Pokonać czarną śmierć - ebook
Pokonać czarną śmierć - ebook
Na przestrzeni wieków „morowe powietrze” dziesiątkowało miasta i wsie w całej Europie. Choroba w jednej chwili zmieniała bliskie osoby w ludzi sobie obcych i niosących śmierć. Nieufność i lęk niszczyły wzajemne relacje. Życie na granicy życia i śmierci weryfikowało prawdę o sobie samym.
Ks. Jan Kracik, historyk, opisał wydarzenia, gdy kolejne fale epidemii dżumy dotykały staropolskie społeczeństwa. Jedna z nich, w latach 1348-50, w samym tylko Krakowie spowodowała śmierć dwudziestu tysięcy mieszkańców, a na największym średniowiecznym rynku Europy wyrosła trawa. Zarazie towarzyszył głód, zdarzały się wypadki kanibalizmu. Tych, którym udało się uciec z miasta, nękały stada wilków. Wraz z licznymi ofiarami, obumierała gospodarka i kultura. Ci, którym udało się przeżyć, naznaczeni zostali piętnem obsesji śmierci, kruchości ludzkiego życia. Widać to wyraźnie w kulturze i sztuce baroku.
Autor zebrał w książce ciekawostki i opowieści o reakcjach na zagrożenie zarazą zwykłych ludzi, a także królewskie rozporządzenia i zalecenia medyków - z punktu widzenia współczesnej medycyny niezrozumiałe, a nawet szkodliwe.Przeszłość to według słów Norwida „dziś tylko cokolwiek dalej”, chociaż okoliczności historyczne się zmieniają, ludzkie reakcje pozostają te same. Książka ta nie jest więc tylko interesującą podróżą w czasie, pełną anegdot, ciekawostek, starych dokumentów, ale również opisem uniwersalnych prawd i zachowań.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-651-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anioł Stróż powstrzymujący złego ducha w walce o duszę,
Aleksiej Tyranow, 1850–1859,
Aleksiej Tyranow, rosyjski portrecista, rzadko podejmował tematykę religijną. Ten obraz powstał na krótko przed śmiercią artysty i jest zapewne zapisem jego ówczesnych przemyśleń. Na pierwszym planie widzimy złożonego niemocą młodego człowieka. Podtrzymująca go kobieta płacze, a więc stan chorego jest poważny. O jego duszę za chwilę stoczą walkę anioł i diabeł. Anioł stara się pocieszać opłakującą chorego kobietę, a gestem lewej ręki zabrania dostępu złemu duchowi. Diabeł, trzymający już sznur, którym chciałby skrępować duszę człowieka, patrzy z ukosa i wyraźnie obawia się zbliżyć. Tyranów zresztą namalował go inaczej niż anioła, lekko niewyraźną kreską. Wydaje się, że dzięki aniołowi postać szatana za chwilę może się rozwiać jak zły sen. Osoba anioła jest natomiast tak realistyczna, że gdyby nie skrzydła, mógłby uchodzić za członka rodziny umierającego.Wstęp. Śmierć zwarła się z życiem
Gdy do staropolskiego skupiska ludzi zaczynały dochodzić głuche odgłosy wojny, gdy nad dachami gęstej zabudowy wykwitała ruda kita ognia, gdy przybierała rzeka – na mieszkańców padał strach. Wielkooki, popychający do działania lub obezwładniający, ale przecież łączący związanych wspólnotą losu czy jednością przeciwdziałania. Strach przed kościstą ręką śmierci zostawiającej czarne plamy na ciele był inny. Dzielił. Nie tylko na zdrowych i chorych. Dotknięty zarazą stawał się niebezpieczny, swój zamieniał się w obcego, ktoś najbliższy zaczynał zagrażać życiu. Przybysza podejrzewano, że świadomie lub bezwiednie niesie w zanadrzu śmierć. Komplikowały się sprawy zwyczajne, rosły napięcia, wynaturzały się relacje między ludźmi. Nieufność utrudniała kontakty, lęk rwał więzi społeczne, instynkt samozachowawczy zmagał się z gotowością ratowania drugich.
Czas Apokalipsy zmuszał niejednokrotnie przeciętnych ludzi do wybierania między heroizmem a tchórzostwem. Wielu pracowało usilnie nad przekonaniem siebie co do słuszności łatwiejszej decyzji, jaką powzięli. Nieliczni podejmowali ryzyko bezpośredniej pracy wśród zarażonych. Byli bowiem tacy, co mimo wzbierającego chaosu usiłowali sprostać próbie najwyższej. Pętani strachem przed obecną w powietrzu i na ziemi śmiercią, przeciwstawiali się jednak na wiele sposobów jej tyranii. Wprost osiągając niewiele, zmagali się przecież o prawo do nadziei, broniąc wewnętrznej niepodległości. W sytuacjach granicznych sprawdzały się przeorywane udręką charaktery. Po stokroć łatwiej było uciekać od morowego ogniska, niż zajmować się jego gaszeniem. Odgradzanie się od umierających przestrzenią nie było przecież równoznaczne z osiągnięciem przystani życia. Paliło się w wielu miejscach, a migrujący sami nieświadomie roznosili płomienie. Nie wiedzieli, jak to się dzieje, i tym większy ogarniał ich lęk.
Jakiż jest jednak sens zajmowania się ową posępną tematyką? Taki sam jak sens poznawania człowieka we wszystkich sytuacjach współokreślających jego kondycję. Kształtują ją również i nasze współczesne fobie i stresy; tworzyły ją także dawne lęki i trwogi. Uzyskiwanie dystansu wobec własnych napięć poprzez rozpoznanie cudzych sprawdza się nawet w spotkaniach z ludźmi innych epok. Podróżowanie do nich nie ma być wszakże wyprawą po wstrząsy i okropności. Zagarniętym morową śmiercią w którymkolwiek momencie życia, wielu setkom tysięcy i każdemu z nich, przeważnie bezimiennych, należy się przede wszystkim znak uszanowania, rodzaj epitafium. Bez tanich pochwał, z uznaniem dla wszelkiego przełamywania strachu. Z celami poznawczymi najpierw. Mowa o autorskich zamiarach, nie o efektach, których ocena należy do Czytelnika.
Historia jako owo Norwidowskie „dziś, tylko cokolwiek dalej” to w tym przypadku nie głównie sprawa pewnych podobieństw, dostrzegalnych choćby między społecznymi reakcjami na nosicieli choroby AIDS obecnie a dżumą ongiś. Analogie w postawach lękowych wobec groźby zagłady morowej, atomowej czy ekologicznej to niejedyne obszary duchowej styczności odległych pokoleń. Wszyscy mamy coś wspólnego z tamtą mroczną historią. Wyniszczenie części populacji oznacza nie tylko straty demograficzne i upadek gospodarczy oraz jego konsekwencje polityczne. Wraz z ludźmi obumierała kultura. W niebyt zapadały się rozpoczęte dzieła, ustawały zamiary. Cała twórczość istot ocalałych z gehenny została także naznaczona – w myśli, sztuce, bytowaniu. Barok, z jego witalną siłą i obsesją śmierci równocześnie, to nie wyłącznie rezultat kontrreformacji i sięgania po rozwielmożnione w średniowieczu wątki. Ucisku doświadczeń osobistych, znanych większości pokoleń z autopsji, nie dało się zapomnieć. Rany psychiczne zabliźniały się powoli. Zwłaszcza że odnawiały je nie tylko nawroty morowego powietrza. Liczebność ofiar potęgowała odwieczną dialektykę życia i umierania. Tamta przeszłość dotyka teraźniejszości w sensie jeszcze bardziej podstawowym niż ślady i szczerby kultury. Dosięga bowiem egzystencji osobniczej. Wielu, chyba większość z nas, istnieje również dlatego, iż wtedy tak wielu, zwłaszcza młodych, przestawało żyć przedwcześnie. I że stąd poukładały się nowe matrymonialne konfiguracje. Te, z których wywodzą się nasi przodkowie.
W obrębie jednej formacji kulturowej postawy duchowe człowieka wobec elementarnych zagrożeń, przerastających jednostkowe i zbiorowe możliwości zapanowania nad kataklizmem, są niezwykle do siebie podobne, mimo różnic miejsca i czasu. By jednak nie przesądzać tego z góry ani nie tworzyć w oparciu tylko o zastaną literaturę wtórnego obrazu, rozlokowanego wszędzie po kawałku, przyjęto następujące założenia i procedurę: przebadać najbardziej bezpośrednio, a więc w źródłowym zapisie, ludzkie reakcje na zagrożenie w jednym większym, czyli miejskim skupisku, skoro takowe stawały się ogniskami dżumy. Dalej – wykorzystać publikacje dotyczące Polski, a częściowo i innych krajów. W ten sposób spodziewano się uniknąć zarówno bezosobowej ogólnikowości ilustrowanej mozaiką przykładów, jak i partykularyzmu. Ukazać całość i przybliżyć ją w kadrze. Nastawienie na typologię, a nie statystykę zachowań, pozwala pominąć wywody o stopniu reprezentatywności wybranego środowiska. Penetracji źródłowej poddano archiwa krakowskie. Księgi miejskie, kroniki klasztorne, drukowane wskazania medyków, okolicznościowe pieśni, kazania do zagrożonych pozwalają poznać z bliska nie tylko mieszkańców jednego miasta, dotkniętych epidemią, porażonych trwogą, a przecież walczących zarówno o życie, jak i swoje człowieczeństwo. O prawo do nadziei. O ocalenie doczesne i wieczne. O prolongatę tego żywota, przed uzyskaniem tamtego.
Konfrontacja źródeł krakowskich i literatury dotyczącej Gdańska, Lublina, Lwowa, Warszawy, Wilna, Wrocławia oraz pomniejszych miast i wsi (bardziej od strony postaw niż masy faktograficznej, która zmieniłaby profil tematu i przytłoczyła tekst) umożliwia wzajemne uzupełnienie obrazu. Wydarzenia krakowskie pozwalają lepiej wniknąć w to, co działo się gdzie indziej, i odwrotnie. W mrowisku umownych znaków, zapisanych ręką czy odbitych czcionką, przetrwały opisy losów ludzi – zmagających się, więc tym bliższych.
Gdzież im pisać i jakim nagrobki sposobem?
Ziemia człekowi, a czas wszytkim grobom grobem.
Tu wielkich bohatyrów czyny, miasta, zamki,
Bez pamięci na przyszłe zginęły potomki.
Co im jeszcze wiecznego nie da uznać moru?
Papier. Tedy marna rzecz trwalsza od marmoru?¹
Tak, ale cóż po trwałości nierozpoznanej, uśpionej na archiwalnych półkach? Czas przedstawić układ materiału.
Brak znajomości szlaków ludobójczej bakterii dżumy sprzyjał błędom rozpoznania, profilaktyki i terapii. Uczona medycyna w nie najlepszym towarzystwie astrologii brnęła w zaułki spekulacji. Cyrulicy i znachorzy, jako rzemieślnicy i partacze zdrowia, ratowali zaledwie niektórych. Obfity, a mało skuteczny arsenał środków przeciw zarazie odpowiadał stanowi wiedzy. Prehistorię zbiorowych postaw wobec zadżumionych kształtowało współistnienie zdrowych oraz trędowatych, a także chorych wenerycznie. Strach przed zarażonymi, jak kiedyś przed mieszkańcami leprozoriów, obracał się łatwo w agresję. Krąg podejrzanych rozszerzał się najłatwiej na posługaczy śmierci – grabarzy. Problem kozła ofiarnego zamyka tematykę I rozdziału. W II rozdziale przedstawiono zmagania mieszkańców Krakowa z powracającą falą epidemii. Ramy czasowe książki określiły nie tylko wieki panoszenia się dżumy w Europie, od jej nagłego pojawienia się w połowie XIV w. po równie mało do dziś wyjaśnione wycofanie się z tego kontynentu w pierwszej połowie XVIII w. Lapidarność średniowiecznych przekazów źródłowych, przeważnie jedynie kronikarskich wzmianek, zestawiona z bogactwem dokumentacji narastającej wyraźnie od XVI w., nie pozwala na równomierne opracowanie materii. Słuszniej zatem było skoncentrować osnowę pracy na wiekach XVI–XVIII, a w narracji cofnąć się, gdzie trzeba i można, do wcześniejszych wydarzeń na miarę ich dostępności.
Próby zapanowania nad nieuchwytnym i śmiercionośnym żywiołem mają swą historię utrwaloną w annałach medycyny i ratownictwa wszelkiego. Wobec choroby wyniszczającej zarówno ciało, jak i psychikę mobilizowano także siły duchowe. Praca księży polegała nie tylko na połączonym z najwyższym ryzykiem udzielaniu sakramentów i odprawianiu błagalnych nabożeństw. Sobie i wiernym usiłowali oni odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Wiele się złożyło na traktowanie kataklizmu jako kary za grzechy. Rozbrzmiewały wnętrza kościołów śpiewem suplikacji, płonęły świece przed obrazami orędowników. Czy pobożność nie skłaniała do bierności? A gromadzenie się na modlitwę nie sprzyjało przekazywaniu zarazy? Jak się miały postawy religijne do magicznych? Problemom tym poświęcony został rozdział III. Ostatni, IV rozdział obrazuje na kilku przykładach losy ludzi porzucających zagrożone okolice. Nie mogli całkowicie uciec od zarazy, a tym bardziej od lęku, jaki nosili w sobie. U obcych, podobnie jak we własnym domu, także nastawała pora sporządzania testamentu.
Wyłącznie chronologiczny lub tylko rzeczowy układ materiału okazał się alternatywą zbędną. Trzymanie się jedynie następstwa czasowego łatwo wprawiłoby tekst w kronikarski rytm powtarzających się cykli wydarzeń. Ujęcie wyłącznie tematyczne rozcięłoby splątany wątek współzależnych spraw na poszczególne nitki, ukazywane potem w pęczkach podług rozmiarów i kolorów. Przy pierwszej wersji unika się wielokrotnego powracania do tych samych dat, przy drugim – chodzenia wzdłuż tych samych wątków. Przyjęto – przyglądając się zresztą kompozycji cytowanej literatury – system mieszany. Strona wydarzeniowa potraktowana została całościowo (rozdziały II i IV), bez sztucznego parcelowania, problemy zaś wspólne i na tyle szerokie, że ich omawianie przy okazji tej czy innej epidemii rozsadzałoby narrację, zatrzymując bieg wypadków, wymagały ujęcia przedmiotowego (rozdziały I i III).
„Przyrodzony sposób umierania człowieka, aby jak lampa, wytrawiwszy w sobie wrodzoną żywiczą wilgotność, ugasł miałby być” – napisał w 1622 r. medyk krakowski Jan Innocenty Petrycy. Umieramy jednak częściej – dodawał – śmiercią gwałtowną; przez gorączki, suchoty, puchliny. Albo od miecza i w wypadkach. „Na ostatek zarazą i powietrzem, choć nie częstym, ale jako wielką kupą ludzi” ubywa! Jakby „nie dosyć było na człowieka tak wiele przypadków, chorób, gadzin, uroków, czarów, już i cień (jak piszą), i wiatr sam człowieka zabija”².
W melancholijnej refleksji człowieka walczącego z morową plagą pobrzmiewa skarga pokolenia. Nie pierwszej i nie ostatniej generacji doświadczającej w dojmujący sposób kruchości ludzkiego bytowania. Własnego i cudzego. Naraz i powszechnie. Przy zachwianiu zwykłego podziału ról, kiedy wobec egzystencjalnego zagrożenia jednych pozostali spokojnie spieszą z pomocą. Im więcej tych pierwszych, im bardziej niebezpieczeństwo grozi wszystkim, tym trudniej utrzymać rozpadający się ład i uchronić społeczność przed destrukcją. Dopóki jednak są ci, co toczą bój o przetrwanie, odparcie, przezwyciężenie, katastrofa nie jest zupełna. Bez względu na moc żywiołu i stopień sukcesu w jego ujarzmianiu. W tym przeświadczeniu powstała ta książka.Wykaz skrótów
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| AHM | „Archiwum Historii Medycyny” |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| AKMKr | Archiwum Kurii Metropolitalnej w Krakowie |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| ANKr | Archiwum Norbertanek w Krakowie |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| APK | Archiwum Państwowe w Krakowie |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| BJ | Biblioteka Jagiellońska w Krakowie |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| BK | Biblioteka Krakowska |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| Dzieje Krakowa 2 | J. Bieniarzówna, J. Małecki, Dzieje Krakowa, t. 2: |
| | Kraków w wiekach XVI–XVIII, Kraków 1984 |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| PPSt 1, 2 | Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 1 |
| | (1507–1586), t. 2 (1587–1696), wyd. F. Piekosiński, S. Krzyżanowski, Kraków 1890–1910 |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+
| SRP | Scriptores Rerum Polonicarum |
+------------------+---------------------------------------------------------------------------------------+Rozdział I. Słudzy zdrowia i śmierci
Najdłuższe śledztwo
W jakiejkolwiek, nawet małej, encyklopedii można przeczytać, że dżuma stanowi ostrą chorobę zakaźną, przenoszoną na człowieka ze szczurów za pośrednictwem pcheł. Gdyby wiedziano o tym wcześniej, a nie dopiero pod koniec XIX w., możliwe byłoby ocalenie milionów ludzkich istnień. Trwający całe wieki powolny rozwój epidemiologii przyrównać można do uciążliwego, coraz to utykającego w ślepych uliczkach śledztwa: morderca się wymyka, jakiś czas nie daje o sobie znać, potem uderza znowu. Obchodzi z łatwością większość stawianych przed nim przeszkód, nikt bowiem nie zna jego dróg. Wiele energii obrońców idzie na marne, strzela się prawie na oślep. Dochodzenie ciągle trwa, a nowe ofiary padają pokotem.
Czy taką kryminalną historię, jedną z największych w dziejach ludzkości, należy opowiadać od końca? Zazwyczaj wszak pióro czy kamera towarzyszą chodzeniu po śladach, by przedstawić sprawcę dopiero w ostatnim rozdziale lub sekwencji. Jeśli jednak przestępca tak długo działa nieuchwytny, czasem lepiej ukazać go od razu, przenosząc uwagę z zagadki na dramatyzm samego dochodzenia, prowadzonego na coraz to nowych pobojowiskach.
Kartoteka medyczna rozpoznanego dopiero niecałe sto lat temu wroga ludzkości zawiera następujące dane: dżuma – pestis, choroba zakaźna, odzwierzęca, wywoływana przez bakterie, nosiciele – gryzonie, zwłaszcza szczury, lecz także susły, wiewiórki, chomiki; na ludzi przenoszona przez owady pasożytujące na tych zwierzętach, głównie pchły. Wraz z wessaną krwią nosiciela bakcyle dostają się do przewodu pokarmowego pchły, blokując go. Podrażniony głodem insekt z padłego gospodarza przenosi się na inne zwierzęta oraz ludzi, kąsając bardziej zjadliwie niż zdrowy. Niepozorna właścicielka strzykawki uśmiercającej całe populacje figuruje w oficjalnym nazewnictwie jako Xenopsylla cheopis. Pchła, pasożytująca tylko na człowieku (wyjątkowo wesz), przenosi zakażenie dalej.
Dżuma jest chorobą sezonową, zaczyna się wśród gryzoni z końcem maja, gdy dostają się podziemnymi korytarzami do swych zapasów. Zarażone zwierzę traci wiele ze swego instynktu samozachowawczego, opuszczając kryjówkę. Czyni to masowo, gdy zagrożone jest w norach, a więc w czasie powodzi, suszy, trzęsienia ziemi. Stąd wśród prognostyków zwiastujących nadciąganie epidemii niektóre, mimo nieznajomości powiązań przyczynowych, wynikały z trafnej obserwacji przyrody. Dawno zauważono, że dżuma rozprzestrzenia się wolno i nie po linii prostej, często wzdłuż szlaków wodnych, zbierając swe straszliwe żniwo szczególnie w gęsto zaludnionych okolicach. Szczur, szukając żywności i odpowiednich warunków, trafiał (np. w ładowni okrętu) głównie do większych skupisk ludzkich. Rozpraszanie się gryzoni ratowało zdrowe osobniki (gatunek ludzki salwował się podobnie). Szczurze hekatomby wyrównywała szybko wysoka reprodukcja: ssak ów dojrzewa płciowo w 4 miesiące, samica miewa do 4 miotów rocznie, średnio po 6 małych.
U ludzi dżuma występuje w trzech odmianach:
1. Dżuma dymieniczna (pestis bubonica), czyli gruczołowa, z zapalnym obrzmieniem węzłów chłonnych (bolesny guz), zazwyczaj pachwinowych, rzadziej pachowych. Zmianom towarzyszy wysoka gorączka, silne bóle głowy, odurzenie, podniecenie.
2. Dżuma płucna (pestis pneumonica), połączona z zapaleniem płuc, kaszlem, krwawą plwociną, dusznością, a w końcowej fazie sinicą.
3. Dżuma posocznicowa albo posocznicza (pestis septicaamica), o przebiegu piorunującym (zarazki dostają się wprost do krwi). Ukąszenie pchły powoduje zakażenie dżumą dymieniczną lub posoczniczą; płucna rozprzestrzenia się drogą infekcji kropelkowej, przez drogi oddechowe.
W ciągu dziejów przeważała dymieniczna, jedyna uleczalna postać dżumy. Przy płucnej śmierć następowała w 3–5 dni; odmiana piorunująca pozbawiała życia do 48 godzin³.
Oschłe sformułowania medyczne należy uzupełnić głosem dotkniętej plagą epoki. Oto objawy dżumy: „obrzęki występujące zazwyczaj na szyi lub w pachwinach, z chwilą gdy wrzody stwardniały i nie chciały pęknąć, stawały się tak bolesne, że dorównywały najbardziej wyrafinowanym torturom”. Ludzi w gorączce
prze ból i jad surowy,
Schodzą z rozumu, zawrót cierpią głowy.
Pijanym równie taczając się chodzą
Innym się cera twarzy znacznie mieni,
Tak są gwałtownie morem utrapieni:
Zmysły ustają, a siły niszczeją,
W oczach mgły stoją, a usta sinieją.
Nęka ich suchość i czarność języka,
A na rączego śmierć wsadza woźnika.
Drugich bolesne wrzody napadają⁴
Bakcyla dżumy odkryli niezależnie od siebie Japończyk S. Kitasuto i Francuz A. Yersin, prowadzący badania podczas epidemii tej choroby w Hongkongu w 1894 r. Do dziś jednak nadal nie wszystko jeszcze wiadomo o drogach rozprzestrzeniania się tej zarazy. Część uczonych przyjmuje powstałą przed 40 laty teorię Ernesta Rodenwaldta, według której dżumy dziesiątkującej Europę nie roznosiła pchła pasożytująca na szczurze, lecz na człowieku. Miałby o tym świadczyć czas jej wylęgu, zbiegający się z największym nasileniem epidemii, tj. sierpień i początek września, a także częste objawy zachorowania: nie guzy dymieniczne, lecz ciemne plamki na ciele (np. w Krakowie w 1651 i 1710 r.). Jeśli tak jest, to poza „uniewinnieniem” szczura i jego pcheł, „współodpowiedzialnych” za znaczną część historii europejskiej, mało z tego wynika. A obie teorie mogą się zresztą uzupełniać, jeśli pamiętać o stwierdzonej szczególnej podatności na uleganie dżumie w zawodach „zbliżonych” do szczurzo-mysiej menażerii: handlarze zboża, młynarze, piekarze. Rzadziej zapadali na tę chorobę mniej lubiani przez niepozbawione węchu gryzonie: garbarze, praczki, sprzedawcy tytoniu⁵.
Od starożytności aż po XVI w. nie odróżniano wyraźnie poszczególnych chorób zakaźnych, nazywając je, gdy szerzyły się nagminnie i zabijały wielu, dżumą czy – od wspólnego objawu – gorączką. Opisy infekcji, sporządzane przez kronikarzy, a nawet lekarzy, są niedokładne, czasem mieszają symptomy chorób panoszących się jednocześnie. Relacja Rufusa z Efezu z I w. n.e. wyraźnie wskazuje na dżumę, obserwowaną także wcześniej przez lekarzy w Syrii i Egipcie. Plaga ta nękała potem Europę w latach 165–189, 251–266, 531–580. W VII–XIII w., wskutek upadku medycyny i innych nauk, opisy objawów powracających epidemii ustępują wzmiankom o czasie ich trwania oraz liczbie ofiar. Krzyżowcy po zdobyciu i złupieniu Konstantynopola w 1204 r. roznieśli zarazę po Europie. Największą pandemią dżumy okazał się jej pochód przez kontynent w latach 1348–50. Szacuje się, że żniwo morowej śmierci sięgnęło 25 milionów istnień, pochłaniając czwartą część mieszkańców Europy. Także u nas „powietrze morowe okrutnie przez dwie lecie prawie wszytkę Polskę splundrowało, iż miasta i wsi bez ludzi wszędzie puste stojały” – pisał Maciej Stryjkowski. Nowa fala dżumy przetoczyła się przez kraje europejskie w latach 1359–61, docierając w 1360 r. do Krakowa, gdzie miała zagarnąć 20 tysięcy ofiar⁶. Nawroty dalszych czarnych lat – o czym niżej – przeplatały się z pasmami wydarzeń politycznych, dziejami gospodarczymi, z biografiami jednostek i całym życiem społecznym.
Nad rozwojem profilaktyki ciążyło niewzruszone założenie odziedziczone po starożytności: zaraza zaczyna się w powietrzu i tą drogą się rozpowszechnia. Przekonanie o zarażeniu się poprzez kontakt z chorym, na żywo – contagium vivum – pojawiło się niewyraźnie już w połowie XIV w., podczas wielkiej epidemii. Dwaj lekarze papiescy w Awinionie, Guy de Chaulic i Chalin de Vinario, obserwując masowe zgony wśród miejscowych i pielgrzymów, zaczęli przypuszczać, że zarzewie śmierci przenosi się przez zetknięcie z zapowietrzonymi. W połowie XVI w. Hieronim Fracastro z Werony uznał, że szerzenie się chorób zakaźnych następuje za pośrednictwem drobniutkich cząsteczek przenoszonych przez kontakt bezpośredni z zarażonym czy jego rzeczami. Ta genialna intuicja zamieniła się w hipotezę kontagionizmu, sformułowaną w 1656 r. i poważnie dyskutowaną w 1720 r. Teoretyków hołdujących temu przekonaniu było mniej. W praktyce popartej potocznym doświadczeniem liczono się coraz bardziej ze stanowiskiem kontagionistów. Ludowy zdrowy rozsądek zwyciężał wbrew zdaniu wielu uczonych⁷. Oznacza to przecież nie alternatywę, lecz różnice w stawianiu akcentu. Ogromna księga morowych zwiastunów i recept otwierała się na różnych stronach, a człowiek czytał z niej na przemian wielkie, gęsto zapisane karty nieba i ziemi.
Czytając w gwiazdach, bacznie śledząc ziemię
Przyczajenie się zła kazało wypatrywać jak najwcześniejszych symptomów nadciągającego nieszczęścia i wynajdywać środki zaradcze. Podskórnemu nurtowi niepokoju przeciwstawiano bogactwo wskazań medycznych i mnóstwo oznak zbliżającego się moru, dostrzeganych w całej przyrodzie. Należało tylko na czas odczytać owe ostrzeżenia. Mimo rozmiarów żniwa śmierci nie porzucano przekonania, że jest to możliwe. Uczeni przypisywali epidemie zatruciu powietrza spowodowanemu przez zjawiska niebieskie lub gnilne wyziewy. Bowiem „złączenie albo też sprzeciwienie niektórych planetów jadowite zarażenie powietrza” powoduje. Ciężkie opary tudzież komety bywają tedy „pewnymi znakami rychło przyszłego moru”⁸.
Harmonia ruchu gwiazd i poczucie zależności od słońca i księżyca już u Babilończyków i Egipcjan budziły przekonanie o wpływie ciał astronomicznych i ich układu na atmosferę oraz na wszystko, co żyje, łącznie z człowiekiem i jego losami. Ludzki mikrokosmos ujmowano za Platonem jako cząstkę wszechświata. Zależności te usiłowała zgłębiać astrologia. Odziedziczona przez średniowiecze po antyku, została przejęta przez renesans i doprowadzona do rozkwitu, stając się ważnym elementem obrazu świata. Władcy trzymali na dworach astrologów, radząc się ich nawet w sprawach wagi państwowej. Szanujące się uniwersytety posiadały oddzielne katedry tej pseudonauki (w Krakowie od 1459 r.), przyczyniającej się czasem ubocznie, zwłaszcza w Polsce, do rozwoju astronomii. O ile ta ostatnia usamodzielniała się, przystając do nauk przyrodniczych, o tyle astrologia brnęła w krainę dowolności, gdzie ludzką ciekawość zaspokajali nie tylko uczciwi i bezinteresowni.
Oddziaływania planet na zjawiska przyrody nie negowali również teologowie, oponując wszakże przeciw utożsamianiu wywoływanych przez planety dyspozycji z nieuchronnością. Kościół bowiem zwalczał astrologię wtedy, gdy wkraczając w boskie wyroki, posuwała wpływ gwiazd na losy człowieka aż do fatalistycznego negowania ludzkiej wolności lub gdy prowadziła do ubóstwienia planet. Uznawano, że oddziaływanie ciał niebieskich zaznacza się najmocniej u tych, którzy się swą wolą nie przeciwstawiają losowi, słabnie zaś w miarę wysiłku i pobożności. Bowiem, jak zgodnie z całą tradycją chrześcijańską pisał w Żywocie człowieka poczciwego Mikołaj Rej, ten, co boi się Boga,
nigdy nie zabłądzi by w największym lesie.
Bo gdy niebo z naturą ciągnie go do czego,
Wspomniawszy Boską bojaźń, odejmie się wszego.
Drukowane w Krakowie kalendarze z prognostykami przepowiadającymi wojny, losy narodów, pożary, zarazy oraz zaopatrzone w horoskopy, określające dni pomyślne lub feralne dla zdrowia i różnych przedsięwzięć, cieszyły się wielkim powodzeniem. Zweryfikowane dzisiaj przez naukę współzależności między nasilaniem się chorób a zjawiskami w galaktyce oraz poznanie biorytmów zmusiły do bardziej zróżnicowanego spojrzenia na starą astrologię. Nie wszystko da się tam sprowadzić do ignorancji i szarlatanerii. Już Johannes Kepler zauważył: „Nikt z nas nie powinien wątpić, że z głupstw i oszustw astrologów narodzić się może kiedyś wiedza potrzebna i zdrowa”⁹.
Astrologowie i przedniejsi medycy polscy schyłku XVI w. – obie ich scjencje współdziałały wszak wytrwale – sądzili, że „pewne gwiazd niektórych przeciwko sobie położenie i złączenie sprawuje, iż powietrze skrytym obyczajem jad ku sobie ciągnie i w się przyjmuje”¹⁰. Jedni uważali, że konstelacje ciał niebieskich (tj. przejściowy stan ich położenia względem siebie, zwany dziś koniunkcją) wywołują wprost powstawanie w atmosferze owych miazmatów choroby, inni sądzili, że w takim przypadku wszystko, co żyje, ulegałoby zarazie; zatem gwiazdy wpływają jedynie na skłonność ciał do tworzenia w sobie owej trucizny. Elukubracje takie brały się z przekonania, że wpływy planetarne nie działają na nas bezpośrednio, lecz przez zmianę powietrza. Dostawszy się do organizmu, powodują chorobę w wyniku naruszenia równowagi między czterema „humorami”. Średniowieczny lekarz, gdy nie umiał podać bezpośredniej przyczyny choroby pacjenta, przypisywał ją wpływowi, jaki właśnie przeważa w powietrzu. Katastrofalne wydarzenia, zarazę i inne choroby wiązano przede wszystkim z oddziaływaniem najstraszniejszej z 7 planet – Saturna. Tradycyjny obraz Czasu jako starca z kosą pochodzi właśnie z wcześniejszych przedstawień Saturna¹¹.
W XVII w. nadal pilnie wypatrywano koniunkcji planet, tłumacząc, iż kometa „z podziemia jadowite wilgotności do siebie ciągnie”, a gdy gaśnie, kazi powietrze wyrzucanymi z siebie toksynami. W drukowanej w 1630 r. modlitwie o odwrócenie zarazy spotykamy prośbę: „Zjadowione przeczyść podmiesięczne żywioły i daj powietrze już wdzięczne”. Nawet Matka Boska przyzywana jako Gwiazda Morska ma poskramiać złośliwość planet:
Niech ta gwiazda raczy z swej miłości
Gwiazdy uśmierzyć, które bez litości,
Jak kupa wojska, ludzi zabijają
I strasznej śmierci wrzodem zarażają¹².
W XVIII w. uczeni mężowie dali spokój ciałom niebieskim i rozglądając się po ziemi, orzekli, że powietrze „złymi wyziewami zarażone” pochodzi głównie z bagien, stojących wód, rozkładających się trupów.
Czytanie niejasnych prognostyków, mających to do siebie, że zgodnie z teorią prawdopodobieństwa sprawdzały się albo i nie, nie wystarczało przecież, by zaspokoić wszelką potrzebę ostrzegawczych sygnałów. Nieobeznanych z tajnikami astrologii ciągle trwożyły zjawiska powszechnie zauważalne, niezwykłe, jak zaćmienie słońca, kometa, znaczniejsze zakłócenie aury. A drżeli nie tylko maluczcy. „Nie ma się czemu dziwić, że cometes widziany przeszłego roku nie tylko ludzi prostych, ale i mądrych do swojej kontemplacyjej pociągnął. Ilekroć bowiem takie phaenomena widziane były, zawsze po nich abo zaraza powietrzna, abo niezmierna suchość i gorąco, abo głód, abo powódź, abo roztyrki, bunty, wojny, krwie rozlania następowały” – pisał krakowski astrolog Sebastian Stryjewicz w 1653 r., gdy szalejąca już epidemia okrutnie „wyręczyła” pozostałe niebezpieczeństwa¹³.
W dalszych wywodach profesor Akademii zapuszczał się już z większą dozą pewności w materię historyczną, wykazując niezbicie, że słupy ogniste poprzedziły zwycięstwo Scypiona nad Kartaginą, a także pochód wojsk Attyli, zarazę w Konstantynopolu, klęski żywiołowe czy militarne w Polsce. Za to z położenia i ruchów ostatniej komety przewidywał już nie tak konkretnie: „wojny, bunty, rebelie, krwie rozlania, opresyje, ucisk ludzi, choroby powietrzne i śmierć”, tudzież nieprzyjaciół, grożących wszakże krajom sąsiednim. Kolor „ciemniejszy i jakby ołowiany” przesłoniętej mgiełką komety miał nadto oznaczać wywoływanie chorobliwej melancholii, kataru, epilepsji, trądu, hemoroidów oraz paraliżu. Konkludując, autor dodawał: „Tom krótko, ile mi od profesyjnej mojej ordynaryjnej i czasu zbyło, dla dobra pospolitego napisał. Doskonalszej obserwacyjej, mądry Czytelniku, ode mnie wyciągać nie będziesz, gdy uważysz, że instrumenta w Bibliotece Akademickiej zamknione, podczas absencyjej tych, którzy nią zawiadują, dla powietrza nie mogły mi być komunikowane”. Różnorodność ewentualnych nieszczęść, tłumaczona pośpiechem i niedostępnością pracowni, zwiększała szanse pytyjskiej przepowiedni.
Spóźnionych czy niejasnych ostrzeżeń nie potrafili spożytkować sami doradzający. Wacław Potocki tak zwracał się Do astrologów w powietrze krakowskie anno 1677:
Co żywo przed powietrzem z Krakowa uchodzi,
Że i astrologowie: aza się to zgodzi,
Napisawszy tyle ksiąg o powietrzu różnych,
Samym nie wiedzieć ani przestrzec nieostrożnych?
Wierzymy bez aspektów i bez gwiazd po prostu,
Że powietrze, gdy ludzi co dzień grzebią po stu.
Albo Kraków w tak ciężkiej ratujcie chorobie,
Wszak siostrami Mathesis z Medycyną sobie,
Albo w nim na dowód swej zostańcie nauki¹⁴.
Umykający z miasta astrologowie stanowili tedy dodatkowy, aczkolwiek spóźniony, zwiastun moru. Księgę natury czytali jednak wszyscy i nie tylko utrzymujący się z patrzenia w gwiazdy wynajdywali odpowiedzi na dostrzegane zagadki. Niezwykłe znaki budziły ogólne przeświadczenie: coś się stanie! Pewnego dnia rozmaite trwożliwe domysły zamieniały się w jedną bolesną pewność. Kronikarze ostrzyli pióra. Długosz zapisał pod rokiem 1264, że „pojawiła się kometa gorejąca, ognista gwiazda, tak wielka i osobliwa, jakiej nie widział nikt ze współcześnie żyjących”, a widziano ją przez 3 miesiące. I nie bez powodu. W dniu ukazania się efemerydy zachorzał papież Urban VI, a gdy znikała – zmarł. Nie zwiastowała zaś jedynie śmierci papieża, bowiem i w Polsce wywołała rozmaite następstwa, a kiedy gasła – pomór bydła.
Wszystko, co nadzwyczajne, niewytłumaczalne, także spoza uznanego „katalogu” zapowiedzi epidemii, mogło ją również obwieszczać. Kiedy wiosną 1622 r. dachy i wieże paru kościołów krakowskich obsiadło mnóstwo puszczyków, ich pohukiwanie – zgodnie z ludowym przeświadczeniem o takim zwiastunie zgonu – wielu uznało za prognostyk zarazy, jaka wkrótce wybuchła w wielu stronach Polski¹⁵. Wpatrując się z niepokojem w niebo, strwożeni ludzie odnajdywali na nim całe komiksy koszmarnych a złowieszczych widziadeł: „tu zobaczyli miecz ognisty wznoszony ręką wyłaniającą się z chmury, którego ostrze zawisło prosto nad miastem; tam mary i trumny niesione na cmentarz; to znów stosy nie pogrzebanych trupów”¹⁶.
W kronice kapucynów krakowskich pod rokiem 1710 wśród relacji o powodzi, głodzie i zarazie nie omieszkano odnotować także pojawienia się komety, a wójt żywiecki w swym Dziejopisie, zdawszy sprawę z powszechnej bojaźni, jaką w 1707 r. wywołała w okolicy niezwykła nawałnica, dodawał: „to wszystko prognostykowało wojnę i ruiny w Koronie Polskiej dla nieprzyjaciół w niej będących, jako to Szwedów i Moskwy, także Kozaków, i morowe powietrze w Krakowie i Kętach, które prędko nastało”¹⁷. Wieczorem 18 stycznia 1769 r. nad wyniszczonym przez konfederatów i Rosjan Krakowem pokazała się „chmura na kształt ognia czerwona”, rozszerzając się tak, że około północy „cały Kraków okryła jasnością takową, że każdy mógł pisać i czytać, miasto zaś zdawało się jakby we krwi było zmoczone lub się paliło. Tej jasności przypatrywali się wszyscy i różne prognostyki czynili, ale, co Pan chce uczynić, następujący czas pokaże” – zapisał kronikarz w klasztorze Reformatów¹⁸.
Mnóstwo wzmianek źródłowych łączących pojawienie się komety z początkiem zarazy nie dało spokoju historykom. Wreszcie ktoś policzył: między 1347 a 1665 r. widziano (w 107 latach) i opisano 129 komet. W czasie tym 33 razy wybuchały epidemie. Nieuniknione, a przypadkowe zbieżności między obydwiema seriami nie układają się w prawidłowość, która pozwoliłaby ujawnić jakiekolwiek związki przyczynowe między nimi¹⁹.
A bardziej jednoznaczne od komet i zórz zapowiedzi moru? Owszem, znano ich dużo, tak wiele, że obok powszechnie uznanych istniały również zwiastuny zarazy respektowane tylko w okolicy. Układano je podług rangi w rozmaitym porządku. Należało się tedy mieć na baczności, gdy pojawią się „różne meteora, zaćmienia słońca i księżyca, pluty i wiatry, częste kwitnienie drzew nie w swój czas, niepomiarkowane lata i zimy; głód, wojna, powódź – wszystkie te rzeczy pokazują się przed przyjściem powietrza morowego”. Uważać trzeba również, kiedy pojawi się mgła, obfitość deszczów o niezwykłej porze, wilgotne wiatry od południa i wschodu, sucha a zimna wiosna, chłodne poranki latem, grzmot na początku stycznia, częste zmiany pogody, urodzaj na grzyby. Bliższym już ostrzeżeniem miała być mnogość żab, szczurów, motyli, much, wszelkich robaków, „które się z gniłości, a nie z nasienia rodzą”. Wszystko to bowiem dowodzi obecnej w atmosferze zgnilizny. Niedobrze wróżyły też martwe ryby spotykane w wodzie, kwiaty rozwijające się wcześnie i szybko więdnące, ptactwo uciekające z pewnych miejscowości, a u ludzi – wrzody, biegunka, częste poronienia. Obecne już w powietrzu miazmaty można również rozpoznać po szybkim pleśnieniu chleba i psuciu się mięsa czy nabiału. Znaki owe traktowano uważniej, gdy wystąpiło ich kilka²⁰. W tym tłumie stworzeń i zjawisk przemykał ledwie zauważalny zapchlony szczur.Przypisy
1 W. Potocki, Nagrobki, Dzieła, t. 1, opr. L. Kukulski, Warszawa 1987, s. 461–462.
2 J.I. Petrycy, Praeservatio albo ochrona powietrza morowego, Kraków 1622.
3 Dżuma, Polski słownik medycyny, pod red. T. Rożniatowskiego, Warszawa 1981, s. 262; A. Rutkowska-Płachcińska, Dżuma w Europie Zachodniej w XIV w. Straty demograficzne i skutki psychiczne, „Przegląd Historyczny”, t. 69: 1978, s. 76–77; J. N. Biraben, Les hommes et la peste en France et dans lespays européens et méditerranéens, t. 1, Paris 1975, s. 12–18.
4 D. Defoe, Dziennik roku zarazy, tłum. J. Dmochowska, Warszawa 1959, s. 98; W. Bartoszewski, Bezoar z łez ludzkich czasu powietrza morowego w Roku Pańskim 1624 utworzony y zacnemu magistratowi miasta Wileńskiego ofiarowany, Wilno 1630, k. B2.
5 H. Schmölzer, Die Pest in Wien. „Dess wütenden Tods ein umbständig Beschreibung”, Wien 1985, s. 115–117.
6 E. Sieńkowski, Dżuma w Gdańsku w 1709 roku. Studium z dziejów epidemiologii, AHM, t. 33: 1970,5. 310–313; F. Giedroyć, Mór w Polsce w wiekach ubiegłych. Zarys historyczny, Warszawa 1899, s. 38.
7 J. N. Biraben, op. cit., t. 1, Paris 1976, s. 20, 182–183; Z. Podgórska-Klawe, Od hospicjum do współczesnego szpitala. Rozwój historyczny problematyki szpitalnej w Polsce do końca XIX wieku, Wrocław 1981, s. 142; E. Sieńkowski, op. cit., s. 312, 314; J. Delumeau, Strach w kulturze Zachodu XIV–XVIII w., Warszawa 1986, s. 99.
8 H. Powodowski, Recepta duszna i cielesna przeciw powietrzu morowemu, B.m. 1589, k. B2–B2v.
9 C. S. Lewis, Odrzucony obraz. Wprowadzenie do literatury średniowiecznej i renesansowej, Warszawa 1986, s. 76–78; R. Bugaj, Nauki tajemne w dawnej Polsce. Mistrz Twardowski, Wrocław 1986, s. 99–111; T. Doktór, Spotkania z astrologią, Warszawa 1987, s. 65, 92–95, 114––118; M. Kowalczyk, Drugi traktat o zarazie Jana, licencjata medycyny, archidiakona głogowskiego, „Biuletyn Biblioteki Jagiellońskiej”, r. 14: 1974, s. 71–80; taż, Pomniejsze średniowieczne teksty „De peste” z kręgu Uniwersytetu Krakowskiego, tamże, r. 30: 1980, s. 5–13.
10 F. Giedroyć, op. cit., s. 72.
11 C. S. Lewis, op. cit., s. 78, 81.
12 F. Giedroyć, op. cit., s. 72; W. Bartoszewski, op. cit., k. B2v, D6v–E.
13 F. Giedroyć, op. cit., s. 73–75; S. Stryjewicz, Opisanie astrologicznego komety widzianego w Krakowie roku 1652 dnia 19 grudnia, Kraków 1653, k. B–B4v.
14 W. Potocki, Ogród nie plewiony, Dzieła, jw., t. 2, s. 76.
15 J. Długosz, Roczniki, czyli Kroniki sławnego Królestwa Polskiego, ks. 7–8, tłum. J. Mrukówna, Warszawa 1974, s. 183; J. Wielewicki, Dziennik spraw domu zakonnego oo. Jezuitów u św. Barbary w Krakowie od r. 1600 do r. 1608, SRP, t. 10, wyd. W. Chotkowski, Kraków 1886, s. 119; por. A. Fischer, Zwyczaje pogrzebowe ludu polskiego, Lwów 1921, s. 22–24.
16 D. Defoe, op. cit., s. 31.
17 Archiwum Kapucynów w Krakowie, Historia conventus nostri Capucinorum Cracoviensium (odpis), s. 55; A. Komoniecki, Chronografia albo Dziejopis żywiecki, wyd. S. Grodziski, I. Dwornicka, Żywiec 1987, s. 312.
18 Archiwum Reformatów w Krakowie, Continuatio archivi Conventus Cracoviensis patrum Reformatorum, 1754–1813, s. 198.
19 J. N. Biraben, op. cit., t. 1, s. 133.
20 P. Umiastowski, Nauka o morowym powietrzu, Kraków 1591, k. 26v–29; F. Giedroyć, op. cit., s. 75–76; Książka bardzo potrzebna każdemu człowiekowi do uchronienia się od morowego powietrza, Leszno 1653, k. A4v; Vademecum, to jest krótkie i doświadczone sposoby leczenia chorób rozmaitych, Częstochowa 1721, s. 461.