- nowość
- W empik go
PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł - ebook
PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł - ebook
„PolakoGruzin. Kaukaska ziemia źródeł” to opowiedziana moim głosem kronika wielkich przygód i osobliwych incydentów, która poniesie cię przez magiczny kraj u stóp Kaukazu totalnie pokręconymi drogami i… bezdrożami! Prawdziwa historia mojej gruzińsko-polskiej rodziny przeplata się tu z unikalnym doświadczeniem lokalnej codzienności, historii i kultury. Zwalające z nóg krajobrazy, fenomenalne zabytki, etnograficzne sekrety, cuda przyrody, strumienie wina i autentyczne emocje kotłują się z anegdotami o burzliwych losach ludzi i uczciwym spojrzeniem na gruzińską rzeczywistość, społeczne wyzwania i zjawiska, które u człowieka z Zachodu wywołują niekiedy tik nerwowy, a u mnie – uczucie zwane trudną miłością. „PolakoGruzin” to relacja z pierwszej ręki, bez obłudnego koloryzowania. Wszystko, czego doświadczyłem przez lata życia w Gruzji i poznawania od podszewki ojczyzny moich przodków. O tym nie powie ci nikt inny. Serio!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396913203 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Często śnię na jawie.
Ale tym razem to nie sen.
Jestem w Gruzji.
Jestem PolakoGruzinem.
Zacznijmy jednak od początku.GRUZIŃSKIE KORZENIE
Wszyscy jesteśmy ludźmi z bezdroży. Bez mapy na podróż zwaną życiem. Wędrujemy na oślep przez pasma przypadków: dobrych, złych, szczęśliwych, smutnych, czasami oczekiwanych, przewidzianych i uświadomionych, częściej – zależnych od pokrętnego splotu wydarzeń albo cudzych decyzji, spadających niczym grom z jasnego nieba i zmuszających do obrania innej drogi. Jest przygoda? Jak diabli! Ale co by nie mówić, ta seria zbiegów okoliczności dokądś prowadzi.
Kim jestem, skąd przychodzę, dokąd zmierzam? Czy to moje miejsce? Dlaczego właśnie mnie to spotkało? I co mam zrobić z tym bagażem, który ktoś bez pytania wetknął w moje ręce? Wielokrotnie zadawałem sobie te pytania, złorzecząc na nieuchronny los i zarazem temu losowi dozgonnie dziękując. Bo na pewno nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie ciąg bezprecedensowych epizodów na przestrzeni ostatnich 100 lat z hakiem. I nie byłbym tym, kim jestem, gdyby dawno, dawno temu pewien zawadiaka nie wyruszył na szaloną eskapadę z wątkiem miłosnym…
1500 km torów
Jest blady świt, gdy Tadeusz Nowkuński śmiało obiera kurs na Daleki Wschód. Z nieistniejącej wówczas na mapach Polski do Chin. Absolwent studiów medycznych w Kijowie i Berlinie, wywodzący się z rodziny kolejarzy, dostał szansę jedną na milion i bez wahania postanawia ją wykorzystać. Będzie dyrektorem rosyjskiego szpitala kolejowego w mandżurskim Harbinie.
Od 1895 do 1945 r. Mandżurię, krainę historyczną w północno-wschodnich Chinach, zamieszkuje nawet 10 tys. Polaków. To urzędnicy, inżynierowie, lekarze i inni specjaliści wraz z rodzinami, którzy okazali się niewygodni dla władzy i otrzymali nakaz opuszczenia kraju lub z własnej woli wyjechali w poszukiwaniu szczęścia. Wielu zostaje oddelegowanych przez Rosję do budowy Kolei Wschodniochińskiej, która połączy miasto Czyta w południowej Syberii z Władywostokiem nad Morzem Japońskim. Najdogodniejsza trasa pod realizację wielkiej carskiej inwestycji wiedzie przez Państwo Środka. Osłabienie kraju po wojnie z Japonią jest wyjątkowo na rękę kierowanej imperialnymi ambicjami Rosji. W 1896 r. car wymusza na dynastii Qing podpisanie zgody na budowę liczącej 1481 km drogi żelaznej, której ostateczna długość osiągnie aż 2420 km. Idą za tym potężne pieniądze i równie imponujące wyzwania. Rosyjski minister finansów Siergiej Witte ma tego świadomość, dlatego projekt i budowę kolei przezornie zleca Polakom. Jedni przypłacą to życiem, inni dorobią się majątków i zaszczytów. Wszyscy będą uczestnikami przełomowych wydarzeń.
W 1898 r. inżynier Adam Szydłowski kupuje w małej osadzie rybackiej Harbin budynki dawnej gorzelni, które stają się zaczątkiem polskiej kolonii w Mandżurii. Statki „Święty Innocenty” i „Błagowieszczeńsk” Towarzystwa Kolei Wschodniochińskiej cumują na rzece Sungari, dowożąc kolejne grupy inżynierów i robotników. Wśród nich są i wysokiej klasy fachowcy, i skierowani na roboty polscy zesłańcy z powstania styczniowego. Polacy nadzorują budowę i to ich jest najwięcej, ale Harbin od początku swojego istnienia stanowi wielonarodowościowy tygiel, w którym przewijają się dostawcy maszyn z Anglii, Belgii, Niemiec i Austrii, a także zatrudnieni do prac Litwini, Estończycy, Turcy, Grecy, Mongołowie, Ormianie, Gruzini.
Tadeusz Nowkuński przenosi się do Harbinu wraz z żoną Heleną i urodzonym w 1886 r. synem Aleksandrem. Za nimi podążają rodzeństwo i wujostwo. Życie w Azji Wschodniej jest dalekie od słowiańskiej sielanki, lecz nad podziw udane. Klan Nowkuńskich mieszka w wytwornej rezydencji. Tadeusz przyzwoicie zarabia i cieszy się powszechną estymą, zwłaszcza dzięki zasługom na polu zwalczania epidemii dżumy i cholery. Jest też cenionym organizatorem życia kulturalnego mandżurskiej Polonii. Helena wtóruje mu w staraniach, dbając o syna i dom, a zarazem o dobre relacje z lokalną elitą. Harbin, okrzyknięty Paryżem Wschodu, dynamicznie się rozwija i przyciąga obrotną inteligencję. W mieście otwierają się polskie szkoły, biblioteki, kościoły, rozmaite instytucje, organizacje i firmy – od stowarzyszenia Polska Gospoda i Banku Rosyjsko-Chińskiego z polskim dyrektorem na czele, przez młodzieżową drużynę harcerską, po sklepy i zakłady rzemieślnicze, takie jak założony w 1900 r. i funkcjonujący do dziś browar Jana Wróblewskiego. W tych wspaniałych czasach pionierom postępu nawet nie przychodzi do głowy, że pewnego dnia wszystko obróci się w perzynę, toteż czerpią z życia pełnymi garściami i snują ambitne plany.
Aleksander i Nino
Aleksander Nowkuński kończy Gimnazjum Polskie Misji Katolickiej im. Henryka Sienkiewicza w Harbinie. Po szkole pozostaje wierny rodzinnym tradycjom, choć nie idzie w ślady ojca. Jako młody marzyciel dołącza do grupy emigrantów zarobkowych przełomu XIX i XX w. próbujących szczęścia przy budowie Kolei Wschodniochińskiej, a potem infrastruktury kolejowej z Azji na Kaukaz. Będzie wytyczał żelazne drogi, ciągnące się z Chin aż po wybrzeże Morza Czarnego w Gruzji. Wkrótce kilometrami nowych torów ociężale mkną dymiące pociągi z ropą naftową wydobywaną w Baku, stolicy Azerbejdżanu. Na czarnym złocie można nieźle zarobić – a i budowniczym kolei coś skapnie. Stawiają 1464 mosty i 9 tuneli, tworzą linie przesyłowe i stacje radiotelegraficzne, projektują budynki użyteczności publicznej, prowadzą pomiary geodezyjne i badania geologiczne. Robota wre, a młody Aleksander daje popis swych inżynierskich umiejętności. Ma też czas na zabawę.
Podczas jednego z balów Aleksandrowi wpada w oko Nino Tumaniszwili, 4 lata młodsza, piękna Gruzinka, córka carskiego generała i damy na gruzińskim dworze Romanowów. Po głośnym skandalu towarzyskim u samych szczytów władzy jej rodzice rozeszli się i rozpierzchli po świecie. W ramach kary za romans z bratem rosyjskiego cara matka Nino została z trójką dzieci odesłana z pałacu do majątku książąt Tumaniszwili w Mcchecie nieopodal Tbilisi w Gruzji, a ojciec wraz z dwiema córkami, najstarszą Nino i młodszą Tamarą, trafił do Mandżurii. Wskutek tej afery Nino nie jawi się jako dobra partia, lecz – wysoko urodzona, obyta i zachwycająco urodziwa – z marszu podbija serce Aleksandra. On też nie jest jej obojętny i uczucie wybucha żywym ogniem. Ojcowie młodych rwą sobie włosy z głowy. Tadeusz Nowkuński grzmi, że ten związek godzi w jego patriotyzm i podważa rodzinne zasady. Po drugiej stronie barykady generał Grigori Tumaniszwili przeklina mezalians zwykłego, choć zacnego Polaka i arystokratki z jednego z najstarszych gruzińskich rodów książęcych, wymienianego w sławnym „Almanachu Gotajskim” z genealogiami rodów panujących Europy; rodu, którego przedstawiciele przez 200 lat sprawowali rolę kanclerzy na carskim dworze. Nic jednak nie może pokonać miłości. Aleksander ma ułańską fantazję i zgodnie z ówczesnym gruzińskim zwyczajem porywa Nino. Na huczny ślub przybywa kilkuset gości. Szach-mat. Wzajemne pretensje obu rodzin idą w zapomnienie, dopiero gdy Aleksander Nowkuński i Nino Tumaniszwili-Nowkuńska doczekują się dzieci. Najstarszy jest syn Jerzy, człowiek o barwnym życiorysie, pilot w walkach o Anglię podczas II wojny światowej, utajniony członek AK, kilkukrotny uciekinier z niemieckiej niewoli, lekarz ginekolog, późniejszy ordynator Oddziału Ginekologii w Instytucie Matki i Dziecka na Woli w Warszawie. Po nim na świecie pojawia się 4 lata młodsza, średnia córka Helena, po gruzińsku Elene, zwana w rodzinie Lalą. Najmłodsza Irena rodzi się już w niepodległej Polsce, dokąd rodzina przymusowo migruje wskutek stopniowego upadku polskiej kolonii w Chinach.
Pierwszy zgrzyt przychodzi w 1929 r. Toczy się sowiecko-chiński konflikt o Kolej Wschodniochińską, która w 1935 r. zostaje zajęta przez władze marionetkowego państwa Mandżukuo. To początek końca ówczesnego Harbinu, którego powstanie i niespodziewany kres są napędzane szczękiem metalu i turkotem wagonów. W 1937 r. Rosja i Chiny podpisują umowę, na której mocy przy budowie Kolei Wschodniochińskiej mogą odtąd pracować wyłącznie Rosjanie i Chińczycy. Aby obejść te zasady, niektórzy Polacy zawierają mieszane małżeństwa i przyjmują obywatelstwo chińskie. W większości jednak, jak przedstawiciele pozostałych 33 mniejszości narodowych, nie mają już w Harbinie czego szukać, choć zawsze będą go utożsamiali z domem i za nim płakali. W 1945 r. Armia Czerwona rozbija polską diasporę, a 2 lata później ostatni repatrianci trafiają do kilku polskich miast, m.in. Elbląga, Olsztyna, Szczecina, Wałbrzycha i Opola. Wskutek wojny rosyjsko-japońskiej z lat 1904–1905 oraz późniejszych napięć część mandżurskich Polaków opuszcza Chiny dużo wcześniej. Do tej grupy należą Nowkuńscy. W 1920 r. Tadeusz i Helena wsiadają do pociągu i rozpoczynają trwającą kilka tygodni podróż z Mandżurii do Polski. Aleksander z Nino i dziećmi przeprowadzają się wtedy do Maoerszania w górach Chingan, skąd po 5 latach, serii niepokojących doświadczeń i dosłownie wisielczych widoków ruszają śladami rodziców.
Nowkuńscy przybywają do Bydgoszczy, gdzie w 1922 r. odkupują od bogatego ziemianina – hrabiego Erazma Krasickiego kamienicę przy Al. Mickiewicza 9. To doskonała okolica dla takich jak oni. Niemal po sąsiedzku, przy ul. Chodkiewicza, w domu po niemieckich lokatorach, mieszkają ich znajomi z Harbinu – i to właśnie oni dają namiary na secesyjne cudo naprzeciwko teatru. Po funkcjonującym niegdyś w gustownych barokowych wnętrzach konserwatorium muzycznym nie ma już jednak śladu. Na drobny remont i wyposażenie kamienicy nowi właściciele wydają tyle samo, co na zakup samego budynku. Szaleje powojenna inflacja, ceny przyprawiają o zawrót głowy. Nowkuńscy łapią się wszelkich sposobów, by żyć na poziomie, z ulgą dla portfela i duszy przyjmując pod dach kolejnych członków rodziny. Najpierw wprowadza się brat Tadeusza – Józef Nowkuński, inżynier kolejnictwa, budowniczy kolei w Polsce i Rosji. Niebawem pod bydgoskim adresem stawiają się też młodzi Nowkuńscy-Tumaniszwili z dziećmi.
Pełen ludzi dom tętni energią, muzyką, poezją i śmiechem. Lecz z dala od egzotycznego Harbinu codzienność toczy się innym rytmem, a poszarzała międzywojenna rzeczywistość bez większych perspektyw odbiera z czasem ostatki optymizmu. Nino Grigoriewna Tumaniszwili rozpaczliwie tęskni za Gruzją, do której z powodu sytuacji politycznej na Kaukazie nigdy już nie wróci. Targana nostalgią, nie może znaleźć w Polsce swojego miejsca, co odbija się na relacjach rodzinnych. Jej związek z Aleksandrem zaczyna przechodzić kryzys, zwieńczony rozstaniem. Zdradzona Nino wyjeżdża do gruzińskich ciotek na Litwę, gdzie po śmierci zostaje pochowana na cmentarzu Antokolskim w Wilnie. Aleksander układa sobie życie z nową kobietą. Tymczasem trójka jego dzieci z pierwszego małżeństwa po raz kolejny mierzy się z wielką zmianą, a lada moment stawia czoła światowej hekatombie.
Lala
W realiach II wojny światowej dorosła już Helena „Lala” Nowkuńska z Tumaniszwilich rozgląda się za przyzwoitym mężem. Mieczysław Ciemnołoński pochodzi z szanowanego rodu ze Żmudzi, od XV w. rządzącego i administrującego litewskimi majątkami w Puszołatach, Medykanach, Święcianach, Tołoczkanach i Birżach. Krążą słuchy, że jego matka jest krewną atamana Bohdana Chmielnickiego. Z kolei ojciec, Mieczysław senior, to ceniony prezes Wileńskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów, wykładowca radiotechniki i konstruktor pierwszej w Wilnie stacji nadawczej, której otwarcia notabene nie doczekał z powodu nagłej śmierci w 1927 r. W spadku po rodzicach Mieczysław junior Ciemnołoński otrzymuje solenne wykształcenie, talent techniczny i rodowód godny arystokratki. Więcej do szczęścia nie trzeba.
Po ślubie Helena i Mieczysław przeprowadzają się do wiejskiego domu pod Krakowem, gdzie w kwietniu 1943 r. rodzi się ich syn – Jerzy Ciemnołoński, mój ojciec. Warunki tamtych dni są skrajnie trudne. Pewnego razu Helena przyjmuje pod swój dach polskich partyzantów, rannych, spragnionych i głodnych, po czym nagle spostrzega przez okno żołnierzy Wehrmachtu. Partyzanci kulą się pod oknem z bagnetami i gotowymi do strzału strzelbami, a „uzbrojona” tylko w rocznego syna Lala odważnie wychodzi przed dom. Wtedy okazuje się, że odziani w nazistowskie mundury żołdacy to Gruzini. Rodacy z Kaukazu, siłą wcieleni do armii wroga. Helena ucina sobie z nimi pogawędkę. Odchodzą i nigdy nie wracają. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale historia krąży odtąd jako familijna legenda i kształtuje wizerunek Heleny – kobiety brawurowej i zarazem opanowanej, szalenie inteligentnej i uzdolnionej artystycznie, lecz skromnej; sprytnej, dowcipnej i nieraz dosadnej, ale zawsze wrażliwej, spokojnej i ciepłej. Pierwszej PolakoGruzinki w rodzinie.
Gdy opada bitewny kurz, Lala i Mieczysław przenoszą się spod Krakowa do Bydgoszczy. Kamienica przy Al. Mickiewicza 9, kupiona jeszcze przez Nowkuńskich-Tumaniszwilich, nadal jest w rodzinie i pozostanie na kolejne dekady. Ale gdy za komuny do wielkich, kilkusetmetrowych mieszkań z długimi korytarzami i obszernymi pokojami zostają dokwaterowani obcy ludzie, małżonkowie zaczynają się rozglądać za prywatnością i dostają z przydziału spore mieszkanie, które na emeryturze zamieniają na mniejsze, przy ul. Lelewela na Osiedlu Leśnym.
Sercem domu Ciemnołońskich jest kuchnia. Tu Helena przyjmuje gości. Wizyty są częste i liczne, bo – jak przystało na pół-Gruzinkę – Lala uwielbia biesiadować i uważa, że gość to dar od Boga. Traktuje każdego z szacunkiem i szczerą radością, nie szczędząc wielkiego serca. Wszyscy czują się u niej jak długo wyczekiwani najbliżsi, którym nie może niczego zabraknąć. Helena zapewnia wikt i opierunek, karmi i poi wystanymi w komunistycznych ogonkach smakołykami. Jakimś gruzińskim cudem, choćby lodówka świeciła pustkami, stół jest zawsze zastawiony. Sama Helena jest tymczasem na wiecznej diecie. Szczupła, piękna, pomnikowa – nie ma ku temu najmniejszych powodów, ale ciągle pilnuje, co ma na talerzu. Nie je byle czego i, arystokratycznym wzorem, nigdy nie je w nadmiarze. Ciało i duszę przepełnia za to ciekawością świata i humorem. Przy stole, nawet w Wielkanoc i Boże Narodzenie, serwuje inteligentne i nieprzyzwoite dowcipy. Snuje też niezliczone opowieści – własne wersje przygód Koziołka Matołka i inne historyjki, które Mietek pięknie ilustruje akwarelami.
Mieczysław zna sześć języków i znaczną część życia spędził w podróży. A jednak to Lala zdaje się mieć szersze horyzonty, co wywiera duży wpływ na jej najbliższych, którzy potrafią szczerze z nią rozmawiać i czerpać z jej mądrości. W dyskusji znika przepaść lat i poglądów. Helena jest otwarta na zmieniające się otoczenie i przyjmuje je z wielkim zainteresowaniem. Z takim samym zacięciem czyta górnolotne powieści i reportaże, ogląda nowomodne seriale i przysłuchuje się gustom muzycznym dzieci, wnuków i pociotków. Na dźwięk odtwarzanego z walkmana metalu i gotyckiego rocka inna seniorka uciekłaby z krzykiem, strasząc czeluściami piekielnymi – ale nie Helena Ciemnołońska z Tumaniszwilich. Zarazem jest taktowna i rzadko porusza tematy kontrowersyjne – nikt nie dowie się przykładowo, po której stronie politycznej barykady stoi. Wszyscy wiedzą za to, że Lala jest trochę przesądna: w jej pokoju wisi laska z twarzą wyrzeźbioną przez kuzyna, a ona zawsze powtarza, że jak ta twarz jest zwrócona w jedną stronę, to będzie dobrze, a jak w drugą – to źle. Może to bujda na kołach, może nie. Helena święcie w to wierzy i pozwala, by twarzowa laska kierowała jej poczynaniami.
W długie wieczory Lala zamyka się w pokoju i pisze. Przelewa na papier przemyślenia, poezje i nostalgiczne listy do gruzińskich krewnych. Cztery razy do roku wysyła je do ciotek z Wilna i Mcchety. Pisze po rosyjsku i takie też otrzymuje odpowiedzi. Tylko dzięki jej staraniom nadwątlone przez odległość i czas więzi rodzinne trwają i się zacieśniają. Pewnego razu Helena dowiaduje się z gazety, że z wizytą do Polski wybiera się krewny z linii mandżurskiej – Michaił Tumaniszwili, wybitny gruziński reżyser teatralny. „Uwielbiam wszelkiego rodzaju firany: lekkie i ciężkie, zwiewne i szorstkie. Uwielbiam kostiumy teatralne, maski, makijaże, nosy, brody. Uwielbiam oświetlenie, bo pomaga mi oszukiwać siebie i innych. W końcu teatr jest piękny. To magiczne kłamstwo”1 – mawiał. Urodził się w 1921 r. w Tbilisi, a zmarł 11 maja 1996 r. i spoczął w tbiliskim Panteonie Didube, obok najsłynniejszych, najbardziej zasłużonych dla Gruzji pisarzy, artystów, naukowców i działaczy politycznych. Miał 13 lat, gdy na zabój zakochał się w sztuce scenicznej po obejrzeniu w Teatrze Rustawelego spektaklu na podstawie „Zbójców” Friedricha Schillera. Potem założył własny teatr i wystawił dziesiątki sztuk. Czystym przypadkiem Helena trafia w latach 70. na poświęconą mu notkę prasową i w samą porę jedzie do Warszawy. Spotkanie z Michaiłem Tumaniszwilim, artystycznym klejnotem rodziny, porusza nowe struny. W 1979 r. Jerzy Ciemnołoński jedzie do Gruzji z kulturalną rewizytą – jako producent polsko-radzieckiego filmu „Test pilota Pirxa” na podstawie powieści Stanisława Lema. Helena niezmiernie cieszy się z wyjazdu syna do gruzińskiej ojczyzny i w 1982 r. daje mu w prezencie książkę „Biały kołnierzyk” Micheila Dżawachiszwilego z wzruszającą dedykacją: „Synku ukochany, abyśmy się jeszcze wybrali do krainy Chewsurów”. Nigdy tego nie doczeka.
Równia pochyła
Dzień za dniem mija Ciemnołońskim aktywnie i z twórczym przytupem, przetykany prozą codzienności. Helena pracuje w bydgoskim Cefarmie. Mieczysław za to z pracy regularnie wylatuje – przez niepewne politycznie żmudzińskie pochodzenie, urugwajskie obywatelstwo i nieskrywany bunt wobec PRL-u. Awanturnik pełną gębą, od własnych dzieci oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa. Młodszą Magdalenę traktuje ulgowo. Szczególnie wymagający jest natomiast wobec syna Jerzego, który dorasta w atmosferze ciągłego lęku przed srogim ojcem, lejącym pasem za najmniejsze uchybienie. Matka przeciwnie: nigdy nie podnosi na syna ręki, lecz wychowuje go jak księcia, w myśl wpojonych jej arystokratycznych zasad rodu Tumaniszwili, w dodatku na gruzińską modłę, zgodnie z którą rodzicielki nieomal gloryfikują synów, we wszystkim ich wyręczają, wszystko im podstawiają pod nos i przebaczają. Cóż może powstać z wybuchowej mieszanki zasad rodzicielskich współcześnie uznawanych za przemocowe, toksyczne, staroświeckie?
Jerzy Ciemnołoński to niespokojny duch. Inteligentny, utalentowany artystycznie i do bólu ambitny chłopiec z gitarą i rozczulającym spojrzeniem brązowych oczu, który wiecznie za czymś goni, na każdym kroku wywołuje emocjonalne tornado, bezwiednie dyryguje otoczeniem, jest niepobłażliwy wobec innych i siebie samego, notorycznie zanurzonego w kipieli wzlotów i upadków, szczęścia i traum, miłości i rozstań. Jego drugą i wcale nie ostatnią żoną zostaje Małgorzata. Piękna, dobra, kochana, wspierająca i zawsze stawiająca innych ponad samą siebie.
Jerzy i Małgorzata są jak ogień i woda. Z tego cokolwiek nieadekwatnego połączenia w 1985 r. w szpitalu na Woli w Warszawie na świat przychodzę ja – Krzysztof Nodar Ciemnołoński. Rodzice dają mi dwa imiona: pierwsze polskie, a drugie po gruzińskim wujku, Nodarze Gogoberidze, który odwiedza nas w latach 80. Dostaję od niego w prezencie szarą swańską czapkę z grubego filcu, którą mam do dziś. Do kompletu otrzymuję żywiołowy temperament z nutą melancholii, ciemne włosy i ciemnobrązowe oczy. Jestem tutejszy, ale inny, skądinąd bardzo podobny do babci Heleny – i dumny z tego jak paw, bo Lala ma szlachetną gruzińską urodę. Z biegiem lat odkrywam między nami więcej podobieństw, a babcia staje się – obok mamy – najważniejszą osobą w moim życiu. To ona jest moją opoką i od dnia moich narodzin dba, abym znał swoje korzenie i sprawnie funkcjonował w dwóch rzeczywistościach kulturowych. Od najmłodszych lat jestem wychowywany na polskich i gruzińskich opowieściach. Babcia Helena nie uczy mnie języka gruzińskiego, bo wskutek rusyfikacji sama go nie zna, lecz stopniowo sączy w każdy zakamarek mojej młodej duszy ten swój-obcy świat. Poznaję gruzińskie tradycje i z przejęciem słucham o magicznym kraju pod szczytami Kaukazu. Na zdjęciach rozpoznaję przodków – to prapradziadkowie Tadeusz i Helena Nowkuńscy, a to pradziadkowie Aleksander i Nino Nowkuńscy-Tumaniszwili. Nabieram coraz większej świadomości skomplikowanych losów naszej rodziny, w której miesza się krew polska, żmudzińska, ukraińska, ormiańska, gruzińska i której drzewo genealogiczne to pomieszanie z poplątaniem. Do moich uszu trafiają opowiastki o rodowych gruzińskich pałacach, orientalnych zbytkach, pięknych księżniczkach. W mojej dziecięcej wyobraźni Gruzja to magiczna kraina spełnionych marzeń i tęsknot. Ale są głębokie lata 80. i podróż na Kaukaz jest nieosiągalną mrzonką. Babcia mówi, że kiedyś tam pojadę. Chciałbym. Na razie jadę do Falenicy pod Warszawą, gdzie przez jakiś czas mieszkamy, by potem znów osiąść w Bydgoszczy.
Dużo czasu spędzam u dziadków. Pukam do drzwi, otwiera Mietek. Na starość zrobił się specyficzny. Nieco upierdliwy, dla własnego syna srogi, wnuki traktuje jak ósmy cud świata. Przynoszę mu zabawki z kinder niespodzianek. Zbiera te kiczowate figurki, składane stateczki, hipopotamy i inne cuda, które wtedy mają zupełnie inną wartość. Siadam mu na kolanach, a on snuje anegdotki z wojaży. Jestem prawie pewien, że to tym pełnym wrażeń, barwnym historiom o najprawdziwszych przygodach zawdzięczam żyłkę globtrotera. Ale to z babcią uskuteczniam pierwsze wielkie wyprawy. Ot, choćby po parku na Osiedlu Leśnym, gdzie wspólnie wyobrażamy sobie, że niewielki pagórek to potężny Mount Everest, który właśnie zdobywamy. Na każdej przechadzce Helena Ciemnołońska, niczym Tony Halik, zaznacza: „Tu byłam”. Proporczykiem może być wszystko: a to ładny kamyk, szyszka, a to patyczek, który Lala zatyka w ziemi. Czasem wraca do domu z gustownym kijem albo polnym bukietem. Uwielbiamy razem tropić zdobycze – dwoje poszukiwaczy skarbów. Wiosną mama robi marzannę, zgarniamy po drodze babcię i idziemy do Myślęcinka powitać wiosnę. Marzanna ląduje w wodzie, a ja w ryk. Żal mi pięknej kukły i mimo protestów wchodzę do strumyka, żeby ją wyciągnąć i zataszczyć z powrotem do domu. Nie wiem dlaczego, ale to jedno z najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa. Wtedy jeszcze spokojnego, szczęśliwego i kolorowego.
Krótko po mnie, w 1986 r., rodzi się mój brat Jakub Waża Ciemnołoński. Drugie imię otrzymuje po gruzińskim poecie i myślicielu, który naprawdę nazywał się Luka Razikaszwili, ale tworzył pod pseudonimem Waża Pszawela. Do zerówki i pierwszej klasy podstawówki idziemy równocześnie, chociaż Kuba jest młodszy. To nie ma jednak znaczenia, bo obydwaj jesteśmy gotowi na starcie ze szlaczkami, a wręcz istnieje ryzyko, że będziemy się w tej zerówce kompletnie nudzić. Ja od czwartego roku życia władam zdolnością czytania, przysposobioną z dziką namiętnością, aby oddawać się lekturze przygód Tomka z cyklu Alfreda Szklarskiego. Kubuś dzielnie idzie w moje ślady. Jest błyskotliwy, mądry, rezolutny, pogodny, zabawny. Lubimy razem czytać, słuchać muzyki, urzędować na podwórku. Czasem po bratersku dajemy sobie kuksańca, ale zawsze trzymamy sztamę i snujemy wspólne plany podboju świata. Dlatego zupełnie nie rozumiem, dlaczego pewnego dnia mój braciszek nie ma siły wstać z łóżka. Jest październik 1993 r., kiedy Kuba zaczyna chorować. Panuje jesienny sezon infekcyjny, więc podejrzewamy zwykłe przeziębienie lub grypę. Gorączka, ból mięśni, osłabienie. Za tydzień minie. Nie mija, a diagnoza zwala z nóg. Kleszczowe zapalenie mózgu. Choroba postępuje, atakując centralny układ nerwowy. Kuba na sygnale trafia do szpitala dziecięcego w Bydgoszczy, potem do Warszawy, do szpitala na Szaserów, wreszcie do Centrum Zdrowia Dziecka i znowu na Szaserów. Przez kilka miesięcy siedzimy na beczce prochu, skazani na rozbieżne opinie lekarzy, skrajnie wyczerpani i pełni niepokoju. Czasami Kuba czuje się lepiej, nawet wraca do domu. Wszyscy mamy nadzieję, że z tego wyjdzie. Wierzymy do ostatniego tchu. A on ma tylko 8 lat, gdy 26 lipca 1994 r. odchodzi na zawsze.
Potworna tragedia.
Nie ma słów.
Jest pamięć.
Fatum zawisa nad naszą rodziną jak ponury cień. W okamgnieniu wali się dotychczas poukładany świat. Nie możemy się otrząsnąć, w żaden sposób tego przepracować. Razem tkwimy w samotnym starciu ze stratą. Każdy daje z siebie, ile może. Wszyscy dają za mało. W obliczu dramatu pogrążamy się w rozpaczy, czasem zapominając o tych, którzy pozostali. I o życiu, które trzeba przeżyć najlepiej, jak potrafimy. Ale to życie już nigdy nie będzie takie samo.
Funkcjonujemy jak roboty, machinalnie, obecni ciałem, nieobecni duchem, zawieszeni. Podczas choroby mojego brata mama jest przy nim dzień i noc, a ja zostaję sam z ojcem w Bydgoszczy. Chodzę normalnie do szkoły. Ojciec szykuje mi kanapki i codzienne listy zadań do wykonania. Jest rozchwiany, coraz częściej ceduje pieczę nade mną na swoją matkę. Sprawiam babci Helenie kłopoty typowe dla dziecka w moim wieku. Wspinam się na drzewo w parku przy bydgoskiej filharmonii po piłkę, która utknęła między konarami. Noga mi się zaklinowuje. Drę się wniebogłosy. Babcia spieszy na ratunek. Innym razem z pięknego, dużego domu przy ul. Kołłątaja zmierzam w stronę Pomorskiej. Dobrze znam trasę, pokonuję ją co dzień w drodze do szkoły. Przez Libelta z postojem w rodzinnym barze Tekla przy Gdańskiej, gdzie ciocia daje mi soczek. Tym razem mam ogon. Zasłonięta gazetą babcia podąża za mną krok w krok, żebym się przypadkiem nie zawieruszył. Co było dalej? Nie wiem. Większość wspomnień z tych mrocznych czasów usuwam z głowy albo blokuję – dają o sobie znać, gdy gaśnie światło. Leżę w łóżku sam, za jedynego towarzysza mając własne, nigdy nieprzytulone lęki. Cień przesuwa się po ścianie. To ty, Kuba? Chłopaki nie płaczą.
Ojciec też stara się być twardy. Stoik z buzującym wewnątrz kotłem robi dobrą minę do złej gry. Dalej prowadzi razem z ciotką bar Tekla, później zakłada antykwariat w bramie przy ul. Gdańskiej 42, ima się różnych fuch w sztuce, literaturze, filmie, udziela się charytatywnie w kręgach Polonii. Wszystko, byle tylko jakoś egzystować. Ale i ta względna stabilizacja nie potrwa wiecznie. Skomplikowane relacje Jerzego i Małgorzaty wiszą na włosku, a po roku całkiem się rozsypują. Wtedy zaczynam krążyć. Od ojca do mamy i z powrotem. Z Bydgoszczy do Warszawy. Od jednego domu do drugiego. Nikt nie pomaga mi uporać się z tym, co się stało.
Kiedy na święta znów przyjeżdżam do Bydgoszczy, wolę mieszkać u dziadków, gdzie czuję się bezpieczny i otoczony miłością. Babcia Helena jest z innej epoki i okazuje uczucia tak, jak umie. Nie proszę o więcej. Tyle mi wystarczy, by wypełnić ciągle odczuwany brak i zyskać stabilizację. Im jestem starszy, tym głębszą nawiązujemy z babcią komitywę. Lala ma sekretny notes, w którym spisuje złote myśli. Ja też lubię pisać i ona to wie. Zna zawartość szuflady, w której od ósmego roku życia upycham kolejne arkusze pierwszych opowiadań i wierszy. Motywuje mnie do tych literackich prób. Tak samo wspierająca w poszukiwaniach muzycznych, bez mrugnięcia okiem razem ze mną słucha mrocznych kawałków z piekła rodem. Potem kibicuje mi, gdy zdaję egzamin na prawo jazdy, pomaga, kiedy znowu nie mogę zasnąć, popycha ku marzeniom i, świadomie lub nie, wpływa na najważniejszą decyzję mojego życia, którą podejmę za kilka lat. Dlatego jestem doszczętnie zdruzgotany, gdy babcia nagle, bez pożegnania i na zawsze znika. W 2007 r. ginie potrącona przez autobus na przejściu dla pieszych, parę kroków od domu na Osiedlu Leśnym. Odchodzi za szybko. Pozostawia ziejącą pustkę. Jeszcze niezabliźnioną i ponownie rozdrapaną ranę. Ta zaczyna kipieć gniewem, gdy sprawca otrzymuje karę zbyt łagodną w stosunku do przewinienia. Prawo nie uwzględnia uczuć.
Jestem ustawicznie rozbity. Tracę grunt pod nogami. Po latach coraz słabiej pamiętam brata, z czasem ulatują też co bardziej szczegółowe reminiscencje ukochanej babci Heleny. Przypominają mi o nich jedynie zdjęcia, rodzinne zapiski, rzucane w eter anegdoty, aktywujące się pod wpływem nieuświadomionych bodźców – zapachów, dźwięków, obrazów. Okruchy przeszłości, które rozrywają serce i duszę. Jak ta zabytkowa maszyna do szycia. Wynosimy ją z piwnicznej komórki razem z moim ormiańskim przyjacielem Arsenem. Później ciężka machina z wprawiającym ustrojstwo w ruch pedałem, którym lubiły się bawić wszystkie dzieciaki, oraz niezliczonymi tajemnymi szufladkami, pełnymi szpilek, igieł i nici, ląduje w naszym domu w Zalesiu Górnym pod Warszawą. Zamykam oczy i widzę, jak babcia zręcznymi ruchami przemienia bele tkaniny w szykowne bluzki, suknie, spodnie. Te moje mają dziury. Sam nie potrafię ich załatać. A z boku ktoś pruje kolejne nitki. Mój ojciec ma kompletnie dość traum związanych z Bydgoszczą i w 2008 r. wyprowadza się do Gruzji. Jeden straszny dramat rozrzuca nas po Polsce, a kolejne nieszczęście – po świecie.
12,5% Gruzina
Tamtego dnia dokonuję słodko-gorzkiego podsumowania. Na start dostałem od losu gruzińskie pochodzenie, śmierć ukochanego brata i babci, rozwód rodziców i wieczny byt pomiędzy. Jestem tragarzem bezczelnie otyłego życiowego brzemienia, a jeszcze nawet dobrze nie przyłożyłem do niego ręki. Ale to samo mogą powiedzieć inni. Helena i Mieczysław Ciemnołońscy zmagali się z horrorem II wojny światowej i PRL-u. Aleksander Nowkuński przeżył piekło wywózki na Sybir, a Nino Tumaniszwili – karnego zesłania do Mandżurii za nie swoje winy. Bo to nie była niczyja wina, jej, jego, twoja, moja. To te cholerne przypadki, kiedy jesteś o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu. Kiedy musisz się mierzyć z czymś, na co nie jesteś przygotowany, i ponosić konsekwencje parszywych zbiegów okoliczności. A po wszystkim masz tylko dwie drogi. Możesz wegetować na poboczu życia jak poszatkowana kulami iluzja człowieka – albo iść tą jednokierunkową przed siebie, do przodu, po gruzińsku pirdapir. To wyrażenie staje się moim hasłem przewodnim, moim drogowskazem, którego będę się kurczowo trzymał przez resztę egzystencjalnych kilometrów.
No to pirdapir! Próżnię rozczarowań zaczynam wypełniać młodzieńczymi wyskokami i egzaltowanymi pasjami. Tak jak uczyła mnie babcia, smutki i nadzieje przelewam na papier. Ale już nie chowam myśli do szuflady i w ramach „Biblioteki Nocy Poetów” oraz „Biblioteki Współczesnej Poezji” wydaję dwa tomiki poetyckie: „przebicia” (2005) i „eskalacje” (2011). Moje wiersze i teksty publicystyczne ukazują się przez następne lata w takich tytułach, jak „Zeszyty Poetyckie”, „Noc Poetów”, „Gazeta Wyborcza”, „LiteRacje”, „Pro Arte”, „Lampa”, „Portret”, „Odra”, „Wakat”, „Kwartalnik Literacki Kresy”, „Arterie”.
W duszy gra mi rock’n’roll, post-punk, psychobilly. Z fascynacji alternatywnymi brzmieniami zostaję krytykiem muzycznym, a w jednym z wielu nadal niedookreślonych wcieleń – DJ-em. Gram też w kapeli Zwrotnice (nazwa pochodzi od pisma poety Juliana Przybosia), w której przez chwilę występuje legendarny Magura z Kryzysu, a wcześniej – mój dobry kolega Tomek z HateStory i Miguel and The Living Dead. Doskonale pamiętam stary, dobry rok 2005. Magura przyszedł na nasz koncert w klubie Diuna na warszawskim Powiślu. Recytowałem swoje wiersze, a w ramach performance’u na gitarze przygrywał mi słynny bard Adam Repucha. Repertuar umówiliśmy pół godziny przed występem. Po wszystkim Magura stwierdził tylko: „Jesteście zajebiści, chcę z wami grać!”. Mało z butów nie wyskoczyłem! Tego samego roku występowaliśmy z Adasiem jako Substancje Smoliste w kultowym klubie Jadłodajnia Filozoficzna. Nie było Magury, nie było Tomka, byli z nami za to kultowa basistka Honorata i jazzowy perkusista. Graliśmy. Żyliśmy. To były piękne czasy. New rock revival, grzywki i marynarki, ponowne zachłyśnięcie się Grzegorzem Ciechowskim i Republiką. Magia, magia i transcendencja, w które wierzę do dzisiaj.
Mam 20 lat i mieszkam na warszawskim Mariensztacie, w mieszkaniu po saksofoniście Kryzysu Tomku Świtalskim. Prowadzę życie godne artystycznej bohemy z ubiegłego stulecia. Pokoleniowo i środowiskowo podpinam się pod „Manifest neolingwistyczny”, najbardziej śmiałą deklarację polskiej literatury XXI w., spisaną przez grupę warszawskich poetów, do której należeli m.in. Joanna Mueller, Marcin Cecko i genialny, lecz niedoceniony Michał Kasprzak. Po zakończeniu warsztatów literackich w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie wydaję pierwszy arkusz poetycki „płaskostopie” (2003). Swój arkusz wydaje też Jaś Kapela, znany jako śmiertelny wróg prawicy. Znamy się i lubimy te literackie boje, turnieje jednego wiersza.
Poza twórczością próbuję układać swoje życie. Studiuję wiedzę o kulturze na Uniwersytecie Warszawskim, potem politologię na prywatnej uczelni. Na własne potrzeby zarabiam, chwytając się dorywczych prac: jako barman w kilku knajpkach, handlowiec sieci komórkowej, a nawet agent ubezpieczeniowy. Z Mariensztatu przenoszę się na Służew i Ursus. A potem biorę zwrot o 180 stopni i przez 3 lata znowu mieszkam w Bydgoszczy. Poznaję wtedy dziewczynę i zostaję ojcem dwóch wspaniałych chłopaków: Juliana i Mikołaja. Obaj otrzymują imiona po poetach, których niezmiennie darzę wielkim sentymentem: starszy syn po Julianie Przybosiu, a młodszy – po Mikołaju Sępie-Sarzyńskim i przy okazji po przyjacielu z czasów mojego przedszkola w Falenicy. Mam już wtedy pewne wyobrażenie własnego „ja”, tego, kim jestem, kim będę i czego chcę od życia. A przynajmniej tak mi się wydaje. Związek nie wytrzymuje próby czasu, a ja zdaję sobie sprawę, że od lat mam w sobie niezalepioną wyrwę…
Rozwiązanie majaczy na odległym horyzoncie, nie umiem go złapać. Skręcam i mylę drogę. Wysiadam z rozklekotanego tramwaju na rondzie Jagiellońskim w Bydgoszczy i brodząc w zimowej brei śniegu i błota, docieram do Pałacu Młodzieży, gdzie akurat występuje zaproszony przez mojego ojca zespół folklorystyczny z Gruzji. Późnym popołudniem sala dudni i wiruje w rytm ludowych pieśni i tańców. Gruzini to niesamowicie muzykalny naród. Pewien grecki historyk pisał, że śpiewali i tańczyli, nawet idąc na wojnę! Dziś najlepszą okazją do wspólnego muzykowania jest supra, tradycyjna gruzińska biesiada, o której więcej jeszcze opowiem. Nie mogę opanować wzruszenia, słuchając czakrulo – polifonicznego ludowego śpiewu gruzińskiego, który uznano za arcydzieło ustnego i niematerialnego dziedzictwa ludzkości, a w 2008 r. objęto patronatem UNESCO. W roku 1977 jedną z gruzińskich pieśni „Czakrulo” wysłano w kosmos na złotej płycie z 25 najlepszymi melodiami z całego świata. Równie ważne miejsce w gruzińskiej kulturze zajmują ludowe tańce – żywiołowe, pełne wdzięku, emocji i opowieści ukrytych w eleganckich układach choreograficznych. Temperamentny, przyspieszający bicie serca taniec kazbeguri demonstruje twardość gruzińskich górali, a namiętny chewsuruli – rywalizację mężczyzn o kobietę. Chorumi dawniej tańczono przed bitwą, z kolei romantyczny kartuli w wykonaniu młodej pary to klasyka na weselach. Podczas dużych imprez króluje również partsa – dla sympatyków zabawy w kółeczku. A na wyciszenie radosny, swobodny aczaruli z tancerkami w kolorowych strojach, których łagodny pląs wprowadza miłą, relaksującą atmosferę. Obserwuję to wszystko urzeczony po sam korek. Gruziński zespół tłukł się autokarem przez tydzień, by dać dwa występy w Pałacu Młodzieży.
W naszym juliańskim kalendarzu jest świeżo po Nowym Roku, co dla prawosławnych Gruzinów oznacza zbliżające się obchody ich Nowego Roku, przypadające według naszej rachuby 14 stycznia. Po porywającym występie jedziemy razem z zespołem świętować do restauracji. Dumni Gruzini zaciskają zęby, mimo iż mocno ucierpieli w trakcie swojego show – scena nie była przygotowana pod żywiołowy taniec w butach z cienkiej cielęcej skórki, więc co rusz ktoś się przewracał i upadał. Przy tak dynamicznym pokazie kontuzje mogą się skończyć nawet wizytą w szpitalu. Na twarzach wielu gruzińskich gości dostrzegam ból, smutek, tęsknotę za ojczyzną i rodzinami. Mimo to bawią się jak szaleni, jakby jutra miało nie być. W powietrzu czuć miłość, namiętność i tę melancholię wpisaną w kaukaską kulturę, muzykę i literaturę; podziw i lęk, majestatyczne góry, samotność i ciepło domowego ogniska. Właśnie wtedy, w ułamku sekundy, dociera do mnie, czego mi dotychczas brakowało i co było elementem układanki, którego szukałem. To pewnie dzięki procentom. Szybko przeliczam, że skoro podobno co pokolenie krew się rozrzedza, to po babci i ojcu mam 12,5% gruzińskiej krwi – tamtego wieczoru daje ona o sobie znać.
------------------------------------------------------------------------
1.
1 თეა თოფურია, „«რაც ძალიან მინდოდა, სულ რამდენიმეჯერ მაქვს დადგმული» – მიხეილ თუმანიშვილის დაბადებიდან 100 წელი გავიდ”. Źródło: https://www.radiotavisupleba.ge/a/31089385.html (dostęp: 14.05.2023).