Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokochaj mnie pod uniwersytetem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Pokochaj mnie pod uniwersytetem - ebook

Pokochaj mnie pod uniwersytetem

Szum i światła stolicy witają przyszłych studentów razem z wielką obawą przed nowym rozdziałem w ich życiu. To pełna wzruszeń, uśmiechów, ważnych decyzji powieść – nie tylko ją przeczytasz, ale także poczujesz.–Jagoda Kwiecień, Jagoopeppermint

Powrót do szkoły uczniów z Żółtego Liceum po dramatycznych wydarzeniach styczniowej nocy nie jest łatwy. Przyjaciele z Sercowa muszą uporać się z wieloma konsekwencjami tego tragicznego wieczoru, a przed nimi kolejne duże wyzwanie – zbliżające się terminy aplikacji na studia. Czy Faustyna i Józef dokonają dobrych wyborów? Jak odnajdą się pośród warszawskich ulic i uniwersyteckich korytarzy? Czy ich miłość będzie trwała przez wszystkie pory roku? Pokochaj mnie pod uniwersytetem jest drugą częścią Trylogii Sercowskiej autorstwa Weroniki Pawlak. Opowieść o losach Faustyny Świt i Józefa Irysowskiego cieszy się ogromną popularnością wśród tysięcy użytkowników serwisu Wattpad.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66859-99-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG
ZIMOWY ODDECH NA SZYBIE

Ciepły oddech przejrzał się w szpitalnej szybie i przylgnął do lśniącej tafli, jakby składał na jej kruchych ustach pocałunek. Odepchnęła go swym zimowym chłodem i po chwili para zniknęła całkowicie, zostawiając na szkle tylko jedną kroplę. Ta, samotna, spłynęła ku parapetowi, szukając w nim ostoi swojej szklanej tułaczki. Kolejne chuchnięcie i tym razem szkliste lica pogładziły drżące smukłe palce, rysując nań wzorki jak wyznania miłości. Och, pokochać Zimę, to zostawić jej swoje ciepło na szybie i wypisać palcem ulotną wiadomość, kilka dziecięcych szlaczków podobnych do wstążek. Pokochać Zimę, to ucałować ją tym nie-chłodem. Miłość to przecież absurdy – czy więc Zima nie zasługuje na trochę ciepła?

Faustyna zostawiła szybie ostatni zimowy oddech i uśmiechnęła się do odbicia, które ta szklana towarzyszka jej przedstawiała. W swoich zwierciadlanych oczach pokazała rudowłosej dziewczynie leżącego na łóżku chłopaka, którego dłonie obleczone były nie farbą, a kroplówkami. Przymknięte oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku, jaki panował w sali. Hebanowe włosy legły na poduszce jak mały węgielek na śniegu, dogasający po wyrzuceniu z ogniska. Ogień. Świt zatrzęsła się lekko, odwracając się od szyby i powstrzymując łzy, które zbierały się w jej oczach jak zmaterializowane słowa pełne smutku, ale i nadziei.

Wykonała piruet na obrotowym krześle, przysuwając się do metalowego łóżka, na którym Józef wybudzał się po kolejnej dawce czystego tlenu w komorze hiperbarycznej i wykonanej kilka godzin po niej bronchoskopii. Sprężone do półtora bara powietrze torowało sobie miejsce w jego płucach, wypędzając z nich Czad, który rozpaczliwie chwytał się niewydolnych partii ciała chłopaka. Dzięki szybkiej interwencji lekarzy i przewiezieniu go do szpitala na alei Solidarności w Warszawie nie trzeba było wprowadzać Irysowskiego w stan śpiączki farmakologicznej. Boże, jak dobrze, stwierdziła w duchu Faustyna, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że chłopak mógłby pozostać w tym dziwnym półśnie. Teraz jednak odetchnął głęboko, jakby ten haust tlenu miał pozwolić jej myślom się rozpierzchnąć.

– Dobry wieczór, doktorze Irysowski… – szepnęła czule, dotykając jego dłoni i gładząc palce. Drgnął lekko, ale nie zabrał ręki; obrócił tylko głowę w jej stronę i spojrzał na nią oczyma, które przypominały jej teraz łunę nad Żółtym Liceum – roziskrzone nocne niebo, z którego spadły wszystkie gwiazdy, zepchnięte przez ogień. Niebo, gdzie iskry tworzyły konstelacje, lecz żadna z nich nie spełniała życzeń. Cholerne pium desiderium (łac. pobożne życzenie). – Jak się czujesz? – Popatrzyła na jego bezwładne ręce, poparzone ramię; pojedyncza łza spłynęła po jej policzku i spadła na wierzch jego dłoni niczym plaster mający ostudzić rany po poparzeniu. Tak przecież miało być – miał dostać plaster ze słonecznikiem.

– T-tak… słabo w-widzę… – rzekł cicho, mrużąc przy tym oczy. Efektem zatrucia tlenkiem węgla było osłabienie zmysłów i dziewczyna miała tego świadomość, jednak trudno jej było przyjąć to do serca. Jak miał zostać lekarzem ze stępionymi zmysłami?, pytała ni to siebie, ni Boga. – P-powiedz mi… Co widzisz? – Ścisnął jej rękę, co wprawiło serce Świt w drżenie i przyspieszyło jego bicie. Zwróciła głowę w stronę monitora EKG, który wskazywał rytm serca chłopaka. W górę i w dół. W górę…

– Widzę góry – powiedziała szeptem, nie odrywając wzroku od zielonej kreski. – Spiętrzone, o łagodnych szczytach, zupełnie jak wzgórza. Są takie wiosenne, zielone, spowite trawą. Tak pięknie puste, bez żadnych równin. Tylko spokojne góry… – Przeniosła wzrok na kroplówkę, z której ściekało lekarstwo na uśmierzenie bólu po oparzeniu. – Tuż za nimi jest wodospad, lecz masy wody w nim nie dostrzeżesz. Pozostały jedynie nieliczne krople, jak gdyby łaskawy deszcz co jakiś czas rzucał grosiki, a one, zamiast paść z brzdękiem, kapią. Powoli spływają do źródła… – Zwróciła się ku oknu. – I to wszystko skąpane jest w nocy, czarnej i cichej, która zdaje się wędrować po tych słodkich górach i obmywać twarz w kapiącym wodospadzie. Gdy przeciera swe zachmurzone powieki… – światła ulicznych lamp odbiły się od szyby – …ukazują się jej świetliste oczy, czyste, lecz chłodne jak Zima, która podąża za nią. Depcze jej po piętach, bo tak bardzo nie lubi samotności, lecz… Dla Zimy lepszą towarzyszką jest Noc, tak zimna jak ona sama, gdyż Dzień ma w sobie zbyt wiele gorącej miłości. Widzę… wiele piękna… – Zatrzymała na nim swe wiosenne spojrzenie, a on uśmiechnął się lekko, jak gdyby przypominając sobie moment, gdy to on zabrał ją w góry swoją opowieścią w zimowy dzień, gdy Dziewczyna Pachnąca Kwiatami przyjechała go przeprosić.

– Góry… – Popatrzył na sufit. – Obiecałem, że zabiorę cię w góry… – Jego głos był coraz cichszy. Leki otumaniały go, wprowadzały znów w stan rozkosznego snu, kiedy nie miał świadomości poparzonej ręki, niewydolnych płuc czy problemów ze wzrokiem. Sen był dla niego bandażem, który zakrywał okrutną ranę. Był wstrząsem wprost z boskiego defibrylatora, który na chwilę wyrywał go z Ziemi, jakby Niebo ciągnęło ku sobie te oczy, które zabrały mu barwę. Bóg tęsknił za swoim chłopcem z farbą na dłoniach, tęskniła też Królowa z Drewnianej Kapliczki, która zobaczyła pocałunek. Faustyna Świt wydawała się jednak wyjątkowo samolubna w swojej chęci zatrzymania go na Ziemi.

– Zabierzesz. – Uśmiechnęła się do niego i pogładziła jego dłoń. Myśl, że ślady farby zastąpiło poparzenie, rozrywała wrażliwe serce nastolatki. Farbę zawsze mógł przecież zmyć, a plamy po studniówkowym obrazie miały „skapnąć” na niego na zawsze. – Śpij, kochanie. – Musiała opuścić oddział na noc, choć bardzo nie chciała; podniosła się więc i pocałowała go w czoło, odgarniając jego włosy. Śpij aż po świt. – Musisz mieć dużo siły… – Posłała mu uśmiech, po czym zerknęła w szybę, która odbijała obraz chłopaka. Strażniczka.

– Tyniu? – Usłyszała jego głos, stając na progu sali. Odwróciła się i popatrzyła na chłopaka z czułością, opierając się o framugę. Dostrzegła kartkę, na której lekarze zapisali wynik badania krwi na karboksyhemoglobinę. Na szczęście jej procentowe stężenie nie doprowadziło do śpiączki przerywanej drgawkami, która mogła zakończyć się śmiercią. Raptem różnica dwudziestu procent uratowała mu życie i te dwadzieścia procent Faustyna Świt ukochała tak, jak tylko można ukochać liczby.

– Tak? – Podeszła bliżej, patrząc na niego z nieukrywanym wzruszeniem. Delikatnie zsunął rurki, które wprowadzały tlen do jego nozdrzy, i pociągnął za maseczkę, dzięki której powietrze dostawało się do jego płuc, łaskocząc gardło. Zerknął przelotnie na swoje pokłute wenflonami ręce i uniósł oczy ku dziewczynie. Miała wrażenie, jakby jego spojrzenie zaszło mgłą łez, mgłą, której nie chciał przerodzić w rosę spływającą po bladych policzkach. Nie wstydź się łez, kochanie, powiedziała do niego w myśli, posyłając mu łagodne spojrzenie.

– Jeśli… te zmiany w mózgu… utrata pamięci, ten wzrok… jeśli stracę… – Przełknął ślinę. – Czy ty… – Nie dokończył. Dziewczyna usiadła obok niego i pocałowała go lekko w chłodne usta. Delikatnie odgarnął jej włosy dłonią z wkłutym wenflonem i poczuł, jakby jego płuca odetchnęły pełniej. Linia na monitorze EKG przyspieszyła.

– Przez wszystkie pory roku i jeden dzień dłużej. – Pogładziła go po policzku i nakreśliła krzyżyk na jego czole, jeszcze niedawno tak rozpalonym od żaru. – Obiecuję. – Ucałowała go w ślad za swymi palcami kreślącymi błogosławieństwo i uśmiechnęła się, czując, że dłoń chłopaka drży. – Przeżyłeś więcej niż wszyscy znani mi ludzie i uniosłeś tyle, co Szymon z Cyreny, gdy pomagał Jezusowi. Gdzie znajdę drugiego takiego, co? A teraz naprawdę musisz już iść spać, bo naskarżę na ciebie doktorowi Chomikowskiemu. Jak Boga kocham, będziesz miał kazanie! – Pogroziła mu palcem i odsunęła się od łóżka, gasząc światło nad głową chłopaka. – Kocham cię, pamiętaj o tym. Bardzo, bardzo cię kocham… – dodała, poprawiając mu jeszcze poduszkę.

– Kocham cię – wyszeptał w ciemność czarnowłosy, skłaniając głowę przed obliczem Zimy przyglądającej mu się wraz z chłodną szybą, na której nie było już śladu po oddechach. Nawet obraz dziewczyny zniknął z tego dziwnego szybowego lustra i chłopak pozostał w towarzystwie Snu i nierównej linii EKG, która – może to i dobrze – wcale nie chciała się uspokoić.

Przez wszystkie pory roku i jeden dzień dłużej.ROZDZIAŁ 1
ANKA I GILBERT JAK ZWYKLE W FORMIE

– Chodźmy na Anielską, zanim matfiz wykupi wszystkie kremówki, błagam! Nawet nie liczę na to, że nam coś zostawią. – Faustyna wyszła z Zielonej Podstawówki i obróciła się na palcach. Żółta spódnica zawirowała w promieniach majowego słońca, jakby to ono samo ją utkało swoimi świetlistymi nićmi.

Ponieważ główny korytarz Żółtego Liceum był w kompletnej ruinie, a sklepienie groziło zawaleniem, przeniesiono uczniów na pierwsze piętro Zielonej Podstawówki. Choć Zuzia, Basia, Maurycy i Antek byli wniebowzięci, gdy dowiedzieli się, że Faustyna i Józek będą tak blisko nich, to większość maturzystów była niezadowolona. Spalona szkoła zabrała – wraz z możliwością nauki właśnie w niej – wszystkie wspomnienia, jakie przechadzały się po korytarzu pełnym obrazów. Płomienie zagarnęły brzmienie dzwonka, który wybawiał uczniów od kolejnych zadań z matematyki. Zabrały pachnący warzywami sklepik i miejsce, gdzie odbywały się poranne modlitwy, okraszone uciszaniem narwanych pierwszaków. Z dymem poszedł obraz Jezusa w słonecznikach i portret Urszuli Ledóchowskiej, a także tablice ze zdjęciami absolwentów. Jedna iskra i ukochana szkoła zamieniła się w inscenizację kręgów piekielnych Dantego. Iskra od Styczniowej Dziewczyny.

Dlatego uczniowie maturalnej klasy „ach” byli niepocieszeni tym, że nie przyszło im napisać egzaminu dojrzałości w miejscu, gdzie spędzili tyle czasu. Brakowało im drewnianej Matki Boskiej czekającej przed wejściem na wieści o wynikach ustnej matury z polskiego. Żal było sali od matematyki, gdzie na ścianach wisiały złote myśli Benedykta XVI w towarzystwie wzorów z tablic CKE. Zabrakło biblioteki wypełnionej książkami z okładkami naznaczonymi gorącymi palcami i zakładkami ze spalonych stron. Zniknęła sala od historii, w której ławki były tak wygodne, jakby ktoś zamiast blatów położył poduszki. I ta sala od polskiego! Pachnąca starymi kartkami i kawą pani Smokowskiej. Sala, której okna wychodziły na las. Wszystko to zgasiły strażackie dłonie, wynosząc z budynku potłuczoną mozaikę sercowskich dni. Pozostał popiół po słonecznikach.

– Czemu to musiały być akurat kremówki? – obruszył się Piotrek, prowadząc swój rower. – Dlaczego nie możemy zjeść gigantycznej bezy? Wyobraźcie sobie, taka gigabeza z jagodami, mmm, to chcę mieć na swojej stypie, żeby mnie ludzie dobrze zapamiętali. Chyba że podebrałem pomysł siostrze Jagodzie. – Zaśmiał się, zabierając Świt długopis. – To już ci się nie przyda, moja droga. – Wrzucił go zręcznie do kosza, po czym przybił piątkę z Tymkiem.

– Zabranie polonistce długopisu to jak pozbawienie jej serca! – wykrzyknęła Faustyna, mierzwiąc mu jasne włosy.

– Ty się sercem nie przejmuj, Tynia, mamy od tego ludzi! A tu… Drodzy państwo, rzut za sto punktów! – Muzyk szturchnął przyjaciela i popatrzył przelotnie na Wiolę, która pozbyła się swoich długopisów. – I świat od razu jakiś taki mniej czarny! – Potarł palce, na których osadził się wymagany na egzaminie atrament. – Wszystkie rozszerzenia zdane, ustne zdane, możemy iść jeść! – Zatarł dłonie, biorąc Faustynę pod rękę, po czym przeczesał kasztanowe włosy. – Co wybierasz, Świt?

– Skoro mamy dziewiętnaście lat, to co powiesz na dziewiętnaście kulek lodów w różnych smakach? Mogę się założyć, że ich w siebie nie wciśniesz i przegrasz. A jak przegrasz, zjadasz bezę z nadzieniem karmelowym. – Uśmiechnęła się, unosząc lekko brwi, jak gdyby wiedziała, że przyjaciel nie będzie w stanie tego zrobić i prędzej zamrozi mu się wszystko w głowie.

– Ty naprawdę chcesz, żeby mama Antka widziała, jak ktoś wymiotuje w jej kawiarni? – Ritaś dołączyła do nich, odgarniając włosy, których krótkie kosmyki wchodziły jej na okulary przeciwsłoneczne. – Damn, czy to nie dzisiaj mieliśmy spalić mundurki?

– Możemy już niczego nie palić, proszę? – Świt przewróciła oczyma, lecz w jej głosie wybrzmiał pewien smutek. – Zostaw go dla swoich dzieci. Będziesz mogła im powiedzieć: „byłam żółtkiem, a wy co osiągnęliście w życiu?”. Poza tym one są takim promykiem… – Wygładziła spódnicę. – Kiedy mi smutno, to od razu przypominam sobie Żółte Liceum i jakoś tak… więcej słońca w duszy!

– Masz dziwne sposoby na łagodzenie smutku. Ja tam wolę się najeść. – Piotrek zmierzwił jej włosy i zatrzymał się przed wejściem do kawiarni. – Ej, a gdzie nasz Picasso, tudzież Zbigniew Religa, ale edycja przystojniejsza? – Spojrzał kontrolnie na Faustynę, która westchnęła cicho i założyła pasmo włosów za ucho.

– Zaraz będzie – odparła poważnie. – Wejdźcie, ja… Poszukam go. – Ponagliła przyjaciół, po czym odpięła swój rower sprzed kawiarni i wsiadła na niego spokojnie, odpychając się lekko od ziemi.

Dobrze wiedziała, gdzie jest Józek. I może właśnie ta świadomość ją bolała, bo wolałaby żyć w „niedotykalności” cierpienia chłopaka. Gdyby nie wiedziała o jego bólu, jej serce nie drżałoby na każdą myśl o nim – kochała go przecież, więc i jego miłość, i cierpienie odbijały się w niej jak w lustrze. A tak?

Po dwóch tygodniach spędzonych na oddziale intensywnej terapii Józef Irysowski wyszedł ze szpitala. Tlenek węgla okazał się łaskawszy, niż przypuszczali lekarze, i nie pozostawił trwałych śladów swojej obecności w mózgu chłopaka. Skradł jedynie jego spojrzenie, czyniąc oczy słabszymi, jakby granat nieba przerzedziły szarawe chmury. Sokoli wzrok bruneta stał się z początku nieco zamglony, a przy wymagających precyzji czynnościach ciut drżały mu ręce. Ręce. Prawa z nich splątana była blizną po zetknięciu z rozżarzonym metalem. Rana rozciągała się mniej więcej od wysokości pięciu centymetrów pod łokciem i sięgała niemalże nasady ramienia. Obrzęk zszedł po około trzech tygodniach, jednak pozostały po nim bolesne ślady. Józek nie mógł zasypiać na prawym boku i od czasu wypadku nosił tylko koszule z długim rękawem, podwijanym maksymalnie za nadgarstki. Pamiętała, że poszła z nim na rehabilitację, gdzie terapeuta pokazał im obojgu, jak nie zatracić u chłopaka zdolności chwytania czy precyzji w ruchach. Widziała, że czuł się upokorzony, gdy rehabilitant pozwolił jej mu pomóc; odwrócił wtedy wzrok, choć dotyk jej dłoni tak go koił.

Ale on nienawidził tych ran. Każdej nocy budził się z ciarkami na plecach, próbując uspokoić oddech. Z jego domu zniknęły wszystkie świeczki, a zamiłowanie do ognisk poszło do diabła. Józek Irysowski bał się. Wielokrotnie leżał w ciemnym pokoju i patrzył w sufit. Ten zdawał się obsuwać ku niemu, pękać pod wpływem ciepła, jakie biło w sercu chłopaka. W ciemności wieczorów widział płomienie licealnego korytarza, które pociągały go do siebie, kusiły, nęciły, całowały po bladych z emocji policzkach. Michał patrzył na niego z żałością, lecz nie umiał znaleźć słów, które polepszyłyby stan jego brata. Niekiedy Faustyna zostawała u niego wieczorami i siedziała przy nim, trzymając jego dłoń i gładząc ją delikatnie, aż chłopak zasnął. Potem wycierała łzy z piegowatych policzków, a Józek Irysowski po prostu gasł.

Było tak i tego majowego dnia, kiedy zaraz po napisanym egzaminie z chemii wyszedł w kierunku Żółtego Liceum. Na kilka dni przerwano tam prace remontowe, bo zabrakło tynku do ścian – nie musiał się więc obawiać, że trafi na robotników. Szedł zatem pustymi ulicami, aż znalazł się na Leśnej, po czym ostrożnie otworzył furtkę, która prowadziła na dziedziniec.

Wszystko wydawało się takie same jak wtedy, gdy stanął tu pierwszego września przed dwoma laty. Flaga Polski nad jednym z okien, kwiaty w ogródku i drewniana kapliczka, której mieszkanka wydawała mu się najłagodniejszą figurą, jaką widział. Jakby to drewno stało się miękkie i przy dotknięciu można było wyczuć skórę, delikatne ciało, atłasową suknię i drobinki złota na jej obszyciach. Ocalona z płomieni Maryja wygrzewała sosnową twarz w promieniach maturalnego słońca i spoglądała na Józka z uśmiechem. Przełknął ślinę.

Wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko stało się tutaj. Że leżał u stóp Królowej Nieba i widział całe jej królestwo, tak namacalnie i blisko. Widział. Skąpana w kwiatach Maryja zdawała się wyciągać do niego matczyną dłoń, by otrzeć łzę, która spłynęła po policzku warszawskiego malarza. Otarł ją szybko i popatrzył w łagodne oczy figury, przypominając sobie dzień, gdy ujrzał ją pierwszy raz. Gdy uczniowie śmiali się, że Maryja widzi wszystko, nawet składane ukradkiem pocałunki. Zobaczyła, pomyślał, pochylając się nad wonnymi kwiatami, które otoczyły podstawę kapliczki. Fiołki i stokrotki przymilały się do stóp Matki, spragnione czułości Pani Raju, najwspanialszej Kwiaciarki i Ogrodniczki, przemieniającej chwasty w dzikie róże. Przejechał palcami po ich płatkach, zrywając jedną z mniejszych stokrotek. Wyglądasz jak małe słońce okrążone przez chmury, zwrócił się do niej w sercu. Czy moja Faustyna nie była słońcem w chmurach?, przemknęło mu przez myśl i uśmiech na chwilę ozdobił jego usta. Była. Ale wszystkie chmury da się przegonić.

W tym czasie Faustyna zsiadła z roweru i oparła go o bramę szkoły, po czym cicho weszła na dziedziniec, dostrzegając chłopaka przed kapliczką. Uśmiechnęła się smutno na jego widok, podchodząc ostrożnie i kładąc mu rękę na ramieniu. Drgnął lekko, a kwiatek prawie wypadł mu z dłoni.

– Józiu… – zaczęła, a on rozpromienił się nieznacznie. Chciała coś powiedzieć, jednak on przyciągnął ją do siebie, splatając dłoń z palcami dziewczyny. Gdy była już dostatecznie blisko niego, uniósł zdrową rękę i włożył jej we włosy zerwaną stokrotkę. Zarumieniła się nieznacznie i uśmiechnęła, sięgając palcami ku małemu kwiatkowi zdobiącemu jej fryzurę jak najdroższa błyskotka. – Źródło cierpienia…

– Jest też niekiedy źródłem miłości. Czy nie o to chodziło Jej synowi? – Rzucił porozumiewawcze spojrzenie Maryi, która – gdyby mogła – puściłaby mu oczko. Wiedział, że Faustyna nie lubiła, gdy wracał w to miejsce, jednak w Żółtym Liceum było coś uzależniającego. Tu przecież był jego Dom. – Nie poszłaś z resztą na Anielską? – zagadnął, odchodząc z nią sprzed kapliczki. W tym miejscu wolał być sam, gdyż obecność dziewczyny tylko potęgowała jego ból; była przecież świadkiem tego wszystkiego, współuczestniczką Cierpienia, a on chciał jej tego oszczędzić, co – o ironio! – było też jej celem w stosunku do niego. Obrócił ją delikatnie, po czym przyciągnął do siebie, otaczając ramieniem.

– Wróciłam po moją resztę. – Ucałowała go w policzek i położyła głowę na jego ramieniu. – Jest taka piękna pogoda, zobacz! – Wystawiła twarz do słońca. – Chcemy iść potem nad rzekę, pójdziesz z nami? – Zwróciła ku niemu oczy, biorąc swój rower. Chłopak odpiął swój od słupka nieopodal i szli teraz obok siebie na skróty przez Gwiezdną. Aleja Gwiazdozbiorów zdawała się pozdrawiać ich z daleka; posłali jej uśmiechy, jakoś dziwnie przywiązani do tego miejsca i swojej pierwszej „randki”.

– Z tobą? W życiu! – Zaśmiał się, mrugając do niej, na co ta przewróciła oczyma. Próbował, z całego serca starał się odzyskać dawną wesołość, lecz czuł, że minie jeszcze sporo czasu, zanim jego śmiech będzie w pełni szczery. Jedynie przy niej mógł sobie pozwolić na wyjęcie serca z kajdan wspomnień. Ona miała do nich klucz. Ona była ich ogromną częścią. Nawet nie wiedziała, jak bardzo uleczyła Przyszłego Lekarza. – To zagraża mojemu życiu lub zdrowiu, a jeszcze nie skonsultowałem się z lekarzem lub farmaceutą.

– Wiesz, zawsze masz dwie opcje. – Z przyjemnością przyjęła pocałunek Wiatru, który oblał chłodem jej nagrzane policzki. – Opcję „zdenerwowana Faustyna” i „niebędąca przy zmysłach Faustyna”. – Przyłożyła dłoń do czoła, udając, że mdleje, po czym zaśmiała się cicho, machając jednej z sąsiadek, która wracała akurat z rynku.

– A więc moja obecność odbiera ci zmysły? – Na chwilę puścił rower, zakrywając jej oczy i całując delikatnie w usta. Uśmiechnęła się i oddała pocałunek, a on zdjął rękę z jej powiek, odgarniając włosy. Jej wargi smakowały gorzką czekoladą, jaką wepchnęła w nich wszystkich siostra Jagoda, mówiąc, że „to poprawia myślenie. Albo działa na myślenie, coś w tym rodzaju”. Ciepło rozlało się po jego sercu jak gorące mleko z miodem, osładzając wszystkie jego zakamarki. Ostatni raz musnął wargami jej usta i odsunął się nieco od dziewczyny. – I mowę chyba też, hm? – Zmierzwił jej włosy i sięgnął po swój rower. Cudowna normalność, pomyślał.

– Głupek. – Zaśmiała się, poprawiając koszyczek przy kierownicy, z którego wyjęła słomkowy kapelusz ze wstążką. – Pozbędę się ciebie na studiach dla jakiegoś obłędnie przystojnego polonisty, który będzie krewnym Mickiewicza, zobaczysz. – Pogroziła mu palcem, coś jednak czułego było w tej poprzedniej chwili; aż miała ochotę się uśmiechać od tego pocałunku.

– Yhym, czyli mam przyzwolenie na te modelki, tak? – Ledwo to powiedział, zdzieliła go owym słomkowym kapeluszem. – Bicie służby zdrowia chyba jest karane, kochanie – przekomarzał się z nią z taką łagodnością, jakby miał dla żartu pokłócić się z dzieckiem.

– O proszę, Anka i Gilbert jak zwykle w formie. – Wiola Ritaś stała przed wejściem do kawiarni, dogaszając papierosa. Po sytuacji na studniówce dziewczyna zaczęła palić średnio kilka razy w tygodniu, jak gdyby próbowała odreagować to, co zobaczyła. Jej przyjaciele nie pochwalali tego, jednak nie zwracali jej już uwagi, gdy wyciągała papierosa – być może w ten nieco pokrętny sposób chciała też poczuć, jakby był przy niej Bartek. – Tymek władował w siebie już osiem kulek i chyba cię wyprzedza w tych lodowych zawodach. – Ucałowała Józka w policzek na powitanie i pociągnęła Fau za rękę. – Więc musisz się mocno postarać.

– O, nie ma szans, moja droga. Bierz dla mnie wszystkie smaki, jakie tu są. Piasek! Szykuj miejsce na bezę! – Weszła do kawiarni, siadając przy muzyku, który patrzył z miłością na gałkę lodów marcepanowych. – Już się poddajesz? – Uniosła ze śmiechem brwi.

– A w życiu, nie ze mną te numery, ruda wiedźmo. Jeszcze zrobię popitę z czekolady, możesz sobie darować jedzenie, bo i tak przegrasz! – Puścił jej oczko. – Oh, God, tylko nie pistacjowe. Jak można jeść lody pistacjowe! – Westchnął. – Józek, będziesz mnie reanimować.

– Byle nie usta-usta, okej? – Zaśmiał się malarz, przystawiając sobie krzesło. – Mogę nie przeżyć tej akcji.

– Te usteczka są przeznaczone tylko dla Faustyny Świt, możesz sobie pomarzyć, Tymek – prychnęła Wiola, na co Fau poczuła, jak palą ją policzki. – Co, źle mówię?

– No ja nie byłbym tego taki pewien – stwierdził Tymek gdzieś pomiędzy dziewiątą a dziesiątą kulką. – W internacie to każda chciałaby być na miejscu Fau.

– Powinniście się wszyscy leczyć – stwierdził ze śmiechem Piotrek. – Jak Joanna Jackowska – dodał nieco zimno, na co oni wszyscy zamilkli, patrząc na niego w konsternacji.

Był to dziwny temat tabu, którego – zdawało się – nie powinni poruszać. To, co zrobiła Asia, zapisało się jednak w historii Sercowa i tak czy siak wracali do tego co jakiś czas. Po całym incydencie w liceum Urszuli Ledóchowskiej Asia przyznała się do umyślnego podpalenia budynku z naruszeniem mienia publicznego i życia dużej grupy osób. Postępowanie wobec dziewczyny toczyło się w Warszawie, jednak zainteresowana całą sprawą Wiola doniosła przyjaciołom, że białowłosej groziło od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Początkowo chciano uznać to za zdarzenie nieumyślne, co zmniejszało karę, jednak to wymagało badań psychiatrycznych. W ich wyniku wykazano, że nerwica dziewczyny czy też skutki psychiczne będące następstwem aborcji nie były bezpośrednią przyczyną podpalenia. Przodowała w tym zemsta czy też chęć wymierzenia kary uczniom. A może po prostu poszarpane sumienie, które wolała spalić, niż poskładać na nowo.

– Artykuł sto sześćdziesiąty trzeci jest okrutny. – Wiola machnęła ręką z łyżeczką i spojrzała kontrolnie na Józka. – Ej, Irys, co ci?

– Zamyśliłem się, wybaczcie. Za dużo lodów wokół mnie. – Uśmiechnął się lekko, biorąc pucharek pełen czekoladowej słodyczy, po czym przelotnie zerknął na Faustynę. – Boże, jeśli zjesz to wszystko, zostawię cię Tymkowi. – Zaśmiał się, zabierając dziewczynie łyżeczkę. – Zamrozi ci mózg, zobaczysz.

– Jako mój chłopak powinieneś mnie dopingować, Józek, no! Poza tym… Po maturze mój mózg może przejść w hibernację, przyda mu się po dawce Miłosza i Leśmiana. I te Dziady na rozszerzeniu, matko, co za dziad to wymyślił! – Wzięła sobie dodatkową łyżkę i popatrzyła z rozkoszą na lody krówkowe. – Mam nadzieję, że na studiach znów pokocham Adasia naturalną, a nie maturalną miłością.

Studia. Wszyscy wiedzieli już, gdzie chcą zdawać. No, może prawie wszyscy. Faustyna aplikowała na UKSW-sowską filologię polską, Wiola wzięła sobie za cel prawo, Tymek szykował się do egzaminów z fortepianu na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, a Piotrek celował w gdański AWF. I tylko Józek wciąż wędrował od teczki na malarstwo do stosu tabelek z wzorami chemicznymi. Omnium artium medicina nobilissima est (łac. Ze wszystkich sztuk medycyna jest najszlachetniejsza), zdawał się szeptać mu Owidiusz, lecz Irysowski sam nie wiedział, czego chciał.

Jego rysunki były prawie w liczbie wymaganej do rekrutacji, a dzieła malarskie także wypływały z szuflady pod biurkiem. Pozostawała część praktyczna, czyli rysunek i malarstwo na żywo oraz autoprezentacja, której obawiał się najbardziej. O wiele bardziej wolał uczyć się formułek z medycyny, niż wymyślać na bieżąco, dlaczego namalował taki, a nie inny obraz. Choć farb miał pod dostatkiem, zdawało się brakować mu słow.

Bo Józek Irysowski był specyficznym artystą. Można by go było porównać do naukowca, który łączył fiolki w warunkach laboratoryjnych, by uzyskać piękne barwy, a potem rozlewał je na szkiełkach, modląc się, by nie wywołać wybuchu. Przypominał anioła, któremu Bóg pozwolił pokolorować kawałek stworzonego świata, a Józek co rusz zwracał się do niego z pytaniem „czy tak było dobrze?”. A Bóg wiedział, że było to dobre.ROZDZIAŁ 2
DZIEŁA LEKARZA I WYMARZONY OGRÓD

Anceps remedium melius quam nullum, mówiła pewna łacińska medyczna sentencja. Niepewne lekarstwo lepsze niż żadne. Dlatego też Józek nieco niepewnie kliknął opcję „Drukuj” przy podaniu o przyjęcie na Wydział Lekarski Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, po czym oparł się wygodniej na krześle. Do jego pokoju wkradało się lipcowe słońce, gorące i pełne werwy, popychające go do działania. Przysiadło się do chłopaka i zerknęło swymi świetlistymi oczyma na kartki, które wypływały z drukarki. Warszawski Uniwersytet Medyczny.

Irysowski westchnął przeciągle, spoglądając na swoją teczkę z pracami na ASP. Dwadzieścia pięć kartek zerkało na niego z nadzieją, próbując przyciągnąć oczy chłopaka swymi barwami. Wstał i podszedł do nich, siadając na podłodze i otwierając teczkę. Wyciągnął z niej swoje szkice i obrócił je w dłoniach, jak gdyby sprawdzał, czy naprawdę je trzyma, czy to tylko imaginacja.

Pierwszą pracą był szkic wykonany węglem, przedstawiający Aleję Gwiazdozbiorów. Czarne posągi pochylały się nad ołówkowym wykończeniem drogi, ciągnącej się aż za ostatni wizerunek Corony. Węgiel przechadzał się zarówno po tej papierowej, sercowskiej ziemi, jak i niebie: jego nocne oblicze Józek obdarzył hebanową barwą. Przejechał dłonią po węglowym Ołtarzu, a ten zostawił na jego palcach czarne plamy. Uśmiechnął się. Następną pracą okazało się serce, którego elementy tworzyła brunatna barwa sangwiny. Technikę tę w pracach Józka szczególnie lubił ojciec; trois crayons (fr. trzy ołówki) zdobiła większość laurek, jakie czarnowłosy chłopak rysował niegdyś dla szanowanego kardiochirurga. Skąpane w bieli kartki serce figurowało w tej czerwieni, a jego elementy tworzyły poszczególne rośliny. Nie było więc przedsionków, a liście; zamiast aorty wyrósł okazały słonecznik w barwie zachodu słońca, a żyła główna przypominała wiekowy pień okryty obdartą korą. Lekarze pewnie obraziliby się za taki szkic w swoich podręcznikach, lecz artystyczne dusze – och, ich serca przyspieszyłyby na taki widok. Odłożył pracę na bok i sięgnął po krajobraz warszawskiej Pragi, uchwycony tuszem lawowanym. Cienie praskiego brzegu kładły się na szarej Wiśle, która sunęła w kierunku Bałtyku. Wyglądało to tak, jakby mgła zastąpiła rzekę w jej drodze do morza i na chwilę przecięła Warszawę.

Pod krajobrazami znalazł w końcu prace malarskie; unikał akwareli, gdyż nie były dobrze widziane w teczce, a zastępował je olejami i akrylami (a te szczególnie lubił łączyć z drewnem, uzyskując uzależniający zapach). Wyciągnął więc portret Konstancji, skąpany w ciemnych, oleistych barwach. Matka zabrana przez Cień. Pamiętał bardzo dobrze chwilę, gdy malował ten portret: jak we wszystkich ckliwych i smutnych historiach padał wtedy deszcz. Krople zsuwały się po szybie, prześcigając się w drodze na parapet, a szesnastoletni chłopak moczył pędzle w cieniach, które pozbierał z miasta. To był dzień, kiedy po ojca pojechały karetki, a Józek wrócił do domu z imprezy, czując na ustach smak alkoholu i pocałunków Laury Kamińskiej. Wszystko wtedy było jakieś obce, dziwne i takie niesercowskie.

Następnym dziełem był pies Michała, Kursor (Józek dalej nie mógł zrozumieć imienia, jakie brat nadał puszystemu spanielowi), leżący na kolanach ojca. Zmęczone, silne dłonie kardiochirurga gładziły aksamitną sierść zwierzęcia, które przymykało sennie akwarelowe powieki. Farby spiętrzyły się na kartce w taki sposób, że można je było niemal pogładzić i wyczuć miękką sierść zwierzęcia. I te dłonie; uśmiech znów wkradł mu się na usta. Ojciec uwielbiał Kursora i wielokrotnie siedział z nim na kolanach, czytając przy tym jakieś medyczne artykuły. Takiego pamiętał go Józek. Takiego go chciał pamiętać.

Wzdrygnął się, biorąc lekko naderwaną kartkę. Jej pochodzenie było zaprzeczeniem wszelkiej szlachetności – nabazgrał coś na niej, gdy pewnego mglistego ranka wrócił pijany do domu. Nie był na tyle nietrzeźwy, by lec na łóżku i zasnąć; musiał coś robić. Usiadł więc przy biurku i zaczął szkicować to, co miał w głowie. Pamiętał, że dudniło mu wtedy w niej nieziemsko, a Farby przynosiły jakąś dziwną ciszę, spokój. Przedarł kartkę na pół.

Pomyślał przy tym, że przydałaby mu się praca łącząca w sobie techniki farb i rysunku. Lecz co takiego mógł narysować, pokryć farbą, poprószyć włosiem pędzla, który wyłysiał całkiem od pracy? Zastanowił się, zerkając na swoją tablicę korkową. Czarna chusta zakrywała jeden ze szkiców, który powiesił tam wiosną poprzedniego roku. Sięgnął po niego i zerwał kartkę, chwytając w dłonie projekt sercowskiego anioła.

– Co się tak cieszysz do tego martwego drzewa? – Michał pojawił się na progu jego pokoju, przecierając zmęczone pracą oczy. – Pokaż. – Starszy brat wyrwał mu papier i obrzucił go swoim graficznym okiem. – To ten kamień, którym wytatuowałeś sobie na kilka tygodni ręce? – Przypomniał mu rany po dłucie. Józek przewrócił oczyma, zabrał mu kartkę i rzucił ją na stos innych. – Już się tak nie obrażaj, panie artysto, hej, hej!

– To ten kamień, z którego zrobiłem anioła. Drzewo poszło na szczytny cel. – Mruknął, opierając się o ścianę i kładąc dłoń na podwiniętej nodze. Michał popatrzył na niego ze smutkiem, widząc, że młodszy Irysowski nie był skory do żartów.

Po wypadku w Żółtym Liceum coś w nim pękło. Śmiał się jakby mniej, wciąż chodził z głową w chmurach i wszystko robił automatycznie. Gdy przed kilkoma dniami zbił szklankę, Michał mógłby przysiąc, że czarnowłosy zacznie przepraszać rozrzucone na ziemi kawałki szkła. Czuł się winny za wszystko, co robił, i poczucie to zdawało się go nie opuszczać. Paliło go.

Jedynymi momentami spokoju Józka były te, które swoje początki czerpały od rudowłosej sercowianki. Przy kojącym głosie Fau, przy jej łagodnym dotyku Józek zdawał się poniekąd zapominać o tym, co stało się w Żółtym Liceum. Dlatego też Faustyna często bywała przy nim po wypadku, chociażby dla tak prozaicznych celów jak wspólna nauka, gdy on wkuwał wzory chemiczne, a ona pisała rozprawki. Wtedy wypełniała go Miłość, ba! wręcz tkwiła obok niego, lecz gdy zastawał Samotność w drzwiach, wszystko waliło się jak domek z kart, w które nie umiał grać.

– Zdajesz w końcu na ASP? – zagadnął Misiek, by zmienić temat, i pochylił się nad teczką chłopaka, jednocześnie dostrzegając podanie na WUM. Przygryzł usta i przełknął ślinę. – Ej, mówię do ciebie, nie zasypiaj. – Potargał go po włosach, na co Irysowski zamrugał szybko. – Znowu oczy?

– Takie plamki… Nie wiem… Może za dużo barw albo białe krwinki mi szaleją. – Potarł powieki i znów szybko zamrugał. – Jakby na chwilę źrenice mi zaparowały, potrzebuję wycieraczek. – Zaśmiał się, odpychając brata. Niezablokowany wózek przesunął się nieco. Prawa ręka Józka zadrżała lekko, gdy puścił koło. Ścisnął ją za nadgarstek i przyciągnął do klatki piersiowej. – Muszę zrobić jeszcze jeden szkic. A raczej farbo-szkic. – Uśmiechnął się. – Chociaż w sumie nie wiem… – Zerknął na podanie, które Michał trzymał w dłoniach. – Biologię miałem na dziewięćdziesiąt pięć procent, powinienem się dostać.

– A chcesz? – Grafik uniósł brwi. – Chcesz przez kilka lat oglądać trupy w prosektorium i rysować jakieś dziwne rzeczy na anatomii? Chcesz uczyć się dwanaście… nie, jeszcze staż… trzynaście lat, zanim dopuszczą cię do stołu? Naprawdę wybierasz to ponad seksowne modelki w pracowni?

– Nie potrzebuję seksownych modelek, poza tym i tak najczęściej nie takie dają. – Wywrócił oczyma. – A akty nie są moją miłością – prychnął, chowając kartki do czarnej teczki o pokaźnej objętości. – Wolę niedopowiedzenia w sztuce. Kiedy pokazujemy coś w całości, to po co interpretacja? To ukryte znaczenia żądają, by je odkryć. Kiedy mamy wszystko na tacy, to nie będziemy się zastanawiać, co mogłoby na niej być. Akty odbierają wyobraźnię taką, jaką ja ją widzę. Może i pobudzają coś innego, ale cóż. Ja wolę inną wyobraźnię. – Zamknął teczkę i wstał powoli, biorąc z biurka kilka połamanych ołówków.

– Ale to podstawa artystycznego wykształcenia – przeczytał z Wikipedii Michał, spoglądając na brata siadającego do biurka.

– Możesz mieć wykształcenie w jakimś kierunku, ale tego nie kochać. Matematyka jest tego świetnym przykładem. – Puścił mu oczko. – Jeśli kiedyś będę musiał namalować akt, to tylko z miłości do ludzkiego ciała i piękna, nie z pociągu erotycznego. Artystę pociąga dzieło, nie rzeczywistość, bo to dzieło jest jego rzeczywistością. Świat tutaj – wskazał na okno – różni się od tego – wyciągnął kartkę. – Bo ten papierowy należy tylko do mnie. Mogę zrobić z nim, co zechcę, stworzyć go jak domek w Simsach, używając wszystkich dodatków. – Otworzył pudełko farb i czując ich woń, zamknął oczy. – Mogę uczynić go kolorowym, gdy ten za oknem jest czarny jak noc. Mogę zachować pokój na płótnie, gdy wokół szaleje wojna. To jest właśnie potęga sztuki i jej wyższość nad historią. To, że sztuka zapisuje, jak chce, a nie tak, jak dyktują daty. Michał? – Spojrzał na grafika, który przedarł na pół jego podanie na medycynę. – Co ty…

– Sam się prosiłeś. Sądzisz, że po takim monologu pozwoliłbym ci iść na medycynę? – Zmiął kartkę w kulkę i wrzucił ją do kosza. – Tam jest jej miejsce. A tu twoje. – Pchnął jego krzesło i zapalił lampkę. Ołówek w dłoni Józka zadrżał. – Wracam tu za godzinę i chcę widzieć chociaż połowę jakiegoś cuda. – Klepnął go w plecy i uśmiechnął się. – I więcej radości, bo wyglądasz smętnie jak postać żywcem wzięta z Krzyku. – Przyłożył dłonie do policzków i otworzył usta, wydając z siebie cichy dźwięk „o”. – Pomyśl sobie o Faustynce, czy kogo tam teraz kochasz. – Józek nacisnął mu nogą hamulec na wózku, na co ten pchnął jego krzesło obrotowe.

Gdy starszy Irysowski poszedł do siebie, Józek popatrzył na kartkę, próbując opanować drżenie prawej dłoni. Faustyna. Przypomniał sobie zniszczony szkic z początku drugiej klasy i ironiczny uśmiech przemknął mu przez usta. Jak głupi był wtedy! Ledwo znał tę dziewczynę, a umiał namalować ją niemal z pamięci. Każdego dnia szukał w jej wizerunku elementów, których mu brakowało, i wieczorami siadał w internacie, by kończyć to denne wyznanie zauroczenia. Przypominał sobie swoje – niekiedy nawet natrętne – gesty i śmiał się sam z siebie. Był tak niedojrzały w miłości, lecz płomienie zdawały się wypalić w nim te wszystkie niedoskonałości. Bo Miłość była cierpliwa.

Teraz jego miłość do Faustyny przypominała spokojną taflę morza, na której kołysała się łódka. Siedzieli w niej oboje, przepływając kolejne połacie błękitu. Czasem zawiało, niekiedy pioruny uderzyły w jasną toń. Ale oni wciąż tam byli. Bo Miłość nigdy nie ustaje.

Przesunął grafitowym końcem po bladych licach kartki i wyszukał w galerii zdjęcie dziewczyny. Odnalazł fotografię z zamku za Sercowem, gdzie zabrał ją na jedną z pierwszych randek. Zdjęcie przedstawiało Faustynę siedzącą na skraju ruin, patrzącą w kierunku Sercowa. Rude, długie włosy dziewczyny spływały po plecach, a niektóre kosmyki kręciły się wokół twarzy. Nie wiedziała wtedy, że zrobił to zdjęcie; zbyt była upojona krajobrazami ze wzgórza. Oblane ciepłymi wspomnieniami serce drgnęło lekko i uderzyło mocniej. Zacisnął palce na narzędziu i powoli, spoglądając na dziewczynę, zaczął szkicować bazę pod farby.

Letnie słońce przechadzające się warszawską Pragą zajrzało do niego przelotnie, a gdy upewniło się, że jego ukochany malarz pracuje, pomknęło nad Sercowo oznajmić to dziewczynie, której rysy stopniowo pojawiały się na jego kartce.

***

Faustyna upiła łyk zimnej herbaty i spojrzała na skąpany w świetle poranka ogród. Fontanna szumiała tuż obok niej, a małe kamyczki kąpały się w chłodnej wodzie, pluskając rozkosznie. Skropiona rosą trawa łasiła się do bosych stóp dziewczyny, zupełnie jak Cezar, który spał w koszyku obok. Leżąca na kocu książka czekała, aż jej właścicielka znów zatopi się w lekturze, jednak Faustka porzuciła zagłębianie się w świat na Roosevelta 5 u Borejków na rzecz podziwiania swojego małego raju. I nawet zaznaczona przez Fau wypowiedź Krzysztofa do Idy straciła na znaczeniu. Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, rozumiesz, tylko na to czekała (…). Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku zapalała żarówka.

Bo przecież ogród Róży Świt był piękny; rosła w nim rozłożysta wierzba, której liściaste włosy wychodziły aż za ogrodzenie. Tuż obok znajdowały się rabatki pełne kwiatów; każdy z nich miał swoje znaczenie, gdyż Róża (co odziedziczyła po niej Faustyna) sadziła kwiaty według ich znaczeń, tak by układały się w historię, miłosne wyznanie albo depeszę pełną smutku. W jednym z rogów ogrodu znajdowała się dziura, przez którą Hela i Faustyna wychodziły kiedyś w kierunku Tulipanowej, by biec na pola znajdujące się zaraz za tą ulicą. Cień, jaki rzucał pastelowy dom, skłaniał swój wierzchołek niemalże przy furtce, do której prowadziła kamienista dróżka. Ile razy Faustyna wywróciła się na niej, wracając ze szkoły – wolała nie wspominać.

Uśmiechnęła się. W głębi serca marzyła, by kiedyś mieć własny ogród. Taki, który będzie tylko jej, wypłynie spod jej rąk, a każdy kwiat będzie znała osobiście, i to od dnia jego narodzin. Byłaby w tym ogrodzie oczywiście wierzba, a także tuje, potulne i smukłe. Siadywałaby tam z książką lub kolejną pracą naukową do skończenia i wpatrywała się w zachody słońca złapane w butelkę. Wiatr pchałby furtkę tak często, jak dłonie przeróżnych gości, którzy przychodziliby do jej domu. Pachniałoby tam ciągle popołudniową herbatą i miodem, który czasem skapnąłby na trawę. Może udałoby się zawiesić huśtawkę? I w cieniu tej wielkiej wierzby, wśród jej zielonych, ulotnych włosów, siedziałby on. On ze szkicownikiem w dłoniach, rysujący kolejny krajobraz. On z książką od medycyny i receptami wystającymi z kieszeni. On o spracowanych dłoniach, w które ujmowałby jej palce do czułego pocałunku. On. On byłby częścią tego ogrodu tak jak wierzba, kwiaty, fontanna i Wiatr – byłby jego opus magnum (łac. wielkie dzieło). Człowiek był przecież tym samym dla Edenu, a ona potrzebowała choćby skrawka Raju w swoim życiu.

– Faustuś? – Pani Róża wyszła z domu w okularach przeciwsłonecznych i zwiewnej letniej sukience. Córka uśmiechnęła się do niej, a kobieta odwzajemniła uśmiech. – Rozmawiałam z tatą o twoim mieszkaniu w Warszawie. – Usiadła na trawie, tuż obok rudowłosej, i pogłaskała śpiącego Cezara. – Masz już wszystkie papiery?

– Tak, jutro jadę, żeby je złożyć. – Przełknęła ślinę i popatrzyła na niebo. – Mamo… a jeśli się nie dostanę?

– Wiesz, jest jeszcze Warszawski, Poznański, Jagielloński… – Kobieta wyliczała uniwersytety. – Do tego KUL, siostra Jagoda mówiła, że świetny. Ale dostaniesz się, miałaś takie dobre wyniki! – Poczuła, że córka kładzie głowę na jej ramieniu. – I ciocia Matylda tak się cieszy, że będziesz u niej mieszkała. To o niebo lepsze od tych obskurnych akademików.

Ciocia Matylda, a właściwie Matylda Świt, była młodszą siostrą Szymona. Niezamężna kobieta mieszkała na warszawskim Powiślu, które nazywała „ukochaną speluną”. Pracowała w Muzeum Narodowym jako jeden z zastępców dyrektora, a także zajmowała się rezerwacją lekcji muzealnych, co sprawiało jej tak wielką radość, jakby była managerką samych malarzy. Gdyby porównać ją z Szymonem, można by dostać zawału – Matylda była wygadana, pełna werwy i o dość wybuchowym temperamencie. Wszędzie było jej pełno i nie znosiła milczenia brata. Śmiał się, że mogłaby mówić za dwoje i gdy Faustyna zaczytywała się w Ani z Zielonego Wzgórza, żartował, że Matyldę powinni nazywać Małgorzatą Linde.

Państwo Świt postanowili więc ulokować u niej Faustynę, przynajmniej na pierwszy rok studiów, by dziewczyna nie musiała przejmować się mieszkaniem w nowym miejscu. Codzienne dwugodzinne dojeżdżanie na uniwersytet mogłoby być wykańczające, więc uznali, że oszczędzą córce takich wrażeń. Sądzili też, że temperament Matyldy pokryje się z charakterem Faustyny, więc byli spokojni o młodszą ze swoich pociech.

Owszem, mogła też zamieszkać z Józkiem, jednak młodzi postanowili wstrzymać się z taką decyzją; tak czy siak spędzali ze sobą czas, a wiedzieli, że w swoim towarzystwie nie mogliby się na dłuższą metę skupić na nauce. Fakt – co innego Miłość, co innego Namiętność, jednak oboje byli na tyle ambitni, że postanowili podzielić obowiązki i przyjemności. Była w tym też troska o siebie nawzajem, jeszcze tak dziecięcych w miłości. Ten jednak, kto sądzi, że w miłości nie ma trudu – myli się. Można go odroczyć, ale nie wykluczyć.

– Też się cieszę, nawet nie wiesz jak, mamo! – Uśmiechnęła się, choć dłonie jej zadrżały. – Powiśle jest takie… inne. Tak różne od Sercowa, od naszej Kwiatowej, Kochliwej, Tulipanowej, Bliskiej. Ale wierzę, że będzie cudowne. I ten widok na Wisłę! Ach, czy wiesz, że prawie naprzeciw mojego okna będzie miejsce, gdzie na drugim brzegu mieszka Józek? Przeprowadzili się z Michałem i teraz niemalże widzę ich okna. Czy to nie romantyczne? – Westchnęła i przymknęła oczy. – Wieczorem wyjść na bulwary, spróbować dojrzeć ten drugi brzeg… – Pani Róża uśmiechnęła się na te słowa. – I jego dom, tak blisko, niewyobrażalnie blisko… – dodała łagodnie, przyciskając książkę do piersi.

– Lepiej się już czuje? – zagadnęła Róża, ziewając ukradkiem. – Jak go ostatnio widziałam, to był taki zmarnowany – dodała z troską.

– Gdy drży mu ręka, to strasznie się denerwuje – odparła po chwili rudowłosa. – Boli go, a nie chce się do tego przyznać, wstydzi się tego jak trądu. Ale jak rysuje albo się uczy… Jest spokojniejszy. – Uśmiechnęła się czule. – Myślę, że… będzie lepiej, jak… minie trochę czasu, pochodzi jeszcze na rehabilitację. Doktor Chomikowski też przypisał mu jakieś leki, po nich często zasypia. Ale już dobrze… – Jej głos zgasł jak hałasy dnia i zanurzył się w wieczorze.

Wierzyła w to, co mówiła. Miała wrażenie, że kiedy chłopak będzie „wśród swoich”, wdroży się w studenckie życie, odzyska swój dawny spokój. Znała go już i wiedziała, że bezczynność frustrowała go i musiał coś robić, by czuć się lepiej. Dlatego gdy towarzyszyła mu przy nauce, mogła powiedzieć – dość kolokwialnie – że byli w domu.

Bo dwa lata temu Józef Irysowski poznał Sercowo, będące spokojem i domem Faustyny Świt. A teraz ona miała stanąć na progu Warszawy, w której to on mieszkał od lat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: