Pokrewne dusze - ebook
Pokrewne dusze - ebook
Niezwykła historia wyjątkowej przyjaźni.
W domu Jen jedyną ucieczką przed wszechobecną agresją jest milczenie. Tu wszyscy milczą. Niewypowiedziana tajemnica wisi w powietrzu i doprowadza Alice, matkę Jen, do choroby psychicznej.
Nagle trafia do nich młodziutka Afrykanka, Kemisa, której rodzice przebywają w więzieniu. Alice decyduje, że dziewczynki zamieszkają w jednym pokoju. Rudowłosa, wysoka Jen o bladej cerze i niska, ciemnoskóra, czarnowłosa Kemi szybko się zaprzyjaźniają.
Zbliża je brak kontaktu z rodzicami i życie w bezustannym strachu. Są jak siostry, niektórzy mówią, że jak dwukolorowe siostry syjamskie.
Czy przyjaźń i potrzeba bliskości zwycięży wszechobecną agresję i zło?
Czy Kemisa i Jen odnajdą szczęście i spokój,
czy też brutalna rzeczywistość zniszczy ich przyjaźń?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-502-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LOBENGULA
Tak się składa, że jesteśmy najlepszymi ludźmi na świecie, najprzyzwoitszymi, najbardziej prawymi, z najpiękniejszymi ideałami wolności i pokoju, więc im większą część świata zasiedlimy, tym lepiej dla całej ludzkości.
CECIL RHODESCHRONOLOGIA WYDARZEŃ
-------------------- --------------------------------------- ------
Prolog Matabeleland, Rodezja Południowa 1921
George McFadden ur. 1898
Nozipho
Margaret ur. 1902
CZĘŚĆ 1 Edynburg Robert ur. 1936 1949
_Rozdziały 1–4_ Aneni ur. 1933
Margaret
George
CZĘŚĆ 2 Edynburg & Harare 1978
_Rozdziały 5–7_ Jen ur. 1969
Robert
Kemi ur. 1969
Margaret
CZĘŚĆ 3 Edynburg 1987
_Rozdział 8_ Jen
Kemi
Robert
CZĘŚĆ 4 Londyn & Johannesburg 1997
_Rozdziały 9–27_ Jen
Kemi
Solam ur. 1966
Robert
Oliver ur. 1939
Iketleng ur. 1942
CZĘŚĆ 5 Edynburg / Londyn / Johannesburg 1998
_Rozdziały 28–47_ Jen
Kemi
Solam
Robert
Julian
Alice
CZĘŚĆ 6 Johannesburg 1998
_Rozdziały 48–53_
CZĘŚĆ 7 Johannesburg 1998
_Rozdziały 54–60_
CZĘŚĆ 8 Johannesburg 2001
_Rozdziały 61–66_ Jen
Kemi
Solam
Robert
Julian
CZĘŚĆ 9 Johannesburg 2004
_Rozdziały 67–73_ Jen
Kemi
Solam
Robert
CZĘŚĆ 10 Almondsbury 2004
_Rozdział 74_
CZĘŚĆ 11 Johannesburg 2005
_Rozdział 75–81_ Jen
Kemi
Solam
Robert
CZĘŚĆ 12 Johannesburg 2008
_Rozdziały 82–89_ Jen
Kemi
Solam
Robert
CZĘŚĆ 13 Johannesburg 2010
_Rozdział 90_ Jen
Kemi
Solam
EPILOG Cape Town 2010
Jen
Kemi
Solam
-------------------- --------------------------------------- ------PROLOG
Prolog
_Matabeleland, Rodezja Południowa, 1921_
George McFadden słuchał z uwagą, gdy ojciec Grove kreślił przed nim plany budowy nowego ośrodka misyjnego w Maruli, około stu kilometrów na południowy zachód od Bulawayo krętą, wylaną cienką warstwą asfaltu drogą, prowadzącą dalej aż do Beczuany. George ściskał podłokietniki fotela tak mocno, że na jego piegowatych dłoniach uwidoczniły się wystające, zbielałe kostki. Jego rumianą twarz wykrzywił grymas, świadczący o próbie zapanowania nad narastającą paniką, którą wywołały błyskawicznie powiększające się mokre plamy pod pachami. Czuł, że pot spływa mu strumieniami po bokach ciała. Na karku miał wściekle czerwoną pręgę spieczonej, równie piegowatej skóry. Dorobił się jej, kiedy szedł na spotkanie, palony bezustannie promieniami bezwzględnego afrykańskiego słońca. Został wcześniej poinstruowany, żeby zawsze nosić kapelusz, ale nikt ani słowem nie wspomniał o wietrze. Już pierwszego dnia pobytu tutaj, kiedy kroczył pewnie wzdłuż jednego z pobliskich pól, gdzie wypasano zwierzęta gospodarskie, nagły podmuch wiatru, który pojawił się nie wiadomo skąd, zerwał mu kapelusz z głowy. Natychmiast rzucił się w pogoń, ale zrezygnował po kilku sekundach, kiedy zdał sobie sprawę, że stał się obiektem żartów gromadki dzieciaków, bawiących się w zagłębieniu piaszczystej drogi, prowadzącej w pola. Jedno z nich wstało i wskazywało w jego stronę jedną ręką, drugą zakrywając usta w zrozumiałym na całym świecie geście rozbawienia czy może niedowierzania. Trudno to jednoznacznie stwierdzić. W tych okolicach widok człowieka takiego jak George był niespotykany. Wysoki, rudowłosy mężczyzna o jasnej skórze z rzadką, ryżą bródką i ciemnymi, zrośniętymi brwiami… Nic dziwnego, że wszyscy się gapili. Oprócz niego, ojca Grove’a, Tima Bellinghama i przejeżdżających tędy niekiedy obwoźnych sprzedawców, w promieniu setek kilometrów od małej misyjnej wioski nie było ani jednego białego człowieka.
Nagle uświadomił sobie, że siedzi w całkowitej ciszy. Podniósł wzrok. Ojciec Grove skończył swoją perorę i patrzył teraz z niecierpliwością na George’a w oczekiwaniu na odpowiedź. Plamy potu właśnie dotarły młodemu mężczyźnie do pasa. Docisnął ramiona do boków. Wszystko przez ten upał; ten cholerny upał. Snuł się całymi dniami jak otępiały, nie będąc w stanie myśleć jasno.
– Ja… ja bardzo pana przepraszam, ale… – wyjąkał i sięgnął po chustkę do nosa, żeby otrzeć zapoconą twarz. – Obawiam się, żem nie załapał… – zaczął się tłumaczyć, używając szkockiej gwary.
Ojciec Grove zmarszczył brwi. George’owi zrobiło się słabo. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo jego szkocka gardłowa wymowa uraża wrażliwe uszy ojca. Wyraźne, pięknie akcentowane słownictwo ojca Grove’a świadczyło o zdecydowanie odmiennym pochodzeniu niż czynszowa kamienica w Glasgow, gdzie wychował się George. Był tam jednym z trzynaściorga rodzeństwa, pozostawionych bez grosza, kiedy ich ojciec, prosty robotnik z doków portowych, został uderzony przez poluzowany bom statku i wrzucony – już bez życia – w mętne wody rzeki Clyde. Jego matka nie traciła czasu i natychmiast przedstawiła George’a – najbardziej rezolutnego z jej synów – swojemu dalekiemu kuzynowi, Alistairowi Corcoranowi, który – choć niechętnie – zgodził się łożyć na wykształcenie George’a. Chłopak rzadko widywał wuja po tej pierwszej wizycie. We właściwym czasie jednakże, w wieku lat dwudziestu trzech, dzierżącemu mocno w ręku dyplom ukończenia studiów, pozwolono mu złożyć wizytę wujowi w jego eleganckim domu przy Law Crescent, w cieniu wzgórza Dundee Law. Został zaprowadzony do jadalni, gdzie jego dobroczyńca wstał od stołu i łaskawie go uściskał. Chłopak nieźle się spisał, o tak, to było jasne. Inwestycja się zwróciła. Ośmielony ciepłym przyjęciem i szklaneczką sherry, wciśniętą w jego duże dłonie, George pospiesznie przedstawił swoje plany na przyszłość. Myślał o zdobyciu zawodu prawnika… być może nawet adwokata? Jego dobroczyńca zdjął okulary i spojrzał na niego wnikliwie. Nastała chwila niewygodnej ciszy, podczas której George zaczął panikować. Czy powiedział coś nie tak? Wuj odchrząknął. Czy George może zastanawiał się czasem nad wyjazdem do Afryki? No cóż, nie rozważał tego… Afryka?! – zdziwił się w duchu. Pamiętał, że zaczynało mu coraz bardziej brakować tchu. Starał się mówić tak, żeby w jego głosie nie słychać było paniki. Zupełnie tak samo, jak teraz. Afryka?!
– Słuchaj, George! Pytałem, czy masz jakiekolwiek umiejętności przydatne przy pracach stolarskich? – Głos ojca Grove’a przerwał bolesne rozpamiętywanie przeszłości chłopaka. Znużony wyraz twarzy ojca świadczył, że już sam się domyślił, jaką odpowiedź usłyszy.
– Nie… eee… no nie. Nie mam. – Po czym dodał jeszcze: – Tego… eee… tego nie było w… w… ehm! w życiorysie.
Ojciec Grove westchnął.
– Czego oni was uczą w dzisiejszych czasach? – mruknął. – No cóż, będziemy musieli wykorzystać to, co potrafisz najlepiej.
– Jestem przekonany, że będę…
– Cóż, jestem przekonany, że będziesz…
Obaj mężczyźni zaczęli mówić jednocześnie, bo nie chcieli się ociągać z odpowiedzią. George przystopował; to ojcu przysługiwało pierwszeństwo.
– To był podarunek od Rhodesa – powiedział ojciec i zaczął wyłuskiwać z kieszeni kamizelki woreczek ze swoją fajką. Rozpalał ją pieczołowicie. Cienka strużka dymu wzniosła się w górę, w stronę krytego strzechą dachu chaty, która przez ostatnie pięć lat służyła jako szkoła misyjna. Omawiali teraz zamianę jej na trwalszy budynek z cegły i kamienia.
– To… to było bardzo uprzejme z jego strony – wymamrotał George, nie za bardzo wiedząc, co właściwie powinien odrzec. Ale stolarka?! W życiu nie miał młotka w ręce.
– Właśnie.
Dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie w gęstniejącej ciszy. Chyba wszystko zostało już powiedziane.
– Hmm… Lepiej będzie, jak już pójdziesz – rzekł w końcu ojciec Grove. – Ciemność zapada bardzo szybko w tych stronach.
– _Aye!_ Tak, oczywiście – zgodził się George. – Też tak sądzę.
Wstał pospiesznie i ruszył w stronę drzwi. Na zewnątrz na ziemię kładły się już długie cienie, tańcząc tam, gdzie wiatr poruszał drzewami, wprawiając liście w nagły ruch. Mężczyzna przekroczył pas nagiej ziemi za zabudowaniami misji. Jego stopy zapadały się w ciepłej, piaszczystej, czerwonej glebie i przy każdym kroku wzbijały obłoczki pyłu w kolorze ochry. W ustach i gardle miał wciąż posmak słodkiego, gęstego piwa z sorgo. Wydawało mu się, że oblepia mu również mózg, gdy wlókł się chwiejnie noga za nogą w stronę skupiska chat krytych strzechą, które znajdowały się na samym skraju wsi. Wsi? A może przysiółka? Osady? Miasteczka? Nawet po osiemnastu miesiącach pobytu tutaj trudno mu było to określić. Mniejsze niż małe miasteczko, większe niż osada. Co to właściwie takiego?
Wrzasnął jakiś ptak, pies zaszczekał gdzieś na tyłach domów, gdzie zaczynało się pole kukurydzy, spragnionej deszczu. Zerknął do góry, prosto w niebo. Jak okiem sięgnąć nawet najmniejszej chmurki… Czyste niebo, wiszące wysoko nad głową, we wszystkich odcieniach niebieskiego – był tam i lazur, i zwykły błękit, i błękit pruski, kobalt oraz turkus – ciągnące się w nieskończoność, a może i dalej. Aż rozbolały go oczy i zakręciło mu się w głowie. Ledwo zdołał utrzymać się na nogach. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek widział tak niebieskie niebo. Był Szkotem. Cała jego istota musiała się dokładnie i permanentnie dopasowywać do szybkich i nieprzewidywalnych zmian w pogodzie, które występowały w jego rodzinnych stronach. Czyste niebo w Szkocji to zaiste rzadki widok. Zwykle nad głową wisiały ciemne chmury, z których w każdej chwili mógł spaść rzęsisty deszcz. Tutaj wręcz przeciwnie. Ani kropli deszczu przez całe dnie, tygodnie, miesiące… Och, jak bardzo za nim tęsknił! Równie mocno jak za czymkolwiek innym niż kwaskowata, sfermentowana papka, którą tu przyrządzano z ziaren kukurydzy, przypominająca nieco owsiankę bez smaku – niemająca nic wspólnego ze szkockimi płatkami, pełnymi krupek, trzeszczących w zębach podczas jedzenia. Kleik z mąki kukurydzianej i dziki szpinak – to stanowiło podstawę ich diety. Nic dziwnego, że mężczyźni, kobiety i dzieci poruszali się tak ospale, jak gdyby znajdowali się na pograniczu apatii. Tutaj – sto kilometrów od najbliższego miasta, gdzie wiedli swój marny żywot tylko po to, by zdobyć z trudem codzienną porcję żywności – nie istniało nic innego, co mogłoby urozmaicić ich dietę, udzielić im wsparcia materialnego lub duchowego. Nagle przywołał się do porządku. Jego myśli znów zaczęły podążać w niebezpiecznym kierunku. No właśnie to ostatnie – duchowość – było głównym powodem faktu, że się tutaj znaleźli. Ojciec Grove, Bellingham i on sam. Na myśl o Timie Bellinghamie aż go skręciło z zazdrości. Dwudziestolatek o złocistych, jasnych włosach, pięknie opalony, nastawiony entuzjastycznie jak nastolatek. Niedawno ukończył Cambridge i głowę miał pełną nowych pomysłów, a większość ich – jeśli nie wszystkie – napełniały George’a McFaddena strachem. Obawiał się, ponieważ jemu nic podobnego nie przyszłoby do głowy. Bał się, ponieważ wszystko, co wydostawało się z ust Timothy’ego Bellinghama, brzmiało tak… tak mądrze, tak rozsądnie, zdawało się tak przemyślane… i tak trafne. Z jego gardła wydostawały się przerażająco mądrze brzmiące słowa. Łacina, greka, nieco starożytnego hebrajskiego, kiedy miał natchnienie… W przeciwieństwie do George’a, cierpiącego i z powodu jąkania się, i z powodu swojego szkockiego, gardłowego akcentu, miejscowi nie mieli najmniejszego problemu ze zrozumieniem, co Tim do nich mówi. Na dodatek nie dość, że mówił perfekcyjnie modulowanym angielskim prosto z Eton, to jeszcze w sześć tygodni opanował podstawowy zakres języka shona – niewdzięcznego, nielogicznego języka – o ile George był w stanie cokolwiek zrozumieć, podczas gdy jemu zajęło to osiemnaście miesięcy. _Sawubona, nkosi_. Tak właśnie mówili na Tima starsi: _nkosi_, czyli „uczony” – tytuł zarezerwowany dla najbardziej poważanych wśród nich. Nawet ojciec Grove nie był _nkosi_. O nie! Jedynie Timothy Bellingham, poruszający się zwinnie, długimi krokami, zawsze czarujący, zasługiwał na to miano!
Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch w krzakach po lewej stronie drogi. Stanął jak wryty. Choć kłębowisko niskich krzewów, które otaczało osadę, trudno byłoby nazwać dżunglą – nie padało tu na tyle dużo deszczu, żeby wyrosła dżungla – wciąż wszystko budziło w nim strach. Tutaj, w samym sercu Afryki, niewinnie wyglądający pajączek mógł wstrzyknąć w dłoń człowieka ilość jadu wystarczającą, żeby zabić w kilka sekund. A życiu zagrażały nie tylko pająki. Choć rzadko można je było dostrzec, zdarzały się węże wielkości jadalnych bulw pochrzynu, skryte w szczelinach ogrzanych słońcem skał, tylko czekające na to, żeby na nie nadepnąć. George widział już, co stało się z kozą czy osłem, które zostały przez nie ugryzione. Pół godziny i po zwierzaku.
– Kto tam jest?! – zawołał. Poczuł mrowienie na karku. Usłyszał odgłosy szamotaniny, a po chwili z krzaków dobiegły jego uszu dźwięki, których nie sposób było pomylić z czymkolwiek innym: dziewczęcy chichot. Wpatrywał się w gęstniejący mrok. Ciemność zapadała tutaj błyskawicznie, prawie jak w tropikach. Zaszeleściły łodygi kukurydzy. George zacisnął mocniej palce na Biblii, którą trzymał w lewej ręce. – Kogo tam niesie?! – Teraz już wrzasnął.
Łodygi rozsunęły się na boki i ukazały się dwie twarze. Poczuł taką ulgę, że o mało nie wypuścił Biblii. Były to dwie młode dziewczyny o identycznym wyrazie twarzy. Wciąż jeszcze nie nauczył się ich odróżniać i nie miał pojęcia, kto jest kto, pomimo zaiste mistrzowskich prób, podejmowanych przez ojca Grove’a, żeby upraszczać i nadawać angielskie brzmienie ich niemożliwie długim i rozbudowanym imionom. George zaledwie odróżniał chłopców od dziewcząt. Gdyby nie to, że mężczyźni nosili rzadkie brody, a kobiety chodziły z nieosłoniętymi piersiami, prawdę mówiąc, miałby trudności z rozpoznaniem płci osób w swoim wieku, lecz te dwie postaci przed nim na pewno były dziewczynkami. To na pewno. Ich dziewczęce piersi ze sterczącymi, ciemnymi brodawkami znajdowały się teraz tuż przed nim. Czym prędzej spuścił wzrok, a całe jego ciało zalała fala gorącego, nieco kłopotliwego zażenowania. Czy oni nigdy się nie nauczą? To było tak nieprzyzwoite! Tak bardzo nie po chrześcijańsku!
– _Sawubona, bwana_ – powiedziały obie jednocześnie.
Zerknął w górę i zatrzymał na nich wzrok przez dłuższą chwilę. Zdawało mu się, że rozpoznał jedną z nich, ale niech go cholera, jeśli dałby radę przypomnieć sobie jej imię. To córka króla tubylczego plemienia – tak przynajmniej mu się zdawało. W sumie trudno stwierdzić, przy tym ich wielożeństwie i w ogóle. Kto właściwie do kogo należał? Żyli w gromadzie, nie mieli oddzielnych domostw, a ich język – z tego, co udało mu się zrozumieć – wcale w tym nie pomagał. Wszyscy oni byli albo „siostrami”, albo „braćmi”, a słowo, którym określali kobietę, miało też wiele innych znaczeń: identycznie mówili o żonie, konkubinie, matce, siostrze, babci czy cioci. Wszystko wydawało się tak luźne i niczym nieskrępowane, tak nieuporządkowane, że strach się bać. Tak! Tubylcy byli na swój sposób nieuporządkowani.
Znów wbił wzrok w ziemię. Co one robiły w polu kukurydzy o zmroku? Próbował sobie przypomnieć stosowne słowo w języku shona.
– Dom – powiedział w końcu, wskazując na zegarek, który nosił na dewizce.
Czy zrozumieją, o co mu chodzi?
– Właśnie szłyśmy po wodę, _bwana_. – Ta o ciemniejszej skórze zaszczebiotała nieoczekiwanie najczystszą angielszczyzną, choć może z lekkim obcym akcentem.
Poderwał głowę do góry, szczerze zadziwiony. Gdzie ona się nauczyła angielskiego? Król Lobengula kategorycznie zakazał dziewczynkom z osady uczęszczać do misyjnej szkółki, razem z kilkoma chłopcami, którym postanowił również tego oszczędzić. „Szkoła to nie miejsce dla kobiet – poinformował go wyniośle ojciec Grove, kiedy tylko George tu przyjechał. – Tak czy siak to również stanowisko Lobenguli. Nie ma sensu nawet jemu tego perswadować, zaufaj mi”.
– Mówisz po angielsku?! – wyjąkał zdumiony.
Skinęła głową na potwierdzenie swoich słów. Musiał przyznać, że była rezolutną małą. Ładniutka, ciemna, o skórze w kolorze palonego orzecha czy może raczej torfu… Z wysiłkiem próbował odnaleźć w głowie stosowne określenie. Po raz kolejny przeszło mu przez myśl pytanie, dlaczego właściwie ich król był tak stanowczo przeciw wysyłaniu dziewcząt do jednoizbowej misyjnej szkółki? Jeżeli ta okazała się tak roztropna, oznaczało to ni mniej, ni więcej, że dziewczynki były równie mądre – a może i mądrzejsze niż którykolwiek z chłopców – a już na pewno posiadały przyjemniejszą dla oka powierzchowność.
– Tak, _bwana_, mówię po angielsku. – Jej głos był spokojny, w przeciwieństwie do głosu chłopaka ledwo wydostającego się w formie wysokiego, cienkiego pisku z jego ściśniętej nerwowo krtani.
– Coś takiego!!! – zapiszczał falsetem.
– Moi bracia mnie nauczyli.
Mówiła z wysoko uniesioną głową. Nieco wyzywająco – ocenił. Nie była jak inne dziewczęta, zawstydzone i nieśmiałe, płochliwe jak sarny, natychmiast odwracające wzrok, kiedy tylko napotykały jego spojrzenie.
– No cóż… – Odchrząknął. – To… To dobrze – wydukał w końcu.
Wyszło mu „duuubrze”. Nie znosił tej swojej zaściankowej wymowy z przedłużonym „uuu”, zupełnie jak u tych nieznośnych Holendrów z południa. Zdążył zarejestrować stłumiony, krótki śmieszek i porozumiewawcze spojrzenie pomiędzy dziewczętami i poczuł nagły przypływ gorąca w okolicy karku. Prawdę mówiąc, w życiu miał niewiele do czynienia z kobietami, mieszkankami Afryki czy jakimikolwiek innymi. Poczuł się tak bardzo zażenowany, że natychmiast przyszła mu na myśl rozmowa z Bellinghamem, którą przeprowadzili całkiem niedawno któregoś wieczoru.
– A więc, czy porzuciłeś kogoś szczególnego? – zagaił Bellingham, ułożywszy wygodnie swoje szczupłe ciało na wiklinowym fotelu naprzeciwko George’a.
W przeciwieństwie do George’a i ojca Grove’a, którzy przez cały czas – niezależnie od tego, jak upalna była pogoda – wkładali na siebie koszule i niewygodne, grube, długie spodnie, on nosił szorty. Kiedy po raz pierwszy George zobaczył Tima, zbliżającego się do niego dziarskim krokiem w tumanie kurzu i drżącym z gorąca powietrzu, był totalnie zgorszony. Te mocne, smukłe kolana, rysujące się pod nogawkami muskularne uda, zgrabne łydki… Stopy w skórzanych sandałach? Zaczerwienił się aż po korzonki włosów, jakby znienacka pojawiła się przed nim naga kobieta. Nawet ojciec Grove, zwykle stający jako pierwszy w obronie Bellinghama, poczuł się zobligowany do wygłoszenia drobnego kazania: – Panie Bellingham! Nie chodzi tu jedynie o wymóg jakiejkolwiek skromności, która narzuca porządnemu człowiekowi pewien rodzaj ubioru, choćby najprostszego, lecz o moralność chrześcijańską…
– Drogi ojcze, obawiam się, że jest na to zbyt upalnie – przerwał mu bezczelnie Bellingham, uśmiechając się od ucha do ucha. – A w cokolwiek jestem ubrany i tak jest tego o niebo więcej, niż mają na sobie tubylcy.
Trudno się było nie zgodzić z takimi argumentami.
Patrząc teraz na skąpo odziane nastolatki stojące tuż przed nim, George był zmuszony przyznać mu rację. Odwrócił wzrok, uświadomiwszy sobie, że na szyję i twarz wpełza mu coraz mocniejszy rumieniec. Cholera by to wzięła! – pomyślał. – Żaden Szkot nie przetrzyma widoku tych części ciała w pełnej krasie.
– Jak masz na imię? – nieoczekiwanie zapytał jedną z dziewcząt.
– Jestem Nozipho.
– Nozipho – powtórzył powoli. To było naprawdę ładne imię.
– To znaczy „podarunek” – dodała dziewczyna.
Druga powiedziała coś do niej ostrym tonem, najprawdopodobniej musztrując ją za udzielenie tej informacji. Cała trójka stała przez chwilę w milczeniu, gapiąc się na siebie, a potem, bez słowa, obie dziewczyny się odwróciły i pobiegły przed siebie, prezentując George’owi podskakujące prowokacyjnie pośladki, ledwo okryte kawałkiem skóry i sznurami paciorków, które nosiły w pasie jako namiastkę spódniczki. Zmusił się, żeby odwrócić wzrok. Obraz siebie, który zobaczył w jej oczach, okazał się dla niego wielce niepokojący. Był przecież poważnym człowiekiem o nieskazitelnych zasadach moralnych. Nie podobał mu się sposób, w jaki dziewczyna – ta Nozipho – na niego patrzyła: jakby było w nim coś, co usprawiedliwiało ją – a może nawet ośmielało – do tak szczegółowego lustrowania jego osoby. Jakby był inny, niż na to wyglądał.
– Gdzieś ty się podziewał? – Bellingham zwrócił pytające spojrzenie w jego stronę, kiedy George wszedł do pokoju.
Rozdrażniło go, że kolega położył nacisk na słowo „ty”, tak jakby akurat on nie nadawał się do wychodzenia gdziekolwiek samodzielnie.
– Nigdzie – odrzekł krótko. – Poszedłem się przejść.
– Przejść się? – W głosie Bellinghama słychać było nutę rozbawienia, zmieszanego z niedowierzaniem. – A dokąd to?
– Donikąd – uciął.
Przysiadł na brzegu swojego wąskiego łóżka i zaczął rozwiązywać sznurówki butów. Nie lubił odsłaniać łydek i stóp w obecności Bellinghama, ale raczej nie miał wyboru. Dopóki nowy budynek misji nie zostanie zakończony, musi tkwić tutaj, w malutkiej, dusznej izdebce, razem z nim. Nie ma innego wyjścia. Skóra Bellinghama nie miała w sobie nic z martwej marmurowej bieli jego własnego ciała; była spalona słońcem na piękny złocisty brąz i sprawiała wrażenie wypolerowanej w celu ujawnienia ukrytej wewnątrz witalności i siły. George wsunął pod łóżko swoje blade stopy z podkulonymi palcami, żeby nie pozostawały dłużej na widoku. Siedział niezgrabnie przygarbiony z dłońmi wciśniętymi pod uda. Wolałby być gdziekolwiek indziej, byle nie tutaj.
– Pozwoliłeś sobie kiedykolwiek na przeżycie oczarowania? – Bellingham rzucił pytanie ni z tego, ni z owego, nie zadając sobie nawet trudu, żeby oderwać oczy od czytanej właśnie książki. _Wyrzutek_ Josepha Conrada. George natychmiast zauważył tytuł. Nie miał pojęcia, jak Bellingham to robił… W jaki sposób udawało mu się zdobywać najnowsze wydania książek z Anglii, nadążać za trendami, skoro jedynym ich kontaktem ze światem zewnętrznym był ten sam księżyc na niebie?
– Przeżycie oczarowania? – powtórzył George i natychmiast poczuł się zmieszany. Niby co miałoby go do tego stopnia oczarować?
– Na ich widok – dodał enigmatycznie Bellingham, odpowiadając na niezadane pytanie. Opuścił książkę na kolana i mrugnął konspiracyjnie do George’a. – Muszę ci się przyznać – powiedział w sposób niezwykle przyjacielski – że czułem coś więcej niż tylko oczarowanie. Powstrzymałem się, rzecz jasna. Hmm… Ty zapewne przeżywasz to samo, prawda? Pojęcia nie mam, jakie mogłyby być konsekwencje, a nie bardzo wiadomo, jak miałyby się z tym ukryć. – Zarechotał.
George gapił się na niego osłupiały z przerażenia.
– O cz-czym ty mówisz? – wyjąkał.
– Och, daj spokój! Widziałem wyraz twojej twarzy, kiedy myślałeś, że nikt cię nie obserwuje. Dysponuje całkiem niezłym sprzęcikiem od frontu. Sprzedaję ci tę informację w gratisie.
– Ale kto? – George’owi zrobiło się gorąco z wrażenia i oblał go pot. Nagle poczuł lekki zawrót głowy.
– Córka tego starego Lobenguli. Ta młoda. Wydaje mi się, że wołają na nią Nophizo czy jakoś tak.
– Nozipho – poprawił go automatycznie George. – To znaczy „podarunek”.
– Tu cię mam! – Bellingham mlasnął lubieżnie. – A więc jednak to ją pożerałeś wzrokiem, ty przebiegły stary lisie.
George pokręcił lekko głową, choć jego twarz płonęła.
– Ona jest córką ich króla – stwierdził z niechęcią.
– Też mi powód do biadolenia! – powiedział lekko Bellingham. – Oni sprzedadzą własną matkę, jeśli dojdą do wniosku, że to przyniesie im jakieś korzyści.
Tego już George nie skomentował, zbyt zszokowany, by protestować. Ton wypowiedzi Bellinghama był zdecydowanie niechrześcijański. Nagle zerwał się z łóżka. W izbie zrobiło się zbyt duszno, żeby choć chwilę dłużej pozostać w środku. Mimo chmar moskitów na zewnątrz zapragnął wydostać się stąd, by znaleźć się jak najdalej od wścibskiego spojrzenia Bellinghama. Otworzył drzwi i odetchnął z ulgą. Zrobiło się już prawie ciemno. Otaczały go płaskie połacie ziemi, ciągnące się aż po horyzont. Już niczego nie dało się rozróżnić. Można było jedynie obserwować ciemniejące niebo. Niewielkie przestrzenie pomiędzy gładkimi, okrągłymi, glinianymi chatami zlewały się ze sobą w zapadającym mroku. Jedna kopuła podobna była do drugiej, aż wreszcie się zgubił. Kilka minut później osada zniknęła, pożarta w całości przez noc. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy cichego porykiwania bydła. Ten ląd nigdy nie spał. A George tęsknił boleśnie za ciszą zimy, pokrzykiwaniami ptaków, migrujących z miejsca na miejsce w kolejnych porach roku, za łagodnymi zmianami w naturze. Usiadł ciężko na brzegu schodka, zapomniawszy na chwilę, że ma gołe stopy, i wystarczy tylko jedno małe użądlenie, jedno malutkie ukąszenie owada, którego ledwo mógłby dostrzec gołym okiem – a już na pewno nie umiałby nazwać – i Bóg jeden wie, co mogłoby się stać. I to było najgorsze podczas pobytu tutaj: Bóg jeden wiedział, co mogło się stać.5
– Wyprostuj się, Catriono! Nikt nie lubi patrzeć na przygarbione dziecko przy stole, a już na pewno nie ja. – Jej babka przerwała prowadzoną rozmowę, żeby zlustrować ją wzrokiem z drugiego końca długiego, mahoniowego stołu w jadalni. Powierzchnia blatu była gładka i błyszcząca jak ze szkła. Światła odbijały się w nim we wszystkie możliwe strony. Jen McFadden westchnęła w duchu, ale zrobiła, jak jej przykazano. Rodzice dali jej na imię Catriona Jennifer McFadden, ale nikt oprócz babki i czasem pani Logan, ich kucharki – i tylko wówczas, kiedy chciała ją za coś zbesztać – nie mówił na nią Catriona. Nikt nie mówił też Jennifer. Odkąd pamięta, wszyscy wołali na nią Jen.
– I trzymaj nóż i widelec jak trzeba! – ofuknęła ją babka. – Co za niestosowne zachowanie!
Jen poprawiła uchwyt. Główną przyczyną tego, że ściskała tak mocno sztućce, była rozmowa, mająca miejsce na drugim, odległym końcu stołu. Prowadziły ją matka i babka. Jen oficjalnie nie uczestniczyła w rozmowie – to oczywiste – ale chcąc nie chcąc wszystko słyszała. Czekała, wstrzymując oddech, co na pytanie matki odpowie babka.
– A więc kiedy oni przyjeżdżają? – powtórzyła pytanie matka, cierpliwie jak zawsze. Pospieszanie Margaret McFadden nie miało najmniejszego sensu.
– W czwartek – odrzekła wreszcie babka. – Przywiozą ich tutaj prosto z lotniska. Zostaną do niedzieli, a potem zostawią dziecko u nas.
Jen wpadła w czarną rozpacz. A więc to jednak była prawda! Pani Logan miała rację. Właśnie jechał do nich ktoś, kto zamieszka z nimi za stałe. Ktoś, kogo nie spotkała nigdy wcześniej, kogo nie znała i znać nie chciała. Poczuła łzy, drapiące ją w gardle, wzbierające pod powiekami. Wbiła wzrok w talerz. Czuła, jak czerwienieje jej nos, a policzki robią się coraz bardziej gorące. To była tylko kwestia sekund, kiedy sokole oczy babki dostrzegą jej rozżalenie. Dzieci, które się garbią, przeżuwają jedzenie z otwartą buzią, nie potrafią porządnie trzymać sztućców – a co gorsza zaczynają beczeć – nie będą tolerowane przy stole, jak mawiała babka. Starała się skoncentrować na śniadaniu. Jajecznica, dwa okrągłe plastry czarnego puddingu, jedna grzanka i grillowany pomidor… Z wysiłkiem łapała powietrze. Była bez szans. Wszystko na talerzu zaczęło jej falować przed oczami; kolory, tekstury, wszystkie smaki zmieszały się, gdy łzy zaczęły lecieć ciurkiem po twarzy dziewczynki.
– Co, u licha, dzieje się z tym dzieckiem? – spytała ostro babka.
– Jen – zwróciła się do niej spokojnie matka. – Możesz wstać od stołu. Jesteś wolna.
– Nie może! – krzyknęła głośno oburzona babka. – Ja nie dałam jej pozwolenia na opuszczenie jadalni.
– Jen! Wstań i wyjdź! – Matka jak nigdy upierała się przy swoim.
Jen spoglądała nerwowo to na jedną, to na drugą. Zsunęła się z krzesła i szybkim krokiem opuściła jadalnię. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, usłyszała, jak babka mówi:
– Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że to ty weszłaś do rodziny McFaddenów, Alice Heatherwick, a nie na odwrót.
Jen pospiesznie ruszyła dalej. Nie miała chęci słuchać, co odpowie na to matka. Jej babka była prawdziwą jędzą. Tak właśnie powiedziała pani Logan do pani McClenaghan, zajmującej się prowadzeniem domu, kiedy myślała, że Jen nie ma w pobliżu.
– Ta kobieta – oświadczyła, wstając i prezentując się w pełnej wysokości swojego metra dwudziestu, aż zatrząsnął się jej ogromny biust – to prawdziwa jędza. Taka prawda. Ja _dinnae ken_… Nie rozumiem, jak pani A. może z nią wytrzymać!
„Pani A.” to matka Jen, Alice Heatherwick, młoda dziewczyna ze szkockich wzgórz, która wyszła za Roberta McFaddena, jedynego dziedzica fortuny pani McFadden. „Pani M.” to Margaret, babcia Jen. Ich fortuna odziedziczona została po jej ojcu, nie po mężu, George’u McFaddenie, który zmarł całe lata temu i dla którego zdawała się nie mieć żadnych uczuć oprócz pogardy. Cudem było, że zachowała nazwisko po mężu.
– _Wheesht!_ Cicho bądź! – Pani McClenaghan upomniała ją ostrym tonem głosu. – Ona wypłaca pani pensję, czy tak?
– _Aye._ Ale to nie zmienia faktu, że jest jędzą.
Jen ukrywała się akurat w spiżarni. Przykucnęła właśnie z jedną ręką wsuniętą do szklanego słoja z ciasteczkami owsianymi. Wcisnęła całe ciastko naraz do ust, żeby powstrzymać wybuch śmiechu. Jędza. Jędza. Jędza! Powtarzała sobie cichutko pod nosem to słowo, dopóki nie usłyszała, że obie kobiety wychodzą do ogrodu zimowego, gdzie zawsze jadły drugie śniadanie. Wyśliznęła się ze spiżarni z dwoma ciastkami w kieszeni fartuszka i spokojniejszym sercem dzięki zasłyszanej rozmowie.
Wbiegła na górę do swojej sypialni na trzecim piętrze i zamknęła za sobą drzwi. Rzuciła się plecami na łóżko, a potem przekręciła się na brzuch i wcisnęła twarz w poduszkę, trzymając dłonie zaciśnięte w pięści po obu stronach głowy. Wydała z siebie przeciągły, zduszony okrzyk, tłukąc jednocześnie pięściami o wezgłowie łóżka i wierzgając nogami, tak jak to robiła, będąc małym dzieckiem, w czasach, zanim Margaret McFadden przeprowadziła się do nich, do Edynburga, na stałe z jej domu w Peebles. Dom w rodzinnej posiadłości był za duży dla niej samej – orzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Tłukę się tam w kółko bez sensu jak Snawdoun Herald – dodała. Jen bardzo chciała się dowiedzieć, kto to jest ten Snawdoun Herald, lecz jej matka czuła się zbyt strapiona perspektywą przyjazdu teściowej, która ma z nimi zamieszkać, żeby odpowiedzieć córce. Margaret miała siedemdziesiąt sześć lat i końskie zdrowie. Było całkiem prawdopodobne, że pozostanie z nimi przynajmniej przez następne kilkanaście lat. Jen ponownie wrzasnęła w poduszkę. Babcia mieszkała z nimi już cztery długie lata. Ten czas dłużył się jej bez końca. Jen, która była jedynym dzieckiem w domu i ulubienicą całej służby, została bezpardonowo odsunięta na boczny tor i zobowiązana do przestrzegania zasad wychowania dzieci pochodzących chyba z ubiegłego stulecia: „Masz być widzialna, ale żebym cię nie słyszała!”, „Macie ją trzymać krótko!” oraz jej ulubione powiedzenie babki: „Demonstracyjnie okazuj własne dobre maniery, gdy widzisz źle wychowanych ludzi, aby się od nich odciąć!”. Ostatnimi czasy Jen rzadko widywała swojego ojca, a kiedy spotykała się z matką, zawsze czuła na plecach wzrok babki – nawet kiedy nie było jej w pobliżu.
Teraz, na domiar złego, ktoś jeszcze miał przybyć do ich domu, by przejąć jej prawa i zepchnąć ją jeszcze niżej. Chyba już gorzej być nie mogło.
6
Przez cały dzień dorośli wchodzili do domu i wychodzili na zewnątrz, a odległy szmer ich rozmów co chwila przerywany był mocnym trzaśnięciem o futrynę siatkowych, samodomykających się drzwi. Niektórzy przynosili jakieś całkowicie bezużyteczne prezenty, jak kozy (pod pewnym względem) albo stos tradycyjnych pledów Ndebele (pod innymi względami). Wszyscy przychodzili się pożegnać. Kemi siedziała ze swoją babcią na niskim stołeczku, ssąc landrynki, które dała jej jedna z ciotek, słuchając jednym uchem, o czym rozmawiają dorośli. Myślami bujała zupełnie gdzie indziej, podekscytowana tym, że stała się gwiazdą imprezy, co było rzadkością w tym domostwie prawdziwych, mających o wiele większe znaczenie gwiazd. Kemi wkrótce opuści Rodezję. Następnego wieczoru miała wsiąść do samolotu udającego się do Londynu w towarzystwie „zagranicznej” ciotki. Wolałaby zdecydowanie polecieć z jedną ze swoich prawdziwych ciotek – na przykład z ciocią Violet, młodszą siostrą mamy – lecz warunki nałożonego ostatnio na matkę aresztu domowego zdawały się obejmować wszystkich dorosłych członków jej rodziny, nawet tych, których Kemi nie znała. Teraz starała się przypomnieć sobie międzynarodowe trzyliterowe symbole, przypisane konkretnym lotniskom, które obejmowała jej podróż: z Salisbury (SAY) do Rzymu (FCO) i z Rzymu do Londynu (LHR). Ostatni etap podróży – z Londynu do Edynburga – miał się odbyć pociągiem. Wuj Robert odbierze ją na lotnisku Heathrow (LHR) i dowiezie na stację kolejową London’s King’s Cross, gdzie wsiądą do pociągu sypialnego, jadącego do stacji Waverley w Edynburgu. Podróż będzie trwała całe dwa dni.
– Kto to jest wujek Robert? – spytała babcię.
Wiedziała o nim tylko to, że ma córkę w jej wieku, która nazywa się Catriona Jennifer McFadden. Podobno nie mogła się doczekać, żeby ją poznać. Kemi nie była tego taka pewna. Na jej miejscu – pomyślała sobie rezolutnie – nie cieszyłaby się perspektywą podzielenia się swoim pokojem z całkowicie obcą osobą, a już szczególnie z kimś pochodzącym z drugiej półkuli.
Babcia Kemi była dziwnie nieskora do rozmowy.
– Wujek Robert jest… – Wzruszyła ramionami. – To przyjaciel twojego dziadka.
I tyle wyjaśnień. Kemi wykoncypowała, że zapewne chodzi o dziadka Godspeeda, ojca mamy, a nie ojca taty, Dumisaniego Mashabane’ego. Ojciec mamy był jej znany tylko z nazwiska.
Jakaś kobieta wyszła przed dom, pochlipując, a siatkowe drzwi trzasnęły głośno za jej plecami. Kemi obserwowała ją obojętnie, choć z pewnym zainteresowaniem, gdy tamta osuszała policzki z łez i wydmuchała nos – całkiem głośno – a potem podeszła do miejsca, gdzie siedziała Kemi, i położyła dłoń na jej głowie.
– Biedna mała – powiedziała w języku shona. – Jeszcze taka młoda. Taki szmat drogi! A kiedy ona powróci?
Babcia Kemi wydała z siebie dziwny odgłos – coś pomiędzy szlochem a jękiem. Zakryła oczy dłońmi, przyciskając mocno powieki palcami, ale kiedy opuściła ręce, Kemi z ulgą dostrzegła, że w jej oczach nie ma łez. Nie wiedziała, czy zniosłaby widok płaczącej babci.
– Chodź! – poprosiła babcia i wstała z fotela.
Owinęła się swoim barwnym _kanga_, mocno zaciskając je w pasie. To był prezent od matki Kemi, przywieziony z krótkiego pobytu w Tanzanii w czasach, kiedy Florence Mashabane mogła jeszcze swobodnie wyjeżdżać z kraju. Żywe, turkusowe tło, czerwona lamówka w kwiaty oraz zdanie: _Sisi sote abiria dereva ni Mungu_, ładnym, krągłym odręcznym pismem, nadrukowane w kilku miejscach. To znaczy: „My wszyscy jesteśmy pasażerami, Bóg jest kierowcą” – wyjaśniła Florence swojej matce, bardzo zadowolonej z prezentu. Teraz, jako osoba z wyrokiem skazującym za zainicjowanie oporu przeciwko białej mniejszości w kraju pod rządami Iana Smitha, Florence Mashabane dostała zakaz opuszczania domu, oprócz codziennego meldowania się na posterunku policji pomiędzy południem a godziną czternastą.
– Chodź! – powtórzyła babcia. – Wejdźmy z powrotem do domu i porozmawiajmy z matką.
To takie subtelne przypomnienie, że matce nie wolno było wychodzić poza siatkowe drzwi. Po drugiej stronie ulicy, ukryty za żywopłotem stał nieoznakowany wóz policyjny, który o różnych porach dnia i nocy przejeżdżał wolno w tę i z powrotem przed ich domem. Teraz stał zaparkowany w cieniu akacji. Kemi dostrzegła błysk światła, odbity w lornetce, którą jeden z policjantów skierował na dom. Kemi otworzyła drzwi i podążyła za babcią. Zanim zdążyły się zatrzasnąć, odwróciła się i wystawiła do niego język – dziecinny akt nieposłuszeństwa, za który na pewno zarobiłaby od babci policzek, gdyby tylko to zauważyła. A tak poczuła się lepiej i już.
Pośrodku pokoju dziennego matka siedziała jak królowa na tronie, a wokół niej biegali, robiąc niezłe zamieszanie, przyjaciele i członkowie rodziny. Dla kogoś innego takie wydarzenie byłoby powodem do rozpaczy: jej jedynaczka zostaje wysłana daleko, w nieznane. Mąż w więzieniu gdzieś na południu kraju, jej córkę wysyłają za morza i oceany, wychowywać będą ją obcy ludzie, a ona sama w areszcie domowym. Jak ona może to wszystko znieść? Odpowiedź Florence została okraszona uśmiechem tak pogodnym i błogim, że zdawał się mieć źródło raczej w doznaniach religijnych, a nie w polityce. Wszyscy musimy się poświęcać – mawiała. – Nie mogę zwalniać siebie z tego obowiązku. Ręka babci, leżąca na ramieniu Kemi, pokierowała ją prosto ku fotelowi, na którym zasiadała Florence. Jej wymyślne uczesanie, wściekle różowe paznokcie oraz eleganckie ubranie stanowiły dumne potwierdzenie jej tożsamości jako kobiety pięknej i władczej, która nie dała się złamać reżimowi. Kemi uklękła posłusznie u stóp matki. Uśmiechy, które nastąpiły potem, stanowiły dowód uznania, że ona również będzie się liczyła w tej rodzinie, całkowicie zjednoczonej we wspólnym wysiłku, który miał doprowadzić do obalenia rządów białej mniejszości.
Cały dom i przebywający w nim ludzie (z wyjątkiem jednej osoby) trwali w gorączce wyczekiwania i ekscytacji. Ich gość prosto z Afryki miał lada chwila przyjechać bezpośrednio z dworca kolejowego Waverley do Morningside na ulicę Jordan Lane numer siedemnaście. Śniadanie zostało przygotowane i podane na stole w jadalni. Kremową owsiankę zaserwowano w wazach z nóżkami w formie pazurzastych lwich łap oraz w towarzystwie srebrnych dzbanuszków z trzema rodzajami syropu klonowego (dlaczego aż trzema?! – pomyślała Jen); na stole stały też miseczki z gęstą, specjalnie przygotowaną słodką śmietaną; srebrne podstawki czekały z niecierpliwością na kromki gorących tostów. Z kuchni dochodził zapach smażonego bekonu i parówek domowego wyrobu ich kucharki. Pani Logan stała przy żeliwnej gazowej kuchence z wielką misą rozbitych i roztrzepanych jajek, z przedramionami upudrowanymi po łokcie w mące, czekając tylko na znak. I wszystko to dla „_puir wee_ panienki z Afryki”? Buntowniczo nastawioną Jen dopadła gorączka zazdrości. Nikt nigdy – ale to naprawdę NIGDY – nie robił takiego zamieszania z jej powodu.
Powlokła się na górę i zawędrowała do sypialni matki. Jej rodzice spali w oddzielnych pokojach, więc Jen była przekonana, że taki układ panuje w każdym małżeństwie. Dopiero kiedy została zaproszona na noc do Lizzie Macintosh, zauważyła, że rodzice koleżanki nie śpią oddzielnie.
– Gdzie jest pokój twojej mamy? – Jen spytała Lizzie, kiedy zakradły się do sypialni, żeby poszukać szkatułki z biżuterią jej rodzicielki.
– To jest pokój mojej mamy – odrzekła zdziwiona Lizzie. – O co ci właściwie chodzi?
– Hmm… A gdzie śpi twój tata? – dopytywała się dalej Jen.
– Tutaj. – Lizzie pokazała na podwójne łoże. – A gdzie indziej mógłby spać?
Jen nagle zamilkła. Wtedy po raz pierwszy zaczęła mieć pewne podejrzenia, że to u nich w domu sprawy mają się nie tak, jak u innych, i że to oni stanowią wyjątek od reguły.
– Dlaczego akurat my musimy ją przyjąć pod nasz dach? – spytała matkę po raz setny.
Alice siedziała przed swoją toaletką, dokładnie rozczesując włosy i układając fryzurę. Odłożyła na bok posrebrzaną szczotkę do włosów i odwróciła się do córki.
– Słuchaj, wiem, że trudno ci to pojąć, ale biedna Kemisa nie ma nikogo. Jej ojciec jest w więzieniu, a matka siedzi w areszcie domowym. Pomyśl tylko, jak by to było, gdyby mnie i taty tutaj zabrakło. Kto by odwoził cię do szkoły? Kto przygotowywałby ci posiłki?
– Zapewne pani Logan – odburknęła nachmurzona Jen, strzepując niewidzialną nitkę ze swojej spódniczki. – A Jock odwoziłby mnie do szkoły.
Matka nie odzywała się przez dłuższą chwilę.
– No cóż, chyba miło ci będzie mieć siostrę – orzekła w końcu. – Zawsze mówisz, że chciałabyś mieć małego braciszka albo siostrzyczkę.
– Tak, ale ona nie jest moją siostrą! – wybuchła Jen. – Ona jest Afrykanką! To niemożliwe, żeby mogła być moją siostrą! Ona jest czarna! Wszyscy będą wiedzieli, że to nieprawda! – Jen mówiła coraz głośniej, aż w końcu zaczęła krzyczeć.
– Catriono McFadden! Natychmiast przestań histeryzować! Jak, na Boga, udało się nam wychować tak samolubne dziecko! Co mówi nam Pan nasz, Jezus Chrystus? Jacy powinniśmy być zgodnie z Jego nauką? Uprzejmi, współczujący innym, opiekuńczy, ot co, a nie samolubni i niegodziwi. A teraz idź i się uczesz, a potem ubierz się w czystą i schludną sukienkę. I nie zapomnij przystroić swoje oblicze w uśmiech. Lada chwila przyjadą goście i przyłapią cię z tym brzydkim grymasem na twarzy. – Matka odwróciła się do lustra. – No, dalej! – Powiedziała bezgłośnie, poruszając tylko ustami, do odbicia córki. – Ruszaj!
Jen odwróciła się na pięcie i wybiegła na korytarz. Wpadła do swojego pokoju i zatrzasnęła z hukiem drzwi. Uklękła przed łóżkiem i złożyła ręce do modlitwy.
– Dobry Boże! – zaczęła z wahaniem, zbierając się na odwagę, by wyartykułować swoje najgłębsze obawy. – Dobry Boże, spraw, żeby wszyscy ją nienawidzili, spraw, żeby była złośliwa, brzydka i wstrętna. I jeszcze błagam, Boże, błagam, spraw, żeby mamusia i tatuś nie polubili jej bardziej niż mnie.
Wszystko w jednym kolorze. Cała Anglia wyglądała jak pogrążona w przygnębiającej szarości, która oblepiała wszystko, a w szczególności zmysły. Kemi siedziała na tylnej kanapie eleganckiego auta, które wiozło ich leniwie z lotniska, i patrzyła na krajobraz za oknem bez żadnych rozpoznawalnych elementów, dzięki którym mogłaby chociaż zorientować się, jak szybko jadą. Bezkresne pola i niskie kamienne murki, a za nimi kolejne pola i kolejne murki; stalowe słupy, niosące linie energetyczne, ginące gdzieś na horyzoncie; szary jęzor autostrady, rozciągający się przed nimi; potem, kiedy zaczęli zbliżać się do miasta, pojawiły się małe, schludne parterowe domki, wszystkie w tym samym kolorze. Teraz jechali już pośród wyższych domów z oknami podzielonymi na kwadraty, często w wykuszach, patrzącymi smętnie na szare ulice. Szarość. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej widziała cokolwiek w takim kolorze. Teraz miała żyć tłamszona nadmiarem szarości. Siedziała sztywno, trzymając nogi razem, łokcie mocno przy sobie, dłonie na kolanach. Starała się nie patrzeć w stronę siedzącego obok mężczyzny, który przedstawił się jako „wujek Robert”. Nie miała problemu ze zwracaniem się do niego „wujku”, ale dodawanie do tego imienia „Robert” wydawało jej się świętokradztwem. U niej w Afryce wszyscy dorośli byli albo „ciociami”, albo „wujkami”, a nigdy „ciocią Jane” czy „wujkiem Johnem”.
Odwróciła wzrok od tyłu rogatej czapki szofera oraz srogiego, brodatego profilu wujka Roberta, i zamiast patrzeć na nich, zaczęła wyglądać przez okno. Ulice Londynu, przez które przejeżdżali, wydawały się wypełnione dziwnym rodzajem energii, czymś jak stłamszona żywotność, która była tak odmienna od ciągłej krzątaniny i chaosu ulic jej rodzinnego miasta. W Mbare każdy centymetr kwadratowy chodnika był objęty aktywną działalnością ludzi: stoiskami przenośnymi, straganami stałymi, targowaniem się, plotkowaniem, wykonywaniem nowych rzeczy lub naprawianiem zepsutych. Pod każdym drzewem, które dawało choć odrobinę cienia, stał sprzedawca pomarańczy, na każdym krawężniku siedział pucybut. Kiedy samochód zatrzymywał się na światłach, natychmiast pojawiał się ktoś sprzedający kupony loterii czy gumę do żucia. Powietrze było pełne okrzyków powitalnych lub pożegnalnych, nawoływań sprzedawców wody z lodem i kobiet zachęcających do kupna orzeszków ziemnych lub gotowanych kolb kukurydzy „po dwa szylingi za sztukę!”. W Londynie jednak takich odgłosów nie było, nie istniały podobne oznaki życia na ulicach. Wręcz przeciwnie: wszelkie przejawy aktywności ludzkiej zdawały się kryć za zaparowanymi szybami witryn kawiarni, salonów fryzjerskich, sklepów z odzieżą, sklepów obuwniczych czy aptek. Wszystko schowane za takimi samymi płaszczyznami szkła, przez które ludzie zerkali do wewnątrz, jakby próbując stwierdzić, co może się znajdować w środku. Gdy samochód zwolnił i stanął na czerwonym świetle, zobaczyła dwoje dzieci, oddzielonych od siebie zaparowaną szybą restauracji. Jedno było w środku, drugie stało na zewnętrz, czekając ze swoją matką. Kemi obserwowała, jak oboje powoli wycierają na szybie czyste kółko, żeby mogli się widzieć. Gapiła się na nich. Wydawało jej się to niewypowiedzianie smutne, nieomal tak smutne, jak uczucie, które ją przygniatało za każdym razem, gdy przypominała sobie twarz matki, kiedy się z nią żegnała – a przyjechać na lotnisko w Salisbury matka przecież nie mogła. To ciocie i wujkowie zostali oddelegowani do odwiezienia jej na lotnisko. „Bądź grzeczną dziewczynką, Kemiso! Ucz się pilnie. Słuchaj wujka Roberta. Pamiętaj, kim jesteś, zawsze pamiętaj! Bez względu na okoliczności, hmm? Wkrótce po ciebie przyjadę”.
Skinęła tylko głową, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Żołądek miała tak poskręcany z nerwów, że jakikolwiek przejaw emocji mógłby spowodować niekontrolowany wybuch. Ostatnie słowa matki, wykrzyczane przez drzwi siatkowe, rozbawiły wszystkich w samochodzie: „Tylko się nie zaprzyjaźniaj z każdym Afrykańczykiem, którego napotkasz!”. Szanse były na to raczej nikłe – pomyślała smętnie. Nie widziała nigdzie po drodze ani jednej ciemnoskórej osoby. Była tu jedynym przybyszem z Afryki. Czy z upływem czasu ona też stanie się równie szara i nijaka jak wszyscy wokół?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki