Polak katolik? - ebook
Polak katolik? - ebook
Także w Polsce nadal żyje nadzieja na chrześcijaństwo bardziej otwarte, wrażliwe, zdolne do dialogu, wychodzące naprzeciw Innym ze zrozumieniem, życzliwością, współczuciem i zaufaniem. Refleksje Stanisława Obirka, choć zapewne dla wielu trudne do przyjęcia i kontrowersyjne, wpisują się w ten nowy kontekst pluralizmu religijnego. Ten postulowany przez Obirka pluralizm obejmuje też przecież sprzeciw wobec powszechnie przyjętych sposobów traktowania własnej tradycji. I jak przekonuje nas autor – mieści się w procesie szukania pełni katolickości.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61710-61-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku był tekst w „Gazecie Wyborczej” w obronie zapowiadanej wówczas przez Wydawnictwo CiS książki Richarda Dawkinsa Bóg urojony. Uznałem, że zarówno autor, jak i książka były niesprawiedliwie atakowane. Potem była dyskusja o samej książce i w ogóle o ateizmie w redakcji „Polityki”, a jej następstwem była niekończąca się seria rozmów z Piotrem Szwajcerem i jego propozycja: skoro jesteś katolikiem, to może mi o tym polskim katolicyzmie napiszesz książkę. Nieopatrznie się zgodziłem i książkę musiałem napisać.
Ale nie tylko Piotrowi Szwajcerowi Polak katolik? swoje istnienie zawdzięcza. Również Ewa Szwajcer swoimi komentarzami i zdziwieniami pomogła mi doprecyzować moje myśli. Choć nie we wszystkim się zgadzamy, to bez uwag Piotra i Ewy ta książka byłaby na pewno gorsza (inna sprawa, czy jest dobra, ale osąd pozostawiam czytelnikom).
Kolejne rozdziały czytał krytycznie Lech Jerzy Kontkowski SJ, nie szczędząc mi uwag, ale i zachęt. Zbyszek Stala, kolega ze studiów na UJ, uznał, że moja narracja nie fałszuje naszych wspólnych doświadczeń. Maryla Hopfinger po lekturze części zachęciła mnie do kontynuowania i doprecyzowania moich myśli.
W ostatnich latach napisałem dwie książki razem z Zygmuntem Baumanem. Bez tego doświadczenia wspólnego szukania zapewne i ta książka byłaby mniej dialogiczna.
Jestem wdzięczny Ronaldowi Modrasowi, że zechciał napisać Przedmowę, Janowi Woleńskiemu za Posłowie i Wacławowi Hryniewiczowi OMI za dialogiczną Glosę. Na koniec chciałbym serdecznie podziękować mojej żonie Shoshanie Ronen. To jej obecność w moim życiu od 2005 roku sprawiła, że znaki zapytania przestały być przekleństwem, a stały się błogosławieństwem.WSTĘP
Działo się to jakieś czterdzieści lat temu. Uczyłem wtedy teologii w szkole i kiedy zajrzałem do szkolnej stołówki, spotkałem nowego kucharza — bardzo uroczego dżentelmena z Polski. Natychmiast wdałem się z nim w sympatyczną pogawędkę. Zawołałem też jedną z pracownic. Wiedziałem, że jest z Polski, i myślałem, że się ucieszy, gdy jej powiem, że nowy kucharz też jest Polakiem. Zareagowała jednak inaczej: „To nie Polak. To Żyd!”. Niemal wypluła to słowo. Nasz nowy kucharz wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce. Dla niego najwyraźniej taka reakcja nie była zaskakująca. Ja jednak — jako Amerykanin z polskimi korzeniami — poczułem się mocno zniesmaczony.
To wspomnienie towarzyszyło mi później przez lata, choć może raczej na granicy świadomości, kiedy próbowałem zrozumieć polski antysemityzm. Starałem się zainicjować dialog między przywódcami polskiej i żydowskiej społeczności w Stanach Zjednoczonych. Uważałem, że pomógłby nam lepiej się wzajemnie rozumieć. Przekonałem się wtedy, że amerykańscy Żydzi niestety powszechnie przyjmują, że Polacy, jak to się mówi, wyssali antysemityzm z mlekiem matki, a polska kultura jest z natury antysemicka. Z kolei przywódcy amerykańskiej Polonii nie mają żadnych wątpliwości, że wszyscy Żydzi i do Polaków, i do Polski żywią nieskrywaną wrogość. Chciałem zrozumieć źródła tych animozji i dlatego pogrążyłem się na czas jakiś w lekturze opracowań poświęconych historii Polski i stosunków polsko-żydowskich. Owocem tej lektury i przemyśleń była opublikowana w roku 1994 książka Kościół katolicki i antysemityzm w Polsce w latach 1933–1939 (polski przekład ukazał się w 2004 roku).
Wszystkie polskie dzieci już w pierwszej klasie dowiadują się, że najważniejszym z pierwszych wydarzeń w historii Polski był chrzest, który w 966 roku przyjął pierwszy polski władca Mieszko I. Czasem dowiadują się też, że w obawie przed Niemcami, którzy mogliby wykorzystać przyjęcie chrztu w obrządku wschodnim jako pretekst do inwazji, Mieszko zdecydował się na chrzest w obrządku rzymskim. Ten akt, jak się okazało, nie tylko w kategoriach religijnych, ale również politycznych i kulturowych na wieki związał Polskę z Europą Zachodnią, czyniąc z niej wschodnią forpocztę — przedmurze — zachodniego chrześcijaństwa. Ta przynależność do Zachodu stała się z czasem jednym z kluczowych elementów polskiej tożsamości narodowej.
Katolicka większość w Polsce to przywiązanie do Kościoła rzymskokatolickiego zaczęła wręcz utożsamiać z polskością. Nabrało to szczególnej mocy w mrocznych czasach rozbiorów (1772–1918), kiedy ziemie polskie podzielili między siebie silniejsi sąsiedzi. Nie ulega wątpliwości, że Kościół katolicki był przez te lata instytucją, dzięki której mogły przetrwać polski język i kultura. O tym Polacy oczywiście pamiętają, ale co ciekawe, nie pamiętają — lub może woleli zapomnieć — że w czasach rozbiorów polscy biskupi, realizując politykę kolejnych papieży, konsekwentnie nakłaniali rodaków, żeby ten stan zaakceptowali i byli posłuszni zaborcom. Woleli też zapomnieć, że ta postawa papieży i biskupów zawiodła wielu polskich nacjonalistów w objęcia masonerii (i odsunęła od Kościoła). A przede wszystkim mało kto chce pamiętać, że przedrozbiorowa Rzeczpospolita była przez długie wieki państwem wieloetnicznym i zawsze żyli tam ludzie różnych wyznań.
We wczesnym średniowieczu obok chrześcijan byli to żydzi i poganie. Potem wraz z reformacją zjawili się husyci, luteranie, kalwiniści, socynianie (unitarianie), a także muzułmanie, potomkowie Tatarów, którzy zdecydowali się osiedlić w Polsce. Kościół rzymskokatolicki nie miał zatem w dawnej Rzeczpospolitej ani nawet na ziemiach polskich monopolu, ale to najwyraźniej nie przeszkodziło narodzinom zbitki Polak katolik. Ludzie chcieli, jak widać, myśleć, że trzeba być katolikiem, żeby być Polakiem, a żaden niekatolik być Polakiem po prostu nie może (nie chce? nie potrafi?). Dotyczyło to szczególnie żydów — od zawsze byli „inni” (mówiło się o nich „oni”).
Odrodzona po zaborach, po I wojnie światowej, II Rzeczpospolita też była krajem wielu etni i wielu religii. W nowych granicach Polski żyło pięć milionów Ukraińców, milion Białorusinów, a także milion protestantów i trzy miliony Żydów. Ale nadal byli to „oni”. Zwłaszcza Żydzi. Dopiero II wojna światowa wszystko zmieniła — prawie wszyscy polscy Żydzi zginęli w Holocauście, Niemcy zostali wygnani, Lwów został ukraińskim Lvivem, Wilno litewskim Vilnius, Polacy zasiedlili Gdańsk (już nie Danzig) i Wrocław (już nie Breslau). Po raz pierwszy w historii Polak katolik stało się niemal wiernym opisem rzeczywistości — za sprawą Adolfa Hitlera i Józefa Stalina…
Problem w tym, że nie tylko nie wiadomo do końca, kto jest Polakiem, ale również co to znaczy katolik. Polscy katolicy bardzo długo byli znani z nadzwyczajnego tradycjonalizmu i trzeba przyznać, że mieli ku temu tradycjonalizmowi dobre powody. W epoce rozbiorów przywiązanie do (katolickiej) tradycji pozwoliło im zachować polskość, pod rządami ateistycznych i zsowietyzowanych komunistów musieli trzymać się tradycji, żeby pozostać katolikami. Najpierw zatem, za zaborów, kultywowali katolicyzm zrodzony z kontrreformacji, potem, w międzywojniu i pod rządami komunistów, katolicyzm, który główne zagrożenie dla siebie widział w sekularyzacyjnych trendach „modernizmu”, czyli po prostu w nowoczesności. W tej sytuacji Kościół katolicki — w Polsce, ale nie tylko — wybrał wierność temu, czym był jeszcze w średniowieczu, i z dumą głosił, że Kościół jest ponad potrzebą zmian.
To odrzucenie nowoczesności skończyło się jednak wraz z Soborem Watykańskim II (1962–1965), kiedy to zatriumfowało w Kościele aggiornamento („aktualizacja”, „dostosowanie rzeczy do potrzeb naszej epoki”), czego wielkim orędownikiem był papież Jan XXIII. Biskupi zgromadzeni na soborze z niechęcią i oporami, ale zaakceptowali słowa kardynała Newmana, który długo tłumaczył im, że „W wyższym świecie jest inaczej, lecz tu, na dole, życie jest zmianą, i żeby być doskonałym, trzeba zmieniać się często”.
Jeszcze nim sobór się skończył, jeden z biskupów oświadczył, że „oto nastąpił kres kontrreformacji”. Odtąd nie ma już heretyków — protestanci to nasi „oddzieleni bracia”, od których powinniśmy się uczyć hymnów religijnych i oddania Biblii. Nie ma już odrzuconych przez Boga „zabójców Chrystusa” — sobór nazwał Żydów „starszymi braćmi”, których przymierze z Bogiem nigdy nie zostało zerwane. I nie ma już Kościoła — oblężonej twierdzy broniącej się przed błędami nowoczesnego świata. Odtąd Kościół ma być pielgrzymem, który nieustannie zmienia się i uczy. Katolicyzm Soboru Watykańskiego II nie był zatem tym katolicyzmem, który nie tylko w średniowieczu, ale długo jeszcze w czasach nowożytnych palił czarownice, ani tym, który kazał umieścić na kościelnym indeksie dzieła Mikołaja Kopernika. Nie była to już religia bezwzględnie odrzucająca wolność sumienia, wolność wyznania, wolność słowa, a dla podtrzymania jedności żądająca od wszystkich jednej łaciny…
Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że gdy w roku 1965 zakończyły się obrady Soboru Watykańskiego II i inni biskupi wrócili do swoich diecezji gotowi poprowadzić swoje wspólnoty w nową przyszłość, polscy hierarchowie szykowali się, by nauczać polskich katolików szacunku dla tysiącletniej tradycji — Polska, a raczej polski Kościół, szykował się na huczne obchody tysiąclecia chrztu. To miały być — i były — nie obchody „dostosowania do potrzeb epoki”, a niezmiennej milenijnej tradycji.
Czy zatem dziś, pięćdziesiąt lat później, polscy katolicy mogą być katolikami Soboru Watykańskiego II nie tylko czysto powierzchownie? Czy mogą nauczyć się akceptować to, co sobór mówił o protestantach, żydach, nawet o ateistach? Raczej nie, jeśli będą się kierować tym, co mogą usłyszeć w Radiu Maryja albo przeczytać w antysemickich broszurkach nadal sprzedawanych w wielu polskich kościołach. Czy potrafią być krytyczni wobec swego Kościoła? Też nie, jeśli słuchają tych, którzy tłumaczą im, że krytyka Kościoła jest błędem zsekularyzowanego Zachodu, którego w Polsce nie można powtórzyć.
Stanisław Obirek staje przed tymi samymi problemami, przed którymi staje cały polski Kościół — czy Polak katolik musi być antysemitą, pyta. Czy musi się godzić na bigoterię? Być cały czas więźniem przeszłości?
Jeśli ktoś chce poznać odpowiedź na te pytania, powinien przeczytać tę książkę.
Dr Ronald Modras,
Professor Emeritus Saint Louis University,
marzec 2014WPROWADZENIE
Artur Sandauer, pisząc O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku, stwierdził, że to nie on tę książkę powinien napisać, choć właściwie nie wyjaśnił dlaczego. Będąc jednym z takich pisarzy, miał aż nadto danych, żeby właśnie tę problematykę przedstawić. Czy mu się to udało — mam poważne wątpliwości. Zbyt wiele w niej polemicznego zapału, za mało analitycznego spokoju. Sandauer pisał swój esej w czasach trudnych i niesprzyjających spokojnemu namysłowi nad tożsamością. Trafnie wszak stwierdził, że: „Stosunek władz polskich do Żydów kształtuje się pod przemożnym wpływem ideologii kościelnej”. Sądzę, że ta ideologia kształtuje nie tylko stosunek do Żydów, ale w ogóle wyznacza dzisiejsze myślenie Polaków o sobie, i to niezależnie od tego, czy ten fakt ich cieszy, czy irytuje, i czy przyznają się do katolicyzmu, czy go zwalczają. Jej wpływowi podlega nawet zdecydowana większość tych, którzy są zarówno wobec Kościoła, jak i jego ideologii obojętni. Wydaje mi się wręcz, że ta rosnąca grupa obojętnych zwyczajnie nie wie, jak się do katolicyzmu odnieść, więc wybiera milczenie. Nie jest to jednak milczenie neutralne. Dobrze uchwyciła ten problem Agnieszka Graff, odwołując się do metafory magmy: „Zdanie «Polska jest krajem katolickim» to nie stwierdzenie faktu, ale coś w rodzaju zaklęcia, samospełniająca się przepowiednia legitymizująca istniejący układ sił. Przekonanie, że «Polska jest krajem katolickim», jest jak magma, w której wszyscy — katolicy i niekatolicy — grzęźniemy. Tak się do magmy przyzwyczailiśmy, że nie pytamy już, dlaczego pod nogami jest tak miękko, dlaczego wokół tak ślisko i duszno. A to paruje bulgocząca magma, my wdychamy jej mdłe opary”. Ale przecież nie musi tak być. W wielu przypadkach tak nie jest. Osobiście jestem przekonany, że z magmy nie tylko można się wydostać, ale też trzeba jej przeciwstawić jasną i jednoznaczną alternatywę — jest nią wyznawany i praktykowany etos liberalny. Ten etos musi się odnosić również do religii i do jej obecności w przestrzeni publicznej. Sprawdził się w innych krajach demokratycznych, w których religia przestała odgrywać rolę politycznego gracza, powinien się sprawdzić również w Polsce.
Od razu chcę też napisać, że nie jest to moja pierwsza próba pisania o katolicyzmie. Wprost przeciwnie — pisałem i piszę o nim od lat. Najpierw jako jezuita, a od 2005 roku jako były jezuita. Te publikacje zwykle opatrywałem licznymi przypisami, albo zdając sprawę z zaciągniętego długu, albo wskazując na swój dystans lub niezgodę wobec przywoływanych stanowisk. Teraz obieram inną metodę. Ta książka ma być programowo pozbawiona nadmiaru przypisów i odniesień bibliograficznych, gdyż ma charakter eseistyczny, a miejscami nawet wspomnieniowy. W żaden sposób nie oznacza to rezygnacji z naukowego rygoru, wydaje mi się jednak, że człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki może zaryzykować mówienie własnym głosem bez podpórek i nieustannych odwołań do cudzych opinii. Nie oczekuję, że Czytelnik tej książki zna moje wcześniejsze publikacje, dlatego od razu przedstawiam swoje stanowisko wobec tytułowego tematu. Określenie Polak katolik nie przypadkiem opatrzone zostało znakiem zapytania. Może ten pytajnik jest najważniejszą częścią tytułu, z tym że kwestionowanie nie oznacza ani odrzucenia, ani negacji. Jest właśnie pytaniem i wsłuchiwaniem się w różne odpowiedzi. Jest też sugestią, że autor będzie próbował udzielić własnej odpowiedzi, gdyż te, które znajduje, nie do końca go satysfakcjonują.
Moje poszukiwania nie są emocjonalnie neutralne. Pytanie o jakość polskiego katolicyzmu jest również pytaniem o jakość polskiego życia społecznego. Jeśli ten katolicyzm krytykuję, to przede wszystkim dlatego, że wierzę w istnienie alternatywy dla tego, co jest. Zależy mi na poprawie jego jakości i mam konkretne pomysły na to, jak to zrobić. Bardzo mi przeszkadza, a wręcz budzi moje najgłębsze oburzenie, że w Polsce katolicyzm został zawłaszczony przez teologicznych ignorantów i fundamentalistów religijnych, których krzykliwa arogancja w przestrzeni publicznej jest proporcjonalna do ich ignorancji. Martwi mnie, że polscy hierarchowie katoliccy oddali w jasyr tak zwanej publicystyki katolickiej najlepsze tradycje katolicyzmu otwartego i współtworzącego pluralistyczne dziedzictwo naszego kraju. Napawa mnie niepokojem instrumentalne wykorzystywanie osoby Jana Pawła II i jego nauczania, które stało się przyczyną kulturowego i religijnego uwiądu polskiego katolicyzmu. Zamiast twórczego i krytycznego wykorzystania mamy do czynienia z bezkrytyczną i bałwochwalczą apologetyką. To wszystko nie służy ani katolicyzmowi, ani polskiej demokracji.
Siebie określam jako katolika kulturowego i chrześcijańskiego humanistę. Utożsamiam się z pewną częścią chrześcijańskiej i katolickiej tradycji, ale zdecydowanie odrzucam to wszystko, co jest zaprzeczeniem racjonalnego i tolerancyjnego podejścia tak do niej, jak i do innych tradycji. Dostrzegam w religii, w chrześcijaństwie, w katolicyzmie — i w katolicyzmie polskim — możliwości, które w ostatnich dekadach są dramatycznie zagrożone. Religia bywała i jest narzędziem w rękach groźnych fundamentalistów, a chrześcijaństwo, podobnie jak inne religie, nie uchroniło się przed takimi tendencjami. Również katolicyzm w swojej historii — ale i w chwili obecnej — nie chce się uczyć na własnych błędach i z nostalgią odnosi się do czasów, gdy dominował nad wszystkimi obszarami życia wspólnot i jednostek. Polski katolicyzm nie tylko nie oparł się tej pokusie, ale w swym głównym nurcie dąży do teokracji, czyli zastąpienia rządów wybranych demokratycznie przez „wybrańców Bożych”, których oczywiście on sam wyznaczy. Ten kierunek ewolucji jest mi obcy i budzi mój ogromny sprzeciw, wręcz odrazę. W książce tej chcę ostrzec przed tymi niebezpieczeństwami i wskazać na istnienie innych, znacznie ciekawszych i, co ważniejsze, bliższych nauczaniu Jezusa z Nazaretu form wyrażania przekonań religijnych.
Mój kulturowy katolicyzm wypływa z przeświadczenia, że zarówno chrześcijaństwo, jak i moje katolickie wyznanie tylko częściowo i raczej w sposób niedoskonały dają się ująć w słowa i pojęcia warunkowane kulturą, z której wyrastam. Stąd przeświadczenie o możliwości negocjowania jego charakteru i historycznego sensu. Wbrew wysuwanym niekiedy wobec mnie „zarzutom” (jeśli traktować to jako zarzut, bo w ustach innych może to być komplement) nie jestem ateistą, gdyż uważam, że ten trudny do nazwania i pojęciowego uchwycenia religijny wymiar mego życia jest bardzo istotny, może nawet najważniejszy. Zarazem jednak dostrzegam w sobie silną fascynację światopoglądem ateistycznym, choć przyznaję z pokorą, że łaska niewiary została mi odmówiona.
Nie uważam przy tym, by mój „kulturowy katolicyzm” był czymś szczególnym. W Polsce jest czymś zwyczajnym i dość powszechnym, choć rzadko tak bywa nazywany. Gdybym się urodził w kraju żydowskim, islamskim, hinduskim albo buddyjskim, zapewne to te religie określałyby moją kulturową przynależność. Nie wykluczam też, że mógłbym być po prostu ateistą, jak wiele bliskich mi osób. Ale tak nie jest i chciałem to od razu wyjaśnić. Taka postawa pozwala mi na krytyczny stosunek do mojej własnej tradycji i na autentyczne zaciekawienie tym wszystkim, co może mi pomóc w jej lepszym rozumieniu. Jednocześnie krytycyzm wyczula mnie na to, co jest odejściem od ideału, który znajduję w świętych księgach wszystkich tradycji religijnych, zwłaszcza judaizmu i chrześcijaństwa — dwóch religii połączonych szczególnymi i nierozerwalnymi więzami. Mam świadomość, że kulturowy katolicyzm rzadko jest opisywany tak, jak ja to robię. To jest mój katolicyzm i chętnie poddam go osądowi innych (po to też tę książkę napisałem). Zarazem gotów jestem zmienić stanowisko, jeśli zostanę do tego przekonany. Nie byłoby to zresztą w moim życiu pierwsze takie zdarzenie. Jeżeli jednak to zrobię, to tylko pod wpływem siły argumentu, nigdy argumentu siły — tak przynajmniej działo się do tej pory.
Osobiście jestem przekonany, że książkę podającą w wątpliwość zbitkę językową Polak katolik powinienem napisać właśnie ja. Może to zabrzmi nieskromnie, ale mam pewność, że na temat katolicyzmu wiem na tyle dużo, żeby móc się pokusić o własną interpretację tego wyznania. Właśnie ta kulturowa i teologiczna kompetencja pozwala mi odrzucić wykładnie nacjonalistyczne i fałszywe, które zdominowały współczesną debatę w Polsce. (Nie wymieniam konkretnych nazwisk, bo trudno doszukać się w niej oryginalnych głosów. To raczej wyraz zachowań stadnych, które nie zasługują na szczególną uwagę. Mam nadzieję, że w kolejnych rozdziałach uda mi się to przekonanie uzasadnić). I to jest właściwie jedyny powód napisania tej książki. Musiał to zrobić ktoś z wnętrza tradycji katolickiej. Urodziłem się w niej, wzrastałem jako dziecko, buntowałem się jako nastolatek. Jako dorosły człowiek przylgnąłem do niej tak mocno, że już mocniej nie można było. Wstąpiłem do zakonu, przyjąłem święcenia kapłańskie i wiele lat właśnie jako ksiądz katolicki w Polsce pracowałem. Po trzydziestu paru latach zdecydowałem się do tej tradycji zdystansować. Ta książka mówi właśnie o tym. Nie jest jednak autobiografią. Jest zobiektywizowanym (mimo subiektywnego charakteru opowieści) namysłem nad czymś ważnym, ale też mocno kłopotliwym. Mam w tym momencie na myśli niebezpieczne związki religii z tożsamością narodową. Niebezpieczne tym bardziej, że próbuje się im narzucić formy zinstytucjonalizowane.
Tak więc napisałem tę książkę przede wszystkim dla siebie. A ściślej z potrzeby udzielenia odpowiedzi na pytania, które od lat sobie zadaję i na które do tej pory nie miałem okazji odpowiedzieć w pełni. Podzieliłem ją na cztery rozdziały, czy raczej powiązane ze sobą poziomy. To powiązanie sprawia, że powtórzenia są nieuniknione, jednak — taką przynajmniej mam nadzieję — wyłania się w ten sposób pełniejszy obraz całości. Zaczynam od problemu najbardziej ogólnego: pytam o istotę religii, a właściwie zastanawiam się, czy da się o fenomenie religii coś sensownego powiedzieć i napisać. To pytanie najtrudniejsze i staram się zdać sprawę z tego, co na ten temat wiem, a raczej co z tego, co wiem, trafia mi do przekonania. Następnie próbuję zmierzyć się z chrześcijaństwem. To forma religii, z którą wzrastałem, ale która jest też dla mnie najbardziej problematyczna, stąd tytuł: Problemy z chrześcijaństwem. Z problemów zasygnalizowanych w tym rozdziale rodzi się pytanie całkiem logiczne: czy katolicyzm jest religią chrześcijańską? To wbrew powszechnemu mniemaniu nie jest aż tak oczywiste, zwłaszcza jeśli zderzyć podstawowe teksty, a zwłaszcza tak zwaną tradycję (a więc liturgię, urzędy i ich funkcje w ramach wspólnoty i tak dalej) określające tożsamość tego wyznania z podstawowymi tekstami biblijnymi, i to zarówno z Biblią hebrajską, jak i z Nowym Testamentem. Okaże się wtedy, że odpowiedź wcale nie musi być jednoznaczna, a tym bardziej twierdząca — tu jednak tę kwestię tylko sygnalizuję, bowiem to temat tak rozległy, że wymagałby osobnej książki. W ostatnim rozdziale chcę wrócić do początku refleksji: konfrontuję wcześniejsze ustalenia z tym, co obserwujemy na co dzień w Polsce (pomijam formy katolicyzmu polskiego poza Polską, bo to sprawa odrębna), zwłaszcza po 1989 roku. Mam nadzieję, że każdy, kto się w naszym nadwiślańskim kraju uważnie rozgląda wokół, zrozumie, dlaczego pytam, czy polski katolicyzm jest religią. I nie chodzi mi bynajmniej tylko o jego polityzację (choć o to również), ale raczej o miejsce tej religii w życiu codziennym Polaków; zarówno tych, co się do katolicyzmu przyznają, jak i tych, którzy mu się z boku (życzliwie bądź z niechęcią) przyglądają.
Takich pytań nikt dzisiaj nie zadaje, bo przyjmuje się powszechnie, że odpowiedź jest oczywista. Ale to nieprawda. Nie wiemy, czym w istocie jest religia, podobnie jak nie potrafimy określić, na czym polega wyjątkowość chrześcijaństwa. Nawet jeśli uznamy, że zdecydowana większość polskiego społeczeństwa jest katolicka, przy próbie zdefiniowania tego wyznania okazuje się, że to wcale nie takie proste. Szczególnym przypadkiem trudności definicyjnych okazuje się polski katolicyzm ze względu na swoje ścisłe splecenie z polską kulturą i historią. Próby rozsupłania tego węzła okazują się skazane na porażkę, gdyż natrafiamy na niemożność oddzielenia tego, co boskie, od tego, co ludzkie. Ta książka wyrasta z poczucia bezradności i jest próbą uczciwego zdania sprawy właśnie z takiego stanu ducha.
Czytelnik z łatwością zauważy, że w każdej z czterech części (może najmniej w drugiej) pojawiają się wzmianki o jezuitach. Od razu chcę wyjaśnić, że nie wynika to tylko z prostego biograficznego faktu. Uważam po prostu, że duchowość ignacjańska (tak bywa nazywany typ duchowości opartej na Ćwiczeniach duchowych Ignacego Loyoli) stanowi niezwykły w historii nie tylko katolicyzmu, ale i religii w ogóle przykład możliwości przekraczania granic i otwarcia na innego (zarówno Boga, jak i człowieka). Stąd te nawiązania. Być może w przyszłości uda mi się jeszcze do tego tematu wrócić.
I już na koniec: wcale nie uważam, że węzeł problemów, z którymi próbuję się zmierzyć, jest czymś specyficznie polskim. Wręcz przeciwnie. Właściwie każda wspólnota boryka się z podobnymi. Jedynym powodem, żeby się zająć akurat Polską i polskim katolicyzmem, jest to, że sam jestem Polakiem i polskim katolikiem.