- promocja
Pokój z widokiem na wojnę Historia Izraela - ebook
Pokój z widokiem na wojnę Historia Izraela - ebook
Historyczna podróż w 75. rocznicę powstania państwa Izraela.
Konstanty Gebert patrzy na Izrael ze szczególnej perspektywy: religijnego Żyda, a jednocześnie liberalnego demokraty, który osobiście angażował się w zwalczanie różnych form opresji w Polsce i na świecie. Jego opowieść o Izraelu jest barwna, ale bez lukru i bez prześlizgiwania się nad najtrudniejszymi dylematami. Fascynująca lektura.
Maciej Kozłowski, dyplomata, były ambasador RP w Tel Awiwie
Ta książka to fascynująca podróż w czasie przez wydarzenia, które doprowadziły do utworzenia, pomimo wielu przeciwności, współczesnej państwowości izraelskiej. Jest tu szerokie tło konfliktu między Izraelem i jego sąsiadami, w tym Palestyńczykami, oraz skala emocji, które tkwią w obu społecznościach. Ta bardzo wartościowa pozycja wskazuje też na zaskakujące podobieństwa między Polską i Izraelem. Polecam zainteresowanym historią i sytuacją Bliskiego Wschodu, a także osobom zamierzającym odwiedzić Izrael.
Piotr Puchta, dyplomata, były kierownik przedstawicielstwa RP przy władzach palestyńskich w Ramalli oraz były ambasador w Kairze
Książka ta jest niesamowicie prowokująca i zmusza do myślenia, nawet jeśli nie podziela się wszystkich zawartych w niej interpretacji i wniosków. Oparta na wielu źródłach oraz osobistych doświadczeniach autora, obejmuje ona całą historię państwa żydowskiego, od poczęcia i bólów porodowych aż do egzystencjalnego Kulturkampf czasów obecnych. I jest prawdziwym majstersztykiem.
Dr Laurence Weinbaum, redaktor naczelny „The Israel Journal of Foreign Affairs”, Jerozolima
Konstanty Gebert jest dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym, autorem dwunastu książek. Za Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło otrzymał w 2022 r. nagrody im. Beaty Pawlak oraz Klio. Prowadzi pierwszy polskojęzyczny podcast o Izraelu „Ziemia zbyt obiecana”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4196-5 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Jesienią 1947 roku i Żydzi, i Arabowie wstrzymywali oddech. ONZ, po krwawych walkach i politycznych przepychankach, histerycznych odmowach i politycznych zabiegach, wbrew woli rządzącej jeszcze w Palestynie Wielkiej Brytanii, mimo protestów wszystkich państw arabskich oraz przedstawicieli Arabów palestyńskich, przystępowała do debaty nad najbardziej dramatyczną propozycją przedłożoną organizacji w ciągu dwóch lat jej istnienia: podziału Palestyny. Ku zaskoczeniu większości członków Zgromadzenia Ogólnego własna komisja ONZ takie właśnie rozwiązanie uznała za jedyne wyjście z pogłębiającej się krwawej matni.
Równie zaskakujące było to, że wniosek poparły – każde ze swoich odrębnych powodów – i USA, i ZSRR, dwa wrogie sobie atomowe mocarstwa powojennego świata. Ale do przyjęcia wniosku nie wystarczało samo poparcie obu wielkich i ich sojuszników – decyzja o podziale, by była ważna, musiała zapaść większością kwalifikowaną. Tymczasem brytyjski dyplomata Harold Beeley powiedział Dawidowi Horowitzowi z Agencji Żydowskiej: „Aby uzyskać korzystną decyzję, będziecie potrzebowali głosów dwóch trzecich państw członkowskich, a uzyskacie ją tylko wówczas, gdy blok wschodni i USA zjednoczą się i poprą tak samą decyzję, jak i jej sformułowanie. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, nie może się zdarzyć i nigdy się nie zdarzy”.
Jeden z murali z oczami spoglądającymi na Jerozolimę, palestyńska dzielnica Silwan, październik 2022 r. U góry wzgórza dom wykupiony przez Izraelczyków, nad którym powiewa izraelska flaga.
Zdanie to wypowiadano na temat biegu wypadków na Bliskim Wschodzie tysiące razy. Wypowiadają je z absolutnym uczuciem pewności ludzie, którzy o regionie wiedzą mniej niż nic, oraz doświadczeni eksperci, którzy na tematyce bliskowschodniej zęby zjedli. A potem jakże często jest tak, że to, co zdarzyć się nie może, jednak się dzieje – i zostajemy z miną taką, jaką zapewne miał Beeley, gdy przewodniczący Zgromadzenia podał wynik głosowania. A potem taniec, śpiew i szał radości u jednych i bunt, gniew i poczucie klęski u drugich. Bliskowschodnie niemożliwości mają bowiem to do siebie, że choć wszystkich zdumiewają po równi, to dla jednych bywają wybawieniem, a dla drugich przekleństwem.
Ta książka jest relacją o takich niemożliwościach. Jest próbą opowiedzenia, jak pomysł polityczny, zrodzony w Paryżu w głowie pewnego wiedeńskiego dziennikarza z Budapesztu, zaowocował, po upływie niemal dokładnie tylu lat, ile sobie jego twórca założył, jedyną spełnioną utopią polityczną XX wieku. Jak z pomysłu stał się ruchem, z ruchu – wspólnotą, a ze wspólnoty – państwem. Jak państwo to przetrwało, mimo że niemal wszyscy byli zgodni, że coś takiego się nigdy wydarzyć nie może; jak nieustannie zaskakuje i siebie samo, i świat. Na dobre i na złe.
Chciałoby się, żeby to była historia radosna. Nie jest. Nie jest dlatego, że droga do spełnienia utopii wiodła nie tylko przez najciemniejszą z przepaści, w jakie kiedykolwiek stoczyła się ludzkość. Także przez cierpienie i krzywdę ludzi, których jedyną winą było to, że żyli w tym jedynym miejscu na ziemi, w którym utopia ta mogła się spełnić – ale dla nich w niej nie było miejsca. Jest to więc nieuchronnie książka o wojnie.
Izrael powstał bowiem w wojnie i – przynajmniej po części – na skutek wojny. W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat niepodległości stoczył pięć dużych wojen, a od ponad trzydziestu lat toczy ze zmiennym szczęściem walkę z powstaniem, którego nie udało mu się uśmierzyć do dziś. Przedtem jednak jedna trzecia jego narodu została zamordowana, a wcześniej jeszcze, gdy utopia była tylko planem i projektem, przemocy nieustannie doświadczała. Nie ma zapewne kraju na świecie, w którym wojna byłaby tak obecna w codziennym życiu, widok uzbrojonych mężczyzn i kobiet na ulicach tak powszechny, a służba wojskowa tak fundamentalnym doświadczeniem w życiu każdego obywatela.
Dlatego też nie jest przesadą powiedzieć, że gdy się mieszka w Izraelu, to się ma pokój z widokiem na wojnę. Widać ją w Izraelu ze wszystkich okien. Z tych, z których, jak na granicy z Gazą czy z Libanem, dosłownie widać działania wroga. Z tych, z których, jak w wielu miejscach wzdłuż byłej „zielonej linii”, widać starcia z Palestyńczykami sprzeciwiającymi się izraelskiej okupacji i mur chroniący Izrael przed palestyńskim terrorem. Widać też z tych wszystkich pozostałych izraelskich okien, z których nie sposób nie zauważyć młodych poborowych i rezerwistów, w mundurach i pod bronią, spieszących do swych wojskowych zadań czy powracających z nich.
Dokładnie ten sam jest widok z okien spoglądających na Izrael. W palestyńskiej dzielnicy Silwan w Jerozolimie w 2022 roku na murach domów spoglądających na zachodnią, żydowską część stolicy wymalowano ogromne oczy. Położona na stoku dzielnica, przylegająca do Starego Miasta i Góry Oliwnej, jest miejscem częstych starć między arabskimi mieszkańcami a Żydami, którzy wykupują w niej domy. Murale z oczami mówiły Izraelczykom: „Widzimy was, jesteśmy czujni”. To samo, tylko w sposób mniej widowiskowy, a zarazem bardziej skuteczny, mówią wszechobecne izraelskie kamery telewizyjne, które monitorują miejsca potencjalnych starć – czyli właściwie cały kraj.
Ta wszechobecność wojny jest tym bardziej zdumiewająca, że naród Izraela, przez poprzednich 1900 lat pozbawiony państwa, wojen wówczas nie toczył, choć z upiorną regularnością padał ich ofiarą. Gdy Teodor Herzl i pierwsi syjoniści snuli pod koniec XIX wieku plany odbudowy utraconego przed wiekami państwa, powszechnie, także wśród Żydów, uznano ich za oderwanych od rzeczywistości marzycieli. Nie dlatego, że nie przewidzieli, że państwo bez wojny nie powstanie i bez niej nie przetrwa, lecz dlatego, że mało kto przypuszczał, że państwo to w ogóle powstać może. Do dziś nie może się z jego istnieniem pogodzić część sąsiadów. To sprawia, że wojna długo jeszcze zapewne pozostanie dla Izraela sprawą zasadniczą.
W perspektywie bowiem tych sąsiadów, zrozumiałej i uprawnionej, nie było tak, że Żydzi szukali w swej historycznej ojczyźnie schronienia przed przemocą, która ich tropiła. To oni ją zawlekli w zapomniany, lecz spokojny zakątek ziemi i zwrócili przeciwko jego mieszkańcom. Nie ma nic bardziej prawdziwego niż głębokie przekonanie, z jakim i Żydzi, i Arabowie mówią: „Ale my się przecież tylko bronimy”. Jedni i drudzy mają rację. A ci, którzy mają rozstrzygać między nimi, winni pamiętać, że nie jest to wybór między dobrem a złem, lecz – w mądrych słowach Chaima Weizmana – wybór między niesprawiedliwością a niesprawiedliwością jeszcze większą. Ale nawet ci spośród Arabów i Żydów, którzy się z tym sformułowaniem zgodzą, dostrzegając, poza horyzontem własnego cierpienia, także cierpienie cudze, nie dogadają się przecież co do tego, która niesprawiedliwość jest większa.
Nie tylko jednak geopolityczna rzeczywistość sprawiła, że wojna tak głęboko wrosła w izraelskie doświadczenie. Żydzi jak żaden inny naród na świecie wiedzą, że wyobrażalna jest zarówno zagłada ich narodu, jak i ich odbudowanego państwa – przecież i jedno, i drugie się już raz niemal dokonało. Wiedzą więc, że wojnie muszą się poświęcić z równą starannością i pasją, jak przez wieki oddawali się studiom i modlitwie. Bez tego ich po prostu może nie być. To owa świadomość zapewne sprawiła, że w wojnach nieoczekiwanie zwyciężali, pokonując przeciwników potężniejszych i pewnych zwycięstwa.
Książka ta traktuje o dziejach tych wojen. Ale ta sama świadomość sprawiła, że nie umieli wykorzystać pokoju. Nie ufali, że może być trwały, że nie będzie jedynie przygrywką do wojny następnej. Nie umieli uwierzyć, że przeciwnicy mogą zmęczyć się wojną, że naprawdę mogą chcieć wybrać pokój. Trudno im się zapewne dziwić: zarówno historia, jak i współczesność boleśnie ich nauczyły, że więcej można stracić na zaufaniu niż na nieufności, że lepiej zmarnować szansę pokoju, niż przeoczyć zagrożenie wojną. Bez pokoju Izrael przeżył już trzy czwarte wieku. Przegranej wojny zapewne by nie przeżył.
Dlatego też tytuł książki odnosi się nie tylko do pokojów w izraelskich domach, z których zawsze widać wojnę. Ale także do pokojów, które Izrael przez lata zawierał, a z których każdy zakładał perspektywę wojny kolejnej. Od porozumień o zawieszeniu broni kończących wojnę o niepodległość po kolejne rozejmy w Gazie – są to jedynie umowy o tym, że przestaje się strzelać na chwilę. W to, by strzelać po prostu przestano, nikt – po jednej i po drugiej stronie linii frontu – przecież nie wierzył. Ale zawieszenie broni z Egiptem stało się, po czwartej przegranej przez niego wielkiej wojnie, pokojem trwającym już pół wieku. Pokój z Jordanią, równie trwały, podpisano niemal dwadzieścia lat później. Lecz choć na tych dwóch granicach wojna jest dziś niemal niewyobrażalna, to granice z Gazą, Libanem i Syrią stale płoną, a dalej na wschód Iran co jakiś czas oznajmia, iż zamierza zetrzeć Izrael z powierzchni ziemi. Trudno się dziwić, że do obietnic pokoju Izraelczycy podchodzą nieufnie.
Nieufność przerodziła się też w zadufanie, złudną wiarę nie tyle w – jak najbardziej przecież realną – potęgę izraelskiego oręża, ale i w jego zdolność rozstrzygania problemów. Aleksander Macedoński mógł mieczem rozwiązać gordyjski węzeł, ale węzły ze sznura nie odrastają. W realnym zaś świecie każdy przecięty węzeł zrasta się ponownie, zabliźnia, zapętla i otorbia. Gdy w końcu ktoś usiłuje go rozsupłać, końcówki żywego sznura już dawno zniknęły w plątaninie splotów. Wojna niemal nigdy nie jest rozwiązaniem. Czasem jest odpowiedzią na problem, ale i zarazem jest częścią następnego. Książka ta traktuje również o tej nieufności i zadufaniu. Jest kroniką nie tylko wygranych kampanii, lecz i zmarnowanych szans.
A także – czasem – zbrodni. Zbrodnią, niekiedy konieczną, lecz zawsze obarczoną krzywdą i złem, jest zawsze sama wojna. Z tego, że w jej toku dochodzi do czynów przestępczych, nie można czynić automatycznie dowodu złowrogich intencji czy haniebnej natury stron, które by się ich dopuściły. Trzeba patrzeć też, jak reaguje na to strona, w której imieniu zbrodnie bywają popełniane. Czy sprawców potępia i stawia przed sądem, czy też ich czyny usprawiedliwia i kryje. Czy jej wrażliwość moralna wzrasta, czy też tępieje pod wpływem doniesień, że pod jej sztandarem dochodzi do czynów niegodnych. W tej kwestii istniała z początku między Izraelem a jego arabskimi wrogami różnica zasadnicza, która odzwierciedlała nie tyle domniemane różnice charakteru narodowego, ale odmienność podejścia demokracji i dyktatur do własnych win.
Różnica ta na przestrzeni lat zaczęła słabnąć; niekoniecznie niestety dlatego, by po stronie arabskiej doszło do demokratycznych przemian, lecz dlatego raczej, że Izrael powoli, tak jak przywykł do wojny, zaczął przywykać do tego, że na wojnie dobrzy ludzie mogą czynić złe rzeczy, i nie można, czy wręcz nie należy, się temu przeciwstawiać. Książka ta traktuje nie tylko o zbrodni, jaką jest sama wojna, ale i o tych zbrodniach, których Żydzi padali ofiarą, oraz tych, których byli sprawcami. Nietrudno jednak dostrzec związek między zadufaną ignorancją syjonistycznego hasła „Ziemia bezludna dla ludu bez ziemi” a porażającą czasem ślepotą Izraelczyków na skutki ich własnych działań wobec innych. Dużo jednak trudniej byłoby zaproponować prawdziwsze brzmienie tego hasła, a zwłaszcza już takie, które byłoby dla obu stron konfliktu do przyjęcia. A zwłaszcza – w czarnym świetle Zagłady – wymyślić odmienną od syjonistycznej strategię przetrwania dla Żydów jako narodu.
Jest to książka o wojnach Izraela, pisana głównie na podstawie prac izraelskich autorów oraz moich własnych doświadczeń, odkąd po roku 1989 mogłem tam jeździć. Mam nadzieję, że udało mi się uniknąć tej stronniczości, która wynika z ignorancji lub zaślepienia. Ale nie podchodzę do tematu z wystudiowaną neutralnością. Uważam, że w większości prezentowanych tu konfliktów większość racji była po stronie państwa żydowskiego, a nie jego wrogów. Niektórzy przypiszą to przekonanie temu, że sam jestem Żydem, a więc osobą niezdolną, by uniknąć stronniczości w ich prezentowaniu. Odrzucam takie podejście, bo jest skażone rasizmem, podobnie jak odrzucam jego lustrzane odbicie, adresowane czasem w stosunku do Arabów.
Zarazem jednak widzę, jak ta statystyczna przewaga moralnej zasadności racji Izraela z upływem czasu słabnie. Izrael dziś, a zwłaszcza po dramatycznym zwrocie politycznym z końca 2022 roku, mniej różni się od swoich przeciwników niż w momencie swego powstania. Sądzę, że większość nieuprzedzonych czytelników dojdzie, po zbadaniu faktów, do wniosków podobnych do moich – ocenę tego powierzam jednak czytelnikom właśnie. Nie zmienia to jednak faktu, że rację mają ci, którzy twierdzą, że przyczyną konfliktu jest samo istnienie Izraela, bo gdyby państwo żydowskie nie powstało, nie doszłoby też do wojen, które następnie toczyło. Chciałbym jedynie, by zastanowili się nad wnioskiem, który z tego nieuchronnie wypływa – i czy by się zgodzili, by wniosek taki odnoszono także do ich własnego państwa. Na przykład Polski.
Ta książka puchła. Powstała najpierw jako Wojna czterdziestoletnia, którą wydałem w Świecie Książki na fali utopijnego przekonania, że wojna ze światem arabskim, jaką Izrael – już jako okrzepłe państwo, a nie powstający lub kilkuletni eksperyment, od 1967 roku – toczy z wrogim mu światem arabskim, zakończy się po jakichś czterdziestu latach pokojem. Mimo koszmaru drugiej intifady byłem przekonany, że skoro większość Palestyńczyków i większość Izraelczyków popiera pomysł dwóch państw żyjących bez wojny obok siebie, to wojna się skończy. Przyjaciele w Izraelu – i Żydzi, i Palestyńczycy – radzili mi tylko, żebym książkę szybko wydał, by do 2007 roku wszyscy o niej zapomnieli.
W 2008 roku, gdy wydałem Miejsce pod słońcem, już nie byłem tak naiwny. Dopisałem rozdziały opisujące coraz bardziej krwawą rzeczywistość oraz historię tego, co działo się przed 1967 rokiem, żeby czytelnik – a przed nim autor – zrozumiał, dlaczego pokój właściwie nie miał szans. W obecnym wydaniu przybyły rozdziały traktujące o ostatnich piętnastu latach oraz o sprawach z przeszłości, którymi się wcześniej nie zająłem; w sumie stanowią one jedną czwartą książki. Zaś cała reszta materiału została przejrzana, poprawiona i przerobiona, a często dopisywałem obszerne fragmenty tyczące się spraw, które dopiero teraz z archiwów wyszły na światło dnia.
Nie jest to historia Izraela, którego życie cywilne przedstawiłem jedynie w takim stopniu, w jakim było to niezbędne dla zrozumienia opisywanych w książce wojennych wydarzeń. Jedyne dwa w tej kwestii wyjątki stanowią rozdziały poświęcone sprawie Igala Tumarkina oraz politycznych losów premiera Beniamina Netanjahu. Pierwszy zamieściłem, by pokazać, jak dramatyczne napięcia rozdzierają społeczeństwo izraelskie także od środka, jak w odpowiedzi na fanatyzm religijny rodzi się antyreligijny fanatyzm, co kierowało ręką mordercy Icchaka Rabina – i od kogo Palestyńczycy nauczyli się rzucania kamieniami. Drugi, by pokazać, że żadne społeczeństwo nie jest wolne od groźby faszyzmu. Faszyzm zaś zagraża w równej mierze tym, których wybiera sobie na wrogów, jak i tym, których rzekomo chce przed tymi wrogami chronić.
Nie wszystkie wątki przedstawiłem w sposób równie szczegółowy. Dużo uwagi poświęciłem latom bezpośrednio poprzedzającym powstanie państwa, gdyż jest to okres w Polsce stosunkowo mało opisany. Z kolei działaniami zbrojnymi w wojnie sześciodniowej zająłem się mniej szczegółowo niż późniejszą wojną Jom Kipur – ta druga bowiem jest u nas dużo mniej znana. O dynamice politycznej wśród arabskich przeciwników i wrogów Izraela pisałem jedynie wówczas, gdy było to konieczne dla objaśnienia wydarzeń wojskowych.
Sam jednak nie jestem ani historykiem, ani specem od wojskowości. Jestem dziennikarzem. Książka ta nie pretenduje do miana historycznej monografii wojen wybranego miejsca i czasu. Jest raczej próbą ich dziennikarskiej prezentacji, skupiającej się, czasem wybiórczo, na indywidualnym ludzkim losie, wymownym szczególe, zdarzeniu, którego sens ujawnił się po latach. Na tym wszystkim, co czyni dramaty obcych ludzi, państw i narodów przedmiotem nieustannego zainteresowania tych, którzy ich zmagania śledzą z oddali.
Książka ukazuje się w 75. rocznicę powstania Izraela. Podobnie jak ludzie w pewnym wieku, także i państwa w pewnym wieku przestają świętować swoje urodziny, bo to już spowszedniało, bo nie wypada. Izrael inaczej: co dziesięć lat – nawet jeśli przypada to na lata niezbyt radosne – wyprawia sobie huczne urodziny, jakby nadal nie mógł uwierzyć, że jest, że istnieje, że trwa. Pisząc ostatni rozdział tej książki, nie mogłem jednak nie myśleć o tym, jak inaczej by się ona kończyła, gdyby – zakładając, że reszta izraelskiej historii by się potoczyła bez zmian – państwo powstało nie w 1948 roku, lecz rok wcześniej. 75. urodziny obchodziłoby wówczas w roku 2022, z rządem szerokiej koalicji od prawa do lewa i – po raz pierwszy w historii państwa – z udziałem partii arabskiej.
Wówczas można by świętować nie tylko to, że Izrael istnieje, ale i jaki istnieje. Świętować sukces demokracji, która się uczy na błędach. Szanuje tak swą wewnętrzną różnorodność, jak i niezawisłe sądy, które gwarantują wszystkim równość wobec prawa. Wstęp ten piszę dwa miesiące przed 14 maja 2023 roku – i doprawdy nie wiem, jakie Izrael obchodzić będzie wtedy 75-lecie. Ale wiem, że w tym święcie uczestniczyć będą nie tylko Żydzi w Izraelu i diasporze, ale także przyjaciele żydowskiego państwa. Ci, którzy wraz z Żydami, i tak jak oni, cieszą się z każdej przeżytej dekady. Roku. Dnia. Ale – tak jak Żydzi – nie potrafią przy tym nie myśleć, że miliony ludzi chciałyby móc nie pamiętać o tym święcie. O państwie, które świętuje. A ich najgłębszym pragnieniem jest, żeby tego państwa nie było.
Wielu z nich kieruje się tylko nienawiścią. Tą, która sprawiła, że Herzl musiał Izrael wymyślić, i która miała zniknąć z jego powstaniem, a która przetrwała i Zagładę, i Niepodległość, i ma się dziś dobrze. Spogląda na nas czujnym okiem snajpera. Wyciąga ku nam krzepką dłoń pałkarza. Ale są też – jakże liczni – ci, którzy chcieliby o tym państwie zapomnieć. Nie dlatego, czy nie tylko dlatego, że go nienawidzą, ale dlatego, że jest przyczyną ich krzywdy. To prawda – nie ma państwa, które by nie krzywdziło, a Izrael naprawdę nie gra tu w pierwszej lidze. Ale jeślibyśmy o nich zapomnieli w dniu naszego święta, a ich nieszczęścia, to odmówilibyśmy wierności przeświadczeniu, które legło u podstaw tego, co świętujemy. Przeświadczeniu, że człowiek nie jest skazany na krzywdę.
*
Książka ta nie mogłaby powstać bez ogromnej pomocy dziesiątków ludzi, którzy dzielili się ze mną swą wiedzą, doświadczeniami i przemyśleniami. Niektórzy z nich, jak autorzy książek traktujących o sprawach, których ona dotyczy, a wymienionych w bibliografii, nic o tym nie wiedzą. Szczególny dług wdzięczności zaciągnąłem tu u Benny’ego Morrisa, Michaela B. Orena, Howarda Sachara, Uriego Savira, Toma Segeva i zespołu „The Sunday Times”. Dziękuję też redakcji „Gazety Wyborczej”, „Newsweeka”, „Polityki” i „Wprost” za zgodę na wykorzystanie w tekście, we fragmentach lub w całości, korespondencji i komentarzy publikowanych wcześniej na łamach tych pism. Szczególnie zaś jestem wdzięczny redaktorowi tego tomu Waldemarowi Kumórowi za benedyktyński trud włożony w rozsupływanie moich zdań wielokrotnie złożonych, a jednoznacznie pokręconych, prostowanie literówek i wyłapywanie kompromitujących czasem pomyłek. Waldemarowi Gorlewskiemu zaś, który czuwał nad stroną ilustracyjną książki, za cierpliwe tropienie najlepszych zdjęć, z których nie tylko czytelnicy, ale – bywało – i autor, więcej czasami mogli się dowiedzieć niż z suchego tekstu.
Wśród wielu osób, z którymi dane mi było zetknąć się osobiście, pragnę szczególnie wymienić, w kolejności alfabetycznej, analityka izraelskiego Jossiego Alphera, profesora Szlomo Awineriego z Uniwersytetu Hebrajskiego, bł.p. sędzinę Hadassę Ben-Itto, przewodniczącą Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawników Żydowskich, profesora Icchaka Brudnego z Uniwersytetu Hebrajskiego, pisarza Allena Hoffmana z Jerozolimy, mecenasa Uriego Hupperta z Jerozolimy, profesora Menachema Kellnera z uniwersytetu w Hajfie, Mahmouda Khalifę, dawniej szefa palestyńskiego biura prasowego w Gazie, a teraz ambasadora Autonomii Palestyńskiej w Warszawie, bł.p. Aleksandra Klugmana, dawniej korespondenta „Midrasza” i „Rzeczpospolitej” w Izraelu, biznesmena Zeewa Kowalskiego z Tel Awiwu i jego rodzinę, Macieja Kozłowskiego, dawniej ambasadora RP w Tel Awiwie, dziennikarza palestyńskiego Daouda Kuttaba, Amiego Mehla z izraelskiego MSZ, Hafeza al-Nimera, pierwszego ambasadora Autonomii Palestyńskiej w Warszawie, profesora Sariego Nusseibe z uniwersytetu Al-Kuds, redaktora Sewera Plockera z „Jedijot Achronot”, Annę i Leona Sfardów z Jerozolimy, Michała Sobelmana, dawniej radcę prasowego ambasady Izraela w Warszawie, polityka palestyńskiego Nabila Shaatha, profesora Jana Szemińskiego z Uniwersytetu Hebrajskiego, Szewacha Weissa, ambasadora Izraela w Warszawie, bł.p. Igala Tumarkina, izraelskiego artystę, Hanię Volovici i jej męża, bł.p. Leona Volovici, z Jerozolimy, polityka palestyńskiego Zijada Abu Zijada oraz doktora Efraima Zuroffa z Ośrodka Szymona Wiesenthala w Jerozolimie. Nie muszę dodawać, że za wszelkie błędy tylko ja ponoszę odpowiedzialność.