- promocja
Pokój motyli - ebook
Pokój motyli - ebook
Powieść autorki bestsellerowego cyklu „Siedem Sióstr” w nowej szacie graficznej.
Nostalgiczna saga rodzinna pełna dramatycznych sekretów z przeszłości.
Historia o miłości, stracie i szansie na nowy początek.
Posy Montague wkrótce skończy siedemdziesiąt lat. Wciąż mieszka w rodzinnym domu, nazywanym Domem Admirała, w malowniczym hrabstwie Suffolk. To tu spędziła idylliczne dzieciństwo, łapiąc motyle z ukochanym ojcem, i tu wychowała dzieci. Z posiadłością wiążą ją cenne wspomnienia, a założony przez nią ogród, o który dbała przez ćwierć wieku, rozkwita jak nigdy dotąd. Mimo to Posy wie, że będzie musiała podjąć trudną decyzję i sprzedać podupadające domostwo.
Nieoczekiwanie z przeszłości wyłania się niczym duch Freddie Lennox, jej pierwsza miłość, mężczyzna, który porzucając ją pięćdziesiąt lat temu, złamał jej serce. Posy, która zmaga się z finansowymi kłopotami starszego syna Sama i z nieoczekiwanym powrotem młodszego, Nicka, nie jest gotowa na odnowienie relacji z Freddiem.
Nie tylko dlatego, że trudno jej zaufać dawnemu ukochanemu. Wychodzą na jaw mroczne tajemnice związane z jej rodzinnym domem i Posy musi się z nimi uporać.
Czy znajdzie przy tym czas, żeby pomyśleć również o sobie?
Po raz kolejny nie zawiodłam się na książce Lucindy Riley i przeżyłam niesamowitą, wzruszającą przygodę z nietuzinkowymi bohaterami.
Granice.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-844-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Akcja książki rozgrywa się w malowniczym nadmorskim miasteczku Southwold. Posy Montague wkrótce skończy siedemdziesiąt lat. Wciąż mieszka w rodzinnym domu w urokliwym Suffolk, gdzie spędziła idylliczne dzieciństwo, łapiąc motyle z ukochanym ojcem, i wychowała własne dzieci. Choć z posiadłością wiążą ją cenne wspomnienia, choć ogród, który sama założyła i o który dbała przez ćwierć wieku, rozkwita jak nigdy dotąd, Posy wie, że będzie musiała podjąć trudną decyzję i sprzedać podupadające domostwo.
Freddie, jej pierwsza miłość, człowiek, który pięćdziesiąt lat temu złamał jej serce, wyłania się z przeszłości niczym duch. Posy nie jest na to gotowa – zmaga się z kłopotami finansowymi starszego syna, Sama, i z nieoczekiwanym powrotem młodszego – Nicka. Nie może zaufać dawnemu ukochanemu. Wkrótce okaże się, że Freddie i jej rodzinny dom skrywają mroczną tajemnicę…LUCINDA RILEY
(1965–2021)
Urodziła się w Irlandii. We wczesnej młodości próbowała swoich sił jako aktorka, grała zarówno na deskach teatru, jak i w filmach, pracowała też w telewizji. Pierwszą powieść napisała w wieku 24 lat. Akcję swoich książek osadzała w różnych zakątkach świata. Być może to jeden z powodów, dla których powieści Riley zyskały niezwykłą popularność na całym świecie, zostały przetłumaczone na 37 języków, a liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła 40 milionów. Szczególny sukces odniosły części cyklu SIEDEM SIÓSTR (sprzedane w nakładzie 25 milionów egzemplarzy), który prawdopodobnie wkrótce zostanie zekranizowany.
Powieści Riley były wielokrotnie nominowane do międzynarodowych nagród, m.in. niemieckiej Lovely Books, włoskiej Premio Bancarella czy brytyjskiej Romantic Novel of the Year Award. W 2020 r. Lucinda Riley zdobyła nagrodę Dutch Platinum przyznawaną tytułom, które sprzedały się w Holandii w ponad 300 tysiącach egzemplarzy. Wcześniej otrzymała ją autorka _Harry’ego Pottera_, J.K. Rowling.
Lucinda Riley we współpracy z synem, Harrym Whittakerem, napisała serię książek dla najmłodszych czytelników.
Dom rodzinny Riley, gdzie wychowała czwórkę dzieci, znajduje się w Norfolk, w Anglii, ale w 2015 r. autorka spełniła swoje marzenia i kupiła wiejską posiadłość w irlandzkim hrabstwie Cork, które zawsze uważała za swoje miejsce na ziemi. Jej ostatnich 5 książek powstało właśnie tam.
W 2017 r. u pisarki zdiagnozowano nowotwór. Przez lata walczyła z chorobą. Zmarła w otoczeniu rodziny 11 czerwca 2021 r.
LUCINDARILEY.COMRozdział 1
Posy była w ogrodzie warzywnym i wyrywała marchewki, gdy usłyszała dzwonek komórki. Wyciągnęła telefon z kieszeni kurtki i odebrała.
– Cześć, mamo. Nie budzę cię przypadkiem?
– Skądże znowu, a gdyby nawet, to zawsze cieszę się, że cię słyszę. Jak się masz, Nick?
– Dobrze, mamo.
– Jak tam w Perth? – spytała, wstając i idąc w kierunku kuchni.
– Coraz tu goręcej, kiedy w Anglii robi się coraz zimniej. Co u ciebie?
– Wszystko w porządku. Jak wiesz, tu niewiele się zmienia.
– Słuchaj, dzwonię, żeby powiedzieć ci, że pod koniec tego miesiąca przyjeżdżam do Anglii.
– Och, Nick! To wspaniale. Nareszcie, po tylu latach.
– Dziesięciu, dokładnie – sprecyzował jej syn. – Chyba już najwyższy czas, nie sądzisz?
– To prawda. Jestem w siódmym niebie, kochanie. Wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię.
– A ja za tobą, mamo.
– Jak długo zostaniesz? Czy mogę liczyć, że będziesz gościem honorowym na moich siedemdziesiątych urodzinach w czerwcu? – spytała z uśmiechem Posy.
– Jeszcze zobaczymy, jak się ułoży, ale nawet jeśli zdecyduję się tu wracać, to przecież nie odmówię sobie tej przyjemności, żeby być na twoim przyjęciu.
– Mam przyjechać po ciebie na lotnisko?
– Nie, nie zawracaj sobie tym głowy. Chcę zatrzymać się na kilka dni w Londynie u moich przyjaciół, Paula i Jane. Mam coś do załatwienia. Zadzwonię, jak bardziej wyklarują mi się plany. Przyjadę do domu, to się zobaczymy.
– Już nie mogę się doczekać.
– Ja też, mamo. To trwało za długo. Muszę kończyć, ale wkrótce się odezwę.
– Fajnie. Och, Nick… aż nie chce mi się wierzyć, że przyjeżdżasz.
Usłyszał, że głos jej się łamie.
– Mnie też. Ściskam cię, zadzwonię, kiedy tylko będę wiedział, na czym stoję. Do usłyszenia, pa.
– Pa, pa, kochanie.
Posy opadła na siedzenie starego skórzanego fotela, stojącego obok piecyka. Zrobiło się jej słabo z emocji.
Miała dwóch synów, ale to wspomnienia z dzieciństwa Nicka były najmocniejsze. Urodził się tuż po tragicznej śmierci swojego ojca i może dlatego miała tak silne poczucie więzi z tym dzieckiem, niepodzielnie należącym do niej samej.
Przez jego przedwczesne przyjście na świat – do czego niemal na pewno przyczynił się wstrząs, jaki przeżyła z powodu utraty Jonny’ego po trzynastu latach małżeństwa – Posy nie miała czasu na pogrążanie się w żałobie. Trzeba było zająć się noworodkiem i starszym synkiem, trzyletnim Samem.
Mimo rozpaczy musiała uporządkować wiele spraw, podjąć wiele trudnych decyzji. Wszystkie plany na przyszłość, które snuła z Jonnym, upadły. Zdała sobie sprawę, że z dwójką małych dzieci – które szczególnie teraz potrzebowały miłości i uwagi matki – nie da rady przekształcić Domu Admirała tak, by zapewniał im utrzymanie, jak zamierzali.
Myślała, że jeżeli w ogóle można mówić o czymś takim jak najgorszy moment, by stracić męża, to właśnie wtedy był taki czas. Po dwunastu latach służby wojskowej w różnych zakątkach świata Jonny postanowił przejść do cywila i spełnić w końcu wielkie marzenie Posy – osiąść w jej rodzinnych stronach i stworzyć dzieciom oraz im obojgu prawdziwy dom.
Posy nastawiła czajnik. Przypomniała sobie, jak strasznie gorąco było wtedy w sierpniu, trzydzieści cztery lata temu, kiedy Jonny wiózł ich przez złociste pola Suffolk w kierunku domu. Od niedawna była w ciąży. Niepokój mieszał się z porannymi mdłościami, tak że musieli dwa razy przystawać. Kiedy wreszcie wjechali przez starą bramę z kutego żelaza, Posy wstrzymała oddech.
Na widok Domu Admirała zalała ją fala wspomnień. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak pamiętała, może tylko trochę się postarzało, ale przecież jej też przybyło lat. Jonny pomógł jej wysiąść z samochodu, a Sam podbiegł i złapał ją mocno za rękę, kiedy ruszyli schodami do wielkich frontowych drzwi.
– Chcesz je otworzyć? – spytała, podając synkowi klucz.
Skinął głową, a ona podniosła go, żeby mógł dosięgnąć do zamka.
Razem pchnęli ciężkie drzwi. Promienie słońca wdarły się do ciemnego wnętrza. Posy po omacku, z pamięci, znalazła włącznik i hol w jednej chwili zalało jasne światło. Wszyscy troje spojrzeli w górę, na cudowny żyrandol wiszący sześć metrów nad nimi.
Meble były okryte białymi prześcieradłami, na podłodze zebrała się warstwa kurzu. Jego drobinki zawirowały w powietrzu, gdy Sam podbiegł do pięknych rozłożystych schodów. Posy łzy napłynęły do oczu i zacisnęła powieki, czując, że wracają do niej obrazy, zapachy z dzieciństwa. Maman, Daisy, tata… Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła Sama machającego do niej z góry. Dołączyła do niego, by obejrzeć resztę domu.
Jonny też zachwycił się tym miejscem, choć oczywiście miał obawy co do kosztów utrzymania.
– To ogromny dom, kochanie – powiedział, kiedy usiedli w kuchni. – I na pewno wymaga remontu.
– No, w końcu od dwudziestu siedmiu lat nikt tu nie mieszkał – odparła Posy, mając w oczach obraz Daisy wałkującej ciasto na starym dębowym stole.
Odkąd się wprowadzili, rozmawiali o tym, co zrobić, żeby Dom Admirała zaczął przynosić dochód, który uzupełniłby środki, jakie mieli z emerytury wojskowej Jonny’ego. Uzgodnili, że zaczną remontować dom i za jakiś czas będą mogli wynajmować pokoje turystom.
Jak na ironię, po tylu latach służby wojskowej Jonny zginął kilka miesięcy po przejściu w stan spoczynku. Zabiły go metalowe zęby kombajnu, który uderzył czołowo w jego samochód na zakręcie wąskiej drogi, zaledwie trzy kilometry od Domu Admirała.
Posy dostała po mężu jego emeryturę i pieniądze z paru polis na życie. Kilka lat wcześniej odziedziczyła też posiadłość swojej babki. Środki ze sprzedaży rezydencji w Kornwalii umieściła na lokatach. Miała również niewielki spadek po matce, która w wieku pięćdziesięciu pięciu lat zmarła na zapalenie płuc (Posy zawsze wydawało się to bardzo dziwne, bo przecież matka mieszkała we Włoszech).
Zastanawiała się nad sprzedażą Domu Admirała, ale jak powiedział jej agent nieruchomości, którego sprowadziła do wyceny, rzadko kto w obecnych czasach chce mieć aż tak duży dom. Nawet gdyby znalazła kupca, dostałaby dużo mniej, niż posiadłość była warta.
Poza tym ona ten dom uwielbiała i dopiero co tutaj wróciła, po tylu latach. Po stracie Jonny’ego chciała przynajmniej być wreszcie u siebie, wśród tego, co znała od najmłodszych lat.
Doszła do wniosku, że jeśli będzie żyła skromnie i od czasu do czasu dołoży coś z oszczędności, ich trójka może dać sobie radę.
W samotne ponure dni pierwszych miesięcy bez Jonny’ego charakter Nicka, pogodny i dobry, był dla niej wielką pociechą. Kiedy patrzyła, jak jej synek wyrasta na szczęśliwe dziecko i zadowolony drepcze po ogrodzie warzywnym, nabierała nadziei na przyszłość.
Oczywiście Nickowi było łatwiej. Nie mógł tęsknić za kimś, kogo w ogóle nie znał. Ale Sam był dość duży, by odczuć mroźny powiew śmierci, który wtargnął w jego życie.
– Kiedy wróci tata?
Posy pamiętała, jak co wieczór, tygodniami, zadawał to pytanie. Serce jej się krajało, kiedy widziała w jego wielkich niebieskich oczach, tak podobnych do oczu Jonny’ego, wyraz zagubienia. Musiała mobilizować wszystkie siły, by powtarzać synkowi, że tata już nie wróci. Że poszedł do nieba i stamtąd nad nimi czuwa. Wreszcie Sam przestał pytać.
Posy stała wsłuchana w bulgotanie wody, która już zaczynała się gotować. Rozmieszała granulki kawy w mleku na dnie kubka i dolała wrzątku.
Z filiżanką w dłoniach podeszła do okna i zapatrzyła się na wiekowy kasztanowiec, który latami zapewniał kolejnym pokoleniom dzieci bogate zbiory. Widać już było na nim małe kolczaste kulki, co zapowiadało koniec lata i nadejście jesieni.
Myśl o kasztanach przypomniała jej początek roku szkolnego – czas, którego w dzieciństwie synów zawsze się obawiała, bo zwiastował kupowanie nowych mundurków szkolnych, przyszywanie tasiemek z nazwiskiem, znoszenie kufrów ze strychu i tę straszną ciszę, która zapadała po wyjeździe chłopców.
Długo zastanawiała się, czy ma ich posłać do szkoły z internatem. W rodzinie jej i Jonny’ego to było oczywiste od pokoleń, lecz pod koniec lat siedemdziesiątych czasy się zmieniły. Wiedziała jednak, że dzięki tego typu edukacji sama nie tylko zdobyła wykształcenie, ale też nauczyła się samodzielności i dyscypliny. Jonny chciałby, żeby jego synowie wyjechali. Często mówił, że wyśle ich do tej samej szkoły, którą sam kończył. Posy sięgnęła więc do swoich oszczędności – pocieszając się, że babcia by to pochwaliła – i wybrała szkołę w Norfolku. Nie aż tak daleko, żeby nigdy nie zobaczyć, jak chłopcy grają w rugby, albo nie oglądać uczniowskich przedstawień – ale wystarczająco daleko, by nie kusiło ją zabierać ich do domu, kiedy tylko jeden z nich zacznie tęsknić.
Sam dzwonił do niej bardzo często – trudno mu było przywyknąć i stale miał jakieś zatargi z kolegami. Kiedy Nick też wyjechał do szkoły, trzy lata później, rzadko się odzywał.
W początkowym okresie jej wdowieństwa chłopcy byli mali, więc brakowało jej czasu dla siebie, ale gdy obaj znaleźli się w szkole i wreszcie go miała, wśród wilgotnych ścian powiało samotnością, która na dobre zagościła w jej sercu.
Po raz pierwszy w życiu trudno jej było znaleźć powód, by po przebudzeniu się rano wstać z łóżka. Uświadomiła sobie, że odebrano jej sens życia – tak jakby wyrwano środek, pozostawiając jedynie pustą skorupę. Wysłanie synów do szkoły było niczym ponowne przechodzenie żałoby.
To doświadczenie nauczyło ją pokory – do tej chwili nie rozumiała, czym jest depresja, uważała ją za słabość, ale w tym okropnym miesiącu po wyjeździe Nicka musiała przyznać, że to nie jest coś, z czego człowiek może się po prostu otrząsnąć, jak zawsze sądziła. Zdała sobie sprawę, że musi się czymś zająć, by nie myśleć stale o tym, jak bardzo tęskni za synami.
Pewnego jesiennego ranka odkryła w jednej z szuflad biurka w gabinecie ojca stertę starych planów ogrodu. Kiedy rzuciła na nie okiem, zobaczyła, że zamierzał zmienić parkowe tereny wokół domu w coś absolutnie wyjątkowego. Rysunki, osłonięte przed światłem, wcale nie wyblakły, a linie i proporcje zostały nakreślone pewną ręką ojca. Zobaczyła, że obok rotundy przewidział miejsce na ogród motyli, sporządzając listę bogatych w nektar bylin, które, jak wiedziała, w pełnym rozkwicie tworzyłyby całą feerię kolorów. Promenada między glicyniami miała prowadzić do sadu, gdzie byłyby jej ulubione owoce: gruszki, jabłka, śliwki, a nawet figi.
Obok ogrodu warzywnego zaplanował dużą szklarnię i mniejszy, ogrodzony płotem ogródek, który opatrzył podpisem: „Wierzbowy plac zabaw dla Posy”. Naszkicowane ścieżki w fantazyjny sposób łączyły różne fragmenty parku i Posy aż się zaśmiała, kiedy zobaczyła, że przy trawniku do krykieta miał powstać staw („by ostudzić co bardziej krewkich zawodników”). Dalej przewidywany był ogród różany „dla Adriany”.
Tego popołudnia poszła więc, ze sznurkiem i gałązkami wierzbiny, pozaznaczać granice niektórych z planowanych przez tatę części terenu, gdzie miały zostać posadzone szafirki, krokusy czy inne niezbyt wymagające rośliny cebulkowe – idealne, by przyciągnąć pszczoły, gdy te przebudzą się z zimowego snu.
Kilka dni później, zanurzając dłonie w miękkiej ziemi, Posy po raz pierwszy od wielu tygodni się uśmiechnęła. Zapach kompostu, lekko przygrzewające słońce nad głową i wkopywanie cebulek, które na wiosnę wybuchną kolorami, przypomniały jej pracę w ogrodach botanicznych Kew Gardens.
Tak zaczęła się jej pasja, która trwała już dwadzieścia pięć lat. Posy podzieliła ogromny teren na części i każdej wiosny oraz jesieni zagospodarowywała kolejne obszary, dodając do pomysłów ojca swoje własne. Jej największą dumą był ambitny projekt przy tarasie – misterny układ niziutko przystrzyżonych żywopłotów, okalających klomby pachnącej lawendy i róż. Pielęgnowanie tej części ogrodu było piekielnie trudne, ale zachwycający widok z salonu i sypialni wynagradzał wszystko.
Krótko mówiąc, ogród stał się jej panem, przyjacielem i kochankiem, pozostawiając niewiele czasu na cokolwiek innego.
– To wspaniałe, mamo – powiedział Nick, kiedy chłopcy przyjechali do domu na wakacje, a ona pokazała mu, nad czym pracuje.
– No tak, a co będzie na kolację? – spytał Sam, kopiąc piłkę na tarasie.
Posy przypomniała sobie, że jak był mniejszy, trzy razy rozbił szybę w szklarni.
Teraz, zbierając składniki, by upiec ciasto, które chciała zawieźć wnukom, Posy poczuła dobrze znane ukłucie wyrzutów sumienia, które pojawiały się niezmiennie, kiedy myślała o starszym synu.
Bardzo kochała Sama, ale zawsze wydawał się jej o wiele trudniejszy od Nicka. Może dlatego, że z młodszym synem łączyło ją dużo więcej. Choćby jego zamiłowanie do „starzyzny”, jak to nazywał Sam, kiedy widział, że młodszy brat cierpliwie odnawia wiekową, zżartą przez korniki szafkę. Sam, pobudliwy i energiczny, nie potrafił się na niczym dłużej skupić, podczas gdy Nick był o wiele spokojniejszy. Miał oko do piękna i Posy lubiła myśleć, że odziedziczył to po niej.
Okrutna prawda jest taka, myślała, wbijając jajka do ciasta, że można kochać swoje dzieci, ale to nie oznacza, że jednakowo się je lubi.
Najbardziej martwiło ją to, że bracia nie mieli ze sobą bliskich relacji. Pamiętała, jak Nick dreptał po ogrodzie za starszym bratem, gdy byli mali. Widać było, że jest gotów całować ziemię, po której tamten stąpa. Jednak z czasem, kiedy przyjeżdżali do domu, Posy zauważyła, że Nick wyraźnie unika brata. Wolał siedzieć z nią w kuchni albo zajmować się naprawianiem starych mebli w szopie, niż spędzać czas z Samem.
Byli krańcowo różni: Sam – ostentacyjnie pewny siebie, a Nick – wycofany introwertyk. Od czasów dzieciństwa ich losy były powiązane i teraz, kiedy dorośli, to się nie zmieniło, choć jednocześnie każdemu z nich życie potoczyło się inaczej.
Po maturze Sam nie dostał się na studia i przeprowadził się do Londynu. Próbował sił w komputerach, prowadził biuro nieruchomości… Ale wszystkie jego przedsięwzięcia po kilku miesiącach paliły na panewce. Dziesięć lat temu wrócił do Southwold, ożenił się i po kilku kolejnych nieudanych próbach otwarcia jakiegoś biznesu starał się teraz założyć własną agencję nieruchomości.
Posy zawsze dodawała mu odwagi, kiedy przychodził do niej z nowym pomysłem na zrobienie wielkich pieniędzy. Ostatnio jednak obiecała sobie, że już nie będzie mu pożyczać, choćby nie wiadomo jak prosił. Zresztą większość oszczędności pochłonął jej ukochany ogród i naprawdę nie miała już wiele do oddania. Rok temu sprzedała jedną ze swoich cennych figurek z porcelany Staffordshire, żeby sfinansować „absolutnie pewny” projekt – kręcenie filmów reklamowych promujących lokalny biznes. Środki ze sprzedaży figurki zostały zaprzepaszczone, bo firma upadła już po dziewięciu miesiącach.
Trudność, by powiedzieć Samowi „nie”, polegała między innymi na tym, że udało mu się znaleźć sobie żonę anioła. Amy była naprawdę urocza. Potrafiła nie tracić pogody ducha, nawet kiedy niedawno, po raz nie wiadomo już który, Sam oznajmił jej, że przez brak pieniędzy muszą się przeprowadzić i wynająć mniejszy dom.
Urodziła mu dwójkę zdrowych dzieci – Jake’a, który teraz miał sześć lat, i Sarę, teraz czteroletnią – a w dodatku zdołała utrzymać pracę jako recepcjonistka w miejscowym hotelu, by zapewnić rodzinie skromne wprawdzie, ale stałe dochody. Poza tym niewzruszenie wspierała męża. To czyniło z niej w oczach Posy istną świętą.
Jeśli chodzi o Nicka, Posy była szczęśliwa, że jej syn przyjeżdża wreszcie do Anglii. Po skończeniu szkoły zrezygnował z ofert paru doskonałych uczelni i oświadczył, że chce się zająć handlem antykami. Najpierw zatrudnił się w niepełnym wymiarze godzin w miejscowym domu aukcyjnym, a potem podjął naukę zawodu u handlarza antykami w Lavenham, dokąd codziennie dojeżdżał z Domu Admirała.
W wieku dwudziestu jeden lat otworzył w Southwold własny sklep i wkrótce zaczął zdobywać uznanie na rynku, wynajdując ciekawe i niezwykłe antyki. Posy nie posiadała się z radości, że syn zdecydował się osiąść w okolicy. Dwa lata później wynajął sąsiednie pomieszczenie, by podwoić powierzchnię swojego sklepu. Interes kwitnął. Kiedy syn wyjeżdżał, by coś kupić, Posy zostawiała ukochany ogród i spędzała ranek w sklepie, obsługując klientów.
Kilka miesięcy później Nick oznajmił, że zatrudnia na pełny etat asystentkę. Miała prowadzić sklep, gdy on wyjeżdżał na aukcje. Evie Newman nie była pięknością w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Drobniutka, o filuternych rysach twarzy, robiła wrażenie bardziej dziecka niż dorosłej kobiety, ale jej wielkie brązowe oczy były urzekające. Kiedy Nick przedstawił ją Posy, zauważyła, jak syn obserwuje każdy ruch tej dziewczyny, i wiedziała już bez cienia wątpliwości, że się zakochał.
Niestety, nie mógł nic z tym zrobić. Evie od dawna miała chłopaka, któremu najwyraźniej była bardzo oddana. Posy spotkała go raz w sklepie Nicka i zdziwiła się, że taki pseudointelektualista o szczurzej twarzy jak Brian może podobać się Evie. Wykładowca socjologii w miejscowym college’u, rozwodnik, starszy o dobre piętnaście lat od Evie, miał zdecydowane opinie na każdy temat i lubił wyrażać je tak często, jak tylko się dało. Posy z miejsca wydał się antypatyczny.
Nick spędzał więcej czasu w podróżach, wyszukując ciekawe przedmioty, więc Posy pomagała Evie nauczyć się pracy w sklepie. Pomimo różnicy wieku bardzo się zaprzyjaźniły. Evie wcześnie straciła oboje rodziców. Mieszkała z babką, w starym wiktoriańskim domu w Southwold. Posy, nie mając własnej córki, uwielbiała tę dziewczynę.
Czasami Evie towarzyszyła Nickowi w jego wyprawach, a wtedy Posy musiała zostawać w sklepie. Uwielbiała patrzeć na roziskrzone oczy Evie, kiedy dziewczyna po powrocie, żywo gestykulując, opowiadała o jakiejś eleganckiej szyfonierze, którą zdobyli za bezcen na wyprzedaży mebli z cudownego zamku na południu Francji.
Choć Posy obiecywała sobie, że nie będzie się przyzwyczajać do obecności Nicka w swoim życiu, przeżyła szok, gdy po latach wspólnego mieszkania oznajmił jej ni z tego, ni z owego, że sprzedaje sklep i przeprowadza się do Australii. Była zdruzgotana. Stało się to wkrótce po tym, jak Evie powiedziała, że Brian dostał dobrą pracę w college’u w Leicester. Najwyraźniej oświadczył się jej, a ona się zgodziła. Niebawem zamierzali opuścić Southwold.
Posy próbowała dowiedzieć się, z jakiego powodu syn uznał, że powinien zlikwidować świetnie prosperującą firmę, w którą włożył tyle pracy, i dlaczego przenosi się na drugi koniec świata, ale Nick nie był chętny do zwierzeń. Podejrzewała, że ma to jakiś związek z Evie, lecz biorąc pod uwagę, że i ona wyprowadzała się z Southwold, coś tu nie pasowało.
Sklep niemal natychmiast znalazł nabywcę i Nick wyjechał do Perth, zabierając na statek towar, by mieć coś na początek swojego nowego przedsięwzięcia na antypodach. Posy nie dała po sobie poznać, jak bardzo będzie się czuła zagubiona bez niego.
Fakt, że Evie przed wyjazdem z Southwold nie przyszła się pożegnać, zabolał Posy. Pogodziła się z tym jednak, bo cóż może znaczyć starsza kobieta dla młodej dziewczyny. Bardzo ją lubiła, ale przecież takie uczucia nie muszą być odwzajemnione.
Gdy nadeszła zima, powrócił chłód samotności. Ze względu na porę roku ukochany ogród Posy spał i niewiele mogła zrobić do wiosny. Nie znajdując pociechy w pracach ogrodowych, wiedziała, że musi szybko czymś wypełnić pustkę. Pojechała więc do Southwold i udało jej się znaleźć zatrudnienie. Przez trzy dni w tygodniu pracowała w galerii sztuki. Nowoczesne malarstwo to nie były jej klimaty, ale mogła sobie dorobić i miała czym się zająć. Właścicielowi galerii nie przyznała się do swojego wieku i dziesięć lat później nadal u niego pracowała.
– Prawie siedemdziesiątka – mruknęła pod nosem, wkładając ciasto do pieca, i nastawiła minutnik, który wzięła ze sobą.
Kiedy wyszła z kuchni i ruszyła w kierunku schodów, pomyślała, jak wielkim wyzwaniem, wręcz herkulesową pracą, jest bycie matką. Choć synowie stają się coraz starsi, ona nadal się o nich martwi. Nawet bardziej, niż kiedy byli mali. Wtedy przynajmniej wiedziała, gdzie są i jak się czują. Miała ich pod opieką. Oczywiście teraz są dorośli i wyfrunęli z gniazda, więc musi być inaczej.
Gdy wspinała się po schodach, bolały ją trochę nogi, co przypominało jej o wszystkim, o czym starała się nie myśleć. Była już w tym wieku, kiedy człowiek ma prawo zacząć narzekać na zdrowie. Powinna być wdzięczna losowi, że mimo wszystko jest w niezłej formie.
– Tylko – zwróciła się do przodka, którego portret wisiał nad podestem – jak długo to jeszcze potrwa?
Weszła do sypialni i odsunęła wiszące w oknach ciężkie kotary. Nigdy nie starczyło pieniędzy, by je wymienić na nowe, i oryginalny wzór był już tak spłowiały, że niemal nierozpoznawalny.
Z tego miejsca miała najlepszy widok na ogród, który stworzyła. Nawet wczesną jesienią, kiedy przyroda szykowała się do snu, ukośne promienie popołudniowego słońca pieściły liście drzew, które powoli nabierały złotej barwy, a ostatnie ciężkie kwiaty róż pachniały mocno. W warzywniku pyszniły się pomarańczowe dynie, drzewa w sadzie uginały się pod ciężarem rumianych jabłek, a klomb tuż pod oknem wyglądał wprost bajecznie.
Posy odwróciła się od tego piękna i spojrzała w drugą stronę, na ogromny pokój, który od pokoleń służył Andersonom za sypialnię. Przebiegła wzrokiem tapety w stylu chińskim, niegdyś wspaniałe, a teraz odchodzące w rogach od ścian, ze śladami wilgoci. Popatrzyła na wytarty dywan, z którego nie dałoby się już sczyścić wszystkich plam, i na wyblakłe mahoniowe meble.
– A to tylko jeden pokój. Jest ich jeszcze dwadzieścia pięć i każdy wymaga kapitalnego remontu, nie mówiąc już o całej strukturze budynku – mruknęła do siebie.
Rozbierając się, myślała o tym, że przez lata robiła dla domu tylko to, co było absolutnie niezbędne – częściowo ze względu na pieniądze, ale głównie dlatego, że to ogród traktowała jak najukochańsze dziecko i to jemu poświęcała najwięcej uwagi. Tymczasem stan domu, niczym zaniedbywanej latorośli, stopniowo i niepostrzeżenie się pogarszał.
– Moje dni tutaj są policzone. – Westchnęła, przyznając sama przed sobą, że ten dom zaczyna jej ciążyć ponad miarę.
Choć była w dobrej formie i sprawna jak na swoje sześćdziesiąt dziewięć lat, to jak długo jeszcze może się cieszyć taką kondycją? Poza tym dom popadnie w całkowitą ruinę, jeśli szybko nie zrobi się tu solidnego remontu.
Przerażało ją, że w końcu będzie zmuszona się poddać i przeprowadzić gdzieś, gdzie łatwiej sobie poradzi, wiedziała jednak, że trzeba rozsądnie podchodzić do sprawy. Ani Samowi, ani Nickowi nie wspomniała jeszcze o swoim pomyśle, by sprzedać Dom Admirała, ale chyba teraz, kiedy przyjeżdża Nick, powinna z nimi porozmawiać.
Zobaczyła swoje odbicie w dużym stojącym lustrze. Srebrne pasma we włosach, zmarszczki wokół oczu i ciało już nie tak sprężyste jak dawniej… To było smutne. Odwróciła wzrok. Lepiej nie patrzeć, bo w środku nadal była młodą, pełną wigoru kobietą, tą samą Posy, która tańczyła, śmiała się i kochała.
– O rany, jak mi brakuje seksu! – oznajmiła komodzie, szukając bielizny.
Trzydzieści cztery lata… To potwornie długo, by nie czuć dotyku mężczyzny, jego skóry na swojej, pieszczot, kiedy on unosi się i w nią wchodzi…
Po śmierci Jonny’ego od czasu do czasu, szczególnie w początkowych latach, na jej drodze pojawiał się jakiś mężczyzna, który się nią interesował. Możliwe, że za bardzo była skupiona na synach, a potem na ogrodzie, ale po kilku „randkach”, jak określali to Sam i Nick, Posy nigdy nie wykrzesała w sobie dość entuzjazmu, by wejść w nowy związek.
– A teraz już na to za późno – powiedziała do swojego odbicia, gdy usiadła przy toaletce, by wklepać w twarz tani krem nawilżający, co było jedynym zabiegiem kosmetycznym, który stosowała. – Nie bądź zachłanna, Posy. Napotkać w życiu dwie miłości to więcej, niż większości ludzi jest w ogóle dane.
Wstając, odsunęła od siebie zarówno mroczne myśli, jak i nierealne marzenia i skoncentrowała się na radości z przyjazdu syna. Na dole wyciągnęła ciasto z piecyka i wyjęła je z blachy, by ostygło. Potem wyszła z kuchni na tyły domu. Wsiadła do swojego sfatygowanego volva i ruszyła, kierując się prosto na drogę, którą w dziesięć minut docierało się do Southwold.
Zmierzała nad morze i mimo że wiał chłodny wrześniowy wiatr, opuściła szybę. Z przyjemnością wdychała słoną bryzę, w której zawsze wyczuwało się też zapach pączków i smażonej ryby z frytkami z baru przy molo wychodzącym na Morze Północne, stalowoszare pod zamglonym błękitem nieba. Przy drodze stały zgrabne szeregowe domki, sklepiki na dole były pełne plażowych akcesoriów, mewy patrolowały chodniki, czyhając na resztki jedzenia.
Struktura miasta prawie się nie zmieniła od czasu, kiedy Posy była dzieckiem, ale niestety, staromodny kurort przyciągnął hordy zamożnych rodzin z klasy średniej. Inwestowali tu w domy letniskowe, co nieprzyzwoicie wywindowało ceny nieruchomości i choć było korzystne dla gospodarki miasteczka, niewątpliwie zaburzyło relacje w niegdyś spójnej społeczności. Sezonowi mieszkańcy tłumnie ściągali do Southwold latem. Parkowanie stało się istnym koszmarem. W końcu sierpnia miasto pustoszało. Obcy opuszczali je niczym stado sępów, które skończyły ucztować na padlinie.
Teraz, we wrześniu, wyludnione ulice zdawały się martwe, jakby najeźdźcy wyssali stąd całą energię i zabrali ją ze sobą. Posy zaparkowała przy głównej alei. Na wystawie butiku zauważyła plakat z napisem: „Koniec letniej wyprzedaży”, a przed księgarnią nie było już stolików z używanymi książkami.
Szła szybko ulicą, odpowiadając skinieniem głowy na powitania znających ją ludzi, których mijała. Przyjemnie jej było, że dla tutejszych mieszkańców jest jedną z nich. Wstąpiła do kiosku i kupiła jak zwykle dziennik „Telegraph”.
Wychodząc, zapatrzona w nagłówki na pierwszej stronie, wpadła na jakąś dziewczynkę.
– Przepraszam – wybąkała, spoglądając w dół na stojące przed nią ciemnookie dziecko.
– Nic nie szkodzi. – Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Mój Boże – wyrwało się w końcu Posy – wybacz, że tak się na ciebie gapię, ale bardzo przypominasz mi kogoś, kogo kiedyś znałam.
– Tak? – Dziewczynka ze skrępowaniem przestąpiła z nogi na nogę.
Posy odsunęła się na bok, żeby mała mogła ją minąć i wejść do sklepiku.
– Do widzenia.
– Do widzenia.
Posy odwróciła się i ruszyła dalej, w kierunku galerii.
I nagle zauważyła, że w jej kierunku ktoś biegnie. Sylwetka wydawała się znajoma.
– Evie? To ty?
Młoda kobieta stanęła jak wryta. Jej blada twarz oblała się rumieńcem.
– Tak. Cześć, Posy – powiedziała cicho.
– Co u ciebie, kochanie? Co ty, na Boga, robisz tu w Southwold? Przyjechałaś odwiedzić starych przyjaciół?
– Nie. – Evie wbiła wzrok w ziemię. – Przeprowadziłam się tu z powrotem, parę tygodni temu. Teraz tu mieszkam… mieszkamy.
– Naprawdę?
– Tak.
– Świetnie.
Posy przyglądała się Evie, która nadal unikała jej spojrzenia. Była znacznie szczuplejsza niż kiedyś, a te swoje piękne, ciemne, niegdyś długie włosy miała teraz ścięte na krótko.
– Chyba właśnie widziałam twoją córkę pod kioskiem. Wydała mi się bardzo do ciebie podobna. Wróciliście tu całą trójką na dobre?
– My dwie, tak – odparła Evie. – A teraz wybacz, Posy, strasznie się spieszę.
– Oczywiście. Przez parę dni w tygodniu pracuję w galerii Masona. Niedaleko hotelu Swan. Jakbyś znalazła kiedyś chwilę na lunch, z przyjemnością się z tobą spotkam. I z twoją córeczką. Jak ona ma na imię?
– Clemmie.
– To pewnie zdrobnienie od Clementine. Tak miała na imię żona Churchilla.
– Tak.
– Ładnie. No to do widzenia, Evie, miło się było znów zobaczyć.
– Dzięki. Do widzenia.
Evie ruszyła do kiosku szukać córki, a Posy przeszła jeszcze tych kilka kroków, które miała do galerii. Było jej przykro, że Evie najwidoczniej poczuła się przy niej niezręcznie. Wyciągając z torby klucze, zastanawiała się, czym, na Boga, zasłużyła sobie na taką jej reakcję.
Otworzyła drzwi galerii, weszła do środka i namacała włącznik światła, myśląc o słowach Evie – najwyraźniej w jej życiu nie było już dawnego partnera, Briana. Posy chciałaby się dowiedzieć czegoś więcej, ale wątpiła, czy kiedykolwiek jej się to uda. Zachowanie Evie wskazywało, że przy następnym spotkaniu dziewczyna najpewniej ucieknie na drugą stronę ulicy.
No cóż, przez te blisko siedemdziesiąt lat życia Posy nauczyła się jednego: ludzie to bardzo dziwny gatunek. Nigdy nie przestawali jej zaskakiwać. Evie ma swoje powody, by zachowywać się tak a nie inaczej, uznała Posy, idąc do biura na zapleczu galerii, gdzie włączyła czajnik, by zaparzyć sobie, jak to miała w zwyczaju, drugą tego dnia kawę.
Żałowała tylko, że nie ma pojęcia, jakie to powody.
_Dalsza część dostępna w pełnej wersji_