Polaroidy z zagłady - ebook
Polaroidy z zagłady - ebook
Paweł Paliński
„Polaroidy z zagłady”
Kiedy przychodzi zbyt wcześnie, przynosi cierpienie. Co jednak, jeśli nadejdzie za późno?
Opowieść o śmierci zawsze jest historią o samotności.
Teresę Szulc opuścili wszyscy. Podobnie jak jej miasto i wszystkie miejscowości w okolicy. Czy jednak naprawdę jest sama? Co można uczynić, kiedy zostało się ostatnim człowiekiem – w S., w Polsce, na Ziemi? Pozostaje walka o przetrwanie.
Powieść Pawła Palińskiego lokuje się na przecięciu kulturowych i popkulturowych dróg. Realizm McCarthy’ego spotyka się tu z oryginalnością narracyjną World War Z, chłodna bezwzględność Sartre’a z emocjonalnym okrucieństwem Kirkmana i jego Żywych trupów, a estetyka Romero z filozofią Derridy. Żyjemy w epoce końca czasów – nawet jeśli ten koniec jest jednocześnie początkiem nieznanego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64384-27-1 |
Rozmiar pliku: | 858 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętaj, zajrzano pod noszoną przez ciebie maskę, czas wziąć sprawy w swoje ręce. Dlaczego? Takie pytanie nie ma sensu. Czemu to ma służyć? Takie pytanie zostało źle postawione. Dlaczego i po co nie ma znaczenia. Świat nie istnieje, świat to zgliszcza. Jesteś ostatnią ludzką istotą, która zadaje pytania. Zastanów się, czy warto. Zastanów się, czy myślenie ma jakąkolwiek przyszłość. Wstań o poranku. Wyjdź z domu. Walcz o życie. Wieczorem zadecydujesz, czy stać cię na luksus pustych rozważań.
Przygotuj się. Nadchodzące dni wkrótce będą wyglądały tak samo. Czasami tylko znienacka spadnie deszcz, czasami zaświeci słońce; drzewa zrzucą liście, zobaczysz dawno niewidziane ptaki. Te obrazki będą wydawały się coraz bardziej do siebie podobne – potem zrozumiesz – nastaje wciąż tylko jeden i ten sam dzień, a ty zaledwie przyglądasz się wielu jego twarzom. Czy zmierzysz się z taką pewnością? JEDEN DZIEŃ. Właśnie tyle ci pozostało. W związku z tym śmierć nadejdzie już jutro. Nic na nią nie poradzisz. Oto początek końca twojego życia.
Jeden dzień. Zakasaj rękawy. Zrób coś. Koniec jest bliski.1
Ty, Teresa Szulc, lat sześćdziesiąt cztery, znana byłaś z tego, że nie wierzysz w nic. Nie wierzyłaś w czyste intencje, okresowe szczepienia i życie pozagrobowe. Śmiałaś się, gdy ktoś mówił przy tobie o rzeczach takich jak spożywanie nienasyconych kwasów tłuszczowych potrzebnych do zachowania zdrowia. Wykpiwałaś coroczny chrzest świadków Jehowy, nie wierzyłaś, że ktokolwiek postawił nogę na Księżycu; zbywałaś wzruszeniem ramion rozmowy o tym, co nadejdzie – wątpiłaś, czy nadejdzie cokolwiek. Odmawiałaś dyskusji na temat przeznaczenia, drwiłaś z przeczuć.
Wiara miała być tym, czego dopiero przyjdzie ci się nauczyć.
Zabarykadowana we własnym domu, wyglądasz na ulicę przez piwniczny lufcik. Z tej perspektywy świat wydaje się odległy, dziwnie napięty; jakby wydłużony. Niebo, błękitny elektromagnes, ciągnie ku sobie każdą latarnię, hydrant czy sklepową markizę. Te, uczepione gruntu, stawiają opór, aż orientujesz się, że to nie cisza trzeszczy ci w uszach, lecz właśnie każda z tych rzeczy, poddana niesłychanej sile przyciągania. W studzienkach odpływowych ściele się gęsty dym. Płoną magazyny chemiczne pobliskiej huty żelaza. Gdybyś tylko otworzyła okienko, poczułabyś, jak cierpki ten dym ma smak.
W punkcie esteesu przeciąg zamiata kwitki nigdy nieopłakanych przegranych oraz niespieniężonych losów. Pomieszał nagłówki, wyszczerbił nazwy drużyn, pokpił daty i stawki. Uczepione korkowej tablicy tekturowe litery nie oznajmiają nic. Za kontuarem półleży martwy bukmacher, bieli się jego łysa czaszka. Dwa dni temu resztki wysuszonej skóry z policzków trupa opadły na podłogę, odsłaniając łuk żuchwy. Tuż obok, jak gdyby nigdy nic i na przekór martwocie, stado gołębi przechadza się dumnie po zdemolowanej witrynie piekarni. Pleśń chleba żywo kontrastuje z jasnym upierzeniem.
Oto S., miasto niegdyś słynące z walcowanej stali i niezrównanego Festiwalu Jagód.
Obecnie kolejny otwarty grobowiec ludzkości.
* * *
Jest rano, jest pusto. Zamyślona nasłuchujesz odgłosów budzącego się dnia. Dnia pomniejszonego o ruch uliczny, echo głosów; o nieobecne ludzkie pasmo. Kilka miesięcy temu o tej porze za oknem przewalał się tłum robotników, w okresie świetności huty czterdzieści tysięcy dusz, w tę i we w tę, co osiem godzin ruszało na zmianę warty; stąpał ciężki but, terkotało shimano. Trzy razy w ciągu doby, spracowany wiec. Teraz na ulicach, w parkach, w otwartych na wieczność barach mlecznych gwizdy wiatru zagłuszają huciany lejtmotyw.
Niewiele przetrwało. Odwracasz głowę, odczytujesz grzbiety z podręcznej biblioteczki: Anatomia dla bystrzaków, kupiona gdzieś na poniemieckiej giełdzie, i nigdy nieotwierane reprodukcje obrazów Marii Sibylli Merian z Neues Blumenbuch. ABC młodego siłacza Zakrzewskiego. Są tam, tuż za twoimi plecami, nieużywane i stęchłe, ulegające wilgotnemu rozkładowi. Jak wszystko wokół. Czcionka wylewa się, sączy na podłogę; tak to widzisz. Wspomnienia po tym, czym byłaś. Nauczycielka wuefu. Istnieją rzeczy, których nie chcesz pamiętać, wspominanie ich osłabia cię. Za oknem pozostaje zbyt wielu przeciwników, abyś pozwoliła osobistym zmorom, by odbierały ci siły.
Z tamtego okresu, ze szczęśliwego okresu, gdy przemieszczałaś się z niedźwiedzią gracją po szkolnych korytarzach, tytułowana „panią psorką”, pozostały wyłącznie stare szkolne zdjęcia ostatniego rocznika zawieszone na ścianie oraz dziennik klasy, której byłaś wychowawczynią. Ten dziennik zatrzymałaś przez przypadek, zabrałaś go niedługo przed wybuchem paniki – w wieczór zarezerwowany na wystawienie ocen na półrocze. Nie kieruje tobą nostalgia. W dzienniku brakuje stron. Dwa tygodnie temu wyraźnie ochłodziło się. Kolejne kartki służą jako rozpałka do kominka. Kominek oddaje ciepło tylko za taką walutę.
Za każdym razem, gdy ogień pożera znajome nazwiska, gdy czernieje strona za stroną, a kolejne przedmioty ulatują z dymem, przyglądasz się duchom przeszłości, wierząc, że całopalenie sprzyja oczyszczeniu: twojemu, twoich podopiecznych. Nikt nie uratował dorosłych, nikt przecież nie uratuje dzieci. Zasnęły i poszły prosto do piekła – lekcja bez szans na przerwę i śmiech.
Kartki wyrywasz od końca. Patrzyłaś, jak płoną polski i historia. Na liście godzin wychowawczych ugotowałaś swój pierwszy polowy posiłek z konserw, pewnego deszczowego popołudnia, gdy ostatecznie zabrakło gazu w kuchence. Na matematyce grzałaś wodę na pierwszą kąpiel. Od tamtej kąpieli minęło sporo czasu; zreflektowałaś się, że w obecnej sytuacji higiena zakrawa na rozrzutność. Drugi raz nie popełnisz tego błędu. W związku z tym nie myjesz się od dawna. Własny zapach daje poczucie bezpieczeństwa; potwierdza obecność. Kwaskowa woń pach, intymnych miejsc, stóp. Zapach to ty. Wszystko, o co się otrzesz, nasiąka tobą. Wtedy przechodzi na własność.
Na razie pozostało w tobie dość godności, aby ów proces odbywał się naturalnie, lecz przemożna chęć ocierania się o każdy mebel, każdy sprzęt, narasta. Chciałabyś się czochrać. Całym ciałem. Na grubym dywanie. W salonie. Potem nakryłabyś się tym dywanem przed snem – ukryta sama pod sobą. To przyniosłoby ulgę. Tak sądzisz.
Wizyty na świeżym powietrzu ograniczasz i z tego powodu. Świat poza obrębem schronienia pachnie obco, zieje zagrożeniem. Wewnątrz domu bukiet zapachów wydaje się nieskończony. Zepsute toalety na parterze i na piętrze. Lodówka w kuchni. Sterta kompostu w ogrodzie, smar i benzyna w garażu. Znajdzie się tego więcej. Odkąd zabrakło elektryczności, noce są ciemne, głębokie jak morze; dryfujesz przez nie bezsennie, ciśnienie dudni w uszach.
Potrzeby także załatwiasz z rozmysłem. Mocz oddajesz w pobliżu wejścia do piwnicy, grudki kału pozostawiasz dalej, wedle z góry ustalonego schematu, precyzyjnie, na przebiegu zaplanowanych tras ucieczek. To żmudne zajęcie, wymaga żelaznej rutyny. Wilgotne żółte plamy wysychają w przeciągach, gówno co prawda im się opiera, lecz i ono nie trwa wiecznie. Tę naukę na szczęście masz już za sobą. Naukę, że jesteś tym, co jesz, oraz tym, co się z ciebie wydostaje. Będąc wszędzie i nigdzie. Że to, co się z ciebie wydostaje, w pewnych okolicznościach może mieć wartość życia. Twojego życia. Nie wywęszą cię.
Regres tak dogłębny nie należy do łatwych, więc jakiś czas temu postawiłaś, na powrót, na uczłowieczenie. Odszukałaś pudełko z chorągiewkami koktajlowymi i przyozdobiłaś nimi każdy z lepkich brązowych kopczyków. Efekt był opłakany. Brzydziłaś się jednak po raz kolejny dotknąć chorągiewek – pozostały na miejscach. Myślisz, że w obecnej sytuacji nikt zbytnio nie będzie ci wytykał braku dobrych manier. Nie grożą ci żadne dyplomatyczne konsekwencje. Attaché kulturalny nie będzie kręcił nosem. Z jakiegoś powodu świadomość bezkarności nie przynosi ulgi, nasila natomiast wyrzuty sumienia. Nie chcesz o tym myśleć. Musisz.
Codziennie rano po przebudzeniu powtarzasz więc: Niemcy – Belgia – Francja – Japonia. Przedsionek, na lewo, jeszcze raz lewo, prosto, przez okno do ogródka, do ziemianki wykonanej z beczki po oleju napędowym. Niemcy – Kanada – Szwecja – Indie. Przedsionek, prawo, prosto, na werandę, za blanki ciężkiej mosiężnej wanny. Niemcy – Maroko – Turcja – Egipt. Najniebezpieczniejsza, najbardziej rozpaczliwa trasa, przez patio wprost na otwartą przestrzeń. Zdajesz sobie sprawę, że to, co robisz, nie ma sensu, ale z drugiej strony wyraźny brak sensu oznacza, iż kiedyś gościł w tej okolicy.
Tymczasem dziennika ubywa. Poranek przyniósł przymrozek: wydychasz kłęby pary na zgrabiałe palce. Paznokcie matowieją pod wpływem wilgoci, jednak ciało zwycięża, krew nadal krąży. W rogu sutereny stary, pozbawiony minutowej wskazówki zegar wskazuje prawie siódmą rano, dokładność, ponad którą niczego obecnie nie oczekujesz. W uwieszonym na łańcuszku kluczyku tkwi karteczka z datą. Sprawdzasz tę datę. Spoglądasz na kalendarz. Nakręcałaś zegar dwa dni temu. Musisz pamiętać, aby zrobić to jutro; zgodnie z rozkładem obowiązków.
O siódmej śniadanie.
Nie masz najmniejszej ochoty na śniadanie, lecz z dna wiklinowego kosza wybierasz zupę błyskawiczną. Dzielisz makaronowe gniazdo, w najlepsze chrupiesz słonawe nitki, łagodne, pięć smaków. Makaron rozepcha żołądek, na kilka godzin stłumi głód. Braki w kaloriach nadrobisz podczas obiadu. Oczywiście jeżeli dożyjesz obiadu.
Perspektywa nieistnienia przyprawia o dreszcz.
Tik-tak. Zegar delikatnie poskrzypuje. Gdyby nie zdemontowany w ramach bezpieczeństwa układ cymbałków, mechanizm właśnie wygrywałby skoczny kurant. Jeszcze rok temu niezależnie od wykonywanego zajęcia przerywałaś tę czynność, gdy tylko wybrzmiewały pierwsze tony. Zamykasz oczy i starasz się zanucić bodaj strzęp melodii. Nie potrafisz.
Cicho, czysto, pusto. Bez wspomnień tego, co nieistotne.
To dowodzi jednego. Wiesz, że masz szansę. Tak uzbrojona przetrwasz.
Tak ci się wydaje.2
Później. Pożar huty przybrał na sile. Nadciąga front niskich chmur. Przyglądasz się niebu. Dymy mącą światło, podbarwiają obłoki jadowitą ochrą; te ciemnieją i rosną, jakby wkrótce miały plunąć deszczem wrzącej sadzy. Deszcz ognia, widowiskowy koniec świata. Po części tego właśnie ci brakuje, na coś takiego czekasz: na wspaniałe kosmiczne widowisko, które ostatecznie potwierdziłoby nakład środków włożonych w jego wywołanie. Na Armageddon in tractu. Jak dotąd nikt nie zechciał udzielić ci informacji, co tu się, do cholery, wyprawia. Niepewność przyczyny dręczy. „W CHWILI OBECNEJ NIE MA PODSTAW DO WSZCZYNANIA PANIKI” – kwękasz, naśladując nosowy głos spikera z komunikatu Obrony Cywilnej; nadal przechowujesz zrzuconą z wojskowego samolotu ulotkę. Bez paniki. Być może z jakiegoś powodu przegapiłaś ostatni dzwonek. Och, jeżeli taki dzwonek w ogóle wybrzmiał; choć chyba nikt i nic nie mogłoby być okrutne na tyle, by zrezygnować z ostatniego ostrzeżenia?
W domu panuje duchota. Uszczelniłaś drzwi i okna pakułami, potem rozpaliłaś w kominku i przez godzinę lub dwie dorzucałaś drewno i książki; żar aż dudni wewnątrz ceglanej niszy. Mosiężny ruszt cyka w dole, ssąc ciepło. Suche powietrze, wizg płomieni w kominie. Biorąc pod uwagę rozmiary pożaru, jedna nitka dymu nad miastem nie zrobi nikomu różnicy. Wszelką ostrożność uznałaś za zbędną. Ciekawe, że użyłaś tej formy: NIKOMU.
Zgodnie z rozkładem obowiązków, tak jak każdego pierwszego i piętnastego dnia miesiąca, przeprowadziłaś inspekcję pojemników z wodą. Zapasy niedługo ulegną wyczerpaniu. W innych okolicznościach nie zaprzątałoby ci to głowy, rezerwowe beczki na deszczówkę utrzymane są w ciągłym pogotowiu, lecz przecież wiesz doskonale, że najbliższy opad przyniesie ze sobą niezdatną do picia, śmierdzącą toluenem lurę. Wszystkiemu winien pożar.
Kropla potu spływa po brwi i dostaje się pod powiekę. Oko piecze. Klniesz. Wszystko przez pożar. Woda, upominasz się. Dużo wody. Myślisz: fontanna na rynku. Myślisz: czyżby?
Nie uśmiecha ci się wyprawa do miasta. Zeszłej nocy wydawało ci się, że słyszysz na pustych ulicach jakieś niezwykłe dla tej okolicy trzaski, szurania. Jakby… jakby ktoś… w pobliżu…
Nie ma nikogo. Już od dawna.
Może odczekasz? Ruszysz za kilka dni? Wytrzymasz.
Samotność to stan umysłu, mówisz na głos. SAMOTNOŚĆ TO STAN UMYSŁU, powtarzasz w myślach niczym mantrę, choć to mantra, między nami mówiąc, której nie darzysz szczególnym zaufaniem, odkąd w salonie zgromadziłaś wszelką rzecz, która pomaga w walce z samotnością właśnie, a wszystko zwielokrotnione: cztery wieże stereo, sześć telewizorów, niezliczone kina domowe, zestawy do uprawniania domowej gimnastyki, te proste i te wyjątkowo skomplikowane, kamery wideo i aparaty fotograficzne, analogowy, cyfrowy i polaroid, sokowirówki, rzutniki multimedialne… Każdy ze sprzętów rzyga niecierpliwie strumieniami przewodów i żaden nie przyniósł ulgi. Może to dlatego, że zaopatrzyłaś się w nie, szabrując supermarkety? Może za każdy luksus cywilizacji trzeba zapłacić gotówką, aby nabrał należnej mu mocy? Nigdy się tego nie dowiesz.
Garnki, tace i patelnie. Zdekompletowane zestawy sztućców dla średniej wielkości rodziny. Kubki emaliowane, kubki porcelanowe, kubki z podwójną ociepliną, ulubione przez kierowców i osoby pracujące na świeżym powietrzu. Brytfanny, tace i kieliszki. Podkładki pod talerze z maty, z plecionki, porcelany. Co najmniej tuzin wieszaków. Sześć niedziałających telefonów, na których dla rozrywki wystukujesz numery w oczekiwaniu na niepołączenia. Dwa manekiny, męski i damski. Jarmarczne obrazy w plastikowych ramkach, ukazujące tanie plastikowe postaci. Świeczniki z gipsu: świeczniki-pieski, świeczniki-baletnice, świeczniki-domki, tego całe kosze. Czasami aż trudno uwierzyć, że w taki oto sposób ludzie ostatecznie odcisnęli swoje piętno na Ziemi, wytwarzając tanie podstawki na aromatyzowane ogrzewacze, po kilka złotych za worek. Przeżyłaś kataklizm, porzucona wśród rzeczy tak pozbawionych treści jak suche zdania oznajmujące, którymi wypełniono instrukcje ich obsługi. Wśród wypełnionych powietrzem bytów. Jedyna zmienna to zmienny kształt opakowań z plastiku.
Kineskopy łypią bielmami kurzu. Manekiny rzucają statyczne kwadratowe cienie. Przyglądasz się im – sterczą w kącie – w wysublimowanej pozie, przydźwigane z salonu Polsportu po drugiej stronie miasta. Natknęłaś się na nie na stoisku bożonarodzeniowej promocji. Czy ujął cię blask tandetnych światełek na plastiku, czy fałszywa „człowieczość”, dość, że strawiłaś cały dzień na pchanie taczki z kukłami usadowionymi na szczycie zapasów. Wyciągnięte do przodu odlewy kończyn wskazywały coś w oddali lub małpowały bardzo ludzki gest poszukujących niezwłocznej pomocy. Prawdę mówiąc, nie zastanawiałaś się, co ci te ręce wtedy przypominały – przez wiele przecznic posłusznie pchałaś wózek dokładnie we wskazanym przez nie kierunku.
Męski model zdobią adidasy, dżinsy i sweter w romby. Damski – plisowana spódnica i marszczona pod szyją biała koszula. Jakiś czas temu opanował cię przymus przebierania tej wiecznie zadowolonej z siebie pary. Aseksualna nagość przesadnie wysportowanych sylwetek wzbudziła ten szczególny rodzaj wstydu, który występuje jedynie podczas zbyt intymnego kontaktu z nieznanym człowiekiem. Nie pamiętasz, kiedy to się zaczęło. Ale brakowało ci tego.
Męski manekin wyposażono w szczekaczkę. Gdy przychodzi ci ochota, przesuwasz ręką przed umieszczoną pośrodku jego piersi fotokomórką; wtedy bucha aksamitny głos: Weź mnie do domu na święta!
Czasami dla zabawy przekomarzasz się z gardłowym wezwaniem.
Weź mnie do domu na święta! Odmawiasz stanowczo.
Weź mnie do domu na święta! Drwisz i ponownie uruchamiasz mechanizm, głęboko wierząc, że wypowiadana po raz kolejny i kolejny sztuczna prośba zawiera coraz bardziej błagalne tony.
Weź mnie do domu na święta! Weź mnie do domu na święta!
Ostatnio słyszysz go coraz słabiej – baterie tracą moc.
Manekin ma nieskończenie pustą, płaską twarz. W związku z tym domorosła eschatologia przeżywa istny renesans.
* * *
Jeszcze później. Pociągasz nosem. Suchość w ustach. Woda. Wody. Pewne sprawy wymagają zaplanowania.
Przez strych wychodzisz na dach. Owinięta w płaszcz przeciwdeszczowy, wsparta plecami o komin, za pomocą sfatygowanego bushnella lustrujesz okolicę. Okular lornetki zawęża widnokrąg w znak nieskończoności.
W S. istnieje wiele niebezpieczeństw, ty zaczynasz od tych najprostszych. Chociażby zwierzęta. Kiedyś zamknięte w klatkach i kojcach, tłuste od nadmiaru suchej karmy, teraz wychudły, wyostrzyły się im boki. Wciąż pamiętasz noce nieprzerwanego chóralnego wycia, gdy zasnął i nie obudził się ostatni z ich panów. Osierocone i głodne, nie nosiły żałoby zbyt długo, stwardniał maślany wzrok kanapowych bywalców. Żadne z nich nie odsłania już brzucha w oczekiwaniu na pieszczoty. W związku z tym nim gdziekolwiek ruszysz, uważnie się rozglądasz. Mogłabyś pokazać cały zestaw szpetnych blizn dla uzasadnienia przyczyn własnej zapobiegliwości. Dlatego chociażby tak uważnie lustrujesz zdewastowany park zabaw na południowym zachodzie, gdzie w cieniu wielkiej płyty, tak obscenicznie swojskiej, że nawet gdy przerosły ją drzewa i krzewy, nadal rani wzrok, zadomowiła się kolonia królików. Wataha dzikich psów ustanowiła ów park swym terenem łowieckim. Ciekawe, ani po niej, ani po królikach nie ma teraz śladu. Kilka wron włóczy się bez celu między pustymi norami.
Mięso z królika byłoby miłą odmianą. Zupa z żółwia stepowego, którego miesiąc temu odnalazłaś w sklepie zoologicznym, okazała się przecież nie najgorsza. Na potrawkę z chomików potrzeba co najmniej sześć sztuk. Mogłabyś się postarać. Wzdychasz. Nie ma co się łudzić. Jedna rzecz pozostaje niezmienna – konkurencja nie śpi.
Poza tym – regulujesz okular lornetki – spontaniczne wybuchy gazu. Zaprószenia, krótkie spięcia, gromy z jasnego nieba.
Ulica za ulicą, podwórze za podwórzem, przeczesujesz je starannie, jakbyś widziała te obrazy po raz pierwszy.
* * *
Szeroka dwupasmówka umownie dzieli S. na część północną i południową. Poddana złudzeniu wygina się nieznacznie ku górze, na lewo nierealnie błyszczy San. Po Sanie suną kaczki i łabędzie. Strzępy. Biel i czerń. Tak doskonale na miejscu.
Od nagrzanego płaszcza przeciwdeszczowego bije zapach impregnatu. Od wody ciągnie tatarakiem i mułem.
W skupieniu liczysz ślad pasów na jezdni – równe siedemdziesiąt. Nie najgorsza przejrzystość powietrza. Jeżeli ogień w fabryce przygaśnie, rachunek niedługo sięgnie setki. Dobra widoczność to warunek powodzenia jakiegokolwiek wypadu; braki w zaopatrzeniu to niedostateczny powód, by opuścić suterenę, jeżeli jednocześnie ukazuje się mniej niż pięćdziesiąt pasów.
Zastanawiasz się, czy nie należałoby zacząć prowadzić rejestru warunków pogodowych. Profesjonalna prognoza pozostaje poza twoim zasięgiem, ale wszelką systematyczność uważasz za sprzymierzeńca. Rozsądny pomysł, decydujesz. Chyba zasypiasz.
Z drzemki wyrywa cię niesione wiatrem wycie – w lornetce skierowanej w stronę, z której dochodzi dźwięk, zapala się rozjarzony do białości kolaż światła i stali. Mrużysz oczy przed blaskiem biurowca w centrum. Budynek pręży się pysznie, wyzuty z wszelkiej treści ponad strzelistą formę. Wycie rozbrzmiewa ponownie.
Przenosisz wzrok na chodnik. Pomiędzy wrakami samochodów pełznie kościsty kształt. Nie potrafisz rozpoznać, co to za stworzenie. Czymkolwiek jest to coś, wielki siwy łeb dynda mu bezwładnie, a tylne łapy ciągną się po ziemi. Przez kilka minut uważnie śledzisz powolną wędrówkę.
Stwór znika z pola widzenia, zasłonięty przez skorupę dostawczego busa, przez hydrant, przez sportowe auto. Gdy wlecze się za trzeci z kolei wrak, nie wiadomo skąd jego tropem nadbiegają trzy niskie cienie. Wypuszczasz całe powietrze z płuc. Zwieszasz lornetkę na pierś. S. rzuca się w tył, w nagłym oddaleniu.3
Granica S. Na rogatkach pyszni się tablica informacyjna: „Zwolnij, obszar zabudowany”. Uczepiony szerokiej piersi przedmieść zielony order za brak zasług, medal drogowy za trzecie miejsce w czołówce podkarpackiego – nie wiadomo jak zdobyty, czy za nadmiar biedy, czy ludności, czy może obu tych rzeczy naraz.
S. nie jest rozległe, całość do przedstawienia na jednej pocztówce w pięciu ujęciach: miejski dom kultury jak spod kreski Goldzamta, rondo z pomnikiem, szpital, basen, obowiązkowo krzyż. Jeżeli przypatrzeć się bliżej: cienie gimnazjalistów, leniwie rozpartych na dworcowych barierkach smarkaczy, rozmawiających o seksie i narkotykach prawie bez poruszania ustami; echa ponurych nastoletnich matek ze swoimi dziećmi, które w pobliżu piaskownic bawią się w jedyną dozwoloną im zabawę: pozory dzieciństwa; zalatujący gospodarskim znojem starzy-młodzi chłopcy-zwidy na skraju męskości, w białych koszulach z niemodnym kołnierzykiem, w wyświechtanych spodniach i butach o ściętych noskach – ich cienie stoją w kolejce po obiad w małej gastronomii. Nigdy niewysprzątane do końca ulice, tak że nawet w pełni lata ich pobocza przypominają o przeszłych jesieniach, tyle tam burych liści i nasion klonów podobnych do miniaturowych łodzi Charona.
Kanciasty moloch wybudowany kilkadziesiąt lat temu na użytek pracowników huty metalu. Martwe cielsko podłączone do życiodajnej maszynerii, która odmówiła posłuszeństwa; poszarpana blizna torów kolejowych. Miasteczko przeszyte obwodnicą. Przygniecione wygasłą elektrownią. Opuszczone, niepowtarzalne, anonimowe, rozprute.
Rozciągnięta na łóżku tępo świadkujesz temu, jak brzask zamiast nabierać kolorów, szarzeje niezbornie ponad niezdrowo przerośniętymi ruinami.
Odkąd pamiętasz, obraz pozostaje właśnie taki, fragmentaryczny, a jednocześnie nieporuszony. Nie miasto – witraż. Poszczególne części jak administracyjnie powykrawane łaty, spięte ze sobą w sposób raczej wysoce tymczasowy, ugrzęzłe pośród umownych granic domy, parkingi, hale, wrzucone pomiędzy beton parki, wgryzające się w zieleń ścieżki. Dawne spacery. Nieodwiedzane nigdy zakamarki. Wyrywkowo przecinane place.
Zresztą, czemu ci to przeszkadza? W dzieciństwie całymi dniami przesiadywałaś sama w domu, wychodziłaś dopiero pod wieczór, po tym jak odrobiłaś lekcje, po tym jak rodzice wrócili z pracy, po tym jak pomogłaś matce przy obiedzie, a wtedy S. witało cię zawczasu podzielone, przerzedzone mrokiem, zamknięte w kloszach światła latarń, oglądane poklatkowo, jak podczas zabawy taśmą filmową. Jak spektakl. Wrażenie podkreślały pędzące na południowy wschód reflektory cystern Resmleczu, powolne kołowanie szybowców z pobliskiego lotniska, wysoki krzyk pociągu z węglem, zgasła czerwień murów. Nieskończony film drogi. I był ten dźwięk, jakby z offu, świadomy, lecz spoza osiągalnej przestrzeni: urywki z sąsiedztwa. Krzyk, śmiech, pomruk silnika, zbliżający się świst powietrza, zapowiedź obelgi i nadciągającej za nią dłoni, które, gdy tylko je usłyszałaś, zmuszały cię do przerwania zabawy. Czy S. teraz jest inne?
Miasto puste i jest go w nadmiarze.
Zawsze takie było. Tylko ty obdarzasz je obecnie większą uwagą.
* * *
Nad S. słońce wstaje odrobinę później, niż podaje się w oficjalnych kalendarzach. To wina ukształtowania terenu. Najpierw oświetla hutę, rozrzucone na kilkudziesięciu hektarach rumowisko technologii, nastroszone niczym szczątki po upadku kosmicznego saksofonu. Ozłaca silosy i kominy, wdrapuje się na dzielący fabrykę od części mieszkalnej wschodni stok wzniesienia zwanego Jeleniowym Wzgórzem, tam zapala kilka sosen na szczycie. Spływa na skraj miasta, gdzie w przepięknej kadencji kolejne domy i kolejne ulice otrząsają się z mroku, trawnik za trawnikiem, zatoczka za zatoczką, w równym mieszczańskim ordynku. Kolejne zapłony zgliszcz, skrzyżowanie po skrzyżowaniu.
Czy chorobliwie wytrwała egzystencja wśród nich dałaby się ochrzcić mianem nowej filozofii? Religii? Wyznania fatalistycznego jednoosobowego zboru? Teresa Szulc. Destylat absolutu zawarty w kropli degradującego się człowieczeństwa. Jakieś patriarchalne pouczenia na podorędziu?
Ktoś kiedyś powiedział, że noc wymyślono po to, aby człowiek mógł zapomnieć.
W takim razie ty dopisujesz drugą linijkę do tej bajki: dzień zazwyczaj podsyca. Wszelką rzecz. Materialną i niematerialną. Głód i myśl.
Wróćmy do sedna sprawy. Przystosowani przeżyją dłużej, tak głosi jedno z bezlitosnych haseł biologii. Jego ciężaru doświadczasz na własnej skórze. Na dodatek, wbrew temu, co kiedyś uważano, pewne ideały zdewaluowały się wobec zaistniałych OKOLICZNOŚCI. Pamiętasz przecież jatki, do których dochodziło podczas ewakuacji przedmieść.
Dzieci. Ich twarze wdeptane w bruk.
Szkopuł w tym, że nic nie poradzisz. Zegar w suterenie wskazuje szóstą rano. Kark mrowi, jakby gdzieś wewnątrz nastąpiło krótkie spięcie. Wrażenie, że to nie tyle wstaje dzień, ile domy obojętnie wsuwają się pod płaski talerz słońca. Zaciskając zęby, bijesz pięściami w uda.
Spoglądasz na zegar. Szósta, szósta piętnaście. Za oknem cienie bliźniaczej zabudowy cofają się coraz szybciej, wirują, wracając do punktu odejścia nocy. Doskonale wyczuwasz rwące podskórne prądy zawiedzionych nadziei i spodziewanych rozczarowań.
Tętniące stare rany. Nienaprawioną niesprawiedliwość.
Posłuchaj, być może właśnie dlatego wciąż tu jesteś, być może dlatego S. jest ci tak bliskie. Łączą was doznane i nigdy niewyrównane krzywdy. Pamiętasz? Opuszczałaś przecież to miasto jako niechętną ci robotniczą dziurę bez perspektyw. Pamiętasz? Marzenia o karierze sportowej? Egzaminy na awuefie? Kpiny z własnego pochodzenia w „towarzystwie”? Tym mocniejsze, im głośniej śmiano się z prowincjonalnego stylu życia, tym bardziej wściekłe, im wyżej wokół zadzierano wielkomiejskie nosy. S. nie miało chwalebnych korzeni – każdy, kto z niego pochodził, przemierzał życie odrobinę przypadkiem. Na kredyt. Pamiętasz? Dano ci to wyraźnie do zrozumienia.
S.? Co za S.? Gdzie jest to całe S.? Nienawidziłaś go za to. A potem, gdy twoje życie zabrnęło w ślepy zaułek i straciłaś wszystko: świetlaną przyszłość atletki, perspektywę akademickiej kariery, miłość, dziecko, na koniec zaś rodziców, wróciłaś i miasto wciąż gotowe było cię przyjąć. Jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby cierpliwie czekało. Zbudowane do służenia innemu celowi zobowiązało się służyć tobie. Oto cała historia – huta upadła, miasto pozostało – miasto upadło, pozostałaś ty. Być może właśnie z tego powodu nie opuściłaś go w potrzebie. Nie odeszłaś.
Pozostał dług do spłacenia.
* * *
Około siódmej – kawa. Picie kawy ustanawia rytuał rozruchu. Albowiem rytuały stanowią nieodzowną część każdej religii. A do kawy świeża rzepa z ogródka. Powinno jej zostać jeszcze parę główek na grządkach, jeżeli tylko nie dobrały się do niej ślimaki. Ślimaki nie stanowią zagrożenia, giną pod butem. Nienawidzisz ich za to. Za pękatą słabość, za skryty w kluchowatych ciałkach niezaspokojony głód. Klap, i zamiast połączonych tętniącą wilgocią komór pozostaje grudka świetlistej plazmy. Dla ślimaków zapewne wydajesz się Bogiem. Ciekawe, jak wygląda Bóg, który zesłał na świat cały ten burdel.
Rozgrzebujesz kominek w poszukiwaniu żaru, podsycasz go. Zalewasz czajnik do połowy. Następnie zaglądasz do ogródka. Kwitnie groszek. Pęcznieje kępa pszenicy. Rwiesz rzepę i brukiew. Wyrywasz je machinalnie, więcej, niż potrzebujesz. Kontakt z pulchną, oleistą ziemią wprawia w zadowolenie. Rozluźnia. Palce wbite głęboko, znacznie głębiej, niż jest to konieczne – mocno, tylko po to, żeby poczuć gruzłowaty opór. Wracasz z całym naręczem warzyw, uśmiechnięta, dobrodusznie potępiając własną rozrzutność.
Jeżeli taki paradoks jak dobroduszne potępienie ma w ogóle rację bytu.
W zapamiętaniu zebrałaś wszystkiego ponad miarę, część z bulw nie przetrwa. Wybierasz dwie dorodne rzepy ze środka kopczyka, obierasz je i zjadasz ze smakiem, pałaszując bez głodu, dla samego doświadczenia rozgryzania chrupkiego głąba. Resztę bulw przygotujesz do suszenia. Może zetrzesz na mąkę? Warto byłoby zrobić jakieś zapasy na zimę. Zima tego roku będzie wyjątkowo ciężka.
Zabójcza. Bezludna.
Nie ogrzejesz się. Gdybyś starła mąkę, może upiekłabyś chleb. Chleb wytrzyma tydzień, czerstwy – dwa. A co z jesienią? Dlaczego nie przygotowujesz się do jesieni? Długie wieczory, podwieczorki przerażenia. Dni niczym szkiełko w drzwiach kominka, brudne, ciemne.
Jesienią świat wstydliwie szykuje się do odwrotu. Zimą spiskuje przeciwko najsłabszym.
* * *
Licząc od dziesięciu w dół, czekasz, aż czajnik żwawo dmuchnie. Potem jeszcze raz. Sto stopni Celsjusza. Na początku trzeciej dziesiątki z emaliowanego dziubka wysnuwa się języczek pary. Ostrożnie zalewasz. Kubek bulgocze, kawa paruje, naciąga. Pierwszy łyk parzy język. Zamykasz oczy, smakując kiełkującą aż pod sklepienie czaszki igłę bólu. Przeszłość i przyszłość. Wysokie ciepło pod żebrami, potem niżej, u zwieńczenia ud. To się liczy. To się liczy. To się licz
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki