- W empik go
Pokój dziecinny i uniwersytet (1812-1834) - ebook
Pokój dziecinny i uniwersytet (1812-1834) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 351 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja piastunka i La grande armiée. – Pożar Moskwy. – Mój ojciec u Napoleona. – Generał Iłowajski. – Podróż z francuskimi jeńcami. – Patriotyzm C. Calota. – Wspólne administrowanie majątkiem. – Podział. – Senator.
– …Wiera Artamonowna, opowiedzcie mi jeszcze raz, jak to Francuzi przyszli do Moskwy – prosiłem, przeciągając się w swym łóżeczku obszytym płótnem, żebym nie wypadł, i owijając się pikowaną kołdrą.
– E! Cóż to znowu za opowiadanie! Tyle razy już panicz słyszał, czas już zresztą spać, paniczu, lepiej jutro wcześniej wstać – odpowiadała zwykle staruszka, która tak samo miała ochotę powtórzyć swoje ulubione opowiadanie, jak ja posłuchać.
– Ale opowiedzcie mi choć troszeczkę. A więc jakżeście się dowiedzieli, od czego się to zaczęło?
– A no, tak się to i zaczęło. Ojczulek panicza wiadomo jaki jest – lubi wszystko odkładać na później, szykował się, szykował i wreszcie się wybrał! Wszyscy mówili: czas ruszać w drogę, nie ma na co czekać! Chyba nikt już w mieście nie pozostał. Ale gdzie tam, wciąż z Pawłem Iwanowiczem się naradza, w jaki sposób pojechać razem; to ten nie jest gotów, to tamten. Nareszcie jednak spakowaliśmy się i powóz zajechał; państwo zasiedli do śniadania. Nagle kuchmistrz nasz wszedł do jadalni, bardzo blady, no i melduje: „nieprzyjaciel wkroczył przez rogatkę Dragomiłowską”. Wszystkim nam ścisnęło się serce – Chryste Panie, ratuj! Wszyscy się przestraszyli. Dopókiśmy się krzątali i biadali, patrzymy – a przez ulicę pędzą dragoni w jakichś takich kaskach z końskimi ogonami z tyłu. Wszystkie rogatki zamknięto… Otóż ojczulek panicza pozostał jak na lodzie, a i panicz razem z nim. Mamka Daria karmiła panicza jeszcze wtedy piersią – panicz taki był wątły i słaby.
A ja z dumą uśmiechałem się, zadowolony, że brałem udział w wojnie.
– Z początku było jeszcze jako tako, no niby przez pierwsze dni. Zdarzało się, że przychodziło paru żołnierzy i pokazywało: czy nie ma czego do picia? Damy im po kieliszku, jak się należy, i oni sobie odchodzą, a nawet jeszcze zasalutują. Ale widzi panicz, jak zaczęły się pożary i to coraz większe, i większe, taki ci się zrobił nieporządek; zaczął się rabunek i wszelkie potworności. Mieszkaliśmy wtedy w oficynie u księżnej, dom zaczął się palić; wtedy Paweł Iwanowicz mówi: „Chodźmy do mnie, dom mam murowany, stoi głęboko w podwórzu, ściany są mocne”. Poszliśmy, państwo i służba, wszyscy razem – wtedy to już bez różnicy. Wychodzimy na Twerski bulwar, a tu zaczynają się już palić drzewa. Dotarliśmy nareszcie do gołochwastowskiego domu, a ten cały płonie, ogień bucha ze wszystkich okien. Paweł Iwanowicz osłupiał, własnym oczom nie wierzy. Za domem, widzi panicz, był wielki ogród – poszliśmy tam: myślimy sobie – tu ocalejemy; strapieni usiedliśmy na ławeczkach, nagle nie wiadomo skąd pojawiła się zgraja pijanych żołnierzy. Jeden z nich jął ściągać z Pawła Iwanowicza kożuch podróżny; stary nie daje, żołnierz dobył tasaka i ciach go w twarz; od tego czasu pozostała mu blizna aż do śmierci; inni znowu zabrali się do nas: jeden żołnierz wyrwał panicza z rąk mamki, rozwinął pieluszki spodziewając się znaleźć jakieś banknoty albo brylanty; gdy zobaczył, że nic nie ma, na złość podarł, hultaj, pieluszki i cisnął je. Zaledwie sobie poszli, ot, jakie nieszczęście się przytrafiło. Pamięta panicz naszego Platona, co to został oddany do wojska? Bardzo lubił wódkę i tego dnia miał w czubie: przyczepił sobie szablę i tak paradował. Hrabia Rostopczyn w przeddzień wkroczenia nieprzyjaciela rozdawał wszystkim w arsenale rozmaitą broń; toteż i Płaton wytrzasnął sobie szablę. Wieczorem zobaczył Platon dragona wjeżdżającego na podwórze – przed stajnią stał koń, dragon chciał go zabrać, ale Płaton rzucił się ku niemu, chwycił za wodze i rzekł: „Koń jest nasz, nie pozwolę ci go zabrać”. Dragon pogroził mu pistoletem, widocznie jednak nie nabitym. Pan to zobaczył i zawołał: „Zostaw konia, nie twoja rzecz!” Ale gdzie tam! Płaton dobył szabli i rąbnął dragona w łeb, dragon zachwiał się, a ten go jeszcze raz i jeszcze raz. No, myślimy sobie, a teraz nic, jeno śmierć nas czeka, niech tylko spostrzegą się jego koledzy – biada nam. A Płaton, gdy dragon się zwalił, złapał go za nogi i powlókł do dołu wapiennego, wrzucił tam biedaka, choć ten jeszcze żył. Koń jego stoi, z miejsca się nie rusza i grzebie kopytem ziemię, jak gdyby wszystko rozumiał. Nasi ludzie zamknęli go w stajni; prawdopodobnie tam się spalił. Wszyscy co rychlej pędzimy precz ze dworu – pożar jest coraz to okropniejszy. Zmęczeni, wygłodniali weszliśmy do jakiegoś ocalałego domu, żeby tam nieco odpocząć. Nie minęła jeszcze godziak, gdy rozległo się z ulicy wołanie naszych ludzi: „Wychodźcie, wychodźcie, ogień, ogień!” Wtedy wzięłam z bilardu kawałek płótna i owinęłam panicza, żeby mu nie dokuczał nocny wiatr. W ten sposób doszliśmy do placu Twerskiego; tu Francuzi zajęci byli gaszeniem pożarów, ponieważ ich najgłówniejszy mieszkał w domu gubernatora. Usiedliśmy tak po prostu na ulicy; wszędzie widać patrole piesze i konne. A panicz wniebogłosy krzyczy; mamka straciła pokarm, nikt nie miał ani kawałka chleba. Była wówczas z nami Natalia Konstantinowna, wie panicz, taka zuch-baba; gdy zobaczyła, że żołnierze w kącie coś jedzą, wzięła panicza – i poszła wprost do nich, pokazując: maleństwu trzeba manże; z początku spojrzeli na nią bardzo srogo i powiedzieli: alle, alle; ona zaś zaczęła im wymyślać: ach wy łotry, ach wy tacy owacy; żołnierze nic nie zrozumieli, a jednak parsknęli śmiechem, po czym dali paniczowi chleba moczonego w wodzie, a i jej również kromeczkę. Nazajutrz rano przyszedł oficer i zabrał wszystkich mężczyzn, tatusia panicza również, zostawił same kobiety z rannym Pawłem Iwanowiczem i kazał mężczyznom gasić pożary w sąsiednich domach. Tak do samego wieczora zostałyśmy same; siedzimy, płaczemy i tyle. O zmierzchu przyszedł pan, a z nim jakiś oficer.
Pozwólcie mi zastąpić staruszkę i kontynuować jej opowiadanie. Ojciec mój, spełniwszy swój strażacki obowiązek, spotkał koło Strastnego klasztoru szwadron kawalerii włoskiej; podszedł do dowódcy i opowiedział mu po włosku, w jakiej sytuacji znajduje się jego rodzina. Włoch usłyszawszy la sua dolce favella, obiecał, że pomówi z księciem Treviso, a przede wszystkim, że postawi wartownika dla zapobieżenia dzikim awanturom w rodzaju tej, jaka miała miejsce w ogrodzie Gołochwastowa. Dla wykonania tego rozkazu wysłał z moim ojcem oficera. Dowiedziawszy się, że całe bractwo dwa dni nic już nie jadło, oficer zaprowadził wszystkich do zdemolowanego sklepu; herbata kwiatowa i kawa libańska wyrzucone zostały na podłogę wraz z pokaźną ilością daktyli, winogron i migdałów; nasi ludzie napchali sobie nimi kieszenie; nie odczuwano więc braku deseru. Wartownik okazał się nader pożyteczny: z dziesięć razy zgraje żołnierzy zaczepiały nieszczęsną gromadkę kobiet i służby, która na podobieństwo koczowników usadowiła się na rogu Twerskiego placu, lecz natychmiast na rozkaz jego odchodziły.
Mortier przypomniał sobie, że poznał mojego ojca w Paryżu i zameldował o tym Napoleonowi. Nazajutrz rano Napoleon kazał go sobie przedstawić. W granatowym wytartym półfraku z brązowymi guzikami, noszonym na polowaniach, bez peruki, w butach już od kilku dni nie czyszczonych,
w brudnej bieliźnie, z niegoloną brodą, ojciec mój, hołdujący zazwyczaj konwenansom i najsurowszej etykiecie, stawił się w sali tronowej pałacu kremlowskiego na wezwanie cesarza Francuzów.
Rozmowa ich, o której tyle razy słyszałem, dość wiernie jest oddana w historii barona Faina oraz w historii Michajłowskiego-Daniłewskiego.
Po zwykłych zdaniach, urywanych słowach i lakonicznych uwagach, w których w ciągu trzydziestu pięciu lat doszukiwano się głębokiego sensu, dopóki wreszcie nie domyślono się, ze sens ich był bardzo często banalny – Napoleon zaczął pomstować na Rostopczyna za pożar. Mówił, że jest to wandalizm, jak zwykle zapewniał o swym wielkim umiłowaniu pokoju, twierdził, że wrogiem jego jest właściwie Anglia, a nie Rosja, chwalił się, że wystawił wartę przed domem wychowawczym i przed katedrą Uspieńską. Skarżył się na Aleksandra, mówił, że ma złe otoczenie, że jego (Napoleona) pokojowe intencje nie są znane cesarzowi.
Ojciec mój zwrócił mu uwagi, że propozycje pokojowe są raczej sprawą zwycięzcy.
– Zrobiłem, co mogłem; posyłałem do Kutuzowa, lecz ten nie podejmuje żadnych pertraktacji i nie zawiadamia cesarza o moich propozycjach. Jeżeli pragną wojny, to nie moja wina – będą ją mieli.
Po całej tej komedii ojciec mój poprosił go o przepustkę na wyjazd z Moskwy.
– Zabroniłem wydawania komukolwiek przepustek! Po co pan wyjeżdża? Czego się pan boi? Rozkazałem otworzyć rynki.
Cesarz Francuzów w tej chwili zapomniał widocznie, że oprócz otwarcia rynków nie zawadzi mieć dom kryty dachem i że życie na placu Twerskim wśród nieprzyjacielskich żołnierzy nie należy do przyjemności. Ojciec mój powiedział mu o tym. Napoleon pomyślał i nagle zapytał:
– Czy podejmie się pan doręczyć mój list cesarzowi? Pod tym warunkiem każę dać przepustkę panu i całej rodzinie.
– Przyjąłbym propozycję waszej cesarskiej mości – odparł mój ojciec – lecz trudno mi zaręczyć.
– Czy da mi pan słowo honoru, że użyje pan wszystkich sposobów, by osobiście doręczyć list?
– Je m'engage sur mon honneur, Sire.
– To wystarczy. Poślę po pana. Czy pan czegoś potrzebuje?
– Chciałbym, aby rodzina moja miała dach nad głową, dopóki jestem tutaj, nic poza tym.
– Książę Treviso uczyni wszystko, co będzie w jego mocy.
Mortier istotnie dał nam pokój w domu generał-gubernatora i kazał zaopatrzyć nas w produkty żywnościowe; jego maître d'hotel przysłał nawet wino. Tak minęło kilka dni, po upływie których o godzinie czwartej rano Mortier przysłał po mego ojca adiutanta i posłał go na Kreml.
Pożar w tych dniach osiągnął rozmiary zastraszające: rozpalone powietrze, aż czarne od dymu, stawało się gorące nie do zniesienia. Napoleon był w płaszczu i chodził po pokoju zatroskany i gniewny; zaczynał wyczuwać, że jego osmalone laury wkrótce zamarzną i że tu nie da się zbyć sprawy żartem jak w Egipcie. Plan wojny był bezsensowny, o tym wiedzieli wszyscy oprócz Napoleona: Ney i Narbonne, Berthier i zwykli oficerowie; na wszelkie argumenty odpowiadał kabalistycznym wyrazem „Moskwa”; dopiero w Moskwie zrozumiał to również i Napoleon.
Gdy ojciec mój wszedł do pokoju, Napoleon wziął ze stołu zapieczętowany list, podał mu go i żegnając się rzekł: „Polegam na pańskim słowie honoru”. Na kopercie było napisane: „A mon frère l'Empereur Alexandre”.
Przepustka dana memu ojcu zachowała się do dnia dzisiejszego, podpisana jest przez księcia Treviso, a u dołu poświadczona przez Lessepsa, moskiewskiego oberpolicmajstra.
Kilka obcych osób dowiedziawszy się o przepustce, przyłączyło się do nas, prosząc ojca, aby je zabrał jako rzekomych służących albo krewnych. Dla chorego starca, mojej matki i mamki przydzielono otwarty wózek; reszta szła pieszo. Kilku ułanów odprowadzało nas konno do rosyjskiej ariergardy, po czym pocwałowali z powrotem, życząc nam szczęśliwej podróży. Po chwili kozacy otoczyli dziwnych uciekinierów i zaprowadzili do głównej kwatery ariergardy. Dowódcami byli tu Wintzingerode i Iłowajski IV.
Wintzingerode, na wiadomość o liście, oświadczył ojcu, że niezwłocznie wyprawi go z dwoma dragonami do cesarza do Petersburga.
– Co zrobić z towarzyszącymi panu ludźmi? – zapytał generał kozacki Iłowajski. – Pozostać tutaj nie mogą: znajdują się w zasięgu strzałów karabinowych, a z dnia na dzień należy oczekiwać poważnych działań.
Ojciec mój prosił, o ile to możliwe, aby nas odwieziono do jego jarosławskiego majątku, lecz dodał przy tym, że nie ma przy sobie ani grosza.
– Obliczymy się potem – rzekł Iłowajski – i niech pan będzie spokojny, daję panu słowo, że ich wyprawię.
Ojca zawieziono kurierskimi końmi przez trakt usłany faszyną. Dla nas Iłowajski wydostał jakąś starą landarę i wyprawił do pobliskiego miasta wraz z partią jeńców francuskich, pod konwojem kozaków; dał nam pieniądze na opłacenie przejazdu do Jarosławia i w ogóle zrobił wszystko, co było możliwe w tych czasach zamieszania i niepokoju wojennego.
Taka to była moja pierwsza podróż po Rosji; druga odbyła się bez ułanów francuskich, bez kozaków uralskich i jeńców wojennych – byłem sam, a obok mnie siedział pijany żandarm.
Ojca mego zawieziono wprost do Arakczejewa i zatrzymano w jego domu. Hrabia zapytał o list, ojciec mój powie – dział, że przyrzekł pod słowem honoru doręczyć go osobiście. Hrabia obiecał zapytać cesarza i nazajutrz zakomunikował listownie, że cesarz zlecił mu odebrać list celem niezwłocznego doręczenia. Odbiór listu pokwitował (pokwitowanie zachowało się). Ojciec mój przebywał około miesiąca w domowym areszcie u Arakczejewa; nikogo do niego nie dopuszczano. Z rozkazu cesarza przyjeżdżał jedynie A. S. Szyszkow, by wypytać o szczegóły pożaru, wkroczenia nieprzyjaciela i o widzenie się z Napoleonem – ojciec był pierwszym naocznym świadkiem, który zjawił się w Petersburgu. Wreszcie Arakczejew oświadczył memu ojcu, że cesarz kazał go uwolnić, nie biorąc mu za złe skorzystania z przepustki dowództwa nieprzyjacielskiego, gdyż daje się to usprawiedliwić sytuacją bez wyjścia, w jakiej się wtedy znajdował. Po uwolnieniu Arakczejew kazał mu niezwłocznie wyjechać z Petersburga, nie zezwalając na widzenie się z kimkolwiek oprócz starszego brata, z którym pozwolono mu się pożegnać.
Była już prawie noc, gdy ojciec przyjechał do wioski jarosławskiej i zastał nas w chłopskiej chacie (dworu pańskiego w tej wsi nie było). Spałem na ławce pod oknem; okno źle się zamykało, śnieg przedostając się przez szparę zasypywał część ławki i leżał nie topniejąc na parapecie.
Wszyscy byli bardzo zatrwożeni, zwłaszcza moja matka. Na kilka dni przed przyjazdem mego ojca z rana sołtys i kilka osób z czeladzi z pośpiechem weszło do chaty, gdzie mieszkała, pokazując jej coś rękoma i żądając, aby z nimi poszła. Matka moja nie mówiła wtedy ani słowa po rosyjsku; zrozumiała jedynie, że mowa była o Pawle Iwanowiczu; nie wiedziała, co ma myśleć; przychodziło jej do głowy, że go zabito lub że ktoś ma zamiar zabić go, a potem ją. Wzięła mnie na ręce i ledwo żywa z przerażenia, cała drżąca poszła za sołtysem. Gołochwastow zajmował drugą chatę; weszli tam. Starzec leżał martwy obok stołu, przy którym chciał się ogolić; błyskawiczny atak paraliżu w jednej chwili przerwał jego życie.
Można sobie wyobrazić sytuację mojej matki (miała wówczas siedemnaście lat) wśród tych na wpół dzikich, brodatych ludzi odzianych w kożuchy, mówiących w zupełnie nie znanym jej języku, w niewielkiej, zakopconej chacie; a działo się to w listopadzie okropnej zimy 1812 roku. Gołochwastow był jedynym jej oparciem; dniami i nocami płakała po jego śmierci. A ci dzicy ludzie litowali się nad nią całym sercem, traktując ją z całą życzliwością i prostotą, sołtys zaś posyłał nawet kilka razy syna do miasta po rodzynki, pierniki, jabłka i obarzanki dla niej.
Po piętnastu latach sołtys jeszcze żył i przyjeżdżał niekiedy do Moskwy; był siwy jak gołąb i łysawy; matka moja częstowała go zazwyczaj herbatą i rozpamiętywała wraz z nim zimę 1812 roku, jak to bała się go i jak nie mogąc się porozumieć troskali się o urządzenie pogrzebu Pawła Iwanowicza. Stary wciąż jeszcze nazywał matkę moją, jak wówczas, „Julizą Iwanowną” zamiast Luizą i powiadał, że wcale nie bałem się jego brody i chętnie szedłem do niego na ręce.
Z guberni jarosławskiej pojechaliśmy do twerskiej i wreszcie po roku przenieśliśmy się do Moskwy. W tym czasie wrócił ze Szwecji brat mojego ojca, były poseł w Westfalii, który potem w jakiejś sprawie pojechał do Bernadotte'a; zamieszkał w jednym domu z nami.
Pamiętam jeszcze, jakby przez sen, ślady pożaru pozostałe do początku lat dwudziestych, wielkie wypalone domy bez ram okiennych, bez dachów, rozwalone ściany, pustkowia ogrodzone płotami, a na nich resztki pieców i kominów. Opowiadania o pożarze Moskwy, o bitwie borodińskiej, o Berezynie, o wzięciu Paryża były moją kołysanką, bajką dla dzieci, moją Iliadą i Odyseją. Matka i słudzy, ojciec i Wiera Artamonowna nieustannie wracali do tego czasu grozy, który doświadczył ich tak niedawno, bezpośrednio i srogo. Potem powracający generałowie i oficerowie zaczęli się zjeżdżać do Moskwy. Dawni koledzy ojca z Izmajłowskiego pułku, obecnie okryci sławą uczestnicy dopiero co ukończonej krwawej walki, bywali u nas często. Odpoczywali po swych trudach i czynach opowiadając o nich. Były to istotnie najświetniejsze czasy petersburskiego okresu; świadomość siły rodziła nowe życie; zdawało się, że wszelkie sprawy i troski zostały odłożone do jutra, do dni powszednich, obecnie chciano ucztować ciesząc się zwycięstwem.
W tym czasie jeszcze więcej nasłuchałem się o wojnie niż od Wiery Artamonowny. Bardzo lubiłem opowieści hrabiego Miłoradowicza; mówił on z niezwykłą żywością z wyrazistą mimiką, z głośnym śmiechem i nieraz zasypiałem przy tym na kanapie za jego plecami.
Rzecz jasna, że w takiej atmosferze czułem się wielkim patriotą i zamierzałem zaciągnąć się do wojska, lecz poczucie wyłączności narodowej nigdy do niczego dobrego nie prowadzi i oto, do czego doprowadziło mnie. Bywał u nas między innymi hrabia Quinsonnas, emigrant francuski i generał-lejtenant armii rosyjskiej. Jako zawzięty rojalista brał udział w słynnej uroczystości, na której poplecznicy królewscy deptali oznakę narodową, Maria Antonina zaś piła za upadek rewolucji. Hrabia Quinsonnas, szczupły, zgrabny, wysoki i siwy starzec był wzorem ugrzecznienia i wytwornych manier. W Paryżu czekała nań godność para; pojechał był już powinszować Ludwikowi XVIII jego wstąpienia na tron i wrócił do Rosji, żeby sprzedać majątek. Trzeba trafu, na moje nieszczęście, że ten najgrzeczniejszy z generałów wszystkich armii rosyjskich zaczął przy mnie mówić o wojnie.
– A zatem walczył pan przeciwko nam? – zapytałem go w najbardziej naiwny sposób.
– Non, mon petit, non, j'étais dans l'armée russe.
– Jak to – rzekłem – pan jest Francuzem i pan był w naszej armii? To niemożliwe!
Ojciec mój surowo na mnie spojrzał i zmienił temat rozmowy. Hrabia po bohatersku wybrnął z sytuacji; rzekł, zwracając się do ojca, że tego rodzaju uczucia patriotyczne podobają mu się. Mojemu ojcu jednak nie podobały się i po odjeździe hrabiego dostałem porządną burę. „Oto rezultat mówienia, bez zastanowienia się, o wszystkim, czego się nie rozumie i zrozumieć nie można; hrabia, chcąc dochować wierności swemu królowi, służył naszemu cesarzowi". Rzeczywiście ja tego nie rozumiałem!
Ojciec mój przebywał dwanaście lat za granicą, brat jego – jeszcze dłużej; chcieli oni urządzić sobie jakieś życie na modłę cudzoziemską, bez wielkich wydatków i z zachowaniem wszelkich wygód rosyjskich. Życie nie układało się jednak, może dlatego, że nie mogli dojść do porozumienia, a być może dlatego, że natura ziemianina brała górę nad cudzoziemskimi przyzwyczajeniami. Gospodarstwo mieli wspólne, dobra niepodzielone (mnóstwo czeladzi zamieszkiwało parter), istniały zatem wszelkie warunki sprzyjające nieładowi.
Opiekowały się mną dwie piastunki: jedna Rosjanka, druga zaś Niemka. Wiera Artamonowna i M-me Provot były kobietami bardzo dobrymi, lecz nudziłem się patrząc, jak całymi dniami robią na drutach pończochy i docinają sobie nawzajem, dlatego też korzystając z byle okazji uciekałem do pokojów, zamieszkałych przez Senatora (byłego posła), do mego jedynego przyjaciela – jego kamerdynera Calota.
Rzadko spotykałem ludzi lepszych, potulniej szych i łagodniejszych od niego. Zupełnie samotny w Rosji, rozłączony z wszystkimi bliskimi, źle mówiący po rosyjsku, był po kobiecemu przywiązany do mnie. Godziny całe spędzałem w jego pokoju, dokuczałem mu, męczyłem, zbytkowałem – wszystko znosił z dobrotliwym uśmiechem, wycinał dla mnie różne cuda z tektury, rzeźbił różne drobiazgi z drzewa (ale i kochałem go też za to!). Wieczorami przynosił mi na górę z biblioteki książki z obrazkami: podróże Gamelina i Pallasa oraz grubą księgę „świat w osobach”. Ta ostatnia tak mi się podobała i tak długo ją oglądałem, że nawet skórzana oprawa nie wytrzymała. Calot po dwie godziny z rzędu pokazywał mi te same ryciny, powtarzając po raz tysiączny te same objaśnienia.
W przededniu moich urodzin lub imienin Calot zamykał się w swoim pokoju; stamtąd słychać było różne dźwięki młotka i innych narzędzi; często szybkim krokiem przechodził przez korytarz, za każdym razem zamykając swoje drzwi na klucz, to z rondlem od kleju, to z… jakimiś przedmiotami zawiniętymi w papier. Można sobie wyobrazić, jak mi się chciało wiedzieć, co on przygotowuje; posyłałem na zwiady chłopców ze dworu, lecz Calot miał się na baczności. Odkryliśmy pewnego razu na schodach niewielki otwór, wychodzący wprost do jego pokoju, lecz i to nam nie pomogło: widoczna była tylko górna część okna i portret Fryderyka II, który wyglądał jak wychudły sęp ze swym wielkim nosem i gwiazdą. Po jakichś dwóch dniach hałas ustawał, pokój był otwarty – wszystko było w nim po dawnemu, gdzieniegdzie poniewierały się jedynie skrawki złotego i kolorowego papieru; czerwieniłem się pożerany ciekawością, lecz Calot z przesadnie poważną miną nie poruszał drażliwego tematu.
Wreszcie nadchodził oczekiwany w męczarni uroczysty dzień; budziłem się już o piątej rano i myślałem o przygotowaniach Calota; około godziny ósmej zjawiał się w białym krawacie, w białej kamizelce, w granatowym fraku i z pustymi rękoma. „Kiedyż to się skończy? Czy on aby nie zepsuł?” Czas mijał i, jak zwykle, napływały podarunki, i lokaj Jelizawiety Aleksiejewny Gołochwastowej już przychodził z zawiązaną w serwetce kosztowną zabawką, i Senator przyniósł już jakoweś cuda, lecz niepokojące oczekiwanie niespodzianki mąciło radość.
Nagle, jakoś tak znienacka, po obiedzie lub herbacie, piastunka mówiła mi:
– Niech panicz na chwilę zejdzie na dół, tam o panicza pyta jakiś człowiek.
„Oto jest” – myślałem i schodziłem na dół ześlizgując się na rękach po poręczy schodów. Drzwi do salonu otwierają się z hałasem, gra muzyka, transparent z moim monogramem skrzy się, chłopcy ze dworu poprzebierani za Turków podają mi cukierki, potem rozpoczyna się komedia marionetkowa lub fajerwerk w pokoju. Calot krząta się spocony, wszystko sam puszcza w ruch i zachwycony jest nie mniej ode mnie.
Jakież podarunki mogły dorównać tego rodzaju ucztom – przecież nigdy nie lubiłem rzeczy, poczucie własności i zachłanność w żadnym wieku nie były we mnie rozwinięte; po męczącym oczekiwaniu niespodzianki – mnóstwo świeczek, cynfolli i zapach prochu I Brakowało może jednego – kolegi, lecz całe dzieciństwo spędziłem w samotności, toteż nie byłem pod tym względem rozpieszczony*.
Ojciec mój miał jeszcze jednego brata, starszego od nich obu, z którym on i Senator zerwali wszelkie stosunki; pomimo to wspólnie zarządzali dobrami, czyli pospołu je rujnowali. Z racji tej kłótni nieład potrójnego administrowania był okropny. Dwaj bracia robili wszystko na przekór starszemu, a on – im. Sołtysi i chłopi tracili głowy: jeden żąda furmanek, drugi siana, trzeci drew, każdy wydaje rozporządzenia, każdy posyła swoich zaufanych. Starszy brat mianuje sołtysa – młodsi zmieniają go po miesiącu czepiając się jakiejś błahostki i wyznaczają innego, którego nie uznaje starszy brat. Do tego, jak to zwykle bywa, plotki, intrygi, szpiedzy i faworyci, a na dnie tego wszystkiego biedni chłopi, nie znajdujący ani sądu, ani obrony, szarpani w różne
* Oprócz mnie ojciec miał jeszcze Jednego syna, Jegora, o dziesieć lat ode mnie starszego. Zawsze go kochałem, ale nie mógł on być towarzyszem moich zabaw. Okres między dwunastym a trzydziestym rokiem życia spędził pod nożem chirurgów. Po całym szeregu tortur, które zniósł z wyjątkowym męstwem, lekarze, uczyniwszy z całego jego życia jedno pasmo operacyj, orzekli, że choroba Jest nieuleczalna. Zdrowie – zostało zrujnowane; warunki i usposobienie przyczyniły się do ostatecznego złamania mu życia. Stronice, na których wspominam o jego samotnym, smutnym życiu, zostały przeze mnie opuszczone; nie chcę ich drukować bez jego zgody. A. H.
strony, obciążani podwójną pracą i nieskoordynowanymi kapryśnymi żądaniami.
Spory te przyczyniły się przede wszystkim do nieoczekiwanego przegrania olbrzymiego procesu z hrabiami Devier, w którym racja była po stronie braci. Mając wspólne interesy nigdy nie mogli zgodzić się co do sposobu działania; strona przeciwna siłą rzeczy z tego skorzystała. Poza utratą wielkiej i wspaniałej posiadłości każdy z braci został skazany przez senat na opłacenie kosztów i strat po trzydzieści tysięcy rubli w asygnacjach. Nauczka ta otworzyła im oczy i zdecydowali się przeprowadzić podział. Pertraktacje przygotowawcze trwały prawie rok; majątek podzielono na trzy dość równe części, los miał rozstrzygnąć, która komu ma przypaść. Senator i ojciec mój pojechali do brata, którego nie widzieli od kilku lat, celem ułożenia się i pogodzenia; potem rozeszła się pogłoska, że on ma przyjechać do nas, aby zakończyć sprawę. Pogłoska o przyjeździe starszego brata wywołała przestrach i niepokój w naszym domu.
Był on jedną z tych oryginalnie potwornych istot, które możliwe są jedynie w oryginalnie potwornym życiu rosyjskim. Był z natury człowiekiem uzdolnionym, lecz całe życie popełniał niedorzeczności, graniczące często ze zbrodnią. Otrzymał przyzwoite wykształcenie na modłę francuską, był bardzo oczytany, a spędzał czas na rozpuście i czczym próżnowaniu aż do samej śmierci. Rozpoczął swoją służbę wojskową w pułku Izmajłowskim, pełnił przy Potiomkinie coś w rodzaju obowiązków adiutanta, potem objął stanowisko w jakimś poselstwie, a po powrocie do Petersburga zrobiono z niego naczelnego prokuratora synodu. Ani środowisko dyplomatyczne, ani też mnisie nie mogło poskromić jego nieokiełznanego charakteru. Za kłótnie z archijerejami dano mu dymisję; za policzek, który chciał wymierzyć, czy też wymierzył, jakiemuś panu na oficjalnym obiedzie u generał-gubernatora, zabroniono mu przyjeżdżać do Petersburga. Wyjechał do swej tambowskiej posiadłości; tam chłopi omal że go nie zabili za amory i okrucieństwa; zawdzięczał życie swemu stangretowi i koniom.
Potem osiadł w Moskwie. Opuszczony przez wszystkich krewnych i przez wszystkich obcych, mieszkał sam jeden w swym wielkim domu na Twerskim bulwarze; gnębił swoją czeladź i rujnował chłopów. Urządził sobie wielką bibliotekę oraz cały pańszczyźniany harem i jedno, i drugie trzymał w zamknięciu. Pozbawiony jakichkolwiek zajęć i zatajając straszliwą ambicję, graniczącą z naiwnością, dla rozrywki skupywał niepotrzebne rzeczy i wszczynał jeszcze bardziej niepotrzebne procesy, które prowadził z zawziętością. Trzydzieści lat ciągnął się jego proces o skrzypce Amatiego i skończył się tym, że go wygrał. Wyprocesował po niezwykłych wysiłkach ścianę łączącą dwa domy, z której posiadania nic nie uzyskał. Będąc dymisjonowany, z gazet dowiadywał się o awansach swoich kolegów, kupował przyznawane im ordery i rozkładał je na stole jako żałosne przypomnienie, czym to mógł być udekorowany!
Bracia i siostry bali się go i nie utrzymywali z nim żadnych stosunków, nasza służba omijała jego dom, by się z nim nie spotkać, i bladła na jego widok; kobiety obawiały się jego bezczelnej natarczywości, czeladź odprawiała modły, aby nie wpaść w jego ręce.
I oto ten straszny człowiek miał przyjechać do nas. Od rana w całym domu panowało niezwykłe podniecenie; nigdy przedtem nie widziałem tego mitycznego „brata-wroga”, aczkolwiek urodziłem się w jego domu, gdzie ojciec mój mieszkał po powrocie z obcych krajów; bardzo pragnąłem go ujrzeć, a jednocześnie bałem się nie wiedząc czego, lecz bardzo się bałem.
Na dwie godziny przed jego przybyciem zjawił się starszy siostrzeniec mego ojca, dwóch bliskich znajomych i jeden poczciwy, gruby i niedoświadczony urzędnik, zarządzający sprawami. Wszyscy siedzieli w milczącym oczekiwaniu; nagle wszedł służący i jakimś nieswoim głosem zameldował: – Brat pański raczył przybyć.
– Prosić – rzekł Senator z widocznym zdenerwowaniem. Ojciec mój jął wąchać tabakę, siostrzeniec poprawił krawat, urzędnik odwrócił się i odkaszlnął. Kazano mi pójść na górę, zatrzymałem się w drugim pokoju drżąc na całym ciele.
„Braciszek” kroczył powoli i z powagą. Senator i ojciec mój wyszli na jego spotkanie. Niósł, jak to się zwykło nosić na weselach I pogrzebach, obraz, trzymając go oburącz przed piersią, i przeciągłym głosem, nieco przez nos, zwrócił się do braci z następującymi słowami:
– Obrazem tym pobłogosławił mnie przed swym zgonem rodzic nasz zleciwszy mnie i zmarłemu bratu Piotrowi mieć pieczę nad wami i zastąpić wam ojca… Gdyby nieboszczyk rodzic nasz wiedział o waszym postępowaniu przeciwko starszemu bratu…
– Ale, mon cher frère – odezwał się mój ojciec swoim sztucznie obojętnym głosem – również i ty pięknie spełniłeś ostatnią wolę rodzica. Lepiej byłoby dla ciebie i dla nas również, gdybyśmy zapomnieli o tych przykrych reminiscencjach
– Jak?! Co?l – zawołał pobożny „braciszek”. – To po toście mnie sprowadzili?! – i z taką siłą rzucił obraz, że aż srebrna szata zabrzęczała. Wówczas Senator również jął krzyczeć jeszcze okropniejszym głosem. Pobiegłem pędem na górne piętro i zdążyłem jedynie zobaczyć, że urzędnik i siostrzeniec przestraszeni nie mniej ode mnie rej terowali na balkon.
Co tam było i jak tam było, nie umiem powiedzieć; wystraszeni ludzie zaszyli się w kąty, nikt nic nie wiedział, co się działo; ani Senator, ani ojciec nigdy nie mówili przy mnie o tej scenie. Hałas powoli ustał i podział majątku został dokonany, wtedy czy też dnia następnego – nie pamiętam.
Ojcu memu przypadła w udziale wielka podmoskiewska posiadłość w ruzskim powiecie – Wasilewskoje. Następnego roku mieszkaliśmy tam całe lato; w ciągu tego czasu Senator kupił sobie dom na Arbacie; powróciliśmy sami do naszego wielkiego mieszkania, opustoszałego i wymarłego. Wkrótce ojciec mój kupił również dom na Starej Koniuszennej.
Z Senatorem odchodził po pierwsze Calot, a po drugie wszystko to, co ożywiało nasz dom. Jedynie Senator przeszkadzał, by nad wszystkim nie panowała hipochondria mego ojca, która obecnie nie była już niczym krępowana. Nowy dom był smutny, przypominał więzienie lub szpital: parter miał sklepienie, grube ściany upodabniały okna do fortecznych ambrazur; wokół domu ze wszystkich stron znajdowało się zbyt wielkie podwórze.
W gruncie rzeczy należało się raczej dziwić temu, że Senator mógł tak długo mieszkać z moim ojcem pod jednym dachem, niż temu, że się rozeszli. Rzadko widywałem dwóch ludzi bardziej różniących się niż oni.
Senator był z charakteru człowiekiem dobrym i lubiącym rozrywki; spędził całe życie w świecie jarzącym się od lamp, w świecie oficjalnie-dyplomatycznym i dworsko-urzędowym, nie domyślając się, że istnieje świat inny, poważniejszy – nie bacząc nawet na to, że wszystkie wydarzenia od 1789 do 1815 roku nie tylko przeszły obok, ale i zawadziły o niego. Hrabia Woroncow wysłał go do lorda Grenville'a, aby dowiedział się, co zamierza przedsięwziąć generał Bonaparte po porzuceniu armii egipskiej. Bawił w Paryżu podczas koronacji Napoleona. W 1811 roku Napoleon kazał go zatrzymać i pozostawić w Kassel, gdzie był posłem „przy królu Jeromie”, jak się o tym wyrażał ojciec w chwilach irytacji. Słowem był obecny przy wszelkich wydarzeniach ostatnich czasów, mających ogromną wagę, lecz był obecny jakoś dziwnie, nie tak jakby należało.
Jako kapitan gwardii przybocznej pułku Izmajłowskiego znalazł się przy poselstwie w Londynie; Paweł spostrzegł to w wykazie i polecił mu niezwłocznie przybyć do Petersburga. Dyplomata-wojak wyruszył pierwszym okrętem i przybył na rozkaz.
– Chcesz pozostać w Londynie? – zapytał ochrypłym głosem Paweł.
– Jeśli jego cesarska mość raczy mi zezwolić – odrzekł kapitan zatrudniony w poselstwie.
– Ruszaj z powrotem nie tracąc czasu – odpowiedział Paweł ochrypłym głosem i kapitan wyruszył, nie zobaczywszy się nawet z krewnymi mieszkającymi w Moskwie.
Dopóki kwestie dyplomatyczne rozstrzygano za pomocą bagnetów i kartaczy, był posłem. Swoją karierę dyplomatyczną skończył podczas Kongresu Wiedeńskiego, tego promiennego festynu wszystkich dyplomacji. Po powrocie do Rosji został mianowany szambelanem w Moskwie, gdzie nie ma dworu. Nie znając kodeksów i rosyjskiej procedury sądowej trafił do senatu, został członkiem Rady Opiekuńczej, dyrektorem Szpitala Maryjskiego, dyrektorem Instytutu Aleksandryjskiego i wszystkie te funkcje pełnił z gorliwością, która była bodaj że niepotrzebna, z uporem, który wyrządzał szkodę, z uczciwością, której nikt nie zauważał.