Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokojówka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Pokojówka - ebook

„Mundurek daje mi wolność. To najdoskonalsza peleryna niewidka. Kiedy go wkładam, staję się całością. Ubrana w strój roboczy, czuję się bardziej pewna siebie, wiem, co mam mówić i robić – a przynajmniej zwykle wiem. A kiedy tylko go z siebie zdejmę na koniec dnia, czuję się naga, zagrożona, niepełna”.

fragment książki

Molly jest pokojówką w hotelu Regency Grand, w którym pan Black właśnie został zamordowany. Lub jak powiedziałaby Molly: jest nieodwracalnie niedysponowany. Musicie wiedzieć, że Molly ma cechy autystyczne. Przeczytajcie tę wciągającą opowieść z nieoczekiwanymi zwrotami akcji i wywracającym wszystko zakończeniem.

Na podstawie książki przygotowywany jest film z Florence Pugh „Midsommar. W biały dzień”.

Molly ujęłaby to nieco inaczej: „przeczytajcie 384 strony (minus strony otwierające), każda o wymiarze 148 mm na 210 mm, złożone fontem Merriweather, wydrukowane na kremowym papierze o gramaturze 60 g. Do filmu nie rozpoczęto jeszcze zdjęć (stan na styczeń 2022), więc w zasadzie nie ma o czym mówić”.

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-680-1
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Jes­tem two­ją po­ko­jów­ką. To ja sprzą­tam twój ho­te­lo­wy po­kój, wkra­cza­jąc jak duch, gdy szwen­dasz się gdzieś za dnia, nie dba­jąc zu­peł­nie o po­zo­sta­wio­ny ba­ła­gan ani o to, co mogę zo­ba­czyć, gdy cię nie ma.

To ja zbie­ram two­je śmie­ci i wy­rzu­cam pa­ra­go­ny, któ­rych wo­lisz ni­ko­mu nie po­ka­zy­wać. Zmie­niam two­ją po­ściel, wiem, czy ktoś w niej spał i czy ktoś ci to­wa­rzy­szył. To ja ro­bię po­rzą­dek z bu­ta­mi przy drzwiach, wy­rów­nu­ję po­dusz­ki i zbie­ram z nich wło­sy. Two­je? Ra­czej nie. To ja po to­bie sprzą­tam, gdy prze­sa­dzisz z pi­ciem i za­bru­dzisz se­des, albo i go­rzej.

Kie­dy już skoń­czę, po­kój jest nie­ska­zi­tel­ny. Masz ide­al­nie za­ście­lo­ne łóż­ko z czte­re­ma pu­cha­ty­mi po­du­cha­mi, wy­glą­da, jak­by jesz­cze nikt w nim nie spał. Cały kurz i brud znik­nął, we­ssa­ny przez od­ku­rzacz. Wy­po­le­ro­wa­ne lu­stro od­bi­ja two­ją minę nie­wi­niąt­ka. Jak­by ni­g­dy wcze­śniej cię tu nie było. Jak­by two­ja nie­czy­stość, two­je kłam­stwa i pod­stę­py zo­sta­ły wy­ma­za­ne.

Je­stem two­ją po­ko­jów­ką. Na­praw­dę spo­ro o to­bie wiem. Ale wszyst­ko spro­wa­dza się do tego, co ty tak wła­ści­wie wiesz o mnie.Roz­dział 1

Mam na imię Mol­ly i je­stem po­ko­jów­ką w ho­te­lu Re­gen­cy Grand. To imię wy­bra­ła moja mat­ka, któ­ra po­rzu­ci­ła mnie tak daw­no temu, że wła­ści­wie nie mam żad­nych wspo­mnień z nią zwią­za­nych. Zo­sta­ło mi tyl­ko kil­ka zdjęć i bab­ci­ne opo­wie­ści. Bab­cia mó­wi­ła, że zda­niem mo­jej mat­ki Mol­ly to ślicz­ne imię dla dziew­czyn­ki, przy­wo­łu­je na myśl ru­mia­ne po­licz­ki i wło­sy spię­te w kit­ki, ale nie do­cze­ka­łam się ani jed­ne­go, ani dru­gie­go. Mam pro­ste ciem­ne wło­sy się­ga­ją­ce do bro­dy. Roz­cze­su­ję je z prze­dział­kiem do­kład­nie po­środ­ku i ukła­dam cał­kiem pro­sto. Lu­bię, jak jest pro­sto i po­rząd­nie.

Mam też wy­sta­ją­ce ko­ści po­licz­ko­we i cerę tak ja­sną, że lu­dzie się cza­sem dzi­wią, choć nie wiem cze­mu. Je­stem tak bia­ła jak prze­ście­ra­dła, któ­re ście­lę i zdej­mu­ję, ście­lę i zdej­mu­ję przez cały dzień, w dwu­dzie­stu kil­ku po­wie­rzo­nych mi po­ko­jach Re­gen­cy Grand, ka­me­ral­ne­go pię­cio­gwiazd­ko­we­go ho­te­lu, któ­ry pysz­ni się „wy­ra­fi­no­wa­ną ele­gan­cją i opra­wą god­ną współ­cze­sno­ści”.

Ni­g­dy w ży­ciu nie przy­szło­by mi do gło­wy, że do­sta­nę tak pre­sti­żo­wą po­sa­dę w tak ele­ganc­kim ho­te­lu. Wiem, że inni lu­dzie nie my­ślą w ten spo­sób, że dla nie­któ­rych po­ko­jów­ka jest ni­kim. Wszyst­kie po­win­ny­śmy dą­żyć do cze­goś lep­sze­go, zo­stać praw­nicz­ka­mi, le­kar­ka­mi albo wzbo­ga­cić się na han­dlu nie­ru­cho­mo­ścia­mi. Ale ja tak nie my­ślę. Każ­de­go dnia mu­szę się uszczyp­nąć, bo wciąż nie wie­rzę, że mam tak wspa­nia­łą pra­cę. Je­stem za nią na­praw­dę wdzięcz­na. Zwłasz­cza te­raz, gdy za­bra­kło bab­ci. Bez niej dom prze­stał być do­mem. Jak­by z na­sze­go miesz­ka­nia znik­nę­ły wszyst­kie ko­lo­ry. Ale wy­star­czy, że prze­kro­czę próg Re­gen­cy Grand, i świat znów błysz­czy we wszyst­kich bar­wach.

Wcho­dząc po obi­tych szkar­ła­tem scho­dach, z dło­nią opar­tą na lśnią­cej mo­sięż­nej po­rę­czy, czu­ję się jak Do­rot­ka w Kra­inie Oz. Prze­cho­dzę przez roz­mi­go­ta­ne ob­ro­to­we drzwi i wi­dzę w szkla­nym od­bi­ciu swo­je praw­dzi­we ob­li­cze – przede wszyst­kim ciem­ne wło­sy i bia­łą skó­rę, ale jest i ru­mie­niec na po­licz­kach, bo po raz ko­lej­ny od­zy­sku­ję po­wód do ży­cia.

Za­trzy­mu­ję się zwy­kle po dru­giej stro­nie, by po­za­chwy­cać się tro­chę ho­te­lo­wym lob­by. Nic go ni­g­dy nie bru­ka. Nie po­kry­wa się ku­rzem ani pa­ję­czy­na­mi. Nie blak­nie i nie pło­wie­je. Każ­de­go dnia bło­go­sła­wi nas nie­zmien­no­ścią. Po le­wej mie­ści się re­cep­cja i sta­no­wi­sko kon­sjerż­ki, z ladą czar­ną jak ob­sy­dia­no­wa noc i ele­ganc­ki­mi re­cep­cjo­nist­ka­mi w czer­ni i bie­li, przy­po­mi­na­ją­cy­mi pin­gwi­ny. Samo lob­by ma kształt pod­ko­wy, pod­ło­gę z wło­skie­go mar­mu­ru, któ­ry pro­mie­niu­je nie­ska­zi­tel­ną bie­lą, póź­niej wzrok po­dą­ża ku gó­rze, do ta­ra­su na pię­trze z or­na­men­ta­mi w sty­lu art déco. Mar­mu­ro­we scho­dy, któ­re do nie­go pro­wa­dzą, zdo­bi błysz­czą­ca, oka­za­ła ba­lu­stra­da z mo­sięż­ną po­rę­czą przy­wo­dzą­cą na myśl wę­żo­we splo­ty. Go­ście przy­sta­ją za­zwy­czaj na gó­rze i przy­glą­da­ją się wspa­nia­łe­mu wi­do­wi­sku po­ni­żej – ba­ga­żo­wym bie­ga­ją­cym tam i z po­wro­tem z wa­li­za­mi, go­ściom roz­par­tym w głę­bo­kich fo­te­lach i pa­rom, któ­re przy­cup­nę­ły na szma­rag­do­wych ka­na­pach, po­wie­rza­jąc swo­je ta­jem­ni­ce gru­be­mu plu­szo­we­mu ak­sa­mi­to­wi.

Ale tym, co naj­bar­dziej lu­bię w na­szym lob­by, są wra­że­nia za­pa­cho­we, to pierw­sze won­ne tchnie­nie ho­te­lu, któ­re na­bie­ram w płu­ca na po­cząt­ku każ­dej zmia­ny, mie­sza­ni­na ele­ganc­kich dam­skich per­fum, ciem­na nuta skó­rza­nej ta­pi­cer­ki fo­te­li, cierp­ki po­smak cy­try­no­wej pa­sty uży­wa­nej dwa razy dzien­nie do czysz­cze­nia mar­mu­ro­wych po­sa­dzek. To woń jego du­szy. Za­pach sa­me­go ży­cia.

Każ­de­go dnia po przy­by­ciu do Re­gen­cy Grand od­ży­wam na nowo, znów sta­ję się czę­ścią świa­ta, jego splen­do­ru i barw. Je­stem ele­men­tem wy­stro­ju, do­pa­so­wa­nym doń kształ­tem i ko­lo­rem. Bab­cia zwy­kła była po­wta­rzać: „Je­śli ko­chasz to, co ro­bisz, nie prze­pra­cu­jesz w ży­ciu ani jed­ne­go dnia”. I mia­ła ra­cję. Każ­dy dzień pra­cy przy­no­si mi ra­dość. Uro­dzi­łam się do tego za­ję­cia. Ko­cham sprzą­tać. Ko­cham swój wó­zek i swój mun­du­rek.

Nie ma ni­cze­go pięk­niej­sze­go niż ide­al­nie za­opa­trzo­ny wó­zek po­ko­jów­ki o po­ran­ku. Moim skrom­nym zda­niem to praw­dzi­wy róg ob­fi­to­ści, szczo­drze wy­peł­nio­ny pięk­nem. De­li­kat­ne, sze­lesz­czą­ce opa­ko­wa­nia my­de­łek pach­ną­cych kwia­tem po­ma­rań­czy, ma­leń­kie bu­te­lecz­ki szam­po­nu Crab­tree & Eve­lyn, przy­sa­dzi­ste pu­deł­ka chu­s­te­czek, rol­ki pa­pie­ru owi­nię­te w za­bez­pie­cza­ją­ca fo­lię, wy­kroch­ma­lo­ne ręcz­ni­ki do ką­pie­li, do rąk i do twa­rzy oraz tac­ka, na któ­rej leżą po­ukła­da­ne ser­wet­ki. Jest też oczy­wi­ście ze­staw do sprzą­ta­nia, zło­żo­ny z mio­teł­ki do ku­rzu, cy­try­no­wej pa­sty do me­bli, za­pa­cho­wych an­ty­sep­tycz­nych wor­ków na śmie­ci oraz im­po­nu­ją­cej ko­lek­cji roz­pusz­czal­ni­ków i środ­ków de­zyn­fe­ku­ją­cych, go­to­wych zwal­czyć wszel­kie pla­my, czy to po ka­wie, czy po wy­mio­tach lub na­wet krwi. Do­brze za­opa­trzo­ny wó­zek po­ko­jów­ki to prze­no­śne po­go­to­wie sa­ni­tar­ne, ma­szy­na czysz­czą­ca na kół­kach. Jak już po­wie­dzia­łam, jest pięk­ny.

I jesz­cze ten mun­du­rek. Nie wiem, czy umia­ła­bym wy­brać mię­dzy nim a wóz­kiem. Mun­du­rek daje mi wol­ność. To naj­do­sko­nal­sza pe­le­ry­na nie­wid­ka. W Re­gen­cy Grand mun­du­rek jest pra­ny co­dzien­nie w ho­te­lo­wej pral­ni, któ­ra mie­ści się mrocz­nych wnętrz­no­ściach ho­te­lu, na dru­gim koń­cu ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go do prze­bie­ral­ni dla per­so­ne­lu. Każ­de­go dnia, gdy po­ja­wiam się w pra­cy, mun­du­rek już cze­ka wy­wie­szo­ny na drzwiach mo­jej szaf­ki. Do pla­sti­ko­wej fo­lii ma przy­kle­jo­ną żół­tą kar­tecz­kę z imie­niem „Mol­ly” wy­pi­sa­nym czar­nym ma­za­kiem. Spra­wia mi to za­wsze ogrom­ną ra­dość. To moja dru­ga skó­ra – czy­sta, zde­zyn­fe­ko­wa­na, świe­żo wy­pra­so­wa­na i pach­ną­ca mie­szan­ką czy­ste­go pa­pie­ru, kry­te­go ba­se­nu i ni­co­ści. Nowy po­czą­tek. Jak­by ktoś wy­ma­zał wczo­raj­szy dzień i wszyst­kie dni przed nim.

Kie­dy wkła­dam mun­du­rek po­ko­jów­ki – ża­den tam sta­ro­mod­ny krój z Do­wn­ton Ab­bey czy kicz kró­licz­ków „Play­boya”, tyl­ko ośle­pia­ją­co bia­ła wy­kroch­ma­lo­na bluz­ka i do­pa­so­wa­na ołów­ko­wa spód­nicz­ka (z ela­stycz­ne­go ma­te­ria­łu, by moż­na się schy­lać) – sta­ję się ca­ło­ścią. Ubra­na w strój ro­bo­czy czu­ję się bar­dziej pew­na sie­bie, wiem, co mam mó­wić i ro­bić – a przy­naj­mniej zwy­kle wiem. A kie­dy tyl­ko go z sie­bie zdej­mę na ko­niec dnia, czu­ję się naga, za­gro­żo­na, nie­peł­na.

Praw­da jest taka, że czę­sto się gu­bię w sy­tu­acjach to­wa­rzy­skich. Mam wra­że­nie, jak­by wszy­scy gra­li w ja­kąś skom­pli­ko­wa­ną grę i zna­li jej zło­żo­ne za­sa­dy, tyl­ko ja za­wsze gram w to po raz pierw­szy. Z nie­po­ko­ją­cą czę­sto­tli­wo­ścią zda­rza mi się na­ru­szać ety­kie­tę, ob­ra­żać, gdy za­mie­rzam po­chwa­lić, źle od­czy­ty­wać mowę cia­ła, mó­wić nie­wła­ści­we rze­czy w nie­wła­ści­wym cza­sie. Tyl­ko dzię­ki bab­ci na­uczy­łam się, że uśmiech na czy­jejś twa­rzy nie za­wsze ozna­cza, że ten ktoś jest szczę­śli­wy. Cza­sem lu­dzie się uśmie­cha­ją, gdy śmie­ją się z cie­bie. Albo dzię­ku­ją ci, choć w rze­czy­wi­sto­ści mie­li­by ocho­tę cię spo­licz­ko­wać. Bab­cia po­wta­rza­ła, że ro­bię po­stę­py w od­czy­ty­wa­niu ludz­kich za­cho­wań – „Co­dzien­nie i pod każ­dym wzglę­dem, ko­cha­na” – ale bez niej jest mi trud­niej. Wcze­śniej, pę­dząc z pra­cy do domu, wie­dzia­łam, że za­raz po otwar­ciu drzwi będę ją mo­gła za­sy­pać py­ta­nia­mi, któ­re gro­ma­dzi­łam przez cały dzień.

– Już je­stem, ba­bu­niu! Czy ke­czup rze­czy­wi­ście na­da­je się do czysz­cze­nia mo­sią­dzu, czy le­piej zo­stać przy soli i oc­cie? Czy na­praw­dę są tacy lu­dzie, któ­rzy piją her­ba­tę ze śmie­tan­ką? Cze­mu dziś w pra­cy ktoś po­wie­dział na mnie Rum­ba?

Ale te­raz, kie­dy otwie­ram drzwi, nie cze­ka na mnie żad­ne „Och, Mol­ly, za­raz ci wy­tłu­ma­czę” ani „Za­pa­rzę ci her­bat­ki i na wszyst­ko od­po­wiem”. Te­raz na­sze przy­tul­ne trzy­po­ko­jo­we miesz­kan­ko wy­da­je się opu­sto­sza­łe i mar­twe jak ja­kaś ja­ski­nia. Albo trum­na. Lub grób.

To praw­do­po­dob­nie z po­wo­du mo­ich trud­no­ści z od­czy­ty­wa­niem min i ge­stów pra­wie nikt mnie ni­g­dzie nie za­pra­sza, choć na­praw­dę lu­bię się ba­wić. Naj­wy­raź­niej roz­mo­wy ze mną są za­wsze nie­zręcz­ne i dla­te­go nie mam żad­nych przy­ja­ciół wśród swo­ich ró­wie­śni­ków. Szcze­rze mó­wiąc, w ogó­le mam ich nie­wie­lu, nie­za­leż­nie od wie­ku.

Ale w pra­cy, gdy no­szę swój mun­du­rek, mogę się wto­pić w tło. Sta­ję się czę­ścią ho­te­lo­we­go wy­stro­ju, jak ta­pe­ta w czar­no-bia­łe pasy, któ­ra zdo­bi ko­ry­ta­rze i po­ko­je. Do­pó­ki mil­czę i mam na so­bie służ­bo­wy uni­form, mogę być każ­dym. Nie roz­po­znasz mnie w po­li­cyj­nej ga­le­rii po­dej­rza­nych, na­wet je­śli mi­jasz mnie dzie­sięć razy dzien­nie.

Nie­daw­no skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia pięć lat, „ćwierć wie­ku”, jak pew­nie po­wie­dzia­ła­by moja bab­cia, gdy­by mo­gła jesz­cze coś po­wie­dzieć. Ale nie może, bo umar­ła. Wła­śnie tak. Nie ma sen­su na­zy­wać tego ina­czej. Nie „ode­szła”, ni­czym tchnie­nie wia­tru mu­ska­ją­ce piór­ka. Nie było w tym żad­ne­go spo­ko­ju. Umar­ła. Dzie­więć mie­się­cy temu.

Na­stęp­ne­go dnia po jej śmier­ci po­go­da była pięk­na i jak zwy­kle po­szłam do pra­cy. Kie­row­nik na­sze­go ho­te­lu, pan Ale­xan­der Snow, wy­da­wał się tym za­sko­czo­ny. Pan Snow ko­ja­rzy mi się z sową. Nosi oku­la­ry z gru­by­mi opraw­ka­mi, któ­re wy­da­ją się zbyt wiel­kie na jego pu­cu­ło­wa­tej twa­rzy. Prze­rze­dzo­ne wło­sy za­cze­su­je gład­ko do tyłu, za­sła­nia­jąc ły­sin­kę na czub­ku gło­wy. Nie­wie­lu pra­cow­ni­ków ho­te­lu go lubi. Ale jak to ma­wia­ła bab­cia: „Nie zwa­żaj na to, co my­ślą inni, waż­ne jest to, co ty my­ślisz”. Cał­ko­wi­cie się z tym zga­dzam. Trze­ba żyć we­dług wła­snych za­sad, a nie śle­po po­dą­żać za in­ny­mi, jak w sta­dzie owiec.

– Co ty tu ro­bisz, Mol­ly? – do­py­ty­wał pan Snow, gdy zo­ba­czył mnie w pra­cy. – Przyj­mij moje naj­szczer­sze kon­do­len­cje. Pan Pre­ston wspo­mniał mi o śmier­ci two­jej bab­ci, więc zor­ga­ni­zo­wa­łem na dziś za­stęp­stwo, bo my­śla­łem, że weź­miesz dzień wol­ne­go.

– A zna pan ta­kie po­wie­dze­nie, pa­nie Snow? – za­py­ta­łam. – Moja bab­cia czę­sto je po­wta­rza­ła: in­dyk my­ślał o nie­dzie­li, a w so­bo­tę łeb ucię­li.

Pan Snow po­pa­trzył na mnie, jak­by za­dła­wił się my­szą.

– Jesz­cze raz przyj­mij moje naj­szczer­sze kon­do­len­cje – po­wtó­rzył. – Na pew­no nie chcesz dziś wziąć wol­ne­go?

– To prze­cież bab­cia umar­ła, a nie ja – wy­ja­śni­łam. – Ka­ra­wa­na je­dzie da­lej.

Jego źre­ni­ce się roz­sze­rzy­ły. Może wsku­tek szo­ku? Tego też ni­g­dy nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go praw­da jest dla nie­któ­rych bar­dziej szo­ku­ją­ca niż kłam­stwa.

– To jak już so­bie chcesz, Mol­ly – wy­co­fał się pan Snow.

Kil­ka mi­nut póź­niej by­łam już na dole i ubie­ra­łam się w swój uni­form, tak jak ro­bię to i dziś, i jak zro­bię to ju­tro, choć dzi­siaj też ktoś umarł. I to nie w domu, ale w na­szym ho­te­lu.

Tak. Wła­śnie tak. Dziś w pra­cy zna­la­złam jed­ne­go z na­szych go­ści zu­peł­nie mar­twe­go w łóż­ku. Pana Blac­ka. Tego pana Blac­ka. A tak poza tym był to dzień jak każ­dy inny.

Czy to nie za­ska­ku­ją­ce, że jed­no wstrzą­sa­ją­ce wy­da­rze­nie może cał­ko­wi­cie zmie­nić two­ją pa­mięć o tym, co się dzia­ło? Dni zwy­kle zle­wa­ją się ze sobą, po­dob­nie jak co­dzien­ne obo­wiąz­ki. Ko­sze, któ­re opróż­niam na trze­cim pię­trze, mylą mi się z tymi na dru­gim. Mo­gła­bym przy­siąc, że sprzą­tam w po­ko­ju 401, z któ­re­go wi­dać za­chod­nią część uli­cy, a tak na­praw­dę je­stem po dru­giej stro­nie ho­te­lu, w po­ko­ju 430 we wschod­nim na­roż­ni­ku, lu­strza­nym od­bi­ciu 401. Ale wte­dy zda­rza się coś nie­co­dzien­ne­go – na przy­kład znaj­du­ję zu­peł­nie mar­twe­go pana Blac­ka – i dzień na­tych­miast na­bie­ra kształ­tu, w mgnie­niu oka się kry­sta­li­zu­je. Każ­da chwi­la sta­je się pa­mięt­na i od­mien­na od wszyst­kich wcze­śniej­szych chwil w pra­cy.

To wstrzą­sa­ją­ce wy­da­rze­nie na­stą­pi­ło dziś oko­ło pięt­na­stej, pod ko­niec mo­jej zmia­ny. Wy­pu­co­wa­łam już wszyst­kie przy­pa­da­ją­ce na mnie po­ko­je, łącz­nie z apar­ta­men­tem Blac­ków na trze­cim pię­trze, ale mu­sia­łam tam wró­cić, by do­koń­czyć sprzą­ta­nie ła­zien­ki.

Tyl­ko nie my­śl­cie so­bie, że mu­sia­łam dwu­krot­nie po­sprzą­tać w apar­ta­men­cie Blac­ków, bo je­stem ja­kaś nie­chluj­na albo zdez­or­ga­ni­zo­wa­na. Kie­dy za­bie­ram się do czysz­cze­nia po­ko­ju, szo­ru­ję go od góry do dołu. Po moim wyj­ściu jest nie­ska­zi­tel­ny – każ­da po­wierzch­nia wy­tar­ta, każ­da dro­bi­na bru­du usu­nię­ta. „Czy­stość to sio­stra świę­to­ści”, po­wta­rza­ła bab­cia i wie­rzę, że to lep­sza wska­zów­ka, jak żyć, niż więk­szość in­nych. Ni­cze­go nie za­mia­tam pod dy­wan, wy­mia­tam spod nie­go wszyst­ko. Każ­da smu­ga zo­sta­je star­ta, każ­dy ślad pal­ca zni­ka.

Więc to nie tak, że się roz­le­ni­wi­łam i uzna­łam, że tego ran­ka od­pusz­czę so­bie sprzą­ta­nie w ła­zien­ce Blac­ków, gdy po­rząd­ko­wa­łam ich po­kój. Nie, po pro­stu w cza­sie mo­jej pierw­szej wi­zy­ty sa­ni­tar­nej ła­zien­ka była za­ję­ta. Tuż po moim przyj­ściu Gi­sel­le, ak­tu­al­na żona pana Blac­ka, po­sta­no­wi­ła wsko­czyć pod prysz­nic. Udzie­li­ła mi (chy­ba) zgo­dy na po­sprzą­ta­nie resz­ty apar­ta­men­tu, ale prysz­nic za­jął jej spo­ro cza­su, aż spod drzwi ła­zien­ki za­czę­ły się wy­do­by­wać smuż­ki pary.

Pan Char­les Black i jego dru­ga żona Gi­sel­le od lat re­gu­lar­nie od­wie­dza­li Re­gen­cy Grand. Każ­dy ich tu zna, po­dob­nie jak zna ich każ­dy w kra­ju. Pan Black za­trzy­mu­je się u nas – a ra­czej za­trzy­my­wał – na co naj­mniej ty­dzień każ­de­go mie­sią­ca, gdy nad­zo­ro­wał spra­wy swo­ich nie­ru­cho­mo­ści w mie­ście. Jest – był – sław­nym po­ten­ta­tem i im­pre­sa­riem. Wraz z żoną czę­sto go­ści­li na ła­mach kro­nik to­wa­rzy­skich. Na­zy­wa­no go „srebr­nym li­sem w śred­nim wie­ku”, choć praw­dę mó­wiąc, nie miał srebr­nych wło­sów i nie był li­sem. Tym­cza­sem Gi­sel­le zwy­kle opi­sy­wa­no jako „mło­dą, gib­ką zdo­bycz z wyż­szych sfer”. Wy­da­wa­ło mi się, że to kom­ple­ment, ale bab­cia nie chcia­ła się ze mną zgo­dzić, kie­dy jej to po­ka­za­łam w ga­ze­cie. Za­py­ta­łam dla­cze­go i usły­sza­łam, że „cho­dzi o to, co mię­dzy wier­sza­mi”.

Pań­stwo Black po­bra­li się nie­daw­no, mniej wię­cej dwa lata temu. Mie­li­śmy ogrom­ne szczę­ście, że tak sza­cow­na para za­szczy­ca­ła swo­ją obec­no­ścią Re­gen­cy Grand. Przy­da­wa­ło nam to pre­sti­żu. I przy­spa­rza­ło go­ści. A co za tym idzie – mia­łam gdzie pra­co­wać.

Kie­dyś, ja­kieś dwa­dzie­ścia trzy mie­sią­ce temu, kie­dy spa­ce­ro­wa­ły­śmy po dziel­ni­cy ban­ko­wej, bab­cia po­ka­za­ła mi wszyst­kie bu­dyn­ki pana Blac­ka. Nie zda­wa­łam so­bie spra­wy, że na­le­ży do nie­go ćwierć mia­sta, ale tak na­praw­dę jest. Czy też było. Bo oka­zu­je się, że po śmier­ci nie moż­na ni­cze­go po­sia­dać.

– Ale Re­gen­cy Grand do nie­go nie na­le­ży – wy­ja­śnił kie­dyś pan Snow, jesz­cze za ży­cia pana Blac­ka. Uwa­dze tej to­wa­rzy­szy­ło de­li­kat­ne, za­baw­ne prych­nię­cie. Nie mia­łam po­ję­cia, co mo­gło ozna­czać. Jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych tak po­lu­bi­łam dru­gą żonę pana Blac­ka, było to, że Gi­sel­le po­tra­fi­ła mó­wić wprost i ro­bi­ła to za po­mo­cą słów.

Kie­dy tego ran­ka pierw­szy raz od­wie­dzi­łam apar­ta­ment Blac­ków, wy­czy­ści­łam go grun­tow­nie – nie li­cząc ła­zien­ki, zaj­mo­wa­nej przez Gi­sel­le, któ­ra wy­da­wa­ła się ja­kaś nie­swo­ja. Kie­dy we­szłam, za­uwa­ży­łam jej za­czer­wie­nio­ne i pod­puch­nię­te oczy. Aler­gia? A może smut­ki? Nie po­tra­fi­łam roz­strzy­gnąć, a Gi­sel­le na mój wi­dok po­bie­gła do ła­zien­ki i za­mknę­ła drzwi.

Nie po­zwo­li­łam, by jej za­cho­wa­nie prze­szko­dzi­ło mi w obo­wiąz­kach. Wręcz prze­ciw­nie, na­tych­miast za­bra­łam się do ro­bo­ty i gor­li­wie wszyst­ko wy­sprzą­ta­łam. Kie­dy już za­pa­no­wał do­sko­na­ły po­rzą­dek, przy­sta­nę­łam przed drzwia­mi ła­zien­ki z pu­deł­kiem chu­s­te­czek i za­wo­ła­łam tak, jak na­uczył mnie pan Snow:

– Przy­wró­ci­łam po­ko­je do ide­al­ne­go sta­nu! Wró­cę póź­niej, by uprząt­nąć ła­zien­kę!

– Do­bra! – od­krzyk­nę­ła Gi­sel­le. – Nie drzyj się tak, na Boga!

Kie­dy w koń­cu opu­ści­ła ła­zien­kę, po­da­łam jej chu­s­tecz­ki, na wy­pa­dek gdy­by wciąż nę­ka­ła ją aler­gia lub smut­ki. Spo­dzie­wa­łam się, że chwi­lę ze mną po­roz­ma­wia, bo zwy­kle była dość ga­da­tli­wa, ale szyb­ko znik­nę­ła w sy­pial­ni, żeby się prze­brać.

Wy­szłam wte­dy z apar­ta­men­tu i za­bra­łam się do sprzą­ta­nia trze­cie­go pię­tra, wszyst­kich po­koi po ko­lei. Wy­rów­ny­wa­łam po­dusz­ki i po­le­ro­wa­łam lu­stra. Zmy­wa­łam smu­gi i spry­ski­wa­łam pla­my na ścia­nach i ta­pe­tach. Zbie­ra­łam po­pla­mio­ne prze­ście­ra­dła i wil­got­ne ręcz­ni­ki. De­zyn­fe­ko­wa­łam musz­le klo­ze­to­we i umy­wal­ki.

Mniej wię­cej w po­ło­wie tej pra­cy zro­bi­łam so­bie prze­rwę, by zje­chać z wóz­kiem do piw­ni­cy i wrzu­cić dwa cięż­kie i wiel­kie wor­ki z po­ście­lą i ręcz­ni­ka­mi do pral­ni. Pa­no­wa­ła tam du­cho­ta, po­tę­go­wa­na jesz­cze przez ja­skra­we flu­ore­scen­cyj­ne świa­tło i ni­skie su­fi­ty, ale po­zby­cie się tych wo­rów spra­wi­ło mi dużą ulgę. Wra­ca­jąc ko­ry­ta­rzem, czu­łam się o wie­le lżej­sza, choć nie­co spo­co­na.

Po­sta­no­wi­łam zaj­rzeć do Ju­ana Ma­nu­ela, na­sze­go ku­chen­ne­go po­my­wa­cza. Prze­mknę­łam przez zna­jo­my la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy – lewo, pra­wo, lewo, lewo, pra­wo – jak zwin­na mysz­ka. Kie­dy otwar­łam wiel­kie ku­chen­ne drzwi, Juan Ma­nu­el na­tych­miast po­rzu­cił pra­cę i po­dał mi szklan­kę orzeź­wia­ją­cej wody z lo­dem, za któ­rą by­łam mu ogrom­nie wdzięcz­na.

Roz­sta­łam się z nim po krót­kiej i przy­ja­znej po­ga­węd­ce i po­szłam do ma­ga­zy­nu, by uzu­peł­nić za­pas czy­stych ręcz­ni­ków i po­ście­li. Po­tem wdra­pa­łam się na pierw­sze pię­tro, gdzie po­wie­trze było bar­dziej rześ­kie, i za­bra­łam się do sprzą­ta­nia po­koi, któ­re przy­no­si­ły za­ska­ku­ją­co mniej­sze na­piw­ki, ale do tego jesz­cze wró­cę.

Nim po­now­nie spoj­rza­łam na ze­ga­rek, zro­bi­ła się pięt­na­sta. Na­de­szła pora, by wró­cić na trze­cie pię­tro i wy­pu­co­wać ła­zien­kę pań­stwa Blac­ków. Za­trzy­ma­łam się przed drzwia­mi ich apar­ta­men­tu, na­słu­chu­jąc, czy ktoś jest w środ­ku, a po­tem za­pu­ka­łam, tak jak wy­ma­ga pro­to­kół.

– Ob­słu­ga ho­te­lo­wa! – za­wo­ła­łam do­no­śnie, ale ugrzecz­nio­nym to­nem. Brak od­po­wie­dzi. Wy­ję­łam kar­tę uni­wer­sal­ną i wpu­ści­łam się do środ­ka, cią­gnąc za sobą wó­zek. – Pań­stwo Black? Czy mo­gła­bym do­koń­czyć sprzą­ta­nie? Chcia­ła­bym przy­wró­cić pań­stwa apar­ta­ment do ide­al­ne­go sta­nu!

Ci­sza. Naj­wy­raź­niej mał­żon­ko­wie opu­ści­li ho­tel. Tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło. Tym le­piej dla mnie. Mo­głam pra­co­wać skru­pu­lat­nie i bez za­kłó­ceń. Za­mknę­łam za sobą drzwi i przyj­rza­łam się sa­lo­no­wi. Nie wy­glą­dał tak, jak go zo­sta­wi­łam kil­ka go­dzin temu. Pa­no­wał w nim nie­po­rzą­dek. Się­ga­ją­ce od pod­ło­gi do su­fi­tu okna za­sło­nię­to ko­ta­ra­mi, na szkla­nym sto­li­ku wa­la­ło się kil­ka opróż­nio­nych bu­te­le­czek szkoc­kiej z mi­ni­bar­ku, obok nich na wpół opróż­nio­ny mik­ser do drin­ków, nie­wy­pa­lo­ne cy­ga­ro, zgnie­cio­na chu­s­tecz­ka na pod­ło­dze i kół­ko na dy­wa­nie, od­ci­śnię­te przez dno szklan­ki. Znik­nę­ła żół­ta to­reb­ka Gi­sel­le, któ­rą wi­dzia­łam dziś rano na szaf­ce przy drzwiach, co ozna­cza­ło, że jej wła­ści­ciel­ka mu­sia­ła się wy­brać na mia­sto.

Po­my­śla­łam so­bie, że pra­ca po­ko­jów­ki ni­g­dy nie ma koń­ca, po­tem pod­nio­słam po­dusz­kę z dy­wa­nu, wy­kle­pa­łam ją i odło­ży­łam na miej­sce, a na ko­niec wy­gła­dzi­łam dy­wan. Za­nim wzię­łam się do sprzą­ta­nia sto­li­ka, po­sta­no­wi­łam spraw­dzić stan po­zo­sta­łych po­miesz­czeń. Za­po­wia­da­ło się, że będę mu­sia­ła po­sprzą­tać wszyst­ko od nowa.

Skie­ro­wa­łam się do sy­pial­ni na ty­łach apar­ta­men­tu. Drzwi były otwar­te, a tuż za pro­giem le­żał je­den z gru­bych bia­łych ho­te­lo­wych szla­fro­ków. Jed­no skrzy­dło drzwi sza­fy wciąż było ode­mknię­te, tak jak je zo­sta­wi­łam rano, po­nie­waż sejf, któ­ry znaj­do­wał się w środ­ku, rów­nież był otwar­ty i sza­fa nie da­wa­ła się za­mknąć. Od razu za­uwa­ży­łam, że część jego za­war­to­ści jest nie­tknię­ta, ale znik­nę­ło kil­ka rze­czy, któ­re o po­ran­ku wpra­wi­ły mnie w pew­ną kon­ster­na­cję. Przy­nio­sło mi to swo­istą ulgę. Ostroż­nie prze­kro­czy­łam po­rzu­co­ny szla­frok i we­szłam do środ­ka.

Wte­dy go zo­ba­czy­łam. Pana Blac­ka. Wciąż miał na so­bie ten sam dwu­rzę­do­wy gar­ni­tur, któ­ry wi­dzia­łam, gdy ukło­nił mi się na ko­ry­ta­rzu, tyl­ko te­raz z kie­sze­ni nie wy­sta­wa­ły mu żad­ne pa­pie­ry. Le­żał na ple­cach, roz­cią­gnię­ty na łóż­ku. Po­ściel była zmię­ta i sko­tło­wa­na, jak­by dłu­go prze­wra­cał się z boku na bok, nim za­legł w tej po­zy­cji. Jego gło­wa spo­czy­wa­ła na po­dusz­ce, dwie po­zo­sta­łe po­dusz­ki le­ża­ły obok w nie­ła­dzie. Cze­ka­ło mnie więc od­na­le­zie­nie czwar­tej, któ­rą na pew­no zo­sta­wi­łam dziś rano na miej­scu, ście­ląc łóż­ko, po­nie­waż, jak to mó­wią, dia­beł tkwi w szcze­gó­łach.

Buty pana Blac­ka sta­ły po dru­giej stro­nie po­ko­ju, pa­mię­tam to wy­raź­nie, bo je­den był zwró­co­ny na po­łu­dnie, a dru­gi na wschód, więc do mo­ich obo­wiąz­ków na­le­ża­ło usta­wić je po­praw­nie i roz­su­płać po­plą­ta­ne sznu­rów­ki.

Oczy­wi­ście na po­cząt­ku na­wet nie przy­szło mi do gło­wy, że pan Black może nie żyć. My­śla­łam, że się po pro­stu zdrzem­nął, zmo­żo­ny po­po­łu­dnio­wą po­pi­ja­wą, któ­rej śla­dy po­zo­sta­ły w sa­lo­nie. Ale dal­sze oglę­dzi­ny przy­nio­sły ko­lej­ne za­ska­ku­ją­ce od­kry­cia. Na sto­li­ku po le­wej stro­nie pana Blac­ka sta­ła otwar­ta fiol­ka z le­ka­mi, w któ­rej roz­po­zna­łam wła­sność Gi­sel­le. Wy­sy­pa­ły się niej małe nie­bie­skie ta­blet­ki, część wciąż le­ża­ła na bla­cie, inne spa­dły na pod­ło­gę. Kil­ka zo­sta­ło roz­dep­ta­nych i wtar­tych w dy­wan. Będę mu­sia­ła użyć od­ku­rza­cza i pły­nu do dy­wa­nów, by przy­wró­cić wszyst­ko do ide­al­ne­go sta­nu.

Nie­zbyt czę­sto się zda­rza, bym wpa­da­ła na go­ści śpią­cych w swo­ich po­ko­jach. Je­śli już, to znacz­nie czę­ściej – ku mo­je­mu ubo­le­wa­niu – przy­ła­pu­ję ich in fla­gran­ti, jak to się mówi po ła­ci­nie. Więk­szość od­wie­dza­ją­cych nasz ho­tel jest na tyle uprzej­ma, by wy­wie­sić pla­kiet­kę „Nie prze­szka­dzać”, gdy pla­nu­ją spać lub od­dać się pry­wat­nym roz­ryw­kom, a ja za­wsze pa­mię­tam, by uło­żyć je na kon­tu­arze ho­te­lo­wej re­cep­cji na taką wła­śnie oko­licz­ność. Więk­szość go­ści zresz­tą mo­men­tal­nie mnie wy­pra­sza, je­śli na­tknę się na nich w nie­sto­sow­nej chwi­li. Z pa­nem Blac­kiem tym ra­zem było jed­nak ina­czej. Nie ka­zał mi „spa­dać”, jak to miał w zwy­cza­ju, gdy po­ja­wia­łam się o nie­wła­ści­wej po­rze. Za­miast tego wciąż spał jak ka­mień.

Do­pie­ro wte­dy do­tar­ło do mnie, że przez te całe dzie­sięć se­kund, czy wię­cej, od kie­dy sta­nę­łam w sy­pial­ni, ani razu nie usły­sza­łam jego od­de­chu. Wiem, że lu­dzie po­tra­fią za­snąć bar­dzo głę­bo­ko, moja bab­cia była tego naj­lep­szym przy­kła­dem, ale nikt nie śpi tak moc­no, by cał­kiem za­po­mnieć o od­dy­cha­niu.

Po­sta­no­wi­łam ostroż­nie spraw­dzić, czy z pa­nem Blac­kiem wszyst­ko w po­rząd­ku. To w koń­cu też na­le­ży do obo­wiąz­ków po­ko­jów­ki. Zro­bi­łam nie­śmia­ły krok do przo­du, by przyj­rzeć się jego twa­rzy. Wte­dy do­pie­ro zo­ba­czy­łam, że jest po­sza­rza­ła, opuch­nię­ta i... zde­cy­do­wa­nie nie­zdro­wa. Mo­men­tal­nie po­de­szłam bli­żej i sta­nę­łam przy łóż­ku, po­chy­la­jąc się nad nim. Miał głę­bo­kie zmarszcz­ki i wy­krzy­wio­ne usta, ale to w jego wy­pad­ku nie było ni­czym nad­zwy­czaj­nym. Wo­kół oczu wid­nia­ły dziw­ne czer­wo­no-fio­le­to­we punk­ci­ki, jak­by po ukłu­ciach. W tej chwi­li w mo­jej gło­wie ode­zwał się dzwo­nek alar­mo­wy. Uświa­do­mi­łam so­bie, że sy­tu­acja jest znacz­nie gor­sza, niż mi się wy­da­wa­ło.

Wy­cią­gnę­łam rękę i po­kle­pa­łam pana Blac­ka w ra­mię. Zda­wa­ło się sztyw­ne i chłod­ne jak ka­wa­łek me­bla. Przy­su­nę­łam dłoń do jego ust z de­spe­rac­ką na­dzie­ją, że wy­czu­ję od­dech, ale na próż­no.

– Nie, nie, nie – po­wta­rza­łam pod no­sem, przy­kła­da­jąc dwa pal­ce do jego szyi, by po­szu­kać tęt­na, któ­re­go nie zna­la­złam, więc zła­pa­łam go za ra­mio­na i za­czę­łam nim po­trzą­sać. – Pro­szę pana! Pro­szę wstać, pro­szę pana! Pro­szę się obu­dzić!

Jak te­raz o tym my­ślę, wy­da­je się to dość głu­pie, ale wte­dy wciąż do mnie nie do­cie­ra­ło, że pan Black umarł.

Kie­dy go pu­ści­łam, opadł na łóż­ko, jego gło­wa ude­rzy­ła lek­ko w za­głó­wek. Od­su­nę­łam się wte­dy, opusz­cza­jąc ręce sztyw­no wzdłuż bo­ków. Po­de­szłam do dru­gie­go sto­li­ka noc­ne­go, na któ­rym stał te­le­fon, i za­dzwo­ni­łam na re­cep­cję.

– Re­cep­cja Re­gen­cy Grand. W czym mogę po­móc?

– Dzień do­bry – przy­wi­ta­łam się. – Nie je­stem go­ściem i zwy­kle nie dzwo­nię po po­moc. Tu Mol­ly, po­ko­jów­ka. Je­stem w pen­tho­usie, apar­ta­ment czte­ry­sta je­den, i mam do czy­nie­nia z nie­co­dzien­ną sy­tu­acją. Nie­zwy­kłym ba­ła­ga­nem, że tak po­wiem.

– To dla­cze­go dzwo­nisz na re­cep­cję? Za­dzwoń do ob­słu­gi.

– To ja je­stem z ob­słu­gi – przy­po­mnia­łam nie­co pod­nie­sio­nym gło­sem. – Pro­szę, niech pani po­in­for­mu­je pana Sno­wa, że je­den z na­szych go­ści jest... nie­od­wra­cal­nie nie­dy­spo­no­wa­ny.

– Nie­od­wra­cal­nie nie­dy­spo­no­wa­ny?

To wła­śnie dla­te­go za­wsze war­to wy­ra­żać się bez­po­śred­nio i pre­cy­zyj­nie, ale mu­szę przy­znać, że w tam­tym mo­men­cie chwi­lo­wo stra­ci­łam gło­wę.

– Mar­twy jak głaz – wy­ja­śni­łam. – Leży mar­twy w łóż­ku. Pro­szę po­wia­do­mić od­po­wied­nie służ­by.

Co po­wie­dziaw­szy, skoń­czy­łam roz­mo­wę. To, co wy­da­rzy­ło się póź­niej, wciąż wy­da­je się prze­dziw­ne, jak ze snu. Pa­mię­tam, że wa­li­ło mi ser­ce, a po­kój zda­wał się prze­chy­lać jak w fil­mie Hitch­coc­ka. Słu­chaw­ka nie­mal wy­pa­dła mi ze zdrę­twia­łej dło­ni, gdy od­kła­da­łam ją na miej­sce.

Pod­nió­sł­szy wzrok, spoj­rza­łam wprost na wi­szą­ce na­prze­ciw mnie lu­stro w zło­tej ra­mie, w któ­rym od­bi­ja­łam się nie tyl­ko ja, ale też wszyst­ko, co wcze­śniej prze­ga­pi­łam. Co­raz moc­niej krę­ci­ło mi się w gło­wie, a pod­ło­ga wi­ro­wa­ła jak w we­so­łym mia­stecz­ku. Przy­ci­snę­łam dłoń do pier­si, na próż­no pró­bu­jąc uspo­ko­ić roz­dy­go­ta­ne ser­ce.

Ukry­wa­nie się na wi­do­ku jest ła­twiej­sze, niż są­dzi­cie. Tego się na­uczy­łam jako po­ko­jów­ka. Moż­na od­gry­wać nie­zwy­kle istot­ną rolę i być kom­plet­nie nie­zau­wa­żal­nym. I zda­je się, że nie do­ty­czy to je­dy­nie po­ko­jó­wek. To praw­da, któ­ra do­cie­ra do sa­me­go sed­na.

Chwi­lę póź­niej ze­mdla­łam, tak jak mi się to zda­rza, gdy świa­do­mość zo­sta­nie przy­tło­czo­na przez zbyt wie­le bodź­ców. Apar­ta­ment Blac­ków po­ciem­niał i zwi­nął się w kul­kę.

Sie­dzia­łam w peł­nym prze­py­chu ga­bi­ne­cie pana Sno­wa, ale wciąż trzę­sły mi się ręce. Ner­wy mia­łam w strzę­pach. Wie­dzia­łam, że co się sta­ło, to się nie od­sta­nie i że zro­bi­łam, co na­le­ży, ale i tak się trzę­słam.

Spró­bo­wa­łam się uspo­ko­ić za po­mo­cą sztucz­ki, któ­rej na­uczy­ła mnie bab­cia. Kie­dy oglą­da­ły­śmy film i na­pię­cie ro­bi­ło się nie do wy­trzy­ma­nia, ła­pa­ła za pi­lo­ta i prze­wi­ja­ła do przo­du.

– I już – mó­wi­ła. – Nie ma sen­su cze­kać w ner­wach, sko­ro ko­niec i tak jest nie­unik­nio­ny. Co ma być, to bę­dzie.

W fil­mach to praw­da, ale w ży­ciu nie do koń­ca. W praw­dzi­wym ży­ciu te same dzia­ła­nia mogą przy­no­sić róż­ne re­zul­ta­ty, od smut­ku do szczę­ścia, od roz­cza­ro­wa­nia do sa­tys­fak­cji, od złe­go do do­bre­go.

Sztucz­ka bab­ci do­brze mi jed­nak zro­bi­ła. Prze­wi­nę­łam stan pa­mię­ci do wła­ści­we­go miej­sca. Od razu prze­sta­łam się trząść. Znów by­łam w apar­ta­men­cie, sta­łam przy drzwiach wej­ścio­wych. Po­bie­głam z po­wro­tem do sy­pial­ni i po raz dru­gi za­dzwo­ni­łam na re­cep­cję. Tym ra­zem po­pro­si­łam o po­łą­cze­nie z pa­nem Sno­wem. Sły­sząc jego głos po dru­giej stro­nie, sta­ra­łam się mó­wić jak naj­kla­row­niej: „Tu Mol­ly. Pan Black nie żyje. Je­stem w jego po­ko­ju. Pro­szę jak naj­szyb­ciej za­dzwo­nić po po­go­to­wie”.

W rze­czy­wi­sto­ści pan Snow po­ja­wił się w apar­ta­men­cie ja­kieś trzy­na­ście mi­nut po moim te­le­fo­nie, wraz z ca­łym od­dzia­łem ra­tow­ni­ków me­dycz­nych i po­li­cjan­tów, któ­rzy tło­czy­li się za jego ple­ca­mi. Wy­pro­wa­dził mnie stam­tąd, trzy­ma­jąc za ło­kieć jak małe dziec­ko.

A te­raz sie­dzia­łam w jego ga­bi­ne­cie tuż przy lob­by, wier­cąc się na wy­so­kim, obi­tym po­skrzy­pu­ją­cą kasz­ta­no­wą skó­rą krze­śle. Pan Snow wy­szedł ja­kąś chwi­lę temu – może z go­dzi­nę albo wię­cej. Ka­zał mi cze­kać, do­pó­ki nie wró­ci. Do­sta­łam ślicz­ną fi­li­żan­kę z her­ba­tą i kru­che cia­stecz­ko. Na­wet nie wiem, kto mi je przy­niósł. Unio­słam fi­li­żan­kę do ust – na­par był cie­pły, ale nie go­rą­cy, miał ide­al­ną tem­pe­ra­tu­rę. Moje dło­nie wciąż lek­ko drża­ły. Kto mi za­pa­rzył tak do­sko­na­łą her­ba­tę? Czy to sam pan Snow? Albo ktoś z kuch­ni? Może Juan Ma­nu­el? Albo Rod­ney z baru? To była uro­cza myśl – Rod­ney pa­rzą­cy dla mnie do­sko­na­łą her­ba­tę.

Wpa­tru­jąc się w fi­li­żan­kę – po­rząd­na por­ce­la­na, zdo­bio­na kol­cza­sty­mi ró­życz­ka­mi – gwał­tow­nie za­tę­sk­ni­łam za bab­cią. Prze­raź­li­wie.

Ugry­złam ciast­ko, któ­re miło za­chru­pa­ło w zę­bach. Było świe­że, o de­li­kat­nym ma­śla­nym sma­ku. Wy­śmie­ni­ty her­bat­nik. Taki słod­ki, prze­słod­ki.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: