Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokrewne dusze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Pokrewne dusze - ebook

Niezwykła historia wyjątkowej przyjaźni.

W domu Jen jedyną ucieczką przed wszechobecną agresją jest milczenie. Tu wszyscy milczą. Niewypowiedziana tajemnica wisi w powietrzu i doprowadza Alice, matkę Jen, do choroby psychicznej.

Nagle trafia do nich młodziutka Afrykanka, Kemisa, której rodzice przebywają w więzieniu. Alice decyduje, że dziewczynki zamieszkają w jednym pokoju. Rudowłosa, wysoka Jen o bladej cerze i niska, ciemnoskóra, czarnowłosa Kemi szybko się zaprzyjaźniają.

Zbliża je brak kontaktu z rodzicami i życie w bezustannym strachu. Są jak siostry, niektórzy mówią, że jak dwukolorowe siostry syjamskie.

Czy przyjaźń i potrzeba bliskości zwycięży wszechobecną agresję i zło?

Czy Kemisa i Jen odnajdą szczęście i spokój,

czy też brutalna rzeczywistość zniszczy ich przyjaźń?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-502-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy kame­leon wypa­trzy muchę, przez pewien czas pozo­staje w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, a potem zbliża się do niej bar­dzo powoli, nie­zwy­kle płyn­nymi ruchami, prze­sta­wia­jąc do przodu jedną nogę, a dopiero potem kolejną. W końcu, kiedy mucha znaj­dzie się w zasięgu jego języka, bły­ska­wicz­nie wyrzuca go przed sie­bie i mucha znika. Anglia to kame­leon, a ja jestem tą muchą.

LOBEN­GULA

Tak się składa, że jeste­śmy naj­lep­szymi ludźmi na świe­cie, naj­przy­zwo­it­szymi, naj­bar­dziej pra­wymi, z naj­pięk­niej­szymi ide­ałami wol­no­ści i pokoju, więc im więk­szą część świata zasie­dlimy, tym lepiej dla całej ludz­ko­ści.

CECIL RHO­DESCHRO­NO­LO­GIA WYDA­RZEŃ

-------------------- --------------------------------------- ------
Pro­log Mata­be­le­land, Rode­zja Połu­dniowa 1921
Geo­rge McFad­den ur. 1898
Nozi­pho
Mar­ga­ret ur. 1902

CZĘŚĆ 1 Edyn­burg Robert ur. 1936 1949
_Roz­działy 1–4_ Aneni ur. 1933
Mar­ga­ret
Geo­rge

CZĘŚĆ 2 Edyn­burg & Harare 1978
_Roz­działy 5–7_ Jen ur. 1969
Robert
Kemi ur. 1969
Mar­ga­ret

CZĘŚĆ 3 Edyn­burg 1987
_Roz­dział 8_ Jen
Kemi
Robert

CZĘŚĆ 4 Lon­dyn & Johan­nes­burg 1997
_Roz­działy 9–27_ Jen
Kemi
Solam ur. 1966
Robert
Oli­ver ur. 1939
Ike­tleng ur. 1942

CZĘŚĆ 5 Edyn­burg / Lon­dyn / Johan­nes­burg 1998
_Roz­działy 28–47_ Jen
Kemi
Solam
Robert
Julian
Alice

CZĘŚĆ 6 Johan­nes­burg 1998
_Roz­działy 48–53_

CZĘŚĆ 7 Johan­nes­burg 1998
_Roz­działy 54–60_

CZĘŚĆ 8 Johan­nes­burg 2001
_Roz­działy 61–66_ Jen
Kemi
Solam
Robert
Julian

CZĘŚĆ 9 Johan­nes­burg 2004
_Roz­działy 67–73_ Jen
Kemi
Solam
Robert

CZĘŚĆ 10 Almonds­bury 2004
_Roz­dział 74_

CZĘŚĆ 11 Johan­nes­burg 2005
_Roz­dział 75–81_ Jen
Kemi
Solam
Robert

CZĘŚĆ 12 Johan­nes­burg 2008
_Roz­działy 82–89_ Jen
Kemi
Solam
Robert

CZĘŚĆ 13 Johan­nes­burg 2010
_Roz­dział 90_ Jen
Kemi
Solam

EPI­LOG Cape Town 2010
Jen
Kemi
Solam
-------------------- --------------------------------------- ------PRO­LOG

Pro­log

_Mata­be­le­land, Rode­zja Połu­dniowa, 1921_

Geo­rge McFad­den słu­chał z uwagą, gdy ojciec Grove kre­ślił przed nim plany budowy nowego ośrodka misyj­nego w Maruli, około stu kilo­me­trów na połu­dniowy zachód od Bula­wayo krętą, wylaną cienką war­stwą asfaltu drogą, pro­wa­dzącą dalej aż do Beczu­any. Geo­rge ści­skał pod­ło­kiet­niki fotela tak mocno, że na jego pie­go­wa­tych dło­niach uwi­docz­niły się wysta­jące, zbie­lałe kostki. Jego rumianą twarz wykrzy­wił gry­mas, świad­czący o pró­bie zapa­no­wa­nia nad nara­sta­jącą paniką, którą wywo­łały bły­ska­wicz­nie powięk­sza­jące się mokre plamy pod pachami. Czuł, że pot spływa mu stru­mie­niami po bokach ciała. Na karku miał wście­kle czer­woną pręgę spie­czo­nej, rów­nie pie­go­wa­tej skóry. Doro­bił się jej, kiedy szedł na spo­tka­nie, palony bez­u­stan­nie pro­mie­niami bez­względ­nego afry­kań­skiego słońca. Został wcze­śniej poin­stru­owany, żeby zawsze nosić kape­lusz, ale nikt ani sło­wem nie wspo­mniał o wie­trze. Już pierw­szego dnia pobytu tutaj, kiedy kro­czył pew­nie wzdłuż jed­nego z pobli­skich pól, gdzie wypa­sano zwie­rzęta gospo­dar­skie, nagły podmuch wia­tru, który poja­wił się nie wia­domo skąd, zerwał mu kape­lusz z głowy. Natych­miast rzu­cił się w pogoń, ale zre­zy­gno­wał po kilku sekun­dach, kiedy zdał sobie sprawę, że stał się obiek­tem żar­tów gro­madki dzie­cia­ków, bawią­cych się w zagłę­bie­niu piasz­czy­stej drogi, pro­wa­dzą­cej w pola. Jedno z nich wstało i wska­zy­wało w jego stronę jedną ręką, drugą zakry­wa­jąc usta w zro­zu­mia­łym na całym świe­cie geście roz­ba­wie­nia czy może nie­do­wie­rza­nia. Trudno to jed­no­znacz­nie stwier­dzić. W tych oko­li­cach widok czło­wieka takiego jak Geo­rge był nie­spo­ty­kany. Wysoki, rudo­włosy męż­czy­zna o jasnej skó­rze z rzadką, ryżą bródką i ciem­nymi, zro­śnię­tymi brwiami… Nic dziw­nego, że wszy­scy się gapili. Oprócz niego, ojca Grove’a, Tima Bel­lin­ghama i prze­jeż­dża­ją­cych tędy nie­kiedy obwoź­nych sprze­daw­ców, w pro­mie­niu setek kilo­me­trów od małej misyj­nej wio­ski nie było ani jed­nego bia­łego czło­wieka.

Nagle uświa­do­mił sobie, że sie­dzi w cał­ko­wi­tej ciszy. Pod­niósł wzrok. Ojciec Grove skoń­czył swoją perorę i patrzył teraz z nie­cier­pli­wo­ścią na Geo­rge’a w ocze­ki­wa­niu na odpo­wiedź. Plamy potu wła­śnie dotarły mło­demu męż­czyź­nie do pasa. Doci­snął ramiona do boków. Wszystko przez ten upał; ten cho­lerny upał. Snuł się całymi dniami jak otę­piały, nie będąc w sta­nie myśleć jasno.

– Ja… ja bar­dzo pana prze­pra­szam, ale… – wyją­kał i się­gnął po chustkę do nosa, żeby otrzeć zapo­coną twarz. – Oba­wiam się, żem nie zała­pał… – zaczął się tłu­ma­czyć, uży­wa­jąc szkoc­kiej gwary.

Ojciec Grove zmarsz­czył brwi. Geo­rge’owi zro­biło się słabo. Zda­wał sobie sprawę, jak bar­dzo jego szkocka gar­dłowa wymowa uraża wraż­liwe uszy ojca. Wyraźne, pięk­nie akcen­to­wane słow­nic­two ojca Grove’a świad­czyło o zde­cy­do­wa­nie odmien­nym pocho­dze­niu niż czyn­szowa kamie­nica w Glas­gow, gdzie wycho­wał się Geo­rge. Był tam jed­nym z trzy­na­ściorga rodzeń­stwa, pozo­sta­wio­nych bez gro­sza, kiedy ich ojciec, pro­sty robot­nik z doków por­to­wych, został ude­rzony przez polu­zo­wany bom statku i wrzu­cony – już bez życia – w mętne wody rzeki Clyde. Jego matka nie tra­ciła czasu i natych­miast przed­sta­wiła Geo­rge’a – naj­bar­dziej rezo­lut­nego z jej synów – swo­jemu dale­kiemu kuzy­nowi, Ali­sta­irowi Cor­co­ra­nowi, który – choć nie­chęt­nie – zgo­dził się łożyć na wykształ­ce­nie Geo­rge’a. Chło­pak rzadko widy­wał wuja po tej pierw­szej wizy­cie. We wła­ści­wym cza­sie jed­nakże, w wieku lat dwu­dzie­stu trzech, dzier­żą­cemu mocno w ręku dyplom ukoń­cze­nia stu­diów, pozwo­lono mu zło­żyć wizytę wujowi w jego ele­ganc­kim domu przy Law Cre­scent, w cie­niu wzgó­rza Dun­dee Law. Został zapro­wa­dzony do jadalni, gdzie jego dobro­czyńca wstał od stołu i łaska­wie go uści­skał. Chło­pak nie­źle się spi­sał, o tak, to było jasne. Inwe­sty­cja się zwró­ciła. Ośmie­lony cie­płym przy­ję­ciem i szkla­neczką sherry, wci­śniętą w jego duże dło­nie, Geo­rge pospiesz­nie przed­sta­wił swoje plany na przy­szłość. Myślał o zdo­by­ciu zawodu praw­nika… być może nawet adwo­kata? Jego dobro­czyńca zdjął oku­lary i spoj­rzał na niego wni­kli­wie. Nastała chwila nie­wy­god­nej ciszy, pod­czas któ­rej Geo­rge zaczął pani­ko­wać. Czy powie­dział coś nie tak? Wuj odchrząk­nął. Czy Geo­rge może zasta­na­wiał się cza­sem nad wyjaz­dem do Afryki? No cóż, nie roz­wa­żał tego… Afryka?! – zdzi­wił się w duchu. Pamię­tał, że zaczy­nało mu coraz bar­dziej bra­ko­wać tchu. Sta­rał się mówić tak, żeby w jego gło­sie nie sły­chać było paniki. Zupeł­nie tak samo, jak teraz. Afryka?!

– Słu­chaj, Geo­rge! Pyta­łem, czy masz jakie­kol­wiek umie­jęt­no­ści przy­datne przy pra­cach sto­lar­skich? – Głos ojca Grove’a prze­rwał bole­sne roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści chło­paka. Znu­żony wyraz twa­rzy ojca świad­czył, że już sam się domy­ślił, jaką odpo­wiedź usły­szy.

– Nie… eee… no nie. Nie mam. – Po czym dodał jesz­cze: – Tego… eee… tego nie było w… w… ehm! w życio­ry­sie.

Ojciec Grove wes­tchnął.

– Czego oni was uczą w dzi­siej­szych cza­sach? – mruk­nął. – No cóż, będziemy musieli wyko­rzy­stać to, co potra­fisz naj­le­piej.

– Jestem prze­ko­nany, że będę…

– Cóż, jestem prze­ko­nany, że będziesz…

Obaj męż­czyźni zaczęli mówić jed­no­cze­śnie, bo nie chcieli się ocią­gać z odpo­wie­dzią. Geo­rge przy­sto­po­wał; to ojcu przy­słu­gi­wało pierw­szeń­stwo.

– To był poda­ru­nek od Rho­desa – powie­dział ojciec i zaczął wyłu­ski­wać z kie­szeni kami­zelki wore­czek ze swoją fajką. Roz­pa­lał ją pie­czo­ło­wi­cie. Cienka strużka dymu wznio­sła się w górę, w stronę kry­tego strze­chą dachu chaty, która przez ostat­nie pięć lat słu­żyła jako szkoła misyjna. Oma­wiali teraz zamianę jej na trwal­szy budy­nek z cegły i kamie­nia.

– To… to było bar­dzo uprzejme z jego strony – wymam­ro­tał Geo­rge, nie za bar­dzo wie­dząc, co wła­ści­wie powi­nien odrzec. Ale sto­larka?! W życiu nie miał młotka w ręce.

– Wła­śnie.

Dwaj męż­czyźni stali naprze­ciw sie­bie w gęst­nie­ją­cej ciszy. Chyba wszystko zostało już powie­dziane.

– Hmm… Lepiej będzie, jak już pój­dziesz – rzekł w końcu ojciec Grove. – Ciem­ność zapada bar­dzo szybko w tych stro­nach.

– _Aye!_ Tak, oczy­wi­ście – zgo­dził się Geo­rge. – Też tak sądzę.

Wstał pospiesz­nie i ruszył w stronę drzwi. Na zewnątrz na zie­mię kła­dły się już dłu­gie cie­nie, tań­cząc tam, gdzie wiatr poru­szał drze­wami, wpra­wia­jąc liście w nagły ruch. Męż­czy­zna prze­kro­czył pas nagiej ziemi za zabu­do­wa­niami misji. Jego stopy zapa­dały się w cie­płej, piasz­czy­stej, czer­wo­nej gle­bie i przy każ­dym kroku wzbi­jały obłoczki pyłu w kolo­rze ochry. W ustach i gar­dle miał wciąż posmak słod­kiego, gęstego piwa z sorgo. Wyda­wało mu się, że oble­pia mu rów­nież mózg, gdy wlókł się chwiej­nie noga za nogą w stronę sku­pi­ska chat kry­tych strze­chą, które znaj­do­wały się na samym skraju wsi. Wsi? A może przy­siółka? Osady? Mia­steczka? Nawet po osiem­na­stu mie­sią­cach pobytu tutaj trudno mu było to okre­ślić. Mniej­sze niż małe mia­steczko, więk­sze niż osada. Co to wła­ści­wie takiego?

Wrza­snął jakiś ptak, pies zaszcze­kał gdzieś na tyłach domów, gdzie zaczy­nało się pole kuku­ry­dzy, spra­gnio­nej desz­czu. Zer­k­nął do góry, pro­sto w niebo. Jak okiem się­gnąć nawet naj­mniej­szej chmurki… Czy­ste niebo, wiszące wysoko nad głową, we wszyst­kich odcie­niach nie­bie­skiego – był tam i lazur, i zwy­kły błę­kit, i błę­kit pru­ski, kobalt oraz tur­kus – cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność, a może i dalej. Aż roz­bo­lały go oczy i zakrę­ciło mu się w gło­wie. Ledwo zdo­łał utrzy­mać się na nogach. Nie przy­po­mi­nał sobie, żeby kie­dy­kol­wiek widział tak nie­bie­skie niebo. Był Szko­tem. Cała jego istota musiała się dokład­nie i per­ma­nent­nie dopa­so­wy­wać do szyb­kich i nie­prze­wi­dy­wal­nych zmian w pogo­dzie, które wystę­po­wały w jego rodzin­nych stro­nach. Czy­ste niebo w Szko­cji to zaiste rzadki widok. Zwy­kle nad głową wisiały ciemne chmury, z któ­rych w każ­dej chwili mógł spaść rzę­si­sty deszcz. Tutaj wręcz prze­ciw­nie. Ani kro­pli desz­czu przez całe dnie, tygo­dnie, mie­siące… Och, jak bar­dzo za nim tęsk­nił! Rów­nie mocno jak za czym­kol­wiek innym niż kwa­sko­wata, sfer­men­to­wana papka, którą tu przy­rzą­dzano z zia­ren kuku­ry­dzy, przy­po­mi­na­jąca nieco owsiankę bez smaku – nie­ma­jąca nic wspól­nego ze szkoc­kimi płat­kami, peł­nymi kru­pek, trzesz­czą­cych w zębach pod­czas jedze­nia. Kleik z mąki kuku­ry­dzia­nej i dziki szpi­nak – to sta­no­wiło pod­stawę ich diety. Nic dziw­nego, że męż­czyźni, kobiety i dzieci poru­szali się tak ospale, jak gdyby znaj­do­wali się na pogra­ni­czu apa­tii. Tutaj – sto kilo­me­trów od naj­bliż­szego mia­sta, gdzie wie­dli swój marny żywot tylko po to, by zdo­być z tru­dem codzienną por­cję żyw­no­ści – nie ist­niało nic innego, co mogłoby uroz­ma­icić ich dietę, udzie­lić im wspar­cia mate­rial­nego lub ducho­wego. Nagle przy­wo­łał się do porządku. Jego myśli znów zaczęły podą­żać w nie­bez­piecz­nym kie­runku. No wła­śnie to ostat­nie – ducho­wość – było głów­nym powo­dem faktu, że się tutaj zna­leźli. Ojciec Grove, Bel­lin­gham i on sam. Na myśl o Timie Bel­lin­ghamie aż go skrę­ciło z zazdro­ści. Dwu­dzie­sto­la­tek o zło­ci­stych, jasnych wło­sach, pięk­nie opa­lony, nasta­wiony entu­zja­stycz­nie jak nasto­la­tek. Nie­dawno ukoń­czył Cam­bridge i głowę miał pełną nowych pomy­słów, a więk­szość ich – jeśli nie wszyst­kie – napeł­niały Geo­rge’a McFad­dena stra­chem. Oba­wiał się, ponie­waż jemu nic podob­nego nie przy­szłoby do głowy. Bał się, ponie­waż wszystko, co wydo­sta­wało się z ust Timo­thy’ego Bel­lin­ghama, brzmiało tak… tak mądrze, tak roz­sąd­nie, zda­wało się tak prze­my­ślane… i tak trafne. Z jego gar­dła wydo­sta­wały się prze­ra­ża­jąco mądrze brzmiące słowa. Łacina, greka, nieco sta­ro­żyt­nego hebraj­skiego, kiedy miał natchnie­nie… W prze­ci­wień­stwie do Geo­rge’a, cier­pią­cego i z powodu jąka­nia się, i z powodu swo­jego szkoc­kiego, gar­dło­wego akcentu, miej­scowi nie mieli naj­mniej­szego pro­blemu ze zro­zu­mie­niem, co Tim do nich mówi. Na doda­tek nie dość, że mówił per­fek­cyj­nie modu­lo­wa­nym angiel­skim pro­sto z Eton, to jesz­cze w sześć tygo­dni opa­no­wał pod­sta­wowy zakres języka shona – nie­wdzięcz­nego, nie­lo­gicz­nego języka – o ile Geo­rge był w sta­nie cokol­wiek zro­zu­mieć, pod­czas gdy jemu zajęło to osiem­na­ście mie­sięcy. _Sawu­bona, nkosi_. Tak wła­śnie mówili na Tima starsi: _nkosi_, czyli „uczony” – tytuł zare­zer­wo­wany dla naj­bar­dziej powa­ża­nych wśród nich. Nawet ojciec Grove nie był _nkosi_. O nie! Jedy­nie Timo­thy Bel­lin­gham, poru­sza­jący się zwin­nie, dłu­gimi kro­kami, zawsze cza­ru­jący, zasłu­gi­wał na to miano!

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch w krza­kach po lewej stro­nie drogi. Sta­nął jak wryty. Choć kłę­bo­wi­sko niskich krze­wów, które ota­czało osadę, trudno byłoby nazwać dżun­glą – nie padało tu na tyle dużo desz­czu, żeby wyro­sła dżun­gla – wciąż wszystko budziło w nim strach. Tutaj, w samym sercu Afryki, nie­win­nie wyglą­da­jący pają­czek mógł wstrzyk­nąć w dłoń czło­wieka ilość jadu wystar­cza­jącą, żeby zabić w kilka sekund. A życiu zagra­żały nie tylko pająki. Choć rzadko można je było dostrzec, zda­rzały się węże wiel­ko­ści jadal­nych bulw pochrzynu, skryte w szcze­li­nach ogrza­nych słoń­cem skał, tylko cze­ka­jące na to, żeby na nie nadep­nąć. Geo­rge widział już, co stało się z kozą czy osłem, które zostały przez nie ugry­zione. Pół godziny i po zwie­rzaku.

– Kto tam jest?! – zawo­łał. Poczuł mro­wie­nie na karku. Usły­szał odgłosy sza­mo­ta­niny, a po chwili z krza­ków dobie­gły jego uszu dźwięki, któ­rych nie spo­sób było pomy­lić z czym­kol­wiek innym: dziew­częcy chi­chot. Wpa­try­wał się w gęst­nie­jący mrok. Ciem­ność zapa­dała tutaj bły­ska­wicz­nie, pra­wie jak w tro­pi­kach. Zasze­le­ściły łodygi kuku­ry­dzy. Geo­rge zaci­snął moc­niej palce na Biblii, którą trzy­mał w lewej ręce. – Kogo tam nie­sie?! – Teraz już wrza­snął.

Łodygi roz­su­nęły się na boki i uka­zały się dwie twa­rze. Poczuł taką ulgę, że o mało nie wypu­ścił Biblii. Były to dwie młode dziew­czyny o iden­tycz­nym wyra­zie twa­rzy. Wciąż jesz­cze nie nauczył się ich odróż­niać i nie miał poję­cia, kto jest kto, pomimo zaiste mistrzow­skich prób, podej­mo­wa­nych przez ojca Grove’a, żeby uprasz­czać i nada­wać angiel­skie brzmie­nie ich nie­moż­li­wie dłu­gim i roz­bu­do­wa­nym imio­nom. Geo­rge zale­d­wie odróż­niał chłop­ców od dziew­cząt. Gdyby nie to, że męż­czyźni nosili rzad­kie brody, a kobiety cho­dziły z nie­osło­nię­tymi pier­siami, prawdę mówiąc, miałby trud­no­ści z roz­po­zna­niem płci osób w swoim wieku, lecz te dwie postaci przed nim na pewno były dziew­czyn­kami. To na pewno. Ich dziew­częce piersi ze ster­czą­cymi, ciem­nymi bro­daw­kami znaj­do­wały się teraz tuż przed nim. Czym prę­dzej spu­ścił wzrok, a całe jego ciało zalała fala gorą­cego, nieco kło­po­tli­wego zaże­no­wa­nia. Czy oni ni­gdy się nie nauczą? To było tak nie­przy­zwo­ite! Tak bar­dzo nie po chrze­ści­jań­sku!

– _Sawu­bona, bwana_ – powie­działy obie jed­no­cze­śnie.

Zer­k­nął w górę i zatrzy­mał na nich wzrok przez dłuż­szą chwilę. Zda­wało mu się, że roz­po­znał jedną z nich, ale niech go cho­lera, jeśli dałby radę przy­po­mnieć sobie jej imię. To córka króla tubyl­czego ple­mie­nia – tak przy­naj­mniej mu się zda­wało. W sumie trudno stwier­dzić, przy tym ich wie­lo­żeń­stwie i w ogóle. Kto wła­ści­wie do kogo nale­żał? Żyli w gro­ma­dzie, nie mieli oddziel­nych domostw, a ich język – z tego, co udało mu się zro­zu­mieć – wcale w tym nie poma­gał. Wszy­scy oni byli albo „sio­strami”, albo „braćmi”, a słowo, któ­rym okre­ślali kobietę, miało też wiele innych zna­czeń: iden­tycz­nie mówili o żonie, kon­ku­bi­nie, matce, sio­strze, babci czy cioci. Wszystko wyda­wało się tak luźne i niczym nie­skrę­po­wane, tak nie­upo­rząd­ko­wane, że strach się bać. Tak! Tubylcy byli na swój spo­sób nie­upo­rząd­ko­wani.

Znów wbił wzrok w zie­mię. Co one robiły w polu kuku­ry­dzy o zmroku? Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć sto­sowne słowo w języku shona.

– Dom – powie­dział w końcu, wska­zu­jąc na zega­rek, który nosił na dewizce.

Czy zro­zu­mieją, o co mu cho­dzi?

– Wła­śnie szły­śmy po wodę, _bwana_. – Ta o ciem­niej­szej skó­rze zaszcze­bio­tała nie­ocze­ki­wa­nie naj­czyst­szą angielsz­czy­zną, choć może z lek­kim obcym akcen­tem.

Pode­rwał głowę do góry, szcze­rze zadzi­wiony. Gdzie ona się nauczyła angiel­skiego? Król Loben­gula kate­go­rycz­nie zaka­zał dziew­czyn­kom z osady uczęsz­czać do misyj­nej szkółki, razem z kil­koma chłop­cami, któ­rym posta­no­wił rów­nież tego oszczę­dzić. „Szkoła to nie miej­sce dla kobiet – poin­for­mo­wał go wynio­śle ojciec Grove, kiedy tylko Geo­rge tu przy­je­chał. – Tak czy siak to rów­nież sta­no­wi­sko Loben­guli. Nie ma sensu nawet jemu tego per­swa­do­wać, zaufaj mi”.

– Mówisz po angiel­sku?! – wyją­kał zdu­miony.

Ski­nęła głową na potwier­dze­nie swo­ich słów. Musiał przy­znać, że była rezo­lutną małą. Ład­niutka, ciemna, o skó­rze w kolo­rze palo­nego orze­cha czy może raczej torfu… Z wysił­kiem pró­bo­wał odna­leźć w gło­wie sto­sowne okre­śle­nie. Po raz kolejny prze­szło mu przez myśl pyta­nie, dla­czego wła­ści­wie ich król był tak sta­now­czo prze­ciw wysy­ła­niu dziew­cząt do jed­no­izbo­wej misyj­nej szkółki? Jeżeli ta oka­zała się tak roz­tropna, ozna­czało to ni mniej, ni wię­cej, że dziew­czynki były rów­nie mądre – a może i mądrzej­sze niż któ­ry­kol­wiek z chłop­ców – a już na pewno posia­dały przy­jem­niej­szą dla oka powierz­chow­ność.

– Tak, _bwana_, mówię po angiel­sku. – Jej głos był spo­kojny, w prze­ci­wień­stwie do głosu chło­paka ledwo wydo­sta­ją­cego się w for­mie wyso­kiego, cien­kiego pisku z jego ści­śnię­tej ner­wowo krtani.

– Coś takiego!!! – zapisz­czał fal­se­tem.

– Moi bra­cia mnie nauczyli.

Mówiła z wysoko unie­sioną głową. Nieco wyzy­wa­jąco – oce­nił. Nie była jak inne dziew­częta, zawsty­dzone i nie­śmiałe, pło­chliwe jak sarny, natych­miast odwra­ca­jące wzrok, kiedy tylko napo­ty­kały jego spoj­rze­nie.

– No cóż… – Odchrząk­nął. – To… To dobrze – wydu­kał w końcu.

Wyszło mu „duuubrze”. Nie zno­sił tej swo­jej zaścian­ko­wej wymowy z prze­dłu­żo­nym „uuu”, zupeł­nie jak u tych nie­zno­śnych Holen­drów z połu­dnia. Zdą­żył zare­je­stro­wać stłu­miony, krótki śmie­szek i poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie pomię­dzy dziew­czę­tami i poczuł nagły przy­pływ gorąca w oko­licy karku. Prawdę mówiąc, w życiu miał nie­wiele do czy­nie­nia z kobie­tami, miesz­kan­kami Afryki czy jaki­mi­kol­wiek innymi. Poczuł się tak bar­dzo zaże­no­wany, że natych­miast przy­szła mu na myśl roz­mowa z Bel­lin­gha­mem, którą prze­pro­wa­dzili cał­kiem nie­dawno któ­re­goś wie­czoru.

– A więc, czy porzu­ci­łeś kogoś szcze­gól­nego? – zagaił Bel­lin­gham, uło­żyw­szy wygod­nie swoje szczu­płe ciało na wikli­no­wym fotelu naprze­ciwko Geo­rge’a.

W prze­ci­wień­stwie do Geo­rge’a i ojca Grove’a, któ­rzy przez cały czas – nie­za­leż­nie od tego, jak upalna była pogoda – wkła­dali na sie­bie koszule i nie­wy­godne, grube, dłu­gie spodnie, on nosił szorty. Kiedy po raz pierw­szy Geo­rge zoba­czył Tima, zbli­ża­ją­cego się do niego dziar­skim kro­kiem w tuma­nie kurzu i drżą­cym z gorąca powie­trzu, był total­nie zgor­szony. Te mocne, smu­kłe kolana, rysu­jące się pod nogaw­kami musku­larne uda, zgrabne łydki… Stopy w skó­rza­nych san­da­łach? Zaczer­wie­nił się aż po korzonki wło­sów, jakby znie­nacka poja­wiła się przed nim naga kobieta. Nawet ojciec Grove, zwy­kle sta­jący jako pierw­szy w obro­nie Bel­lin­ghama, poczuł się zobli­go­wany do wygło­sze­nia drob­nego kaza­nia: – Panie Bel­lin­gham! Nie cho­dzi tu jedy­nie o wymóg jakiej­kol­wiek skrom­no­ści, która narzuca porząd­nemu czło­wie­kowi pewien rodzaj ubioru, choćby naj­prost­szego, lecz o moral­ność chrze­ści­jań­ską…

– Drogi ojcze, oba­wiam się, że jest na to zbyt upal­nie – prze­rwał mu bez­czel­nie Bel­lin­gham, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. – A w cokol­wiek jestem ubrany i tak jest tego o niebo wię­cej, niż mają na sobie tubylcy.

Trudno się było nie zgo­dzić z takimi argu­men­tami.

Patrząc teraz na skąpo odziane nasto­latki sto­jące tuż przed nim, Geo­rge był zmu­szony przy­znać mu rację. Odwró­cił wzrok, uświa­do­miw­szy sobie, że na szyję i twarz wpełza mu coraz moc­niej­szy rumie­niec. Cho­lera by to wzięła! – pomy­ślał. – Żaden Szkot nie prze­trzyma widoku tych czę­ści ciała w peł­nej kra­sie.

– Jak masz na imię? – nie­ocze­ki­wa­nie zapy­tał jedną z dziew­cząt.

– Jestem Nozi­pho.

– Nozi­pho – powtó­rzył powoli. To było naprawdę ładne imię.

– To zna­czy „poda­ru­nek” – dodała dziew­czyna.

Druga powie­działa coś do niej ostrym tonem, naj­praw­do­po­dob­niej musz­tru­jąc ją za udzie­le­nie tej infor­ma­cji. Cała trójka stała przez chwilę w mil­cze­niu, gapiąc się na sie­bie, a potem, bez słowa, obie dziew­czyny się odwró­ciły i pobie­gły przed sie­bie, pre­zen­tu­jąc Geo­rge’owi pod­ska­ku­jące pro­wo­ka­cyj­nie pośladki, ledwo okryte kawał­kiem skóry i sznu­rami pacior­ków, które nosiły w pasie jako namiastkę spód­niczki. Zmu­sił się, żeby odwró­cić wzrok. Obraz sie­bie, który zoba­czył w jej oczach, oka­zał się dla niego wielce nie­po­ko­jący. Był prze­cież poważ­nym czło­wie­kiem o nie­ska­zi­tel­nych zasa­dach moral­nych. Nie podo­bał mu się spo­sób, w jaki dziew­czyna – ta Nozi­pho – na niego patrzyła: jakby było w nim coś, co uspra­wie­dli­wiało ją – a może nawet ośmie­lało – do tak szcze­gó­ło­wego lustro­wa­nia jego osoby. Jakby był inny, niż na to wyglą­dał.

– Gdzieś ty się podzie­wał? – Bel­lin­gham zwró­cił pyta­jące spoj­rze­nie w jego stronę, kiedy Geo­rge wszedł do pokoju.

Roz­draż­niło go, że kolega poło­żył nacisk na słowo „ty”, tak jakby aku­rat on nie nada­wał się do wycho­dze­nia gdzie­kol­wiek samo­dziel­nie.

– Ni­gdzie – odrzekł krótko. – Posze­dłem się przejść.

– Przejść się? – W gło­sie Bel­lin­ghama sły­chać było nutę roz­ba­wie­nia, zmie­sza­nego z nie­do­wie­rza­niem. – A dokąd to?

– Doni­kąd – uciął.

Przy­siadł na brzegu swo­jego wąskiego łóżka i zaczął roz­wią­zy­wać sznu­rówki butów. Nie lubił odsła­niać łydek i stóp w obec­no­ści Bel­lin­ghama, ale raczej nie miał wyboru. Dopóki nowy budy­nek misji nie zosta­nie zakoń­czony, musi tkwić tutaj, w malut­kiej, dusz­nej izdebce, razem z nim. Nie ma innego wyj­ścia. Skóra Bel­lin­ghama nie miała w sobie nic z mar­twej mar­mu­ro­wej bieli jego wła­snego ciała; była spa­lona słoń­cem na piękny zło­ci­sty brąz i spra­wiała wra­że­nie wypo­le­ro­wa­nej w celu ujaw­nie­nia ukry­tej wewnątrz wital­no­ści i siły. Geo­rge wsu­nął pod łóżko swoje blade stopy z pod­ku­lo­nymi pal­cami, żeby nie pozo­sta­wały dłu­żej na widoku. Sie­dział nie­zgrab­nie przy­gar­biony z dłońmi wci­śnię­tymi pod uda. Wolałby być gdzie­kol­wiek indziej, byle nie tutaj.

– Pozwo­li­łeś sobie kie­dy­kol­wiek na prze­ży­cie ocza­ro­wa­nia? – Bel­lin­gham rzu­cił pyta­nie ni z tego, ni z owego, nie zada­jąc sobie nawet trudu, żeby ode­rwać oczy od czy­ta­nej wła­śnie książki. _Wyrzu­tek_ Jose­pha Con­rada. Geo­rge natych­miast zauwa­żył tytuł. Nie miał poję­cia, jak Bel­lin­gham to robił… W jaki spo­sób uda­wało mu się zdo­by­wać naj­now­sze wyda­nia ksią­żek z Anglii, nadą­żać za tren­dami, skoro jedy­nym ich kon­tak­tem ze świa­tem zewnętrz­nym był ten sam księ­życ na nie­bie?

– Prze­ży­cie ocza­ro­wa­nia? – powtó­rzył Geo­rge i natych­miast poczuł się zmie­szany. Niby co mia­łoby go do tego stop­nia ocza­ro­wać?

– Na ich widok – dodał enig­ma­tycz­nie Bel­lin­gham, odpo­wia­da­jąc na nie­za­dane pyta­nie. Opu­ścił książkę na kolana i mru­gnął kon­spi­ra­cyj­nie do Geo­rge’a. – Muszę ci się przy­znać – powie­dział w spo­sób nie­zwy­kle przy­ja­ciel­ski – że czu­łem coś wię­cej niż tylko ocza­ro­wa­nie. Powstrzy­ma­łem się, rzecz jasna. Hmm… Ty zapewne prze­ży­wasz to samo, prawda? Poję­cia nie mam, jakie mogłyby być kon­se­kwen­cje, a nie bar­dzo wia­domo, jak mia­łyby się z tym ukryć. – Zare­cho­tał.

Geo­rge gapił się na niego osłu­piały z prze­ra­że­nia.

– O cz-czym ty mówisz? – wyją­kał.

– Och, daj spo­kój! Widzia­łem wyraz two­jej twa­rzy, kiedy myśla­łeś, że nikt cię nie obser­wuje. Dys­po­nuje cał­kiem nie­złym sprzę­ci­kiem od frontu. Sprze­daję ci tę infor­ma­cję w gra­ti­sie.

– Ale kto? – Geo­rge’owi zro­biło się gorąco z wra­że­nia i oblał go pot. Nagle poczuł lekki zawrót głowy.

– Córka tego sta­rego Loben­guli. Ta młoda. Wydaje mi się, że wołają na nią Nophizo czy jakoś tak.

– Nozi­pho – popra­wił go auto­ma­tycz­nie Geo­rge. – To zna­czy „poda­ru­nek”.

– Tu cię mam! – Bel­lin­gham mla­snął lubież­nie. – A więc jed­nak to ją poże­ra­łeś wzro­kiem, ty prze­bie­gły stary lisie.

Geo­rge pokrę­cił lekko głową, choć jego twarz pło­nęła.

– Ona jest córką ich króla – stwier­dził z nie­chę­cią.

– Też mi powód do bia­do­le­nia! – powie­dział lekko Bel­lin­gham. – Oni sprze­da­dzą wła­sną matkę, jeśli dojdą do wnio­sku, że to przy­nie­sie im jakieś korzy­ści.

Tego już Geo­rge nie sko­men­to­wał, zbyt zszo­ko­wany, by pro­te­sto­wać. Ton wypo­wie­dzi Bel­lin­ghama był zde­cy­do­wa­nie nie­chrze­ści­jań­ski. Nagle zerwał się z łóżka. W izbie zro­biło się zbyt duszno, żeby choć chwilę dłu­żej pozo­stać w środku. Mimo chmar moski­tów na zewnątrz zapra­gnął wydo­stać się stąd, by zna­leźć się jak naj­da­lej od wścib­skiego spoj­rze­nia Bel­lin­ghama. Otwo­rzył drzwi i ode­tchnął z ulgą. Zro­biło się już pra­wie ciemno. Ota­czały go pła­skie poła­cie ziemi, cią­gnące się aż po hory­zont. Już niczego nie dało się roz­róż­nić. Można było jedy­nie obser­wo­wać ciem­nie­jące niebo. Nie­wiel­kie prze­strze­nie pomię­dzy gład­kimi, okrą­głymi, gli­nia­nymi cha­tami zle­wały się ze sobą w zapa­da­ją­cym mroku. Jedna kopuła podobna była do dru­giej, aż wresz­cie się zgu­bił. Kilka minut póź­niej osada znik­nęła, pożarta w cało­ści przez noc. Gdzieś z oddali dobie­gały odgłosy cichego pory­ki­wa­nia bydła. Ten ląd ni­gdy nie spał. A Geo­rge tęsk­nił bole­śnie za ciszą zimy, pokrzy­ki­wa­niami pta­ków, migru­ją­cych z miej­sca na miej­sce w kolej­nych porach roku, za łagod­nymi zmia­nami w natu­rze. Usiadł ciężko na brzegu schodka, zapo­mniaw­szy na chwilę, że ma gołe stopy, i wystar­czy tylko jedno małe użą­dle­nie, jedno malut­kie uką­sze­nie owada, któ­rego ledwo mógłby dostrzec gołym okiem – a już na pewno nie umiałby nazwać – i Bóg jeden wie, co mogłoby się stać. I to było naj­gor­sze pod­czas pobytu tutaj: Bóg jeden wie­dział, co mogło się stać.5

– Wypro­stuj się, Catriono! Nikt nie lubi patrzeć na przy­gar­bione dziecko przy stole, a już na pewno nie ja. – Jej babka prze­rwała pro­wa­dzoną roz­mowę, żeby zlu­stro­wać ją wzro­kiem z dru­giego końca dłu­giego, maho­nio­wego stołu w jadalni. Powierzch­nia blatu była gładka i błysz­cząca jak ze szkła. Świa­tła odbi­jały się w nim we wszyst­kie moż­liwe strony. Jen McFad­den wes­tchnęła w duchu, ale zro­biła, jak jej przy­ka­zano. Rodzice dali jej na imię Catriona Jen­ni­fer McFad­den, ale nikt oprócz babki i cza­sem pani Logan, ich kucharki – i tylko wów­czas, kiedy chciała ją za coś zbesz­tać – nie mówił na nią Catriona. Nikt nie mówił też Jen­ni­fer. Odkąd pamięta, wszy­scy wołali na nią Jen.

– I trzy­maj nóż i wide­lec jak trzeba! – ofuk­nęła ją babka. – Co za nie­sto­sowne zacho­wa­nie!

Jen popra­wiła uchwyt. Główną przy­czyną tego, że ści­skała tak mocno sztućce, była roz­mowa, mająca miej­sce na dru­gim, odle­głym końcu stołu. Pro­wa­dziły ją matka i babka. Jen ofi­cjal­nie nie uczest­ni­czyła w roz­mo­wie – to oczy­wi­ste – ale chcąc nie chcąc wszystko sły­szała. Cze­kała, wstrzy­mu­jąc oddech, co na pyta­nie matki odpo­wie babka.

– A więc kiedy oni przy­jeż­dżają? – powtó­rzyła pyta­nie matka, cier­pli­wie jak zawsze. Pospie­sza­nie Mar­ga­ret McFad­den nie miało naj­mniej­szego sensu.

– W czwar­tek – odrze­kła wresz­cie babka. – Przy­wiozą ich tutaj pro­sto z lot­ni­ska. Zostaną do nie­dzieli, a potem zosta­wią dziecko u nas.

Jen wpa­dła w czarną roz­pacz. A więc to jed­nak była prawda! Pani Logan miała rację. Wła­śnie jechał do nich ktoś, kto zamieszka z nimi za stałe. Ktoś, kogo nie spo­tkała ni­gdy wcze­śniej, kogo nie znała i znać nie chciała. Poczuła łzy, dra­piące ją w gar­dle, wzbie­ra­jące pod powie­kami. Wbiła wzrok w talerz. Czuła, jak czer­wie­nieje jej nos, a policzki robią się coraz bar­dziej gorące. To była tylko kwe­stia sekund, kiedy sokole oczy babki dostrzegą jej roz­ża­le­nie. Dzieci, które się gar­bią, prze­żu­wają jedze­nie z otwartą buzią, nie potra­fią porząd­nie trzy­mać sztuć­ców – a co gor­sza zaczy­nają beczeć – nie będą tole­ro­wane przy stole, jak mawiała babka. Sta­rała się skon­cen­tro­wać na śnia­da­niu. Jajecz­nica, dwa okrą­głe pla­stry czar­nego pud­dingu, jedna grzanka i gril­lo­wany pomi­dor… Z wysił­kiem łapała powie­trze. Była bez szans. Wszystko na tale­rzu zaczęło jej falo­wać przed oczami; kolory, tek­stury, wszyst­kie smaki zmie­szały się, gdy łzy zaczęły lecieć ciur­kiem po twa­rzy dziew­czynki.

– Co, u licha, dzieje się z tym dziec­kiem? – spy­tała ostro babka.

– Jen – zwró­ciła się do niej spo­koj­nie matka. – Możesz wstać od stołu. Jesteś wolna.

– Nie może! – krzyk­nęła gło­śno obu­rzona babka. – Ja nie dałam jej pozwo­le­nia na opusz­cze­nie jadalni.

– Jen! Wstań i wyjdź! – Matka jak ni­gdy upie­rała się przy swoim.

Jen spo­glą­dała ner­wowo to na jedną, to na drugą. Zsu­nęła się z krze­sła i szyb­kim kro­kiem opu­ściła jadal­nię. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, usły­szała, jak babka mówi:

– Zapa­mię­taj sobie raz na zawsze, że to ty weszłaś do rodziny McFad­de­nów, Alice Heather­wick, a nie na odwrót.

Jen pospiesz­nie ruszyła dalej. Nie miała chęci słu­chać, co odpo­wie na to matka. Jej babka była praw­dziwą jędzą. Tak wła­śnie powie­działa pani Logan do pani McC­le­na­ghan, zaj­mu­ją­cej się pro­wa­dze­niem domu, kiedy myślała, że Jen nie ma w pobliżu.

– Ta kobieta – oświad­czyła, wsta­jąc i pre­zen­tu­jąc się w peł­nej wyso­ko­ści swo­jego metra dwu­dzie­stu, aż zatrzą­snął się jej ogromny biust – to praw­dziwa jędza. Taka prawda. Ja _din­nae ken_… Nie rozu­miem, jak pani A. może z nią wytrzy­mać!

„Pani A.” to matka Jen, Alice Heather­wick, młoda dziew­czyna ze szkoc­kich wzgórz, która wyszła za Roberta McFad­dena, jedy­nego dzie­dzica for­tuny pani McFad­den. „Pani M.” to Mar­ga­ret, bab­cia Jen. Ich for­tuna odzie­dzi­czona została po jej ojcu, nie po mężu, Geo­rge’u McFad­denie, który zmarł całe lata temu i dla któ­rego zda­wała się nie mieć żad­nych uczuć oprócz pogardy. Cudem było, że zacho­wała nazwi­sko po mężu.

– _Whe­esht!_ Cicho bądź! – Pani McC­le­na­ghan upo­mniała ją ostrym tonem głosu. – Ona wypłaca pani pen­sję, czy tak?

– _Aye._ Ale to nie zmie­nia faktu, że jest jędzą.

Jen ukry­wała się aku­rat w spi­żarni. Przy­kuc­nęła wła­śnie z jedną ręką wsu­niętą do szkla­nego słoja z cia­stecz­kami owsia­nymi. Wci­snęła całe ciastko naraz do ust, żeby powstrzy­mać wybuch śmie­chu. Jędza. Jędza. Jędza! Powta­rzała sobie cichutko pod nosem to słowo, dopóki nie usły­szała, że obie kobiety wycho­dzą do ogrodu zimo­wego, gdzie zawsze jadły dru­gie śnia­da­nie. Wyśli­znęła się ze spi­żarni z dwoma ciast­kami w kie­szeni far­tuszka i spo­koj­niej­szym ser­cem dzięki zasły­sza­nej roz­mo­wie.

Wbie­gła na górę do swo­jej sypialni na trze­cim pię­trze i zamknęła za sobą drzwi. Rzu­ciła się ple­cami na łóżko, a potem prze­krę­ciła się na brzuch i wci­snęła twarz w poduszkę, trzy­ma­jąc dło­nie zaci­śnięte w pię­ści po obu stro­nach głowy. Wydała z sie­bie prze­cią­gły, zdu­szony okrzyk, tłu­kąc jed­no­cze­śnie pię­ściami o wez­gło­wie łóżka i wierz­ga­jąc nogami, tak jak to robiła, będąc małym dziec­kiem, w cza­sach, zanim Mar­ga­ret McFad­den prze­pro­wa­dziła się do nich, do Edyn­burga, na stałe z jej domu w Peebles. Dom w rodzin­nej posia­dło­ści był za duży dla niej samej – orze­kła tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Tłukę się tam w kółko bez sensu jak Snaw­doun Herald – dodała. Jen bar­dzo chciała się dowie­dzieć, kto to jest ten Snaw­doun Herald, lecz jej matka czuła się zbyt stra­piona per­spek­tywą przy­jazdu teścio­wej, która ma z nimi zamiesz­kać, żeby odpo­wie­dzieć córce. Mar­ga­ret miała sie­dem­dzie­siąt sześć lat i koń­skie zdro­wie. Było cał­kiem praw­do­po­dobne, że pozo­sta­nie z nimi przy­naj­mniej przez następne kil­ka­na­ście lat. Jen ponow­nie wrza­snęła w poduszkę. Bab­cia miesz­kała z nimi już cztery dłu­gie lata. Ten czas dłu­żył się jej bez końca. Jen, która była jedy­nym dziec­kiem w domu i ulu­bie­nicą całej służby, została bez­par­do­nowo odsu­nięta na boczny tor i zobo­wią­zana do prze­strze­ga­nia zasad wycho­wa­nia dzieci pocho­dzą­cych chyba z ubie­głego stu­le­cia: „Masz być widzialna, ale żebym cię nie sły­szała!”, „Macie ją trzy­mać krótko!” oraz jej ulu­bione powie­dze­nie babki: „Demon­stra­cyj­nie oka­zuj wła­sne dobre maniery, gdy widzisz źle wycho­wa­nych ludzi, aby się od nich odciąć!”. Ostat­nimi czasy Jen rzadko widy­wała swo­jego ojca, a kiedy spo­ty­kała się z matką, zawsze czuła na ple­cach wzrok babki – nawet kiedy nie było jej w pobliżu.

Teraz, na domiar złego, ktoś jesz­cze miał przy­być do ich domu, by prze­jąć jej prawa i zepchnąć ją jesz­cze niżej. Chyba już gorzej być nie mogło.

6

Przez cały dzień doro­śli wcho­dzili do domu i wycho­dzili na zewnątrz, a odle­gły szmer ich roz­mów co chwila prze­ry­wany był moc­nym trza­śnię­ciem o futrynę siat­ko­wych, samo­do­my­ka­ją­cych się drzwi. Nie­któ­rzy przy­no­sili jakieś cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczne pre­zenty, jak kozy (pod pew­nym wzglę­dem) albo stos tra­dy­cyj­nych ple­dów Nde­bele (pod innymi wzglę­dami). Wszy­scy przy­cho­dzili się poże­gnać. Kemi sie­działa ze swoją bab­cią na niskim sto­łeczku, ssąc lan­drynki, które dała jej jedna z cio­tek, słu­cha­jąc jed­nym uchem, o czym roz­ma­wiają doro­śli. Myślami bujała zupeł­nie gdzie indziej, pod­eks­cy­to­wana tym, że stała się gwiazdą imprezy, co było rzad­ko­ścią w tym domo­stwie praw­dzi­wych, mają­cych o wiele więk­sze zna­cze­nie gwiazd. Kemi wkrótce opu­ści Rode­zję. Następ­nego wie­czoru miała wsiąść do samo­lotu uda­ją­cego się do Lon­dynu w towa­rzy­stwie „zagra­nicz­nej” ciotki. Wola­łaby zde­cy­do­wa­nie pole­cieć z jedną ze swo­ich praw­dzi­wych cio­tek – na przy­kład z cio­cią Vio­let, młod­szą sio­strą mamy – lecz warunki nało­żo­nego ostat­nio na matkę aresztu domo­wego zda­wały się obej­mo­wać wszyst­kich doro­słych człon­ków jej rodziny, nawet tych, któ­rych Kemi nie znała. Teraz sta­rała się przy­po­mnieć sobie mię­dzy­na­ro­dowe trzy­li­te­rowe sym­bole, przy­pi­sane kon­kret­nym lot­ni­skom, które obej­mo­wała jej podróż: z Salis­bury (SAY) do Rzymu (FCO) i z Rzymu do Lon­dynu (LHR). Ostatni etap podróży – z Lon­dynu do Edyn­burga – miał się odbyć pocią­giem. Wuj Robert odbie­rze ją na lot­ni­sku Heath­row (LHR) i dowie­zie na sta­cję kole­jową Lon­don’s King’s Cross, gdzie wsiądą do pociągu sypial­nego, jadą­cego do sta­cji Waver­ley w Edyn­burgu. Podróż będzie trwała całe dwa dni.

– Kto to jest wujek Robert? – spy­tała bab­cię.

Wie­działa o nim tylko to, że ma córkę w jej wieku, która nazywa się Catriona Jen­ni­fer McFad­den. Podobno nie mogła się docze­kać, żeby ją poznać. Kemi nie była tego taka pewna. Na jej miej­scu – pomy­ślała sobie rezo­lut­nie – nie cie­szy­łaby się per­spek­tywą podzie­le­nia się swoim poko­jem z cał­ko­wi­cie obcą osobą, a już szcze­gól­nie z kimś pocho­dzą­cym z dru­giej pół­kuli.

Bab­cia Kemi była dziw­nie nie­skora do roz­mowy.

– Wujek Robert jest… – Wzru­szyła ramio­nami. – To przy­ja­ciel two­jego dziadka.

I tyle wyja­śnień. Kemi wykon­cy­po­wała, że zapewne cho­dzi o dziadka God­spe­eda, ojca mamy, a nie ojca taty, Dumi­sa­niego Masha­bane’ego. Ojciec mamy był jej znany tylko z nazwi­ska.

Jakaś kobieta wyszła przed dom, pochli­pu­jąc, a siat­kowe drzwi trza­snęły gło­śno za jej ple­cami. Kemi obser­wo­wała ją obo­jęt­nie, choć z pew­nym zain­te­re­so­wa­niem, gdy tamta osu­szała policzki z łez i wydmu­chała nos – cał­kiem gło­śno – a potem pode­szła do miej­sca, gdzie sie­działa Kemi, i poło­żyła dłoń na jej gło­wie.

– Biedna mała – powie­działa w języku shona. – Jesz­cze taka młoda. Taki szmat drogi! A kiedy ona powróci?

Bab­cia Kemi wydała z sie­bie dziwny odgłos – coś pomię­dzy szlo­chem a jękiem. Zakryła oczy dłońmi, przy­ci­ska­jąc mocno powieki pal­cami, ale kiedy opu­ściła ręce, Kemi z ulgą dostrze­gła, że w jej oczach nie ma łez. Nie wie­działa, czy znio­słaby widok pła­czą­cej babci.

– Chodź! – popro­siła bab­cia i wstała z fotela.

Owi­nęła się swoim barw­nym _kanga_, mocno zaci­ska­jąc je w pasie. To był pre­zent od matki Kemi, przy­wie­ziony z krót­kiego pobytu w Tan­za­nii w cza­sach, kiedy Flo­rence Masha­bane mogła jesz­cze swo­bod­nie wyjeż­dżać z kraju. Żywe, tur­ku­sowe tło, czer­wona lamówka w kwiaty oraz zda­nie: _Sisi sote abi­ria dereva ni Mungu_, ład­nym, krą­głym odręcz­nym pismem, nadru­ko­wane w kilku miej­scach. To zna­czy: „My wszy­scy jeste­śmy pasa­że­rami, Bóg jest kie­rowcą” – wyja­śniła Flo­rence swo­jej matce, bar­dzo zado­wo­lo­nej z pre­zentu. Teraz, jako osoba z wyro­kiem ska­zu­ją­cym za zaini­cjo­wa­nie oporu prze­ciwko bia­łej mniej­szo­ści w kraju pod rzą­dami Iana Smi­tha, Flo­rence Masha­bane dostała zakaz opusz­cza­nia domu, oprócz codzien­nego mel­do­wa­nia się na poste­runku poli­cji pomię­dzy połu­dniem a godziną czter­na­stą.

– Chodź! – powtó­rzyła bab­cia. – Wejdźmy z powro­tem do domu i poroz­ma­wiajmy z matką.

To takie sub­telne przy­po­mnie­nie, że matce nie wolno było wycho­dzić poza siat­kowe drzwi. Po dru­giej stro­nie ulicy, ukryty za żywo­pło­tem stał nie­ozna­ko­wany wóz poli­cyjny, który o róż­nych porach dnia i nocy prze­jeż­dżał wolno w tę i z powro­tem przed ich domem. Teraz stał zapar­ko­wany w cie­niu aka­cji. Kemi dostrze­gła błysk świa­tła, odbity w lor­netce, którą jeden z poli­cjan­tów skie­ro­wał na dom. Kemi otwo­rzyła drzwi i podą­żyła za bab­cią. Zanim zdą­żyły się zatrza­snąć, odwró­ciła się i wysta­wiła do niego język – dzie­cinny akt nie­po­słu­szeń­stwa, za który na pewno zaro­bi­łaby od babci poli­czek, gdyby tylko to zauwa­żyła. A tak poczuła się lepiej i już.

Pośrodku pokoju dzien­nego matka sie­działa jak kró­lowa na tro­nie, a wokół niej bie­gali, robiąc nie­złe zamie­sza­nie, przy­ja­ciele i człon­ko­wie rodziny. Dla kogoś innego takie wyda­rze­nie byłoby powo­dem do roz­pa­czy: jej jedy­naczka zostaje wysłana daleko, w nie­znane. Mąż w wię­zie­niu gdzieś na połu­dniu kraju, jej córkę wysy­łają za morza i oce­any, wycho­wy­wać będą ją obcy ludzie, a ona sama w aresz­cie domo­wym. Jak ona może to wszystko znieść? Odpo­wiedź Flo­rence została okra­szona uśmie­chem tak pogod­nym i bło­gim, że zda­wał się mieć źró­dło raczej w dozna­niach reli­gij­nych, a nie w poli­tyce. Wszy­scy musimy się poświę­cać – mawiała. – Nie mogę zwal­niać sie­bie z tego obo­wiązku. Ręka babci, leżąca na ramie­niu Kemi, pokie­ro­wała ją pro­sto ku fote­lowi, na któ­rym zasia­dała Flo­rence. Jej wymyślne ucze­sa­nie, wście­kle różowe paznok­cie oraz ele­ganc­kie ubra­nie sta­no­wiły dumne potwier­dze­nie jej toż­sa­mo­ści jako kobiety pięk­nej i wład­czej, która nie dała się zła­mać reżi­mowi. Kemi uklę­kła posłusz­nie u stóp matki. Uśmie­chy, które nastą­piły potem, sta­no­wiły dowód uzna­nia, że ona rów­nież będzie się liczyła w tej rodzi­nie, cał­ko­wi­cie zjed­no­czo­nej we wspól­nym wysiłku, który miał dopro­wa­dzić do oba­le­nia rzą­dów bia­łej mniej­szo­ści.

Cały dom i prze­by­wa­jący w nim ludzie (z wyjąt­kiem jed­nej osoby) trwali w gorączce wycze­ki­wa­nia i eks­cy­ta­cji. Ich gość pro­sto z Afryki miał lada chwila przy­je­chać bez­po­śred­nio z dworca kole­jo­wego Waver­ley do Mor­ning­side na ulicę Jor­dan Lane numer sie­dem­na­ście. Śnia­da­nie zostało przy­go­to­wane i podane na stole w jadalni. Kre­mową owsiankę zaser­wo­wano w wazach z nóż­kami w for­mie pazu­rza­stych lwich łap oraz w towa­rzy­stwie srebr­nych dzba­nusz­ków z trzema rodza­jami syropu klo­no­wego (dla­czego aż trzema?! – pomy­ślała Jen); na stole stały też miseczki z gęstą, spe­cjal­nie przy­go­to­waną słodką śmie­taną; srebrne pod­stawki cze­kały z nie­cier­pli­wo­ścią na kromki gorą­cych tostów. Z kuchni docho­dził zapach sma­żo­nego bekonu i paró­wek domo­wego wyrobu ich kucharki. Pani Logan stała przy żeliw­nej gazo­wej kuchence z wielką misą roz­bi­tych i roz­trze­pa­nych jajek, z przed­ra­mio­nami upu­dro­wa­nymi po łok­cie w mące, cze­ka­jąc tylko na znak. I wszystko to dla „_puir wee_ panienki z Afryki”? Bun­tow­ni­czo nasta­wioną Jen dopa­dła gorączka zazdro­ści. Nikt ni­gdy – ale to naprawdę NI­GDY – nie robił takiego zamie­sza­nia z jej powodu.

Powlo­kła się na górę i zawę­dro­wała do sypialni matki. Jej rodzice spali w oddziel­nych poko­jach, więc Jen była prze­ko­nana, że taki układ panuje w każ­dym mał­żeń­stwie. Dopiero kiedy została zapro­szona na noc do Liz­zie Macin­tosh, zauwa­żyła, że rodzice kole­żanki nie śpią oddziel­nie.

– Gdzie jest pokój two­jej mamy? – Jen spy­tała Liz­zie, kiedy zakra­dły się do sypialni, żeby poszu­kać szka­tułki z biżu­te­rią jej rodzi­cielki.

– To jest pokój mojej mamy – odrze­kła zdzi­wiona Liz­zie. – O co ci wła­ści­wie cho­dzi?

– Hmm… A gdzie śpi twój tata? – dopy­ty­wała się dalej Jen.

– Tutaj. – Liz­zie poka­zała na podwójne łoże. – A gdzie indziej mógłby spać?

Jen nagle zamil­kła. Wtedy po raz pierw­szy zaczęła mieć pewne podej­rze­nia, że to u nich w domu sprawy mają się nie tak, jak u innych, i że to oni sta­no­wią wyją­tek od reguły.

– Dla­czego aku­rat my musimy ją przy­jąć pod nasz dach? – spy­tała matkę po raz setny.

Alice sie­działa przed swoją toa­letką, dokład­nie roz­cze­su­jąc włosy i ukła­da­jąc fry­zurę. Odło­żyła na bok posre­brzaną szczotkę do wło­sów i odwró­ciła się do córki.

– Słu­chaj, wiem, że trudno ci to pojąć, ale biedna Kemisa nie ma nikogo. Jej ojciec jest w wię­zie­niu, a matka sie­dzi w aresz­cie domo­wym. Pomyśl tylko, jak by to było, gdyby mnie i taty tutaj zabra­kło. Kto by odwo­ził cię do szkoły? Kto przy­go­to­wy­wałby ci posiłki?

– Zapewne pani Logan – odburk­nęła nachmu­rzona Jen, strze­pu­jąc nie­wi­dzialną nitkę ze swo­jej spód­niczki. – A Jock odwo­ziłby mnie do szkoły.

Matka nie odzy­wała się przez dłuż­szą chwilę.

– No cóż, chyba miło ci będzie mieć sio­strę – orze­kła w końcu. – Zawsze mówisz, że chcia­ła­byś mieć małego bra­ciszka albo sio­strzyczkę.

– Tak, ale ona nie jest moją sio­strą! – wybu­chła Jen. – Ona jest Afry­kanką! To nie­moż­liwe, żeby mogła być moją sio­strą! Ona jest czarna! Wszy­scy będą wie­dzieli, że to nie­prawda! – Jen mówiła coraz gło­śniej, aż w końcu zaczęła krzy­czeć.

– Catriono McFad­den! Natych­miast prze­stań histe­ry­zo­wać! Jak, na Boga, udało się nam wycho­wać tak samo­lubne dziecko! Co mówi nam Pan nasz, Jezus Chry­stus? Jacy powin­ni­śmy być zgod­nie z Jego nauką? Uprzejmi, współ­czu­jący innym, opie­kuń­czy, ot co, a nie samo­lubni i nie­go­dziwi. A teraz idź i się uczesz, a potem ubierz się w czy­stą i schludną sukienkę. I nie zapo­mnij przy­stroić swoje obli­cze w uśmiech. Lada chwila przy­jadą goście i przy­ła­pią cię z tym brzyd­kim gry­ma­sem na twa­rzy. – Matka odwró­ciła się do lustra. – No, dalej! – Powie­działa bez­gło­śnie, poru­sza­jąc tylko ustami, do odbi­cia córki. – Ruszaj!

Jen odwró­ciła się na pię­cie i wybie­gła na kory­tarz. Wpa­dła do swo­jego pokoju i zatrza­snęła z hukiem drzwi. Uklę­kła przed łóż­kiem i zło­żyła ręce do modli­twy.

– Dobry Boże! – zaczęła z waha­niem, zbie­ra­jąc się na odwagę, by wyar­ty­ku­ło­wać swoje naj­głęb­sze obawy. – Dobry Boże, spraw, żeby wszy­scy ją nie­na­wi­dzili, spraw, żeby była zło­śliwa, brzydka i wstrętna. I jesz­cze bła­gam, Boże, bła­gam, spraw, żeby mamu­sia i tatuś nie polu­bili jej bar­dziej niż mnie.

Wszystko w jed­nym kolo­rze. Cała Anglia wyglą­dała jak pogrą­żona w przy­gnę­bia­ją­cej sza­ro­ści, która oble­piała wszystko, a w szcze­gól­no­ści zmy­sły. Kemi sie­działa na tyl­nej kana­pie ele­ganc­kiego auta, które wio­zło ich leni­wie z lot­ni­ska, i patrzyła na kra­jo­braz za oknem bez żad­nych roz­po­zna­wal­nych ele­men­tów, dzięki któ­rym mogłaby cho­ciaż zorien­to­wać się, jak szybko jadą. Bez­kre­sne pola i niskie kamienne murki, a za nimi kolejne pola i kolejne murki; sta­lowe słupy, nio­sące linie ener­ge­tyczne, ginące gdzieś na hory­zon­cie; szary jęzor auto­strady, roz­cią­ga­jący się przed nimi; potem, kiedy zaczęli zbli­żać się do mia­sta, poja­wiły się małe, schludne par­te­rowe domki, wszyst­kie w tym samym kolo­rze. Teraz jechali już pośród wyż­szych domów z oknami podzie­lo­nymi na kwa­draty, czę­sto w wyku­szach, patrzą­cymi smęt­nie na szare ulice. Sza­rość. Nie przy­po­mi­nała sobie, żeby kie­dy­kol­wiek wcze­śniej widziała cokol­wiek w takim kolo­rze. Teraz miała żyć tłam­szona nad­mia­rem sza­ro­ści. Sie­działa sztywno, trzy­ma­jąc nogi razem, łok­cie mocno przy sobie, dło­nie na kola­nach. Sta­rała się nie patrzeć w stronę sie­dzą­cego obok męż­czy­zny, który przed­sta­wił się jako „wujek Robert”. Nie miała pro­blemu ze zwra­ca­niem się do niego „wujku”, ale doda­wa­nie do tego imie­nia „Robert” wyda­wało jej się świę­to­kradz­twem. U niej w Afryce wszy­scy doro­śli byli albo „cio­ciami”, albo „wuj­kami”, a ni­gdy „cio­cią Jane” czy „wuj­kiem Joh­nem”.

Odwró­ciła wzrok od tyłu roga­tej czapki szo­fera oraz sro­giego, bro­da­tego pro­filu wujka Roberta, i zamiast patrzeć na nich, zaczęła wyglą­dać przez okno. Ulice Lon­dynu, przez które prze­jeż­dżali, wyda­wały się wypeł­nione dziw­nym rodza­jem ener­gii, czymś jak stłam­szona żywot­ność, która była tak odmienna od cią­głej krzą­ta­niny i cha­osu ulic jej rodzin­nego mia­sta. W Mbare każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy chod­nika był objęty aktywną dzia­łal­no­ścią ludzi: sto­iskami prze­no­śnymi, stra­ga­nami sta­łymi, tar­go­wa­niem się, plot­ko­wa­niem, wyko­ny­wa­niem nowych rze­czy lub napra­wia­niem zepsu­tych. Pod każ­dym drze­wem, które dawało choć odro­binę cie­nia, stał sprze­dawca poma­rań­czy, na każ­dym kra­węż­niku sie­dział pucy­but. Kiedy samo­chód zatrzy­my­wał się na świa­tłach, natych­miast poja­wiał się ktoś sprze­da­jący kupony lote­rii czy gumę do żucia. Powie­trze było pełne okrzy­ków powi­tal­nych lub poże­gnal­nych, nawo­ły­wań sprze­daw­ców wody z lodem i kobiet zachę­ca­ją­cych do kupna orzesz­ków ziem­nych lub goto­wa­nych kolb kuku­ry­dzy „po dwa szy­lingi za sztukę!”. W Lon­dy­nie jed­nak takich odgło­sów nie było, nie ist­niały podobne oznaki życia na uli­cach. Wręcz prze­ciw­nie: wszel­kie prze­jawy aktyw­no­ści ludz­kiej zda­wały się kryć za zapa­ro­wa­nymi szy­bami witryn kawiarni, salo­nów fry­zjer­skich, skle­pów z odzieżą, skle­pów obuw­ni­czych czy aptek. Wszystko scho­wane za takimi samymi płasz­czy­znami szkła, przez które ludzie zer­kali do wewnątrz, jakby pró­bu­jąc stwier­dzić, co może się znaj­do­wać w środku. Gdy samo­chód zwol­nił i sta­nął na czer­wo­nym świe­tle, zoba­czyła dwoje dzieci, oddzie­lo­nych od sie­bie zapa­ro­waną szybą restau­ra­cji. Jedno było w środku, dru­gie stało na zewnętrz, cze­ka­jąc ze swoją matką. Kemi obser­wo­wała, jak oboje powoli wycie­rają na szy­bie czy­ste kółko, żeby mogli się widzieć. Gapiła się na nich. Wyda­wało jej się to nie­wy­po­wie­dzia­nie smutne, nie­omal tak smutne, jak uczu­cie, które ją przy­gnia­tało za każ­dym razem, gdy przy­po­mi­nała sobie twarz matki, kiedy się z nią żegnała – a przy­je­chać na lot­ni­sko w Salis­bury matka prze­cież nie mogła. To cio­cie i wuj­ko­wie zostali odde­le­go­wani do odwie­zie­nia jej na lot­ni­sko. „Bądź grzeczną dziew­czynką, Kemiso! Ucz się pil­nie. Słu­chaj wujka Roberta. Pamię­taj, kim jesteś, zawsze pamię­taj! Bez względu na oko­licz­no­ści, hmm? Wkrótce po cie­bie przy­jadę”.

Ski­nęła tylko głową, bojąc się cokol­wiek powie­dzieć. Żołą­dek miała tak poskrę­cany z ner­wów, że jaki­kol­wiek prze­jaw emo­cji mógłby spo­wo­do­wać nie­kon­tro­lo­wany wybuch. Ostat­nie słowa matki, wykrzy­czane przez drzwi siat­kowe, roz­ba­wiły wszyst­kich w samo­cho­dzie: „Tylko się nie zaprzy­jaź­niaj z każ­dym Afry­kań­czy­kiem, któ­rego napo­tkasz!”. Szanse były na to raczej nikłe – pomy­ślała smęt­nie. Nie widziała ni­gdzie po dro­dze ani jed­nej ciem­no­skó­rej osoby. Była tu jedy­nym przy­by­szem z Afryki. Czy z upły­wem czasu ona też sta­nie się rów­nie szara i nijaka jak wszy­scy wokół?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: