Pokojówka - ebook
Pokojówka - ebook
„Mundurek daje mi wolność. To najdoskonalsza peleryna niewidka. Kiedy go wkładam, staję się całością. Ubrana w strój roboczy, czuję się bardziej pewna siebie, wiem, co mam mówić i robić – a przynajmniej zwykle wiem. A kiedy tylko go z siebie zdejmę na koniec dnia, czuję się naga, zagrożona, niepełna”.
fragment książki
Molly jest pokojówką w hotelu Regency Grand, w którym pan Black właśnie został zamordowany. Lub jak powiedziałaby Molly: jest nieodwracalnie niedysponowany. Musicie wiedzieć, że Molly ma cechy autystyczne. Przeczytajcie tę wciągającą opowieść z nieoczekiwanymi zwrotami akcji i wywracającym wszystko zakończeniem.
Na podstawie książki przygotowywany jest film z Florence Pugh „Midsommar. W biały dzień”.
Molly ujęłaby to nieco inaczej: „przeczytajcie 384 strony (minus strony otwierające), każda o wymiarze 148 mm na 210 mm, złożone fontem Merriweather, wydrukowane na kremowym papierze o gramaturze 60 g. Do filmu nie rozpoczęto jeszcze zdjęć (stan na styczeń 2022), więc w zasadzie nie ma o czym mówić”.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-680-1 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem twoją pokojówką. To ja sprzątam twój hotelowy pokój, wkraczając jak duch, gdy szwendasz się gdzieś za dnia, nie dbając zupełnie o pozostawiony bałagan ani o to, co mogę zobaczyć, gdy cię nie ma.
To ja zbieram twoje śmieci i wyrzucam paragony, których wolisz nikomu nie pokazywać. Zmieniam twoją pościel, wiem, czy ktoś w niej spał i czy ktoś ci towarzyszył. To ja robię porządek z butami przy drzwiach, wyrównuję poduszki i zbieram z nich włosy. Twoje? Raczej nie. To ja po tobie sprzątam, gdy przesadzisz z piciem i zabrudzisz sedes, albo i gorzej.
Kiedy już skończę, pokój jest nieskazitelny. Masz idealnie zaścielone łóżko z czterema puchatymi poduchami, wygląda, jakby jeszcze nikt w nim nie spał. Cały kurz i brud zniknął, wessany przez odkurzacz. Wypolerowane lustro odbija twoją minę niewiniątka. Jakby nigdy wcześniej cię tu nie było. Jakby twoja nieczystość, twoje kłamstwa i podstępy zostały wymazane.
Jestem twoją pokojówką. Naprawdę sporo o tobie wiem. Ale wszystko sprowadza się do tego, co ty tak właściwie wiesz o mnie.Rozdział 1
Mam na imię Molly i jestem pokojówką w hotelu Regency Grand. To imię wybrała moja matka, która porzuciła mnie tak dawno temu, że właściwie nie mam żadnych wspomnień z nią związanych. Zostało mi tylko kilka zdjęć i babcine opowieści. Babcia mówiła, że zdaniem mojej matki Molly to śliczne imię dla dziewczynki, przywołuje na myśl rumiane policzki i włosy spięte w kitki, ale nie doczekałam się ani jednego, ani drugiego. Mam proste ciemne włosy sięgające do brody. Rozczesuję je z przedziałkiem dokładnie pośrodku i układam całkiem prosto. Lubię, jak jest prosto i porządnie.
Mam też wystające kości policzkowe i cerę tak jasną, że ludzie się czasem dziwią, choć nie wiem czemu. Jestem tak biała jak prześcieradła, które ścielę i zdejmuję, ścielę i zdejmuję przez cały dzień, w dwudziestu kilku powierzonych mi pokojach Regency Grand, kameralnego pięciogwiazdkowego hotelu, który pyszni się „wyrafinowaną elegancją i oprawą godną współczesności”.
Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że dostanę tak prestiżową posadę w tak eleganckim hotelu. Wiem, że inni ludzie nie myślą w ten sposób, że dla niektórych pokojówka jest nikim. Wszystkie powinnyśmy dążyć do czegoś lepszego, zostać prawniczkami, lekarkami albo wzbogacić się na handlu nieruchomościami. Ale ja tak nie myślę. Każdego dnia muszę się uszczypnąć, bo wciąż nie wierzę, że mam tak wspaniałą pracę. Jestem za nią naprawdę wdzięczna. Zwłaszcza teraz, gdy zabrakło babci. Bez niej dom przestał być domem. Jakby z naszego mieszkania zniknęły wszystkie kolory. Ale wystarczy, że przekroczę próg Regency Grand, i świat znów błyszczy we wszystkich barwach.
Wchodząc po obitych szkarłatem schodach, z dłonią opartą na lśniącej mosiężnej poręczy, czuję się jak Dorotka w Krainie Oz. Przechodzę przez rozmigotane obrotowe drzwi i widzę w szklanym odbiciu swoje prawdziwe oblicze – przede wszystkim ciemne włosy i białą skórę, ale jest i rumieniec na policzkach, bo po raz kolejny odzyskuję powód do życia.
Zatrzymuję się zwykle po drugiej stronie, by pozachwycać się trochę hotelowym lobby. Nic go nigdy nie bruka. Nie pokrywa się kurzem ani pajęczynami. Nie blaknie i nie płowieje. Każdego dnia błogosławi nas niezmiennością. Po lewej mieści się recepcja i stanowisko konsjerżki, z ladą czarną jak obsydianowa noc i eleganckimi recepcjonistkami w czerni i bieli, przypominającymi pingwiny. Samo lobby ma kształt podkowy, podłogę z włoskiego marmuru, który promieniuje nieskazitelną bielą, później wzrok podąża ku górze, do tarasu na piętrze z ornamentami w stylu art déco. Marmurowe schody, które do niego prowadzą, zdobi błyszcząca, okazała balustrada z mosiężną poręczą przywodzącą na myśl wężowe sploty. Goście przystają zazwyczaj na górze i przyglądają się wspaniałemu widowisku poniżej – bagażowym biegającym tam i z powrotem z walizami, gościom rozpartym w głębokich fotelach i parom, które przycupnęły na szmaragdowych kanapach, powierzając swoje tajemnice grubemu pluszowemu aksamitowi.
Ale tym, co najbardziej lubię w naszym lobby, są wrażenia zapachowe, to pierwsze wonne tchnienie hotelu, które nabieram w płuca na początku każdej zmiany, mieszanina eleganckich damskich perfum, ciemna nuta skórzanej tapicerki foteli, cierpki posmak cytrynowej pasty używanej dwa razy dziennie do czyszczenia marmurowych posadzek. To woń jego duszy. Zapach samego życia.
Każdego dnia po przybyciu do Regency Grand odżywam na nowo, znów staję się częścią świata, jego splendoru i barw. Jestem elementem wystroju, dopasowanym doń kształtem i kolorem. Babcia zwykła była powtarzać: „Jeśli kochasz to, co robisz, nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia”. I miała rację. Każdy dzień pracy przynosi mi radość. Urodziłam się do tego zajęcia. Kocham sprzątać. Kocham swój wózek i swój mundurek.
Nie ma niczego piękniejszego niż idealnie zaopatrzony wózek pokojówki o poranku. Moim skromnym zdaniem to prawdziwy róg obfitości, szczodrze wypełniony pięknem. Delikatne, szeleszczące opakowania mydełek pachnących kwiatem pomarańczy, maleńkie buteleczki szamponu Crabtree & Evelyn, przysadziste pudełka chusteczek, rolki papieru owinięte w zabezpieczająca folię, wykrochmalone ręczniki do kąpieli, do rąk i do twarzy oraz tacka, na której leżą poukładane serwetki. Jest też oczywiście zestaw do sprzątania, złożony z miotełki do kurzu, cytrynowej pasty do mebli, zapachowych antyseptycznych worków na śmieci oraz imponującej kolekcji rozpuszczalników i środków dezynfekujących, gotowych zwalczyć wszelkie plamy, czy to po kawie, czy po wymiotach lub nawet krwi. Dobrze zaopatrzony wózek pokojówki to przenośne pogotowie sanitarne, maszyna czyszcząca na kółkach. Jak już powiedziałam, jest piękny.
I jeszcze ten mundurek. Nie wiem, czy umiałabym wybrać między nim a wózkiem. Mundurek daje mi wolność. To najdoskonalsza peleryna niewidka. W Regency Grand mundurek jest prany codziennie w hotelowej pralni, która mieści się mrocznych wnętrznościach hotelu, na drugim końcu korytarza prowadzącego do przebieralni dla personelu. Każdego dnia, gdy pojawiam się w pracy, mundurek już czeka wywieszony na drzwiach mojej szafki. Do plastikowej folii ma przyklejoną żółtą karteczkę z imieniem „Molly” wypisanym czarnym mazakiem. Sprawia mi to zawsze ogromną radość. To moja druga skóra – czysta, zdezynfekowana, świeżo wyprasowana i pachnąca mieszanką czystego papieru, krytego basenu i nicości. Nowy początek. Jakby ktoś wymazał wczorajszy dzień i wszystkie dni przed nim.
Kiedy wkładam mundurek pokojówki – żaden tam staromodny krój z Downton Abbey czy kicz króliczków „Playboya”, tylko oślepiająco biała wykrochmalona bluzka i dopasowana ołówkowa spódniczka (z elastycznego materiału, by można się schylać) – staję się całością. Ubrana w strój roboczy czuję się bardziej pewna siebie, wiem, co mam mówić i robić – a przynajmniej zwykle wiem. A kiedy tylko go z siebie zdejmę na koniec dnia, czuję się naga, zagrożona, niepełna.
Prawda jest taka, że często się gubię w sytuacjach towarzyskich. Mam wrażenie, jakby wszyscy grali w jakąś skomplikowaną grę i znali jej złożone zasady, tylko ja zawsze gram w to po raz pierwszy. Z niepokojącą częstotliwością zdarza mi się naruszać etykietę, obrażać, gdy zamierzam pochwalić, źle odczytywać mowę ciała, mówić niewłaściwe rzeczy w niewłaściwym czasie. Tylko dzięki babci nauczyłam się, że uśmiech na czyjejś twarzy nie zawsze oznacza, że ten ktoś jest szczęśliwy. Czasem ludzie się uśmiechają, gdy śmieją się z ciebie. Albo dziękują ci, choć w rzeczywistości mieliby ochotę cię spoliczkować. Babcia powtarzała, że robię postępy w odczytywaniu ludzkich zachowań – „Codziennie i pod każdym względem, kochana” – ale bez niej jest mi trudniej. Wcześniej, pędząc z pracy do domu, wiedziałam, że zaraz po otwarciu drzwi będę ją mogła zasypać pytaniami, które gromadziłam przez cały dzień.
– Już jestem, babuniu! Czy keczup rzeczywiście nadaje się do czyszczenia mosiądzu, czy lepiej zostać przy soli i occie? Czy naprawdę są tacy ludzie, którzy piją herbatę ze śmietanką? Czemu dziś w pracy ktoś powiedział na mnie Rumba?
Ale teraz, kiedy otwieram drzwi, nie czeka na mnie żadne „Och, Molly, zaraz ci wytłumaczę” ani „Zaparzę ci herbatki i na wszystko odpowiem”. Teraz nasze przytulne trzypokojowe mieszkanko wydaje się opustoszałe i martwe jak jakaś jaskinia. Albo trumna. Lub grób.
To prawdopodobnie z powodu moich trudności z odczytywaniem min i gestów prawie nikt mnie nigdzie nie zaprasza, choć naprawdę lubię się bawić. Najwyraźniej rozmowy ze mną są zawsze niezręczne i dlatego nie mam żadnych przyjaciół wśród swoich rówieśników. Szczerze mówiąc, w ogóle mam ich niewielu, niezależnie od wieku.
Ale w pracy, gdy noszę swój mundurek, mogę się wtopić w tło. Staję się częścią hotelowego wystroju, jak tapeta w czarno-białe pasy, która zdobi korytarze i pokoje. Dopóki milczę i mam na sobie służbowy uniform, mogę być każdym. Nie rozpoznasz mnie w policyjnej galerii podejrzanych, nawet jeśli mijasz mnie dziesięć razy dziennie.
Niedawno skończyłam dwadzieścia pięć lat, „ćwierć wieku”, jak pewnie powiedziałaby moja babcia, gdyby mogła jeszcze coś powiedzieć. Ale nie może, bo umarła. Właśnie tak. Nie ma sensu nazywać tego inaczej. Nie „odeszła”, niczym tchnienie wiatru muskające piórka. Nie było w tym żadnego spokoju. Umarła. Dziewięć miesięcy temu.
Następnego dnia po jej śmierci pogoda była piękna i jak zwykle poszłam do pracy. Kierownik naszego hotelu, pan Alexander Snow, wydawał się tym zaskoczony. Pan Snow kojarzy mi się z sową. Nosi okulary z grubymi oprawkami, które wydają się zbyt wielkie na jego pucułowatej twarzy. Przerzedzone włosy zaczesuje gładko do tyłu, zasłaniając łysinkę na czubku głowy. Niewielu pracowników hotelu go lubi. Ale jak to mawiała babcia: „Nie zważaj na to, co myślą inni, ważne jest to, co ty myślisz”. Całkowicie się z tym zgadzam. Trzeba żyć według własnych zasad, a nie ślepo podążać za innymi, jak w stadzie owiec.
– Co ty tu robisz, Molly? – dopytywał pan Snow, gdy zobaczył mnie w pracy. – Przyjmij moje najszczersze kondolencje. Pan Preston wspomniał mi o śmierci twojej babci, więc zorganizowałem na dziś zastępstwo, bo myślałem, że weźmiesz dzień wolnego.
– A zna pan takie powiedzenie, panie Snow? – zapytałam. – Moja babcia często je powtarzała: indyk myślał o niedzieli, a w sobotę łeb ucięli.
Pan Snow popatrzył na mnie, jakby zadławił się myszą.
– Jeszcze raz przyjmij moje najszczersze kondolencje – powtórzył. – Na pewno nie chcesz dziś wziąć wolnego?
– To przecież babcia umarła, a nie ja – wyjaśniłam. – Karawana jedzie dalej.
Jego źrenice się rozszerzyły. Może wskutek szoku? Tego też nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego prawda jest dla niektórych bardziej szokująca niż kłamstwa.
– To jak już sobie chcesz, Molly – wycofał się pan Snow.
Kilka minut później byłam już na dole i ubierałam się w swój uniform, tak jak robię to i dziś, i jak zrobię to jutro, choć dzisiaj też ktoś umarł. I to nie w domu, ale w naszym hotelu.
Tak. Właśnie tak. Dziś w pracy znalazłam jednego z naszych gości zupełnie martwego w łóżku. Pana Blacka. Tego pana Blacka. A tak poza tym był to dzień jak każdy inny.
Czy to nie zaskakujące, że jedno wstrząsające wydarzenie może całkowicie zmienić twoją pamięć o tym, co się działo? Dni zwykle zlewają się ze sobą, podobnie jak codzienne obowiązki. Kosze, które opróżniam na trzecim piętrze, mylą mi się z tymi na drugim. Mogłabym przysiąc, że sprzątam w pokoju 401, z którego widać zachodnią część ulicy, a tak naprawdę jestem po drugiej stronie hotelu, w pokoju 430 we wschodnim narożniku, lustrzanym odbiciu 401. Ale wtedy zdarza się coś niecodziennego – na przykład znajduję zupełnie martwego pana Blacka – i dzień natychmiast nabiera kształtu, w mgnieniu oka się krystalizuje. Każda chwila staje się pamiętna i odmienna od wszystkich wcześniejszych chwil w pracy.
To wstrząsające wydarzenie nastąpiło dziś około piętnastej, pod koniec mojej zmiany. Wypucowałam już wszystkie przypadające na mnie pokoje, łącznie z apartamentem Blacków na trzecim piętrze, ale musiałam tam wrócić, by dokończyć sprzątanie łazienki.
Tylko nie myślcie sobie, że musiałam dwukrotnie posprzątać w apartamencie Blacków, bo jestem jakaś niechlujna albo zdezorganizowana. Kiedy zabieram się do czyszczenia pokoju, szoruję go od góry do dołu. Po moim wyjściu jest nieskazitelny – każda powierzchnia wytarta, każda drobina brudu usunięta. „Czystość to siostra świętości”, powtarzała babcia i wierzę, że to lepsza wskazówka, jak żyć, niż większość innych. Niczego nie zamiatam pod dywan, wymiatam spod niego wszystko. Każda smuga zostaje starta, każdy ślad palca znika.
Więc to nie tak, że się rozleniwiłam i uznałam, że tego ranka odpuszczę sobie sprzątanie w łazience Blacków, gdy porządkowałam ich pokój. Nie, po prostu w czasie mojej pierwszej wizyty sanitarnej łazienka była zajęta. Tuż po moim przyjściu Giselle, aktualna żona pana Blacka, postanowiła wskoczyć pod prysznic. Udzieliła mi (chyba) zgody na posprzątanie reszty apartamentu, ale prysznic zajął jej sporo czasu, aż spod drzwi łazienki zaczęły się wydobywać smużki pary.
Pan Charles Black i jego druga żona Giselle od lat regularnie odwiedzali Regency Grand. Każdy ich tu zna, podobnie jak zna ich każdy w kraju. Pan Black zatrzymuje się u nas – a raczej zatrzymywał – na co najmniej tydzień każdego miesiąca, gdy nadzorował sprawy swoich nieruchomości w mieście. Jest – był – sławnym potentatem i impresariem. Wraz z żoną często gościli na łamach kronik towarzyskich. Nazywano go „srebrnym lisem w średnim wieku”, choć prawdę mówiąc, nie miał srebrnych włosów i nie był lisem. Tymczasem Giselle zwykle opisywano jako „młodą, gibką zdobycz z wyższych sfer”. Wydawało mi się, że to komplement, ale babcia nie chciała się ze mną zgodzić, kiedy jej to pokazałam w gazecie. Zapytałam dlaczego i usłyszałam, że „chodzi o to, co między wierszami”.
Państwo Black pobrali się niedawno, mniej więcej dwa lata temu. Mieliśmy ogromne szczęście, że tak szacowna para zaszczycała swoją obecnością Regency Grand. Przydawało nam to prestiżu. I przysparzało gości. A co za tym idzie – miałam gdzie pracować.
Kiedyś, jakieś dwadzieścia trzy miesiące temu, kiedy spacerowałyśmy po dzielnicy bankowej, babcia pokazała mi wszystkie budynki pana Blacka. Nie zdawałam sobie sprawy, że należy do niego ćwierć miasta, ale tak naprawdę jest. Czy też było. Bo okazuje się, że po śmierci nie można niczego posiadać.
– Ale Regency Grand do niego nie należy – wyjaśnił kiedyś pan Snow, jeszcze za życia pana Blacka. Uwadze tej towarzyszyło delikatne, zabawne prychnięcie. Nie miałam pojęcia, co mogło oznaczać. Jednym z powodów, dla których tak polubiłam drugą żonę pana Blacka, było to, że Giselle potrafiła mówić wprost i robiła to za pomocą słów.
Kiedy tego ranka pierwszy raz odwiedziłam apartament Blacków, wyczyściłam go gruntownie – nie licząc łazienki, zajmowanej przez Giselle, która wydawała się jakaś nieswoja. Kiedy weszłam, zauważyłam jej zaczerwienione i podpuchnięte oczy. Alergia? A może smutki? Nie potrafiłam rozstrzygnąć, a Giselle na mój widok pobiegła do łazienki i zamknęła drzwi.
Nie pozwoliłam, by jej zachowanie przeszkodziło mi w obowiązkach. Wręcz przeciwnie, natychmiast zabrałam się do roboty i gorliwie wszystko wysprzątałam. Kiedy już zapanował doskonały porządek, przystanęłam przed drzwiami łazienki z pudełkiem chusteczek i zawołałam tak, jak nauczył mnie pan Snow:
– Przywróciłam pokoje do idealnego stanu! Wrócę później, by uprzątnąć łazienkę!
– Dobra! – odkrzyknęła Giselle. – Nie drzyj się tak, na Boga!
Kiedy w końcu opuściła łazienkę, podałam jej chusteczki, na wypadek gdyby wciąż nękała ją alergia lub smutki. Spodziewałam się, że chwilę ze mną porozmawia, bo zwykle była dość gadatliwa, ale szybko zniknęła w sypialni, żeby się przebrać.
Wyszłam wtedy z apartamentu i zabrałam się do sprzątania trzeciego piętra, wszystkich pokoi po kolei. Wyrównywałam poduszki i polerowałam lustra. Zmywałam smugi i spryskiwałam plamy na ścianach i tapetach. Zbierałam poplamione prześcieradła i wilgotne ręczniki. Dezynfekowałam muszle klozetowe i umywalki.
Mniej więcej w połowie tej pracy zrobiłam sobie przerwę, by zjechać z wózkiem do piwnicy i wrzucić dwa ciężkie i wielkie worki z pościelą i ręcznikami do pralni. Panowała tam duchota, potęgowana jeszcze przez jaskrawe fluorescencyjne światło i niskie sufity, ale pozbycie się tych worów sprawiło mi dużą ulgę. Wracając korytarzem, czułam się o wiele lżejsza, choć nieco spocona.
Postanowiłam zajrzeć do Juana Manuela, naszego kuchennego pomywacza. Przemknęłam przez znajomy labirynt korytarzy – lewo, prawo, lewo, lewo, prawo – jak zwinna myszka. Kiedy otwarłam wielkie kuchenne drzwi, Juan Manuel natychmiast porzucił pracę i podał mi szklankę orzeźwiającej wody z lodem, za którą byłam mu ogromnie wdzięczna.
Rozstałam się z nim po krótkiej i przyjaznej pogawędce i poszłam do magazynu, by uzupełnić zapas czystych ręczników i pościeli. Potem wdrapałam się na pierwsze piętro, gdzie powietrze było bardziej rześkie, i zabrałam się do sprzątania pokoi, które przynosiły zaskakująco mniejsze napiwki, ale do tego jeszcze wrócę.
Nim ponownie spojrzałam na zegarek, zrobiła się piętnasta. Nadeszła pora, by wrócić na trzecie piętro i wypucować łazienkę państwa Blacków. Zatrzymałam się przed drzwiami ich apartamentu, nasłuchując, czy ktoś jest w środku, a potem zapukałam, tak jak wymaga protokół.
– Obsługa hotelowa! – zawołałam donośnie, ale ugrzecznionym tonem. Brak odpowiedzi. Wyjęłam kartę uniwersalną i wpuściłam się do środka, ciągnąc za sobą wózek. – Państwo Black? Czy mogłabym dokończyć sprzątanie? Chciałabym przywrócić państwa apartament do idealnego stanu!
Cisza. Najwyraźniej małżonkowie opuścili hotel. Tak mi się przynajmniej wydawało. Tym lepiej dla mnie. Mogłam pracować skrupulatnie i bez zakłóceń. Zamknęłam za sobą drzwi i przyjrzałam się salonowi. Nie wyglądał tak, jak go zostawiłam kilka godzin temu. Panował w nim nieporządek. Sięgające od podłogi do sufitu okna zasłonięto kotarami, na szklanym stoliku walało się kilka opróżnionych buteleczek szkockiej z minibarku, obok nich na wpół opróżniony mikser do drinków, niewypalone cygaro, zgnieciona chusteczka na podłodze i kółko na dywanie, odciśnięte przez dno szklanki. Zniknęła żółta torebka Giselle, którą widziałam dziś rano na szafce przy drzwiach, co oznaczało, że jej właścicielka musiała się wybrać na miasto.
Pomyślałam sobie, że praca pokojówki nigdy nie ma końca, potem podniosłam poduszkę z dywanu, wyklepałam ją i odłożyłam na miejsce, a na koniec wygładziłam dywan. Zanim wzięłam się do sprzątania stolika, postanowiłam sprawdzić stan pozostałych pomieszczeń. Zapowiadało się, że będę musiała posprzątać wszystko od nowa.
Skierowałam się do sypialni na tyłach apartamentu. Drzwi były otwarte, a tuż za progiem leżał jeden z grubych białych hotelowych szlafroków. Jedno skrzydło drzwi szafy wciąż było odemknięte, tak jak je zostawiłam rano, ponieważ sejf, który znajdował się w środku, również był otwarty i szafa nie dawała się zamknąć. Od razu zauważyłam, że część jego zawartości jest nietknięta, ale zniknęło kilka rzeczy, które o poranku wprawiły mnie w pewną konsternację. Przyniosło mi to swoistą ulgę. Ostrożnie przekroczyłam porzucony szlafrok i weszłam do środka.
Wtedy go zobaczyłam. Pana Blacka. Wciąż miał na sobie ten sam dwurzędowy garnitur, który widziałam, gdy ukłonił mi się na korytarzu, tylko teraz z kieszeni nie wystawały mu żadne papiery. Leżał na plecach, rozciągnięty na łóżku. Pościel była zmięta i skotłowana, jakby długo przewracał się z boku na bok, nim zaległ w tej pozycji. Jego głowa spoczywała na poduszce, dwie pozostałe poduszki leżały obok w nieładzie. Czekało mnie więc odnalezienie czwartej, którą na pewno zostawiłam dziś rano na miejscu, ścieląc łóżko, ponieważ, jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach.
Buty pana Blacka stały po drugiej stronie pokoju, pamiętam to wyraźnie, bo jeden był zwrócony na południe, a drugi na wschód, więc do moich obowiązków należało ustawić je poprawnie i rozsupłać poplątane sznurówki.
Oczywiście na początku nawet nie przyszło mi do głowy, że pan Black może nie żyć. Myślałam, że się po prostu zdrzemnął, zmożony popołudniową popijawą, której ślady pozostały w salonie. Ale dalsze oględziny przyniosły kolejne zaskakujące odkrycia. Na stoliku po lewej stronie pana Blacka stała otwarta fiolka z lekami, w której rozpoznałam własność Giselle. Wysypały się niej małe niebieskie tabletki, część wciąż leżała na blacie, inne spadły na podłogę. Kilka zostało rozdeptanych i wtartych w dywan. Będę musiała użyć odkurzacza i płynu do dywanów, by przywrócić wszystko do idealnego stanu.
Niezbyt często się zdarza, bym wpadała na gości śpiących w swoich pokojach. Jeśli już, to znacznie częściej – ku mojemu ubolewaniu – przyłapuję ich in flagranti, jak to się mówi po łacinie. Większość odwiedzających nasz hotel jest na tyle uprzejma, by wywiesić plakietkę „Nie przeszkadzać”, gdy planują spać lub oddać się prywatnym rozrywkom, a ja zawsze pamiętam, by ułożyć je na kontuarze hotelowej recepcji na taką właśnie okoliczność. Większość gości zresztą momentalnie mnie wyprasza, jeśli natknę się na nich w niestosownej chwili. Z panem Blackiem tym razem było jednak inaczej. Nie kazał mi „spadać”, jak to miał w zwyczaju, gdy pojawiałam się o niewłaściwej porze. Zamiast tego wciąż spał jak kamień.
Dopiero wtedy dotarło do mnie, że przez te całe dziesięć sekund, czy więcej, od kiedy stanęłam w sypialni, ani razu nie usłyszałam jego oddechu. Wiem, że ludzie potrafią zasnąć bardzo głęboko, moja babcia była tego najlepszym przykładem, ale nikt nie śpi tak mocno, by całkiem zapomnieć o oddychaniu.
Postanowiłam ostrożnie sprawdzić, czy z panem Blackiem wszystko w porządku. To w końcu też należy do obowiązków pokojówki. Zrobiłam nieśmiały krok do przodu, by przyjrzeć się jego twarzy. Wtedy dopiero zobaczyłam, że jest poszarzała, opuchnięta i... zdecydowanie niezdrowa. Momentalnie podeszłam bliżej i stanęłam przy łóżku, pochylając się nad nim. Miał głębokie zmarszczki i wykrzywione usta, ale to w jego wypadku nie było niczym nadzwyczajnym. Wokół oczu widniały dziwne czerwono-fioletowe punkciki, jakby po ukłuciach. W tej chwili w mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Uświadomiłam sobie, że sytuacja jest znacznie gorsza, niż mi się wydawało.
Wyciągnęłam rękę i poklepałam pana Blacka w ramię. Zdawało się sztywne i chłodne jak kawałek mebla. Przysunęłam dłoń do jego ust z desperacką nadzieją, że wyczuję oddech, ale na próżno.
– Nie, nie, nie – powtarzałam pod nosem, przykładając dwa palce do jego szyi, by poszukać tętna, którego nie znalazłam, więc złapałam go za ramiona i zaczęłam nim potrząsać. – Proszę pana! Proszę wstać, proszę pana! Proszę się obudzić!
Jak teraz o tym myślę, wydaje się to dość głupie, ale wtedy wciąż do mnie nie docierało, że pan Black umarł.
Kiedy go puściłam, opadł na łóżko, jego głowa uderzyła lekko w zagłówek. Odsunęłam się wtedy, opuszczając ręce sztywno wzdłuż boków. Podeszłam do drugiego stolika nocnego, na którym stał telefon, i zadzwoniłam na recepcję.
– Recepcja Regency Grand. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry – przywitałam się. – Nie jestem gościem i zwykle nie dzwonię po pomoc. Tu Molly, pokojówka. Jestem w penthousie, apartament czterysta jeden, i mam do czynienia z niecodzienną sytuacją. Niezwykłym bałaganem, że tak powiem.
– To dlaczego dzwonisz na recepcję? Zadzwoń do obsługi.
– To ja jestem z obsługi – przypomniałam nieco podniesionym głosem. – Proszę, niech pani poinformuje pana Snowa, że jeden z naszych gości jest... nieodwracalnie niedysponowany.
– Nieodwracalnie niedysponowany?
To właśnie dlatego zawsze warto wyrażać się bezpośrednio i precyzyjnie, ale muszę przyznać, że w tamtym momencie chwilowo straciłam głowę.
– Martwy jak głaz – wyjaśniłam. – Leży martwy w łóżku. Proszę powiadomić odpowiednie służby.
Co powiedziawszy, skończyłam rozmowę. To, co wydarzyło się później, wciąż wydaje się przedziwne, jak ze snu. Pamiętam, że waliło mi serce, a pokój zdawał się przechylać jak w filmie Hitchcocka. Słuchawka niemal wypadła mi ze zdrętwiałej dłoni, gdy odkładałam ją na miejsce.
Podniósłszy wzrok, spojrzałam wprost na wiszące naprzeciw mnie lustro w złotej ramie, w którym odbijałam się nie tylko ja, ale też wszystko, co wcześniej przegapiłam. Coraz mocniej kręciło mi się w głowie, a podłoga wirowała jak w wesołym miasteczku. Przycisnęłam dłoń do piersi, na próżno próbując uspokoić rozdygotane serce.
Ukrywanie się na widoku jest łatwiejsze, niż sądzicie. Tego się nauczyłam jako pokojówka. Można odgrywać niezwykle istotną rolę i być kompletnie niezauważalnym. I zdaje się, że nie dotyczy to jedynie pokojówek. To prawda, która dociera do samego sedna.
Chwilę później zemdlałam, tak jak mi się to zdarza, gdy świadomość zostanie przytłoczona przez zbyt wiele bodźców. Apartament Blacków pociemniał i zwinął się w kulkę.
Siedziałam w pełnym przepychu gabinecie pana Snowa, ale wciąż trzęsły mi się ręce. Nerwy miałam w strzępach. Wiedziałam, że co się stało, to się nie odstanie i że zrobiłam, co należy, ale i tak się trzęsłam.
Spróbowałam się uspokoić za pomocą sztuczki, której nauczyła mnie babcia. Kiedy oglądałyśmy film i napięcie robiło się nie do wytrzymania, łapała za pilota i przewijała do przodu.
– I już – mówiła. – Nie ma sensu czekać w nerwach, skoro koniec i tak jest nieunikniony. Co ma być, to będzie.
W filmach to prawda, ale w życiu nie do końca. W prawdziwym życiu te same działania mogą przynosić różne rezultaty, od smutku do szczęścia, od rozczarowania do satysfakcji, od złego do dobrego.
Sztuczka babci dobrze mi jednak zrobiła. Przewinęłam stan pamięci do właściwego miejsca. Od razu przestałam się trząść. Znów byłam w apartamencie, stałam przy drzwiach wejściowych. Pobiegłam z powrotem do sypialni i po raz drugi zadzwoniłam na recepcję. Tym razem poprosiłam o połączenie z panem Snowem. Słysząc jego głos po drugiej stronie, starałam się mówić jak najklarowniej: „Tu Molly. Pan Black nie żyje. Jestem w jego pokoju. Proszę jak najszybciej zadzwonić po pogotowie”.
W rzeczywistości pan Snow pojawił się w apartamencie jakieś trzynaście minut po moim telefonie, wraz z całym oddziałem ratowników medycznych i policjantów, którzy tłoczyli się za jego plecami. Wyprowadził mnie stamtąd, trzymając za łokieć jak małe dziecko.
A teraz siedziałam w jego gabinecie tuż przy lobby, wiercąc się na wysokim, obitym poskrzypującą kasztanową skórą krześle. Pan Snow wyszedł jakąś chwilę temu – może z godzinę albo więcej. Kazał mi czekać, dopóki nie wróci. Dostałam śliczną filiżankę z herbatą i kruche ciasteczko. Nawet nie wiem, kto mi je przyniósł. Uniosłam filiżankę do ust – napar był ciepły, ale nie gorący, miał idealną temperaturę. Moje dłonie wciąż lekko drżały. Kto mi zaparzył tak doskonałą herbatę? Czy to sam pan Snow? Albo ktoś z kuchni? Może Juan Manuel? Albo Rodney z baru? To była urocza myśl – Rodney parzący dla mnie doskonałą herbatę.
Wpatrując się w filiżankę – porządna porcelana, zdobiona kolczastymi różyczkami – gwałtownie zatęskniłam za babcią. Przeraźliwie.
Ugryzłam ciastko, które miło zachrupało w zębach. Było świeże, o delikatnym maślanym smaku. Wyśmienity herbatnik. Taki słodki, przesłodki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------