- W empik go
Pokuta mojego dziadka - ebook
Pokuta mojego dziadka - ebook
Czarny humor i inteligentne zwroty akcji - literackie miniaturki, od których nie można się oderwać.
Przybysz z kosmosu pomagający rozprawić się doktorowi literaturoznawstwa z niewierną żoną, wikary łamiący tajemnicę spowiedzi i rozpoczynający śledztwo w sprawie zabójstwa sprzed lat, w końcu redaktor Daniel Jung dociekający sprawy tajemniczej śmierci kandydatki na prezydenta miasta - opowiadania Siateckiego skrzą się od charakternych postaci, błyskotliwych dialogów i wyrafinowanego poczucia humoru.
Świetna lektura dla miłośników powieści Siateckiego oraz opowiadań Rolanda Topora.
Alfred Siatecki (ur. 1947) - pisarz, dziennikarz, autor słuchowisk. Ukończył Wyższą Szkołę Rolniczą w Szczecinie, uczęszczał także na Uniwersytet Hohenheim w Stuttgarcie. Jako dziennikarz współpracował z „Gazetą Lubuską” i dwutygodnikiem „Nadodrze”, jako autor opowieści z kluczem - z Muzeum Ziemi Lubuskiej. Jest członkiem Związku Literatów Polskich i laureatem licznych nagród (.: Lubuski Wawrzyn Literacki, Nagroda Kulturalna Prezydenta Zielonej Góry, dyplom honorowy Lubuskich Wawrzynów Literackich 2017). Tworzy głównie powieści sensacyjne i thrillery, do najsłynniejszych jego utworów należą "Szwindel w Grünbergu" i "Zaproszenie na śmierć".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-2955-6 |
Rozmiar pliku: | 357 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
− Jakobheide... Teraz Jakubin. Zabrali nam to, co od dwóch wieków należało do Pohlhofferów. − Z szuflady szafki stojącej przy łóżku stara kobieta wyjmuje zniszczony od częstego przeglądania numer „Grünberger Wochenblatt” Mitteilungsblatt für die früheren Bewohner der Stadt und Kreises Grünberg in Schlesien . – Wolfgang, otwórz na rozkładówce i zobacz, czyje jest tam nazwisko.
Czasopismo samo rozchyla się od częstego przeglądania już pożółkych stron.
− Agnes Margret von Rotenhahn z domu Pohlhoffer.
− Wspomnienia twojej prababci i mojej matki. Kwartalnik przestał się ukazywać, ponieważ większość spośród tych, którzy go założyli i zbolali tkwili w lekturze tekstów, już jest tam, skąd nie ma powrotu.
Wolfgang czyta głośno:
Moje serce zostało w Jakobheide
Linia rodowa Pohlhofferów wydzieliła się w 1816 roku po ślubie Jakoba Ludwiga z Seliną z Żółtowskich. Za pieniądze ze sprzedaży ojcowizny w Ebersdorf na Oberschlesien mój praprzodek kupił majątek w powiecie ziemskim Grünberg in Niederschlesien, niedaleko miasta Rothenburg an der Oder . Dwór był stary i zaniedbany, a zabudowania gospodarskie w opłakanym stanie. Praprapradziadka Jakoba Ludwiga skusiła niska cena, pofałdowany krajobraz, łagodny klimat i wierzby wyznaczające brzegi rzeki przecinającej łąki pachnące ziołami. Prapraprababka Selina nie była zadowolona z wyboru tego miejsca. Zgodziła się tam zamieszkać tylko dlatego, że z Jakobheide do Alt Strunz w Grossherzogtum Posen , gdzie się urodziła i wychowała, nie było daleko. W 1837 roku praprzodek ukończył budowę niezadużego domu, który został tak zaprojektowany, żeby można go było powiększyć o dwa skrzydła, co stało się dopiero krótko przed moim urodzeniem. Praprapradziadek Jakob Ludwig przede wszystkim dążył do rozkwitu majątku, systematycznie go poszerzając o nowe zabudowania, kupując maszyny zastępujące ludzi i zatrudniając nowych fornali. Starał się tak zarządzać dobrami, żeby okoliczni mieszkańcy brali z niego przykład. Główny dochód rodziny pochodził ze sprzedaży siana zbieranego z łąk nad Odrą, odbieranego przez pułk grenadierów konnych księcia Karola Pruskiego. Po śmierci prapraprababki Seliny, mając sześćdziesiąt osiem lat, praprapradziadek Jakob Ludwig przekazał Jakobheide najstarszemu synowi Labrechtowi Jakobowi, a ten kontynuując starania swego ojca o pomnożenie majątku, postawił gorzelnię, tartak i założył ogrodnictwo z sadem oraz wyznaczył miejsce na niewielką winnicę. Jego następca, Georg Otto, ożeniony z Renate Anne z domu von Linkeburg, nie umiał gospodarować, toteż szybko przepisał posiadłość na rzecz swego syna, Friedricha Wilhelma. Ten poślubił młodziutką wdowę z pobliskiego Schlesisch Drehnow , Marie Constanze von Scharf, przede wszystkim dlatego, żeby powiększyć dobra. Mieli dwoje potomstwa, Johanna Gottfrieda i Ingrid Herthe, wydaną za Christiana von Bethego, oficera pułku piechoty stacjonującego w Crossen an der Oder . Mój ojciec, Johann Gottfried, ożenił się z Erne Hildegard, siostrą swego szwagra. Z tego związku przyszło na świat pięcioro dzieci. Pierwszy chłopiec zmarł niedługo po urodzeniu. Drugą byłam ja, Agnes Margret. Miałam brata Erwina, o rok od niego młodszego Wernera i siostrę Marie. Ojciec postanowił, że zgodnie ze zwyczajem panującym w rodzie Pohlhofferów jego następcą w Jakobheide zostanie najstarszy syn. Kiedy Erwin skończył czternaście lat, został wysłany do Kaiserliche Ritterakademie zu Liegnitz . Po jej ukończeniu zapisał się na studia prawnicze w Breslau , obiecując ojcu, że jeśli uzna je za mało przydatne w prowadzeniu majątku, zapisze się na studium z zakresu rolnictwa i leśnictwa. Tak się stało pod koniec 1937 roku. Wtedy ojciec zdecydował, że dobra w Jakobheide przepisze na Erwina po zbiorach jesienią 1939 roku. Młodszy brat Werner, który skończył studia lekarskie w Schesische Friedrich-Wilhelms-Universität zu Breslau , zamieszkał w Grünbergu, gdzie prowadził praktykę jako medyk zakładowy w poradni należącej do Fabrik für Brückenbau und Eisenkonstrukcionen „Beuchelt & Co.” . Oznaczało to, że siostra Marie i ja zostaniemy wydane za mąż i tak jak nasza matka będziemy przy mężach w ich majątkach. Niestety, stało się inaczej, ale to nie wina rodziców.
Okolice Jakobheide były wyjątkowo piękne. Łąki i pola wspinały się po pagórkach ku lasom sosnowym pachnącym żywicą, bogatym w borówki, grzyby i inne owoce. Lubiłam tam chodzić szczególnie na początku września, kiedy mogłam cieszyć oczy wrzosami, mieniącymi się wszystkimi kolorami coraz bliższej jesieni. Przypuszczalnie dlatego praprapradziadek Jakob Ludwig nazwał to miejsce Jakobheide. Pierwszymi mieszkańcami wsi w większości byli Wendowie, z nami rozmawiający po niemiecku, między sobą po słowiańsku. Nasze Jakobheide w ich języku to była Jakobowa Gola. Świąteczne ubiory mężczyzn niemieckich i wendyjskich specjalnie się nie różniły. Inaczej to wyglądało wśród kobiet. W niedzielę, kiedy cała wieś zbierała się w kościele, lubiłam patrzeć na udrapowane na głowach Wendyjek bogato zdobione duże chusty, nazywane lapami. Mniejsze chusty, także pięknie haftowane, latem przykrywały sukienki dziewczyn, przystrojone barwnymi wstążkami, zimą natomiast były narzucone na wełniane serdaki.
Rodzice jeździli po sprawunki do Grünberga, do Crossena, do Gubena. Niekiedy zabierali mnie i Marie ze sobą. Lubiłyśmy te miasta, ale nie tak jak nasze Jakobheide, chociaż u nas nie było sklepów, kawiarni i tylko w środku wsi stał niewielki kościół. Po powrocie sprawdzałyśmy, czy coś się zmieniło w czasie naszej nieobecności. Dla nas, nastolatek, Jakobheide było najpiękniejszym miejscem na świecie.
W naszym domu niewiele się rozmawiało o polityce. Ojciec nie należał do przeciwników partii narodowo-socjalistycznej, ale i jej nie wspierał tak, jak to robili inni właściciele dóbr wokół Grünberga. Co innego mój starszy brat. Erwin w trakcie studiów zapisał się do NSDAP , nie tyle widząc w niej drogę do wyjścia z poniżenia i kryzysu gospodarczego, w jakim znalazły się Niemcy po pierwszej wojnie światowej, co za czyjąś namową. O ile dobrze zrozumiałam, wystąpił z niej zaraz po ukończeniu studium rolniczego. Werner nigdy nie przyznał się, czy należał do jakiejś organizacji o charakterze politycznym, pewnie jednak musiał być członkiem zrzeszenia studentów, ponieważ w czasie wakacji uczestniczył w hufcach pracy. Marie i mnie ominęła obowiązkowa przynależność do BDM dlatego, że w Jakobheide nie było związku dziewcząt.
Latem 1939 roku Erwin i Werner niemal równocześnie zostali zmobilizowani do Wehrmachtu . Erwin dostał przydział do batalionu zmotoryzowanego w Crossen. Wernera wezwano do Breslau na kurs dla lekarzy szpitali wojennych. Obaj wyjechali na front wschodni. Erwin zginął w pierwszym tygodniu października, Werner pół roku później. W jakich okolicznościach to się stało i gdzie są ich groby, administracja wojskowa nie podała. W grudniu 1940 roku mój narzeczony, Ernst Carl von Schmetow, także został powołany do Wehrmachtu i wysłany na front. Z informacji przekazanej jego matce wynikało, że zginął śmiercią bohatera w czasie walk w centralnej Polsce. Niedługo po tych okropnych wydarzeniach mój ojciec odszedł z tego świata. Z pewnością miało to wpływ na psychikę matki, która popadła w głęboką depresję. Latem 1941 roku zmarła z powodu wykrwawienia się, uprzednio przeciąwszy sobie tętnice obu rąk za pomocą starej brzytwy ojca. Jej ciało spoczęło w grobowcu rodzinnym na cmentarzu przy kościele. W majątku zostałam z siostrą Marie i nianią Franziską.
Ponieważ w majątku Jakobheide brakowało mężczyzn do pracy, władze przydzieliły polskich robotników. Wszyscy pochodzili z miasta, toteż na początku z trudem wykonywali to, co kazałyśmy im robić. Dopiero wraz z upływem tygodni stawali się bardziej zręczni, a nawet podpowiadali takie rozwiązania, jakie mnie i mojej siostrze nie przyszły do głowy. Traktowałyśmy ich tak, jak na to zasługiwali, pamiętając nawet o tym, aby wspólnie z nami świętowali Boże Narodzenie i Wielkanoc. W pierwszej połowie 1944 roku bez jakiegokolwiek wyjaśnienia robotnicy zostali zabrani z naszego majątku i skierowani do pracy w DAG Alfred Nobel Christianstadt , oddalonym od Jakobheide o około trzydzieści kilometrów. Słyszałam, że tam powstała wielka fabryka zbrojeniowa. Miejsce Polaków w naszym majątku mieli zająć inni robotnicy, ale władze zwlekały z dotrzymaniem obietnicy.
Pod koniec roku zaczęły do nas docierać wiadomości o nacierających Rosjanach i bitwach przegrywanych przez wojska niemieckie na froncie wschodnim. Wiadomości dostawały się do Jakobheide razem z uciekinierami, którym dawałyśmy schronienie. Zdaniem władz było to celowe pociągnięcie, żeby nasze armie mogły się przegrupować i z nową siłą uderzyć na wroga. Nie znając się na taktyce wojskowej i nie rozumiejąc kwestii politycznych, jak większość okolicznych mieszkańców wierzyłyśmy w zwycięstwo naszych żołnierzy. Marie i ja miałyśmy jedno marzenie: żeby wojna jak najszybciej się zakończyła i mężczyźni wrócili do pracy w majątku. Męskie ręce były bardzo potrzebne w Jakobheide. Nigdy nie ukrywałyśmy przed władzami, że z trudem sobie radzimy, a po zabraniu od nas polskich robotników stało się to widoczne nawet przez osoby nieznające się na rolnictwie.
Pierwsze dni stycznia 1945 roku były śnieżne, w połowie miesiąca opady śniegu zmalały, a pod koniec zanikły i wtedy zrobiło się bardzo zimno. Na początku lutego w dzień mróz sięgał dwunastu stopni, czego wcześniej nie doświadczyłyśmy w Jakobheide. Pnie grusze i jabłoni w sadzie zaczęły pękać. Obawiałyśmy się, żeby ciepłolubne krzewy, jakimi są winorośle, nie wymarzły, co byłoby utratą pamiątki po Erwinie. Od południa 30 stycznia i przez kolejne dni Jakobheide wypełniało się uchodźcami z prowincji wschodnich. Byli to ci Niemcy, którzy od lat mieszkali w okolicy Wollstein, Bomst, Fraustadt, Schlesiersee . W obawie o swoje życie i życie swoich najbliższych postanowili przenieść się na tereny bardziej bezpieczne. Dawali wiarę uchodźcom z Generalnego Gubernatorstwa, że Rosjanie gwałcą kobiety, zabijają dzieci i starców, grabią i palą domy. Lokowałyśmy ich w największej sali pałacu na siennikach wypchanych słomą, gotowałyśmy zupę, na dalszą drogę dawałyśmy chleb i wędliny. Wszyscy byli nam wdzięczni za opiekę. Część uchodźców uważała, że powinnyśmy zacząć przygotowywać się do ucieczki, bo kiedy Rosjanie dotrą do Jakobheide, to nikomu nie okażą litości. To są barbarzyńcy.
W sobotę, 3 lutego, Marie i ja usiadłyśmy przy stole w salonie, żeby rozważyć, co nas czeka, jeśli zostaniemy w pałacu. Pomimo bardzo cierpkich opinii o postępowaniu Rosjan, nie miałyśmy zamiaru opuszczać Jakobheide, jednak wiadomości docierające ze wschodu zmuszały nas do podjęcia decyzji. Miałyśmy nadzieję, że niedługo wrócimy do majątku, wyjdziemy za mąż, urodzimy dzieci i będziemy prowadziły udane, a przy tym szczęśliwe życie w otoczeniu naszych rodzin. Tego wieczoru Marie nastawiła gramofon. Najpierw słuchałyśmy wszystkiego, co znajdowało się na czarnym krążku _Die weisse__Taube___, później na _Donau so blau, so blau___ tańczyłyśmy. Byłyśmy tak rozbawione, że nie spostrzegłyśmy kapitana von Gorlsena, który przyjechał do pałacu z informacją, że władze nakazały obowiązkową ewakuację wszystkich mieszkańców narodowości niemieckiej na zachód.
Przez całą niedzielę pakowałyśmy żywność na drogę i układałyśmy ją na wozie. Z rzeczy osobistych zabrałyśmy tylko te najniezbędniejsze, licząc na to, że armia niemiecka zatrzyma nacierających Rosjan i niezadługo wrócimy do Jakobheide. Ze ściany w salonie zdjęłyśmy jedynie portrety praprapradziadka Jakoba i prapraprababci Seliny i owinięte w miękkie płótno włożyłyśmy je między odzież. W poniedziałek z samego rana ruszyłyśmy na zachód. Od mostu w Christianstadt długa kolumna wozów poruszała się w dwóch, a gdzie droga była szersza, to i w trzech rzędach. Co chwila wozy przystawały, ponieważ nadlatywały nieprzyjacielskie samoloty i ostrzeliwały uciekinierów. Wtedy kryłyśmy się w rowach wzdłuż pobocza drogi. Dopiero drugiego dnia o zmroku przeprawiłyśmy się przez most w Forst. Będąc na zachodnim brzegu Lauisitzer Neisse , gdy zatrzymałyśmy się na odpoczynek, Marie powiedziała, że uciekamy nie tylko przed Rosjanami. Także przed Niemcami. Niemcy nas wypędzili, Agnes. Nigdy nie wrócimy do naszego Jakobheide. Wrócimy, musimy wrócić, zapewniłam ją. Jeśli nie ty i ja, to wrócą nasze dzieci, nasze wnuki, nasze prawnuki. Tam, Marie, zostało twoje i moje serce.
− I wróć, Wolfgang, do nazwiska rodowego – prosi stara kobieta, zamykając pożółkłe strony gazety.
− Mam być Pohlhofferem?
− Odzyskaj pałac i zostań Pohlhofferem jak twoi przodkowie, Wolfgang. I jeszcze coś, czego nie napisała, a o czym powiedziała mi twoja prababcia i moja matka. Za pałacem, tam gdzie winnica, zostały zakopane pamiątki rodzinne.
_2019, 2022 _PODPUCHA
Ależ ta poduszka twarda!
Nie z pierza i nie z gąbki. Najpewniej z wierzbowych trocin. Z wiórów sosnowych byłaby bardziej miękka i pachnąca, a z waty czy włókna bambusowego to jak z gęsiego puchu. Ale bambusu szkoda na poduszkę, która przecież zgnije w ziemi. Maszyny tkackie przerobią go na skarpety, na majtki i na podkoszulki. Klienci uwierzą, że kupili odzież antybakteryjną, higroskopijną, termoaktywną, usuwającą nieprzyjemny zapach.
A to tylko sezonowa moda.
Spoczywa na deskach obciągniętych czymś białym, co nie jest płótnem, a tym bardziej jedwabiem. Pewnie sztuczne, bo cholernie parzy w plecy i zalatuje chemią. Deski twarde jak płyty chodnikowe wokół ratusza. Nawet nie leżały obok heblarki, za to na pewno są odżywicowane. Naturalna żywica znowu jest w cenie. Znajdzie się w medykamentach przeciw krztuścowi, moczopędnych, rozkurczowych, w żelu do kąpieli, w szamponie na łojotok i jeszcze zostanie do maści na oparzenia. Gniecie go w plecy dziura w rozdartej marynarce. Zawsze mu się wydawało, że kto jak kto, ale ten, który myje i ubiera nieboszczyka w kostnicy, jest delikatny, a łapiduch się nie ciaćkał. Koszulę i spodnie naciągnął na niego identycznie jak sam robił to codziennie z rana. Marynarkę rozdarł na plecach, jakby to była bezwartościowa szmata i jej poły wcisnął pod niego. Prawda, garnitur miał swoje lata i był znoszony, to go nie szkoda.
‒ Jego najbardziej ulubione ubranie ‒ powiedziała Beata do tego, co myje, goli i ubiera nieboszczyków.
Ulubione? Stara i niemodna dwurzędówka z bistoru, odrzut z eksportu wyprodukowany przez ZPO „Goflan” w Gubinie. Ostatni raz miał je na sobie co najmniej ćwierć wieku temu, gdy pierwszy raz po ślubie pojechali do teściów na Wielkanoc. Koszula też z poprzedniej epoki, uszyta w renomowanym wtedy ZPO „Parys” w Świebodzinie, ale jakby Beata miała nieść ją do magazynu Caritas albo wyrzucić do kubła na śmieci, to lepiej niech Adam zabierze ją ze sobą do piachu. Mianowicie bez niego, co, drogi czytelniku, zrozumiesz za chwilę. Krawat niemodny, z mikrofibry czy czegoś podobnego i na gumce, tyle że na krawat nikt nie zwraca uwagi. Prawie w tym samym kolorze poszetka wciśnięta do butonierki, to znaczy niemodna chusteczka, wyprasowana i złożona w kostkę. Tylko buty są nowe, żeby sąsiedzi widzieli niezadeptane podeszwy. Kupione w hipermarkecie przy Wrocławskiej. Zrobione przez Chińczyka ze sztucznej skóry, to parzą jak jasna cholera. A skarpety elastyczne, stare. Ta na lewej pięcie jest dziurawa.
W dłoniach ma modlitewnik i różaniec. To też przede wszystkim ze względu na sąsiadów i rodzinę. Według Prawa kanonicznego Adam jest katolikiem, bo jako niemowlak został ochrzczony przez proboszcza w kościele Najświętszego Zbawiciela. W podstawówce musiał chodzić na religię. Mama pragnęła, żeby był ministrantem jak Witek od Jaskólskich. I żeby został księdzem. Miałby w życiu dobrze. Proboszcz był odmiennego zdania. W liceum dlatego dyrdał do salki katechetycznej pod plebanią, żeby mama nie zastanawiała się, co z niego wyrośnie. I jeszcze dlatego tam chodził, że wszyscy chłopcy z jego klasy też tam chodzili i szczypali dziewczyny. Na studiach dał sobie spokój z religią. Ostatni raz był w kościele... Niech będzie, że na ślubie siostrzeńca. Zimą zeszłego roku poszedł ze studentami do cerkwi greckokatolickiej, tej przy Boduena, za biblioteką Norwida. Jest to jedyne miejsce w mieście, gdzie w niedzielę można usłyszeć język staro-cerkiewno-słowiański.
Po obu stronach trumny na wysokości jego głowy skwierczą gromnice. Nie znosi zapachu stearyny. Zresztą gdyby to była czysta stearyna, nie miałby nic przeciw jej zapachowi. To pewnie mieszanina parafiny z olejem rzepakowym, żeby gromnice były tańsze i dłużej się paliły. Knoty nie są z prawdziwej bawełny, dlatego niemiłosiernie kopcą i skwierczą. Po wszystkim trzeba będzie wymalować pokój.
Nie wie, od ilu godzin tak leży. Obie nogi mu ścierpły. Stara się nie ruszać palcami, żeby książeczka nie wypadła z rąk i różaniec się nie rozplątał. Sęki w deskach uwierają go w pośladki. Płótno coraz bardziej zalatuje chemią. Cholernie niewygodnie leżeć bez najmniejszego ruchu. Żeby chociaż było można rozprostować plecy albo przekręcić się na bok. Pewnie już po dziewiątej, bo samochody coraz rzadziej przejeżdżają drogą obok domu. Może jest trochę dalej. Aż do północy musi tak tkwić. Zerknąłby na zegar nad drzwiami, ale musiałby rozewrzeć oczy. Jak to zrobi, pięciozłotówki zsuną się z powiek na poduszkę. Liczy w pamięci. Przywieźli go koło siódmej. Taki tu zwyczaj, że ostatnią noc przed pogrzebem umarlak musi spędzić we własnym domu. Zanim wywiozą go na cmentarz Nowy przy Wrocławskiej, trzy razy podniosą i opuszczą trumnę nad progiem. Nieboszczycy z bloków na osiedlu Przyjaźni czy Łużyckim mają lepiej, bo mieszkania malutkie, to nikt nie wnosi ich tam na ostatnią noc. Nadzy czekają w kolejce na pochówek w przechowalni zwłok. Godzinę przed pogrzebem ten, który myje i goli, odziewa ich w koszule, garnitury, skarpety i buty. Piętnaście minut leżą na katafalku w cmentarnej kaplicy, póki ksiądz nie powie „Prochem jesteś i w proch się obrócisz, ale Pan cię wskrzesi w dniu ostatecznym. Żyj w pokoju”, i hajda na wózek akumulatorowy. Potem do piachu. Na szczęście czeka go tylko jedna noc we własnym domu. Gdyby mieszkał w Płotach albo w Wilkanowie, leżałby trzy pełne doby w otwartej trumnie. Nieboszczyk musi wytrzymać trzy doby przy kopcących gromnicach. Taki tam zwyczaj.
Sąsiadki już odśpiewały, co było do odśpiewania. Sąsiedzi przypomnieli same dobre rzeczy. Że z nikim nie sprzeczał się i na ogół wszystkim ustępował. Z każdym zamienił zdanie, pomimo tego że oni to tylko zwyczajni inżynierowie, nauczyciele, aptekarze, urzędnicy, właściciele jednoosobowych firemek, a on doktor habilitowany w zakresie językoznawstwa, spodziewający się tytułu profesora zwyczajnego. Odpowiadał na każde „dzień dobry”. Wychodząc ze sklepu, mówił „do widzenia”. Na uwagi pyskatej sąsiadki, której nie podobało się, że dwa koła samochodu stawia na chodniku, wyjaśniał, że nie łamie przepisów. Nawet, co podkreślił dyrektor liceum dla pracujących, notabene jego magistrant, nie chciał być radnym, mimo że grono pedagogiczne było tego zdania. Przekonywał sąsiadów i nauczycieli, że zna swoje miejsce i wie, na co go stać.
‒ Zawsze mi się wydawało, że wujek jest dużo wyższy i jakby tęższy ‒ usłyszał głos żony. ‒ Czyżbym aż tak się pomyliła? Prawda, nie widziałam wujka... Ile to?... Z osiem, dziesięć lat. Boże, jak ten czas leci.
A jeszcze rano prosił, żeby upodobnił się do ciotki Fisi. Mieszka w Niemczech niedaleko francuskiej granicy. Pierwszy i ostatni raz była u nich jakieś piętnaście lat temu. Oni u niej pół roku później. Beata mogłaby pogadać z nią przez internet, ale ciotka nie umie włączyć komputera. Leniwa i za stara. Nawet nie ma komórki. Jej drugi mąż, Christian czy Christoph, jest właścicielem fabryczki długopisów albo tylko wkładów do długopisów i za żadne skarby nie rusza się z miasteczka. To i ciotka również. Nawet nie chodzą do kościoła, mimo że kościół mają za rogiem.
‒ Niemal wszyscy mężczyźni w wujka wieku noszą okulary. Wujek pewnie ma szkła kontaktowe ‒ domyślała się Beata.
Radził, żeby dokładnie przyjrzał się komuś starszemu. Jego żona ma oczy ze wszystkich stron głowy. Jej nie da się oszukać.
‒ I głos wujek ma jakiś taki. Zmieniony. Jak nie stuprocentowy mężczyzna ‒ zauważyła Beata. – Podobno wraz z wiekiem męska barwa głosu upodabnia się do kobiecej, kobieca zaś do męskiej.
Zamiast coś palnąć i się bronić, zwrócił głowę w stronę Adama w trumnie, jakby błagał go o pomoc. Przecież nie teraz, stary. Później, kiedy sąsiedzi wrócą do swoich domów, a Beata po kąpieli pójdzie do sypialni, żeby wypocząć, bo na pogrzebie musi ładnie wyglądać. Na pewno powie mu, co i jak ma robić. Nie o wszystkim pomyślał, jak i nie wszystko da się przewidzieć. Co innego w jego środowisku, gdzie każdy drobiazg można zaprogramować. Powiedział, że chce sprawdzić, jak to jest być mężczyzną wśród Ziemian? Jest więc na Ziemi. Niech sprawdza.
‒ Wujek jakiś taki małomówny.
A ma przyznać się do tego, kim jest? Przecież nie powie, że zamienili się miejscami.
‒ To bolesne i bardzo przykre, kiedy odchodzi najbliższa osoba, wujku. Trudno to znieść, ale trzeba mieć mocną osobowość i umieć się z tym pogodzić. Trzeba dalej żyć ‒ perorowała jego żona. ‒ Może wujek pójdzie do pokoju gościnnego i położy się na kanapie? Przynajmniej na godzinkę. Proszę odpocząć.
Idź, bo jeszcze coś się wyda. Tylko nie zapomnij zmienić go nad ranem. Umówili się, że Adam poleży od wieczora do północy, prawda? A on później. Jemu nie robi różnicy, czy ma pod plecami bawełniane prześcieradło na miękkiej kanapie w pokoju gościnnym, czy twarde dechy wąskiej i ciasnej trumny. Nogi mu nie cierpną, ręce nie drętwieją. Zamiast na poduszce z pierza głowę może położyć na trocinach i tak nic nie poczuje.
*
To zaczęło się przedwczoraj między jedenastą a południem, bliżej dwunastej. W Nowej Soli Adam powinien wjechać na obwodnicę i ekspresówką S3 dostać się do Zielonej Góry. Zamyślił się, nie zauważył znaku i dlatego pojechał starą drogą. To nie było takie złe, bo zatrzymał się w Otyniu na parkingu przed sklepem z oświetleniem. Kupił jedenaście żarówek ledowych i wrócił do samochodu, powinien powiedzieć: do rupcia, bo na nową pandę czy jeszcze tańszą dacię na razie go nie stać. Może kiedy zostanie profesorem zwyczajnym (a już najwyższy czas) i za prawdziwe pieniądze będzie wygłaszał referaty na zagranicznych konferencjach, wtedy jego status materialny wyraźnie pójdzie w górę, to znaczy będzie zarabiać tyle, ile płacą Beacie.
‒ Jak pan dostał się do w mojego samochodu? ‒ naskoczył na tego, który siedział na miejscu dla pasażera. Bywało, że Adam zapominał zamknąć drzwi albo mechanizm się odblokowywał, bo volkswagen jest z końca zeszłego wieku i już dawno powinien trafić na złomowisko. ‒ Jeśli pan natychmiast nie wysiądzie, wezwę policję.
Nieznajomy nie wysiadł, nawet się nie poruszył. Zresztą nikogo nie mógłby wezwać, ponieważ gdzieś zapodział komórkę, do czego się nie przyznał.
‒ Wzywanie policji z tak delikatnego powodu tylko pana doktora ośmieszy ‒ stwierdził. Był ubrany w sprane dżinsy i koszulkę typu T-shirt z nadrukiem Bachanalia fantastyczne 2022, pod którą nie krągliły się piersi, mimo że głos miał wyraźnie kobiecy. Pewnie kurewka przebrana za faceta, pomyślał Adam. Ale już w Otyniu? Co innego na parkingu przy tej wielkiej stacji paliw przed Raculą. Tam jak nie Mołdawianki to Białorusinki albo Rosjanki polują na wyposzczonych tirowców. Najbardziej zaczepne są Bułgarki. Żeby chociaż były zgrabne, a to pulchne kusiajdy, jak mówią studenci. A może to ciota? Latem dużo takich kręci się po parkingach przy ważniejszych traktach. A jeżeli nie ciota, to prędzej isetu-isetam, czyli transwestyta. Czego takie coś spodziewa się przy starej drodze w Otyniu?
‒ Mogę się z panem zabrać na północ?
‒ Jadę niedaleko. Tylko do Zielonej Góry ‒ wyjaśnił Adam.
‒ To mi bardzo odpowiada ‒ odrzekł(a) altem.
Ciota. Za Niedoradzem, gdy wjedziemy w las, zacznie się do mnie dobierać, pomyślał z odrazą. Pomimo tego przekręcił kluczyk w stacyjce, ruszył z parkingu i kiedy samochód minął zjazd do Otynia, spytał:
‒ Pan nie boi się ze mną jechać?
‒ Dlaczego mam się bać?
‒ Dziś rano jechałem tą samą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku. Chciałem się zabić. Uwolnić się. Mieć wszystko z głowy.
‒ Pan chciał się zabić? A z jakiego powodu, jeśli to nie jest tajemnica?
‒ Żona puszcza się z moim młodszym kolegą z instytutu.
‒ Jak się puszcza?
‒ Zdradza mnie.
− Zdradza?
Z księżyca urwałeś(aś) się, że zadajesz takie pytania? W twoim otoczeniu nie ma puszczalskich? Same dozgonne pobożnisie i świętoszki. Udajesz czy nie wiesz, że kobietom po pięćdziesiątce podobają się młodsi faceci? Dzieci poszły z domu na swoje, a im się wydaje, że co miały zrobić, już zrobiły i stały się zbyteczne. Jedne właśnie wtedy przypochlebiają się swoim mężom, co nie jest złe, inne, jak Beata, puszczają się z rozwodnikami, młodymi wdowcami i wiecznymi kawalerami.
Adam trochę się krępował, dlatego więc zamiast tego, co mu przyszło do głowy, załamując palce lewej dłoni, mówił:
‒ Ćwierć wieku temu przed ołtarzem ja Beacie i Beata mnie ślubowała miłość, wierność, uczciwość małżeńską i to, że nie rozstaniemy się aż do śmierci. Wikary księdza Herrmanna zapisał to własnoręcznie w parafialnej księdze zaślubionych w kościele pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela.
‒ Aha ‒ przytaknął nieznajomy, jakby wreszcie zrozumiał, o czym przed chwilą pitolił Adam. ‒ I z tego powodu chce się pan zabić?
‒ A mam inne wyjście? ‒ odpowiedział pytaniem. ‒ Cały instytut szepcze za moimi plecami „rogacz”. Nawet studenci się ze mnie śmieją. ‒ Miał ochotę dodać, że nie zabije się póty, póki nie odbierze dyplomu potwierdzającego tytuł profesorski. W ten sposób zmusi Beatę do wyrycia na płycie nagrobnej „Śp. Adam Jan Małolepszy / profesor zwyczajny doktor habilitowany nauk humanistycznych / w zakresie językoznawstwa ojczystego /1957-2022/ Odszedł tak nagle, że ani uwierzyć, ani się z tym pogodzić”. Ale tego nie powiedział. I tak za dużo wyjawił obcej osobie.
‒ Mogę panu doktorowi pomóc.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.