znajomości czy w ogóle bliższego poznania. Dotychczas jedynym mężczyzną, który nigdy jej nie zawiódł, był jej ojciec.
*
Jagoda, idąc do wyjścia, minęła Adasia i jego babcię. Maluch dzierżył dumnie już tylko jedną łopatkę, ale z pozostałych nie zrezygnował chyba bez walki, bo pod pachą ściskał wielką pluszową żyrafę, w której co chwilę z czułością zanurzał buzię.
Spomiędzy pyzatych policzków biło pełne zadowolenie. Babcia patrzyła na niego z czułością, jakby te zakupy sprawiły jej większą radość niż jemu.
Fajny szkrab! – pomyślała Jagoda.
*
Karolina weszła z Adasiem do kawiarni. Zamówiła kawę dla siebie i babeczki z budyniem dla małego. Zdjęła mu kurtkę, odsłaniając sweterek z czarną maską Dartha Vadera i koszulkę w malutkie czaszki. Zaśmiała się, bo wzorki zupełnie nie pasowały do słodkiej buzi malucha. Kiedyś dziecięce ubranka były w zwierzątka, serduszka, samochodziki. Komu to przeszkadzało?
– Dobre ciacho? – spytała wnuka.
Mały nie odpowiedział, bo właśnie wpakował całą babeczkę do pyzatej buzi. Policzki wyglądały jak u chomika. Paluszkiem upychał resztę, która nie chciała się zmieścić. Pokiwał główką twierdząco. Patrzyła na niego z rozczuleniem. Sama miała dwie córki i kiedy Anna, starsza z nich, zaszła w ciążę, obie miały nadzieję, że też urodzi dziewczynkę. Nawet nie wyobrażała sobie wtedy, że mogłaby mieć wnuczka, nigdy nie wychowywała chłopca.
Przeniosła się myślami do dnia jego narodzin. Była już wtedy sama, mąż odszedł ze swoją asystentką, kiedy dziewczynki były w liceum, i uwił sobie nowe gniazdko dość daleko od nich. Anna zadzwoniła do niej do pracy, że ma lekkie bóle, ale nie chciała robić paniki, bo nie była pewna, czy to żołądek ją boli, czy już nadszedł czas porodu. Karolina natychmiast wsiadła do samochodu i pojechała do domu – mieszkali jeszcze wtedy wszyscy razem. Panika okazała się jak najbardziej uzasadniona, wyraźnie zaczęły się bóle porodowe. Zawiadomiła męża Anny, który natychmiast wyruszył w stronę szpitala. Tam mieli się spotkać. One miały do przejechania całe miasto w godzinie szczytu. W połowie drogi utknęły w korku, bóle powtarzały się co siedem minut. Wpadły w panikę. Jeszcze dzisiaj pamiętała ten strach, co będzie, jak nie zdążą. Na szczęście dojechały na czas, choć okazało się, że jest za późno na to, żeby Anna dostała znieczulenie. Zięć dojechał niemal w tym samym momencie. Szybko wskoczył w zielony strój ochronny i zniknęli w sali porodowej. A w niej strach rozgościł się na dobre. Chodziła tam i z powrotem. Czuła się jak mała mrówka w ogromnych podziemiach szpitala. Nikogo poza nią tam nie było. Ściany, wszędzie ściany. Całe w zimnych zielonych kaflach. Do dziś pamięta zielone ściany, zieloną posadzkę i sufit, który też wydawał się zielony. Tak się zawsze układało, że w najtrudniejszych momentach życia była sama. Słyszała krzyk Ani przez drzwi, łzy płynęły jej po policzkach. To jej dziecko, a nie mogła nic pomóc. Myślała, że to nigdy się nie skończy.
Adaś urodził się o 19.35. To był wtorek. Ania pojechała na oddział poporodowy, dziecko na oddział neonatologii, gdzie Karolina mogła je zobaczyć. Czekała dość długo na pustym, słabo oświetlonym korytarzu. Za oknami zrobiła się noc, jaka była i w niej. Czuła się jak łódź bez steru dryfująca po oceanie. Gdyby miała ster, też nie wiedziałaby, dokąd się skierować. Wreszcie bezszelestnie pojawiła się znikąd pielęgniarka i zaprowadziła ją do malutkiej salki, w której na półeczkach w szklanych pudłach jak lalki leżały prawdziwe ludzkie dzieci. Jeszcze przed chwilą pływające w bezpiecznej ciepłej ciemności, teraz brutalnie z niej wydobyte i wpatrzone w swoją nową rzeczywistość.
Maleństwo leżało w szklanym inkubatorze jak zapakowane na prezent. Brakowało tylko kokardki, jak na zdjęciach Anne Geddes. Wszystko miał takie malutkie i zdumiewająco idealnie wyrzeźbione. Cudnie wykrojone usteczka, doskonałe paluszki. Zakochała się na zabój.
Poczekała na byłego męża, który jechał zobaczyć wnuka. Potem wsiedli każdy do swojego samochodu i ruszyli w noc. W pewnych sprawach ta noc nie skończyła się do dziś. Teraz Adaś był już przedszkolakiem, a jej zachwyt nim nie malał. Wciąż zdumiewał ją swoim sześcioletnim widzeniem świata.
Wyrwała się z zamyślenia, Adaś właśnie karmił nowo nabytego pluszaka resztką babeczki i zachęcał czule do jedzenia.
– Dobre ciacho, jedz! Żyrafko, a wiesz, że ja nigdy nie zjadłem latarki? Przecież widzisz, że nie świecę.
Adaś zwierzał się tylko tym, do kogo miał bezgraniczne zaufanie. Widać żyrafa szybko je zdobyła.
– Kochanie, żyrafka się najadła, musimy iść do domu – powiedziała. – Mama wróciła z pracy i już na ciebie czeka. A mamy kawałek drogi do przejścia.
– Nie idę. Jestem zmęczony!
– Nie spieszysz się do mamy?
– Spieszę. Jedźmy taksówką, będzie szybciej.
– Ale wydaliśmy trochę pieniążków i może nam nie wystarczyć na taksówkę.
– Nie idę!
Dolna warga Adasia wysunęła się do przodu, a usteczka zaczęły układać się w szufladkę. Musiała szybko opanować sytuację.
– Pamiętasz ten kiosk, który jest po drodze? Może jest już nowa gazetka Lego Star Wars z nowym pojazdem kosmicznym? Ale jeśli chcesz zdążyć, to musimy się baaaardzo pospieszyć, bo niedługo go zamkną.
Szufladka zniknęła, a oczka rozbłysnęły zainteresowaniem.
Najważniejsza jest dobra motywacja – pomyślała – i to niezależnie od wieku.
– Babela, to my pędzimy teraz jak rakiety, żebyśmy dolecieli po gazetkę. Bo ja nie mam figurki z mieczem świetlnym!
– Daj łapkę, biegniemy.
– Oć tu, żyrafko, musimy pędzić! A babela, kupisz mi droida?
– Na razie spróbujmy zdążyć po gazetkę.
Karolina zastanawiała się, co będzie, jeśli gazetka jeszcze się nie pojawiła, ale miała szczęście, już była. Kiedy wyszli z kiosku z kolejnym zakupem, Adaś wpadł na Annę, która wyszła im naprzeciw.
– Mama! Babela kupiła mi gazetkę! I żyrafę! I łopatkę. Ale tylko jedną – dodał ze smutkiem.
Anna spojrzała z przyganą.
– Mamo, czy ty go za bardzo nie rozpuszczasz?
– Kochanie, wiesz, że to rodzice są od wychowywania, a babcie od rozpieszczania. No i chyba należy mi się od życia jakaś przyjemność!
– Mam wrażenie, że te zakupy sprawiają ci co najmniej taką samą przyjemność jak Adasiowi! Albo jeszcze większą.
– I nie mylisz się. – Roześmiała się.
– Jesteś niereformowalna. Wejdziesz na obiad, mam żurek i leniuchy?
– Dziś nie, dziękuję. Jedliśmy słodycze, a mam jeszcze trochę do zrobienia. Jutro muszę być wcześnie w szpitalu, potem mam dyżur. No i obiecałam dziewczynom szarlotkę. Przyjeżdża Babińska z Krakowa. Zrobimy małe przyjątko na oddziale. I muszę się trochę wyspać na zapas.
– Przy tych planach to nie wiem, kiedy zdążysz się wyspać. Jesteś samochodem czy pieszo?
– Samochód zostawiłam u mechanika, jutro odbieram.
– To może cię odwiozę? Stasiek już jest w domu, zaprowadzę szybciutko małego.
– Nie, wracaj do domu, chętnie się przejdę. Pa.
Adaś przytulił się mocno. Bardzo dużą wagę przykładał do dokładnego pożegnania. Czasem powtarzał je kilka razy, jeśli uznał, że było niewystarczająco pożegnalskie.
– Babela, kocham cię bardziej niż ty mnie!
– O nie, to niemożliwe! Ja cię kocham naj-bar-dziej.
– Kocham cię bardziej niż plac budowy, koparkę i spychacz – przelicytował.
Pomachała im jeszcze i poszła. Z wnuczkami jest tak, że człowiek cieszy się, kiedy przychodzą, i cieszy, kiedy wracają do siebie. Było to motto wszystkich jej równolatków, którzy mieli szczęście być dziadkami. Potrzebny był jej teraz odpoczynek, ale wiedziała, że za godzinę już będzie tęsknić do słodziaka.
*
Gęste depresyjne chmury zakryły zimowe niebo, nie pozwalając się przebić ani jednemu promykowi słońca. W mrocznej poczekalni przyszpitalnej poradni chirurgii szczękowej smętni pacjenci, z których większość potrzebowała natychmiastowej pomocy medycznej, oczekiwali na swoją kolej. Na licznych opuchniętych twarzach można było doszukać się wszystkich kolorów tęczy, ale trudno byłoby znaleźć na nich choć jeden uśmiech. Wyglądali jak pacynki w teatrze lalkowym, którym podcięto sznurki. Co jakiś czas ciszę przerywała ponura pielęgniarka wywołująca kolejnego pacjenta. Brudne ściany ze złuszczającą się olejną farbą, zniszczone linoleum na podłodze i stare niewygodne krzesła dopełniały ten przygnębiający obraz.
Marek Zabelski czekał na zabieg stomatologiczny i zastanawiał się właśnie, czyby jednak nie uciec. Trzęsące się ze strachu nogi optowały za wyborem tego rozwiązania, jedynym powodem do pozostania była rosnąca gorączka, którą powodował stan zapalny, a rozsądek mówił mu, że może być tylko gorzej.
Otworzyły się drzwi i pojawił się w nich drobny dziarski staruszek. Grobową ciszę zakłócił jego gromki głos, zupełnie niepasujący do mizernej postury.
– Gdzie tu są krany?
Radosny rześki ton jak z innego świata odbił się echem od brudnych ścian, wprawił w ruch stojące powietrze i jak magnes przyciągnął do przybysza spojrzenia wszystkich oczu, w których pojawiło się coś na kształt ożywienia.
Czyżby katharsis dla tych biedaków objawiło się w tak skromnej postaci?
Niegdysiejsza nazwa sanitariatu musiała pochodzić z odległego dzieciństwa wiekowego pana, który zachowywał się, jakby przyszedł do grona starych znajomych.
– Krany dla pacjentów! – dodał, widząc brak reakcji.
Obudzony jakby ze snu młody chłopak wskazał mu drzwi do toalety i staruszek za nimi zniknął, pozostawiając w poczekalni powiew ożywczej energii, która wywołała ogólne poruszenie. Ludzie prostowali się na krzesłach, zaczęli się przeciągać i rozglądać wokół. Jakby tornado anielskich skrzydeł zawirowało wokół nich, pobudzając do życia.
Nieświadomy sprawca tych zmian pojawił się z powrotem i z udawanym oburzeniem donośnym głosem podzielił się swoim świeżym traumatycznym przeżyciem:
– Pielęgniarki na górze poczęstowały mnie czekoladą z orzechami! Wiedziały, że mam protezy i mimo to dały mi czekoladę z orzechami! Mam pełno orzechów pod protezą i w zębach – mówił karcąco, ale oczy mu się śmiały.
Zasługujesz, człowieku, na dużo więcej niż czekolada z orzechami – pomyślał Marek.
Przemaszerowała ponura pielęgniarka, na którą tym razem nikt nawet nie zwrócił uwagi oprócz staruszka.
– Czy tu pracuje doktor Fabiańska? Karolina Fabiańska – zwrócił się do niej z pytaniem.
– Owszem – burknęła, na nią nie działał jego czar – ale na internie, ma dziś dyżur w pokoju sto pięć.
– Bo to moja uczennica – oznajmił z dumą – skończyła liceum i poszła na medycynę. Uczyłem ją geografii, a potem ona mnie leczyła. Fabiańska to nazwisko po mężu.
Teraz już wszyscy skupili na nim zachwycone spojrzenia i czekali, co jeszcze opowie. Skierował się do wyjścia, ale coś kazało mu się jeszcze zatrzymać.
Odwrócił się.
– Opowiem wam dowcip. Są tu blondynki? Bo wiecie, czemu blondynki nie można pukać w głowę? – Podniósł palec, żeby zwiększyć dramatyzm odpowiedzi. – Bo echo się odzywa.
Oczekujący roześmieli się, a on, zadowolony z odniesionego efektu, skierował się znowu do wyjścia. W tym momencie w pulchnego pięćdziesięciolatka zwisającego do tej pory z krzesełka jak dziurawy balon, z którego uleciało powietrze, wstąpiło nagle życie i wrzasnął na cały głos:
– Panie! – I z rozczuleniem dodał, robiąc mu miejsce koło siebie: – Panie, siadaj pan tutaj!
Staruszek więc usiadł, opowiedział o swoim bolącym kręgosłupie, z którego powodu przychodzi na zabiegi, i przechodzony dowcip, który w tym miejscu był balsamem dla dusz:
„Koń wyścigowy pyta drugiego konia, który jest ślepy:
– Bierzemy udział w wyścigu Wielkiej Pardubickiej?
– Nie widzę przeszkód”.
W końcu wyszedł, ale pozostawił poczekalnię odmienioną. Ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać, wstąpiła w nich energia i twarze nabrały rumieńców. Niewidzialna dłoń rozsunęła kurtynę chmur, odkrywając słońce. Ciepłe złote promienie zalały całe pomieszczenie i nawet brudne szyby nie były w stanie ich zatrzymać. Odrapane ściany zaświeciły przyjaznym blaskiem. Pan Balonik, teraz nadmuchany, rozgadał się i okazał bardzo sympatyczny. Nawet smętny młody człowiek włączył się do rozmowy i opowiedział o swoim wypadku na rowerze.
– Pan Marek Zabelski – tubalny głos pielęgniarki był ledwie słyszalny w gwarze rozmów. – Proszę o ciszę, to szpital, a nie knajpa!
– Trzymaj się pan, będzie dobrze! – Pan Balonik wstał i poklepał wzywanego po plecach, podprowadzając go do drzwi, co tamtego nad podziw uspokoiło, i uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Szybciej, nie jest pan jedyny, kolejka czeka. – Pielęgniarka upuściła jeszcze trochę złego humoru i wepchnęła chorego do gabinetu.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, przemknęła mu myśl, że już gdzieś słyszał nazwisko lekarki, której nauczyciela geografii właśnie poznał.
*
W pracowni cały zespół był w komplecie pomimo późnej godziny. Kończyli duży projekt dla firmy farmaceutycznej. Nie mogli zawalić terminu, bo zjadłyby ich kary umowne. Ważna też była dobra opinia i późniejsze referencje, kolejni klienci przychodzili z polecenia poprzednich. Postanowili, że po oddaniu kompletu dokumentacji do zweryfikowania wszyscy biorą urlopy i zamykają biuro na tydzień. W końcu pracuje się po to, żeby żyć, a nie żyje po to, żeby pracować. Choć ostatnio można było zwątpić w prawdziwość tej tezy.
Był koniec grudnia, zostały trzy dni do Wigilii.
Piotr kliknął „zapisz” i zamknął komputer. Odsunął się z krzesłem nieco dalej od biurka i wreszcie przeniósł wzrok poza monitor. Zespół liczył sześć osób. Baśka, Waldek, Łukasz i on – architekci z tego samego rocznika studiów – założyli pracownię wspólnie zaraz po zrobieniu dyplomów. Rany, to już sześć lat temu. Baśka i Waldek byli małżeństwem od drugiego roku studiów. Mieli sześcioletnią córeczkę. Łukasz też był żonaty. Jego żona Jagoda była z nimi na tym samym roku, ale nie chcieli łączyć życia prywatnego z pracą. Jej biuro było niedaleko, wpadała do nich często w drodze do urzędu. Piotr miał nawet nadzieję, że dziś ich także odwiedzi, ale widać nie zdążyła.
Pozostali, włącznie z Piotrem, byli stanu wolnego.
Lotka była kreślarzem, dopiero ukończyła technikum budowlane, i do tego tytanem pracy. Tymon był grafikiem, zajmował się aranżacją, kolorystyką, wizualizacjami. Był od nich starszy, przekroczył pięćdziesiątkę, miał największą praktykę zawodową. Sporo się od niego uczyli. Fajny, zgrany zespół.
Popatrzył na zegarek, minęła osiemnasta. Waldek stał przy gilotynie i przycinał rysunki, Baśka je odbierała i składała do formatu A4. Niezłą miała w tym wprawę, słychać było miarowe szurnięcia, kiedy przesuwała linijką po zagięciach. Lotka waliła bez opamiętania w klawiaturę. Z szumu przejeżdżającego noża gilotyny i odgłosu uderzeń w klawisze wychodziła fajna kompozycja dźwiękowa. Do tego Tymon kończył roboczą makietę i przybijał młotkiem gwoździki. Stuk, stuk, puk…
– Słyszycie tę muzykę? Niezła kompozycja.
– Chcesz powiedzieć, że ze zmęczenia masz omamy słuchowe? – zaniepokoiła się Lotka.
– Nie gadaj, nie przerywajcie roboty i posłuchajcie: zyyt, zyyt, klik, klik, a teraz wejście młotka: stuk, stuk, klik, zyyt!!!
– Rany, faktycznie. – Roześmieli się, co pomogło przełamać zmęczenie, po czym wybuchli naprawdę gromkim śmiechem, bo do kompozycji doszedł dzwonek telefonu z fragmentem Oka tygrysa i za chwilę z drugiego Lullaby.
– Może to nagramy i zrobimy podkład muzyczny podczas prezentacji? – rzucił ktoś
– Na razie to idziemy do domu, dosyć na dzisiaj – zadysponował Piotr.
– Ja i tak czekam na Zbyszka, ma przyjść po mnie wpół do siódmej – powiedziała Lotka – to mogę do tego czasu jeszcze coś nadgonić.
– Nadgoniłaś dosyć, przerwa do jutra. Może się trochę ogarniesz dla swojego chłopaka, czesałaś się już dzisiaj? Albo chociaż w tym tygodniu?
Piotr pozwolił sobie zażartować, bo fryzura Lotki składała się ze sterczących we wszystkich kierunkach kosmyków różnej długości. Wszystkie były na szczęście przynajmniej w tym samym kolorze, ale na nieszczęście kolor był płomieniście czerwony. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że uzyskanie tego efektu wymagało sporo pracy, czasu i samozaparcia.
– Piotr ma rację – dodał Łukasz – ja na miejscu twojego chłopaka kupiłbym grzebień i sam cię uczesał. Przecież do takiego jeża to nawet przytulić się nie ma jak, bo można się pokłuć.
– Bardzo śmieszne! – ofuknęła ich Lotka, ustawiając w pionie jeden kosmyk, który zaczął się poddawać prawom grawitacji.
– Zostało mi trochę kleju stolarskiego – przyłączył się do żartów Tymon – pożyczyć ci do utrwalenia? Mamy też fiksatywę…
– Jesteście gruboskórni. – Lotka miała poczucie humoru i nie brała tych żartów na poważnie. – Tak to jest, jak ktoś zazdrości. – Pokazała chłopakom język, w który był wpięty srebrny kolczyk.
– Oj, coś ci się przyczepiło do języka!
– Przestańcie się nad dziewczyną znęcać – stanęła w jej obronie Baśka. – Lotka, nie zwracaj na nich uwagi, to tylko faceci, trzeba im dużo wybaczyć.
– Aż faceci! Wychodzimy! Lotka, klucze zostaw u portiera.
– Taaak jest! – Zasalutowała.
– I umyj głowę, zanim przyjdzie twój chłopak! – Łukasz szybko zniknął za drzwiami, a rzucony w niego przez Lotkę katalog poszybował przez cały pokój. Szczęśliwie czy też pechowo nie zdążył go dosięgnąć i uderzając o zamykające się drzwi, rozsypał się na pojedyncze kartki.
– No to mam robotę. – Westchnęła i zabrała się do sprzątania.
*
Karolina po wejściu do mieszkania przypomniała sobie, że nie kupiła cukru, który jest nieodzowny do upieczenia obiecanej dziewczynom na jutro szarlotki. Przyjedzie ich kumpela ze szpitala w Krakowie na wykład, potem zrobią na oddziale kawkowanie z ciastowaniem i głównie plotkowaniem. A ona oczywiście, będąc z Adasiem, zapomniała o całym świecie. Sprawdziła w kuchni, czy gdzieś nie zachomikowała torby cukru, ale nie. Jabłka kupiła już wczoraj, mąki był cały nienaruszony kilogram, dwa opakowania skórki pomarańczowej znalazła w szufladzie. Rodzynki są, jajka też. Będzie musiała pożyczyć po sąsiedzku, cukier na ogół każdy ma, dobrze, że są pozostałe produkty.
Miała bardzo miłą sąsiadkę, która wprowadziła się do sąsiedniego mieszkania cztery lata temu. Wcześniej jakoś się mijały, ale mniej więcej od roku spotykały się od czasu do czasu na sąsiedzkie pogaduszki. Była w wieku jej Anny i miały ze sobą naprawdę dobry kontakt. Przemiła dziewczyna, samotna, z zawodu psycholog. Karolina zapukała do drzwi z pięknie wypisanym antykwą imieniem i nazwiskiem „Elżbieta Zabelska”. Ostatnio coraz rzadziej widziało się drzwi z wypisanymi nazwiskami lokatorów, wyglądało na to, że ludzie wstydzą się swoich nazwisk lub przed kimś się ukrywają. Karolina też miała drzwi opisane własnym nazwiskiem, ale wszystkie pozostałe drzwi do mieszkań były anonimowe.
Ela otworzyła z uśmiechem.
– Dzień dobry, pani Karolino, zapraszam.
– Dzień dobry, Elżuniu – Karolina zauważyła, że na wieszaku wisi męska kurtka – nie będę wchodzić, widzę, że masz gości. Czy możesz mi pożyczyć szklankę cukru? Zapomniałam kupić.
– Oczywiście, ale proszę wejść.
– Poczekam tutaj.
Elka przyniosła nierozpakowany kilogram cukru.
– Bardzo proszę, kupiłam dwa kilo, bo miałam niezdrowy pomysł upieczenia bez z ogromnej ilości białek, które mi zostają po omletach i koglach-moglach. Ale wpadłam na lepszy pomysł, zaniosłam białka do naszej cukierni, oni je upiekli, a ja kupiłam gotowe. I tak by mi nie wyszły. Proszę.
– Dziękuję, kochanie, jutro oddam. Nie, przepraszam – pojutrze, po dyżurze. Już nie przeszkadzam.
– Nie ma w czym przeszkadzać. – Ela przymrużyła oko i Karolina była pewna, że gość nie jest dla dziewczyny nikim ważnym i więcej się tu nie pojawi, tak jak i inni młodzi ludzie, których Ela zapraszała czasem, ale rzadko któregoś więcej niż dwa razy. Karolina pokręciła głową, musi z nią o tym porozmawiać, tak nie może być! Dziewczyna nie ma matki, do momentu wprowadzenia się tutaj mieszkała z ojcem i dziadkami. A takie tematy lepiej omawiać z kobietą niż mężczyzną.
– Musimy chyba o tym porozmawiać, do widzenia na razie, miłego wieczoru.
– Do widzenia.
Karolina zamknęła drzwi i zabrała się do pieczenia. Włączyła piekarnik, żeby nagrzał się do temperatury 180 stopni, zanim przygotuje ciasto. Wyjęła zeszyt, w który miała sprawdzone przepisy.
80 dag mąki pszennej
12 dag cukru
40 dag masła
8 żółtek
butelka gęstej śmietany 30 proc.
2 kg jabłek
Obrała jabłka i starła je na tarce o grubych oczkach. Najlepsza szarlotka była z antonówek, ale w zimie musiała je zastąpić szarą renetą, którą udało jej się kupić na ryneczku. Posypała tarte jabłka dużą ilością cynamonu. Zawsze przygotowywała jabłek więcej niż trzeba, bo w trakcie robienia ciasta nie mogła się powstrzymać, żeby ich nie podjadać. Kiedyś zjadła wszystkie i z ciasta upiekła kruche ciasteczka, które powycinała foremkami w serduszka i księżyce. Też były pyszne.
Cynamon kupowała cejloński, choć dopiero od zeszłego roku, kiedy dowiedziała się, że są go dwa rodzaje. Przez całe życie jadała cynamon chiński, który ma duże ilości kumaryny działającej toksycznie na wątrobę. Można dziennie zjeść nie więcej niż 1/6 łyżeczki, a Adaś posypywał swoje leniwe kluseczki tak, że to nie były to kluski z cynamonem, tylko cynamon z kluskami. Cejloński natomiast można jeść w dowolnych ilościach, ma właściwości antyoksydacyjne, grzybobójcze, rozgrzewające, zawiera dużo wapnia i żelaza, zwalcza bakterie E. coli. Była zdumiona, jak mogła się tego dowiedzieć dopiero w wieku 52 lat.
Wsypała wszystkie produkty do dużej stalowej miski i zagniotła ciasto, podzieliła na trzy części, z których dwoma, po rozwałkowaniu ich na grubość pół centymetra, wylepiła wyłożoną woskowanym papierem formę. Podziobała widelcem spód, wysypała na niego jabłka i na nich układała, rozdzielając palcami, nieregularne kawałeczki cienko rozwałkowanej reszty ciasta, do którego dodała paczkę skórki pomarańczowej. Finito. Wstawiła do piekarnika, który odpowiednio się już nagrzał. Przestawiła pokrętło z grzania góra/dół na wyłącznie dolne. Z resztek jabłek – obierek i gniazd nasiennych – zrobiła kompot z cynamonem i goździkami, nic się nie zmarnuje, a kompot był pyszny i miał mnóstwo pektyny.
Spojrzała na zegarek, przygotowanie ciasta zajęło jej trzydzieści pięć minut. Gdyby zamiast pieczenia zdecydowała się na kupienie gotowego, wyprawa do sklepu zajęłaby dużo więcej czasu.
Do sprzątnięcia zostały tylko dwie miski. Karolina unikała dodawania sobie roboty tam, gdzie można było jej uniknąć, więc wałkowała ciasto na przyklejonym taśmą samoprzylepną do blatu kuchennego woskowanym papierze. Drugim arkuszem papieru przykrywała je z góry, żeby wałek się nie obklejał. Teraz tylko wyrzuci oba arkusze do śmieci, miski do zmywarki i z kubkiem gorącej herbaty będzie mogła zagłębić się w narożniku kanapy i odetchnąć po pracowitym dniu do czasu, aż ciasto się upiecze. Ominęła stojące na dywanie budowle z klocków Lego, posprząta pojutrze, po powrocie z dyżuru. Zasada „co masz zrobić dziś, zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego” była jak najbardziej słuszna. Może by tak zmienić „pojutrze” na „popojutrze”? Miałaby trzy dni wolnego!
Zapaliła świeczkę w lampce solnej, pomarańczowe światło ociepliło ciemny pokój. Kółko złotego światła zatańczyło na suficie. Kiedy dziewczynki z nią mieszkały, takie chwile chłonęła zachłannie w pędzie codziennych obowiązków. Wykorzystywała krótkie momenty samotności do zrelaksowania się. Teraz też poczuła, jak zmęczenie powoli odpływa.
Ostatnio coraz częściej nachodziły ją myśli, że samotność jest stanowczo przeceniana i przydałby się partner do życia, zajęcia miejsca obok na kanapie, wypicia wspólnie herbaty. Gorącej, słodkiej i z cytryną. Gorąco, słodko, kwaśno. W sam raz.
Westchnęła.
Pomyślała o równie samotnej sąsiadce. Odwiedzały ją przyjaciółki i znajomi, ale chłopaka jeszcze nie miała. Było to zastanawiające, bo dziewczyna była piękna jak marzenie. Miała oryginalną urodę, bo zgrabnych i szczupłych było wiele, ale takich włosów w naturalnym rudym kolorze, długich do pasa, Karolina jeszcze u nikogo poza nią nie widziała. Okalały śliczną twarz o delikatnych rysach z wielkimi zielonymi oczami i rzadko spotykanymi u rudzielców bardzo ciemnymi brwiami.
Z kuchni powiało zapachem pieczonych jabłek i cynamonu. Spojrzała na zegarek – te rozmyślania zajęły jej już pięćdziesiąt minut. Idąc do kuchni, usłyszała za drzwiami podniesione głosy. Wychodził gość Eli, ale jakoś nerwowo.
Wyjrzała przez wizjer.
Ela wypchnęła chłopaka za drzwi i wyrzuciła za nim kurtkę, ale on miał chyba inne plany, sytuacja najwyraźniej wymagała interwencji. Karolina otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz, co ostudziło zapędy długowłosego dryblasa. Cofnął się, podniósł kurtkę i wściekły zbiegł po schodach. Karolina na wszelki wypadek poczekała, aż usłyszy trzaśnięcie drzwi wyjściowych.
– Przepraszam, pani Karolino, za to zamieszanie. Byliśmy ze wspólnymi znajomymi i chciał pożyczyć płytę CD, a teraz okazało się, że miał inne pomysły na wieczór, a płyta była tylko pretekstem. Dziękuję za pomoc, nie przemyślałam tego zaproszenia, trochę się wymknęło spod kontroli. – Z Eli wyparowała już złość i zaczęło do niej docierać, że sytuacja mogła groźnie się zakończyć. Na ramionach pojawiła się jej gęsia skórka i wstrząsnęły nią dreszcze.
– Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Chcesz pogadać? Jak matka z córką – zażartowała Karolina.
– Nie wiem, jak rozmawia matka z córką. – Ela wyglądała, jakby miała się rozpłakać.
– To może zrobimy próbę?
– Dziękuję, dzisiaj już nie, ale na pewno skorzystam z tej propozycji w najbliższej przyszłości. – Dzielnie się pozbierała.
– To dobrej nocy, ale pamiętaj, że nie kładę się jeszcze spać i właśnie upiekłam szarlotkę. O Boże, muszę biec wyłączyć piekarnik! Dobranoc. – Zamknęła drzwi i pobiegła do kuchni. No! Akurat na czas. Ledwie zdążyła wyjąć ciasto z piekarnika, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Ela stała na progu i wyglądała jak kupka nieszczęścia.