- promocja
Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski - ebook
Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski - ebook
Stanisław Brejdygant - aktor, reżyser, scenarzysta, pisarz i dramaturg.Jako aktor debiutował w 1960 roku rolą Hamleta w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Grał główne role w dziełach Shakespeare'a (Hamlet, Ryszard III), Dostojewskiego (Książę Myszkin w Idiocie, Raskolnikow w Zbrodni i karze), Ibsena, Tołstoja, Bułhakowa (Ludwik XIV w Molierze, Piłat w Mistrzu i Małgorzacie). Stanisław Brejdygant jest także autorem sztuk teatralnych oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych: Oprócz dramatopisarstwa uprawia inne gatunki literackie: powieści, eseje, artykuły publicystyczne oraz utwory poetyckie.
Ojciec pisarza i scenarzysty Igora Brejdyganta oraz piosenkarza Krzysztofa Zalewskiego.
Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski to opowieść o życiu i młodości Stanisława Brejdyganta od czasów dzieciństwa spędzonego na warszawskiej Pradze, gdzie przeżył Powstanie Warszawskie aż do przystani świeżo poślubionych małżonków na Koszykowej. Opisuje dorobek reżysersko-aktorski, barwnie opowiada o podróżach i z sentymentem wspomina kobiety w jego życiu.
„Należę bowiem do pokolenia, któremu bliski jest termin powszechnie w latach powojennych używany, kiedyś, owszem, znany, ale nieporównanie mniej popularny: „pokój z używalnością kuchni”.
Przy czym w dwóch spośród czterech pokoi połowy mego życia, nie mieszkałem sam, to były pokoje rodzinne”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-223-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od Tymoszówki aż do Stawiska odbyłem kiedyś sentymentalną podróż z panem Jarosławem, przez Jego „Ogrody”. Było ich kilka. Odniosłem wrażenie, że życie Poety upłynęło w ogrodach. Stały w nich pośród drzew i krzewów, wsparte klombem u podjazdu i żywopłotem za budynkiem, dwory albo wille. To tam, we dworze albo willi, w pracowni, przy stole obłożonym książkami, mając za sobą w tle regały pełne pięknie oprawionych tomów, Poeta tworzył. Ale myśli Poeta zbierał dobrym wzorem perypatetyków, chodząc alejami i alejkami ogrodu. Czasem zbaczał, zamyślony, z alei, wchodził na trawnik, może zerwał różę rosnącą na klombie, może owoc z krzewu w głębi, przy solidnym, murowanym ogrodzeniu.
Czytając pełną zmysłowego uroku opowieść Iwaszkiewicza o Jego ogrodach, pomyślałem, jakże inny czas i inną rzeczywistość mnie przeznaczył. Jakże inną przestrzeń. Bo moje dzieciństwo i młodość od pierwszych chwil, gdy świat począłem świadomie postrzegać, aż po próg głębokiej dojrzałości upłynęły w czterech pokojach. Nie w czterech mieszkaniach, ale właśnie w czterech różnych pokojach będących „częściami większych całości”. Należę bowiem do pokolenia, któremu bliski jest termin powszechnie w latach powojennych używany, kiedyś, owszem, znany, ale nieporównanie mniej popularny: „pokój z używalnością kuchni”. Przy czym w dwóch spośród czterech pokoi połowy mego życia nie mieszkałem sam, to były pokoje rodzinne. Pierwsze klucze do oddanego mi w wyłączne użytkowanie spółdzielczego mieszkania dostałem, zbliżając się do czterdziestki. Mieszkanie wydało mi się zawrotnie duże, trzypokojowe. Moja rodzina wówczas składała się z trzech osób.
Zastanawiam się czasem, jak dalece zamknięta, wypełniona obecnością innych, ograniczona przestrzeń pokoju wpłynęła na moją mentalność, na moją wyobraźnię? Nie miałem przed sobą, za oknem, drzew, kwiatów ani łąki. Miałem małą uliczkę i małe podwórko, potem większą ulicę, mroczny wąwóz i głęboką studnię podwórza, dopiero w trzecim z moich pokoi miałem wokół willową dzielnicę i park w pobliżu.
Wcześnie szukałem kontaktu ze światem, wychodziłem ze skorupy pokoju, by pooddychać szerzej. Ogrodem mego dzieciństwa był tajemniczy, pełen pustych, rozbitych klatek i wybiegów ogród zoologiczny. Zwierzęta tu niegdyś żyjące, pozabijane przez współczujących im żołnierzy w czasie bombardowań we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, uniosły dusze do swego zwierzęcego nieba. Ciała żołnierze zakopali w pobliżu klatek. Ogrodem wczesnej młodości był najprawdziwszy park i ogród otaczające pałac i oficynę pałacu hrabiów Potulickich w Oborach. To tam spędzałem kilku- czy kilkunastodniowe okresy, raczkując w pisaniu. Bywało, dojeżdżałem tam, ja, kilkunastoletni twórca, członek Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich, na zdezelowanym rowerze. W plecaku przywoziłem papier, pióro i kilka książek, moje ówczesne lektury.
No a potem wyrywałem się w góry. Kto wie, może na zawsze pozostała we mnie potrzeba życia w ograniczonej ścianą przestrzeni. I potrzeba pokonywania tej ściany, wchodzenia na grań, na krawędź, stawania na szczycie. Najchętniej mieszkałbym zawsze – i tak właśnie dziś mieszkam – w górach. Gdziekolwiek na świecie, ale z horyzontem zamkniętym górami. Skalistymi. Czyżby to był ślad zamknięcia ścianami pokoju?
Jakież to piękne! – westchnąłem, zamykając tom prozy Iwaszkiewicza. Już nie o jego ogrodach mówię, ale o urodzie zapisu. O tym, jak te ogrody w nim przetrwały. Otóż będąc wielokrotnie w Nowym Jorku, na Manhattanie, każdorazowo ulegałem magii tego miejsca. Bardzo szczególnej magii. I nie chodzi mi o równe, geometryczne bloki drapaczy przy Siódmej Alei czy o piękne witryny sklepów przy Piątej. Nawet nie chodzi mi o pełen staroświeckiego uroku – filmowcy to doceniają – plac Washingtona czy rozległy, dający zielony oddech zatłoczonej wyspie Central Park. Mam na myśli brudny, zaniedbany Spanish Haarlem, rozciągający się wzdłuż Broadwayu, w górze miasta, czy też o bliskie tegoż Broadwayu w dole miasta tereny wokół Canal Street, o dawne dziewiętnastowieczne hale fabryczne pozamieniane teraz na magazyny, sklepy czy galerie, albo o żydowską Delancy wypełnioną małymi sklepikami z konfekcją i „materiałami na ubrania”, a także o ciasne China Town, o Soho, o „prowincjonalną” East Village i o nareszcie nieprostopadłe i nierównoległe wobec siebie, ale tak sobie, niby od niechcenia rozrzucone uliczki na krańcu, na dole miasta, takie na ludzką miarę, o ich, obok brzydoty, secesyjny wdzięk. Tego miasta z pewnością nie można nazwać pięknym. A przecież ma ono w sobie jakieś inne, swoje własne, niepowtarzalne piękno. Wymyśliłem na to termin: _ugly beauty_. Otóż takie właśnie brzydkie piękno albo urodę brzydoty znajduję w czeluściach podwórek i w ciemnych wąwozach ulic mego dzieciństwa i wczesnej młodości na warszawskiej Pradze. Tę urodę brzydoty znajduję w czeluści mojej pamięci… W tamtych miejscach jakby czas się zatrzymał. Póki ja tam żyłem. Na Pradze były brukowane ulice, a na ścianach domów na Mokotowie wciąż jeszcze świeże odpryski muru w miejscach, gdzie padły serie z broni maszynowej w czasie Powstania, przed trzydziestu pięciu laty. Gdy ja stamtąd odszedłem, czas ruszył. Ale we mnie on pozostał taki, jaki był. Noszę w sobie tamtą Pragę i tamten Mokotów jak zatopione w bursztynie owady. Ja częścią siebie pozostałem w tamtych pokojach. Albo one pozostały we mnie.