Policja - ebook
Policja - ebook
Czy to zwykły zbieg okoliczności, że oficer policji zostaje znaleziony martwy w miejscu dawno popełnionej zbrodni, którą badał, ale jej nie wyjaśnił? Gdy w następnych miesiącach taki sam los spotyka kolejnych dwóch funkcjonariuszy, schemat postępowania mordercy staje się równie oczywisty, co potworny: brutalnym zabójstwom policjantów odpowiadają nierozwiązane zbrodnie z przeszłości. W miejscu przestępstw brakuje jakichkolwiek śladów, a wydział zabójstw właśnie stracił najlepszego śledczego.
W tym samym czasie w szpitalu leży w śpiączce ciężko ranny mężczyzna. Pilnuje go sztab policjantów, a jego tożsamość jest objęta ścisłą tajemnicą.
Jo Nesbo po raz kolejny dostarcza diabelnie przebiegłej historii o bezmiarze ludzkiego zła. Gra w kotka i myszkę dotyczy nie tylko ofiar i policji, ale także samego czytelnika.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5081-3 |
Rozmiar pliku: | 990 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwonek nad drzwiami zadzwonił z irytacją, kiedy Truls Berntsen z lodowatej ulicy wszedł w wilgotne ciepło. Unosił się tu zapach brudnych włosów i pomady.
– Strzyżenie? – spytał młody mężczyzna z lśniącą czarną fryzurą, którą z całą pewnością załatwił sobie w innym salonie fryzjerskim.
– Dwieście? – rzucił Truls, otrzepując śnieg z ramion. Marzec. Miesiąc złamanych obietnic. Kciukiem wskazał za ramię, by się upewnić, że plakat na zewnątrz wciąż mówi prawdę. Panowie – 200. Dzieci – 85. Emeryci – 75. Truls widział, że ludzie przyprowadzają tu psy.
– Tyle co zawsze, kolego – odparł fryzjer z pakistańskim akcentem i wskazał jeden z dwóch wolnych foteli. W trzecim siedział mężczyzna, którego Truls błyskawicznie zaklasyfikował jako Araba. Ciemne spojrzenie terrorysty pod świeżo zmoczoną grzywką klejącą się do czoła. Spojrzenie, które uciekło przestraszone, gdy napotkało wzrok Trulsa w lustrze. Może mężczyzna wyczuł zapach bekonu, a może rozpoznał gliniarza. Jeśli tak, to możliwe, że był jednym z dilerów z okolic Brugata. Tylko haszysz. Arabowie bardzo uważali na twardsze narkotyki. Może Koran stawiał amfetaminę i heroinę w jednym rzędzie z pieczenią wieprzową? A może to alfons. Mógł na to wskazywać złoty łańcuch. Ale jeśli tak, to jakiś drobny gracz, bo gęby wszystkich dużych Truls znał.
Włożyć śliniak.
– Ale ci włosy urosły, kolego.
Truls nie lubił, żeby kolegą nazywali go Pakistańcy, w szczególności pakistańskie pedały, a w szczególnej szczególności pakistańskie pedały, które wkrótce miały go dotykać. Ale zaletą tutejszych pedałów od nożyczek było to, że nie przyciskali klientom biodra do ramienia, z przekrzywioną głową nie głaskali ich po włosach, zaglądając im w oczy w lustrze, i nie dopytywali się, czy ma być tak, czy raczej tak. Od razu brali się do roboty. Nie pytali, czy chcesz, żeby ci umyć tłuste włosy, tylko je spryskiwali wodą z butelki, puszczali mimo uszu ewentualne instrukcje i pracowali grzebieniem i nożyczkami, jakby to były mistrzostwa Australii w strzyżeniu owiec.
Truls spojrzał na pierwszą stronę gazety leżącej na półce przy lustrze. Znów ten sam refren. Jaki motyw kieruje tak zwanym oprawcą policjantów? Większość spekulacji mówiła o szaleńcu, który nienawidzi policji, lub o jakimś ekstremalnym anarchiście. Niektórzy wspominali o zagranicznych terrorystach, chociaż ci zwykle chwalili się udanymi akcjami, a w tym wypadku nic takiego nie nastąpiło. Nikt nie miał wątpliwości, że te dwa zabójstwa są ze sobą powiązane – daty i miejsca to wykluczały, a przez pewien czas policja szukała kryminalistów, których zarówno Vennesla, jak i Nilsen mogli aresztować, przesłuchiwać lub w jakiś inny sposób urazić. Ale żadnego takiego związku nie odkryto. Później pracowano nad teorią zakładającą, że zabójstwo Vennesli było dziełem jednej osoby, kierującej się zwykłym motywem, czyli chęcią zemsty, zazdrością albo pragnieniem przejęcia spadku, natomiast Nilsena zamordował zupełnie inny sprawca, działający z innych pobudek, lecz na tyle bystry, by w pewnym sensie skopiować tamtą zbrodnię i zmylić policję. Zmusić śledczych, by sądzili, że mają do czynienia z serią zabójstw, i nie szukali w najbardziej oczywistych miejscach. Ale policja to właśnie zrobiła. Szukała w najbardziej oczywistych miejscach, jakby to były dwa niepowiązane ze sobą zabójstwa. I też nic nie znalazła.
Policja wróciła więc do punktu wyjścia. Do mordercy policjantów. Podobnie postąpiła prasa, która dalej utyskiwała: dlaczego policja nie potrafi ująć człowieka, który zabił dwóch spośród jej własnych szeregów?
Truls, widząc takie tytuły, czuł jednocześnie zadowolenie i gniew. Mikael na pewno miał nadzieję, że kiedy przyjdą Boże Narodzenie i Nowy Rok, prasa skupi się na innych tematach, zapomni o zabójstwach i pozwoli im pracować w spokoju. Pozwoli mu być nowym przystojnym szeryfem w mieście, the whiz kid, strażnikiem miasta, nie zaś tym, któremu nic nie wychodzi, który powoduje jeszcze większy bałagan i siedzi tylko w deszczu fleszy z miną przegranego, będąc żywym dowodem nieporadności, na którą zazwyczaj monopol miała kolej.
Truls nie musiał przeglądać gazet, przeczytał je już w domu. Śmiał się głośno z niezgrabnych sformułowań Mikaela o stanie śledztwa. „W obecnej chwili niemożliwe jest stwierdzenie…” i „brak jakichkolwiek informacji o…”. To były zdania żywcem wyjęte z rozdziału dotyczącego kontaktów z mediami w podręczniku Metody śledcze Bjerknesa i Hoff Johansen, będącego lekturą obowiązkową w szkole policyjnej. Zalecano tam, by policjanci stosowali te ogólnikowe niby-zdania, ponieważ dziennikarze popadają w głęboką frustrację, słysząc „bez komentarza”. I że funkcjonariusze generalnie powinni unikać przymiotników.
Truls próbował szukać na zdjęciach zrozpaczonej miny Mikaela, tej, która się pojawiała, gdy więksi chłopcy z sąsiedztwa na Manglerud dochodzili do wniosku, że najwyższa pora zamknąć wielką gębę ładnemu jak dziewczyna chłopaczkowi, i Mikael potrzebował pomocy. Pomocy Trulsa. A Truls oczywiście stawiał się na zawołanie. I to zawsze on wracał do domu z podbitym okiem i rozkrwawioną wargą, nie Mikael. Twarz Mikaela pozostała ładna i nietknięta. Dostatecznie ładna dla Ulli.
– Tylko nie za krótko – zapowiedział Truls. W lustrze obserwował, jak włosy spadają z bladego, wysokiego, lekko wypukłego czoła. Właśnie przez to czoło i mocno wysuniętą dolną szczękę ludzie często brali go za głupka. Niekiedy było to nawet zaletą. Niekiedy. Zamknął oczy. Próbował w duchu ustalić, czy rozpaczliwa mina Mikaela naprawdę była widoczna na zdjęciach z konferencji prasowej, czy też tylko on chciał ją tam widzieć.
Kwarantanna. Zawieszenie. Wydalenie. Odrzucenie.
Wciąż dostawał pensję. Mikael go przepraszał. Położył mu rękę na ramieniu i stwierdził, że tak będzie najlepiej dla wszystkich. Dla Trulsa także, przynajmniej dopóki prawnicy nie orzekną, jakie konsekwencje musi mieć fakt, że policjant przyjmował pieniądze, z których nie chciał albo nie mógł się wytłumaczyć. Mikael zadbał nawet o to, żeby Truls zachował niektóre dodatki. Wcale nie musiał więc chodzić do taniego fryzjera. Po prostu zawsze się tu strzygł. Ale teraz jeszcze bardziej mu się to podobało. Lubił mieć identyczną fryzurę jak ten Arab na sąsiednim fotelu. Fryzurę terrorysty.
– Z czego się śmiejesz, kolego?
Truls urwał gwałtownie, kiedy usłyszał swój chrumkający śmiech. Właśnie od niego wzięło się przezwisko Beavis. To Mikael go tak nazwał podczas jakiejś imprezy w szkole średniej, ku radości wszystkich zebranych, którzy jakby dopiero wtedy odkryli, że, cholera, Truls Berntsen rzeczywiście wygląda i śmieje się tak jak ta postać z kreskówki puszczanej w MTV Co do joty. Ulla, czy ona tam wtedy była? A może Mikael obejmował wówczas zupełnie inną dziewczynę? Ulla o łagodnym spojrzeniu, w białym swetrze, z tą swoją szczupłą dłonią, którą kiedyś objęła go za kark i przyciągnęła jego głowę bliżej, żeby krzyknąć mu coś do ucha, zagłuszając ryk motocykli Kawasaki w pewną niedzielę na Bryn. Chciała tylko spytać, czy wie, gdzie jest Mikael. Ale on wciąż pamiętał ciepło jej dłoni. Miał wtedy wrażenie, że się pod nim roztopi, że rozpłynie się na wiadukcie nad autostradą w przedpołudniowym słońcu. I ten jej oddech przy uchu i na policzku… Wszystkie zmysły miał napięte do tego stopnia, że nawet tam, chociaż stali otoczeni zapachem benzyny, spalin i palonej gumy motocyklowych opon, potrafił zidentyfikować jej pastę do zębów i wiedział, że błyszczyk do ust ma truskawkowy smak, a sweter był uprany w proszku Milo. Że Mikael ją całował. Że ją miał. A może i to sobie wmówił? Ale pamiętał przynajmniej swoją odpowiedź, że nie wie, gdzie jest Mikael. Chociaż wiedział. Chociaż jakaś jego cząstka chciała jej to zdradzić. Zniszczyć tę łagodność, czystość, niewinność i naiwność w jej oczach. Zniszczyć jego. Mikaela.
Ale oczywiście tego nie zrobił.
Dlaczego miałby go niszczyć? Mikael był jego najlepszym przyjacielem. Jedynym przyjacielem. I co by zyskał, mówiąc Ulli, że Mikael jest u Angeliki? Ulla mogła mieć każdego, kogo tylko chciała, a jego, Trulsa, nie zauważała. Dopóki chodziła z Mikaelem, miał przynajmniej szansę być blisko niej. Miał sposobność, ale nie miał motywu.
Wtedy.
– I jak, kolego?
Truls ujrzał tył własnej głowy w okrągłym plastikowym lusterku, które spedalony fryzjer trzymał w rękach.
Fryzura terrorysty. Samobójcy z bombą. Zachrumkał. Wstał, rzucił dwustukoronowy banknot na gazetę, żeby nie ryzykować kontaktu ręka-ręka. Wyszedł na marcowe powietrze, które wciąż niosło jedynie niepotwierdzoną plotkę o wiośnie. Zerknął na Budynek Policji. Kwarantanna. Ruszył w stronę stacji kolejki na Grønland. Strzyżenie trwało dziewięć i pół minuty. Uniósł głowę i poszedł szybciej. Do niczego mu się nie spieszyło. Do niczego. Właściwie coś miał. Ale to coś nie wymagało wiele. Tylko tego, czego nigdy mu nie brakowało: czasu na planowanie, nienawiści, gotowości na stracenie wszystkiego. Przejrzał się w szybie wystawy jednego z azjatyckich sklepików spożywczych w tej dzielnicy.
I stwierdził, że nareszcie wygląda tak jak ten, którym był naprawdę.
Gunnar Hagen siedział wpatrzony w tapetę na ścianie nad biurkiem i pustym fotelem komendanta. Patrzył na ciemniejsze miejsca po zdjęciach, które wisiały tam, odkąd sięgał pamięcią. Były to fotografie dawnych komendantów okręgowych i zapewne miały inspirować, ale Mikael Bellman najwyraźniej potrafił się obejść bez nich i ich inkwizytorskich, oceniających spojrzeń, którymi obrzucali swoich następców.
Hagen miał ochotę zabębnić o podłokietnik, ale żadnego podłokietnika nie było. Bellman wymienił też krzesła. Na twarde, niskie, drewniane.
Gunnar Hagen został wezwany, a kiedy przyszedł, sekretarka wprowadziła go tutaj i oświadczyła, że komendant zaraz przyjdzie.
Otworzyły się drzwi.
– Jesteś! – Bellman obszedł biurko i ciężko opadł na fotel. Ręce założył za głowę. – Coś nowego?
Hagen chrząknął. Wiedział, że Bellman wie, że nic nowego nie ma, ponieważ wydał polecenie informowania go na bieżąco o każdym najmniejszym ruchu w tych dwóch sprawach. Zatem nie dlatego Hagen został wezwany. Ale zrobił to, co mu polecono. Wyjaśnił, że nadal nie znaleziono śladów w żadnej z tych spraw traktowanych osobno ani też żadnych związków między nimi, oprócz tego, co było oczywiste, a mianowicie, że obie ofiary to policjanci, do zbrodni doszło w miejscach, w których już wcześniej popełniono niewyjaśnione zabójstwa, a ofiary uczestniczyły w śledztwach.
W połowie wypowiedzi Hagena Bellman podniósł się i stanął przy oknie, odwrócony do swojego podwładnego plecami. Zakołysał się na piętach. Jeszcze przez chwilę udawał, że słucha, po czym mu przerwał:
– Musisz się z tym uporać, Hagen.
Gunnar Hagen urwał. Czekał na dalszy ciąg.
Bellman się odwrócił. Białe plamki pigmentowe na jego twarzy poczerwieniały.
– No i jestem zobligowany do poruszenia innej kwestii. Najwyraźniej priorytetem dla ciebie jest utrzymywanie całodobowej ochrony w Szpitalu Centralnym, podczas gdy giną uczciwi policjanci. Nie powinieneś zaangażować w śledztwo wszelkich możliwych sił?
Hagen spojrzał zdziwiony.
– Nie wykorzystujemy do tego moich ludzi, tylko funkcjonariuszy z posterunku Centrum i studentów z Wyższej Szkoły Policyjnej na praktyce. Nie uważam, żeby śledztwo na tym cierpiało, Mikael.
– Nie? Mimo wszystko chciałbym, żebyś jeszcze raz rozważył sprawę tej ochrony. Nie widzę żadnego bezpośredniego zagrożenia. Nie sądzę, żeby ktoś miał zabić tego pacjenta po tak długim czasie. A poza tym i tak wiadomo, że on nie będzie w stanie zeznawać.
– Lekarze mówią, że są pewne oznaki poprawy.
– Ta sprawa już nie ma priorytetu. – Odpowiedź komendanta padła szybko, niemal ze złością. Bellman zaraz jednak zaczerpnął powietrza i włączył swój czarujący uśmiech. – Ale oczywiście decyzja o kontynuowaniu ochrony należy do ciebie. Ja się w ogóle w to nie wtrącam, jasne?
Hagen chciał odruchowo zaprzeczyć, ale zdołał się powstrzymać i tylko krótko skinął głową, usiłując się domyślić, o co Bellmanowi tak naprawdę chodzi.
– No to świetnie. – Mikael klasnął w dłonie, jakby dawał sygnał, że audiencja skończona. Hagen już miał wstać, równie zdezorientowany jak wtedy, kiedy przyszedł. Nie ruszył się jednak.
– Mamy zamiar wypróbować inny sposób działania.
– Tak?
– Tak – powiedział Hagen. – Podzielić grupę śledczą na kilka mniejszych podgrup.
– Po co?
– Żeby stworzyć więcej przestrzeni dla rozmaitych pomysłów. Duże grupy mają siłę działania, ale nie bardzo nadają się do myślenia wykraczającego poza podręcznik.
– A tu trzeba myśleć… wykraczając poza podręcznik?
Hagen udał, że nie wyczuł sarkazmu. Jako były śledczy specjalizujący się w zabójstwach Bellman rzecz jasna świetnie znał to zjawisko: duża grupa zakleszcza się w punktach wyjścia, przypuszczenia się powtarzają, zmieniają się w fakty i ludzie tracą zdolność wysnuwania alternatywnych hipotez. Mimo to Bellman pokręcił głową.
– Praca w małych zespołach oznacza utratę efektywności, Hagen. Odpowiedzialność się rozdrabnia, ludzie depczą sobie po palcach i kilka razy wykonują tę samą robotę. Duża, dobrze skoordynowana grupa śledcza to zawsze najlepsze rozwiązanie. Przynajmniej dopóki kieruje nią dobry, silny przywódca…
Hagen wyczuł nierówności na trzonowcach, kiedy zacisnął zęby z nadzieją, że skutek insynuacji Bellmana nie uwidocznił się na jego twarzy.
– Ale…
– Kiedy przywódca zaczyna zmieniać taktykę, łatwo to odczytać jako desperację i prawie przyznanie się do tego, że już mu się nie powiodło.
– Ale nam się naprawdę nie powiodło, Mikael. Jest marzec, a to oznacza, że od pierwszego zabójstwa policjanta minęło sześć miesięcy.
– Nikt nie pójdzie za przywódcą, któremu się nie powiodło, Hagen.
– Moi współpracownicy nie są ani ślepi, ani głupi. Wiedzą, że utknęliśmy w martwym punkcie. Wiedzą też, że dobrzy przywódcy muszą umieć zmienić kurs.
– Dobrzy przywódcy potrafią zainspirować załogę.
Hagen przełknął. Przełknął to, co miał ochotę powiedzieć. Że prowadził wykłady w Akademii Wojskowej na temat zarządzania wtedy, gdy Bellman jeszcze biegał z procą. Że jeśli Bellman zna się tak świetnie na inspirowaniu podwładnych, to dlaczego chociaż trochę nie zainspiruje jego, Gunnara Hagena. Ale był zbyt zmęczony i zbyt sfrustrowany, by przełknąć słowa, które – jak wiedział – zirytują Mikaela Bellmana jeszcze bardziej.
– Odnieśliśmy sukces z tą niezależną grupą, którą kierował Harry Hole, pamiętasz? Tamte zabójstwa w Ustaoset nie zostałyby wyjaśnione, gdyby nie…
– Chyba słyszałeś, co powiedziałem, Hagen. Zastanowię się raczej nad zmianą kierownictwa grupy śledczej. To dowództwo jest odpowiedzialne za nastawienie wśród podwładnych, a w tej chwili wydaje mi się ono za mało skupione na rezultatach. A jeśli nie masz już żadnej innej sprawy, to muszę niedługo wyjść na spotkanie.
Hagen prawie nie wierzył własnym uszom. Podniósł się na sztywnych nogach, w których krew jakby zupełnie przestała krążyć przez cały ten czas, jaki przesiedział na wąskim niskim krzesełku. Poczłapał do drzwi.
– A przy okazji – rzucił jeszcze Bellman. Hagen usłyszał, że stłumił ziewnięcie. – Coś nowego w sprawie Gusta?
– Tak jak sam powiedziałeś – odparł Hagen, nie odwracając się. Dalej szedł do drzwi, by nie pokazać Bellmanowi twarzy, w której naczynia krwionośne w przeciwieństwie do tych w nogach zdawały się być pod wysokim ciśnieniem. Ale głos i tak lekko mu drżał z wściekłości. – Ta sprawa już nie ma priorytetu.
Mikael Bellman zaczekał, aż drzwi się zamkną i będzie słychać, jak naczelnik wydziału żegna się z sekretarką. Dopiero wtedy ciężko usiadł w skórzanym fotelu z wysokim oparciem i zapadł się w sobie. Nie wezwał Hagena po to, by wypytywać go o zabójstwa policjantów, i przypuszczał, że Hagen to zrozumiał. Skłonił go do tego telefon Isabelle Skøyen, która zadzwoniła przed godziną. Oczywiście dalej powtarzała swój refren o tym, że te niewyjaśnione zbrodnie stawiają ich oboje w złym świetle, pokazują, że są słabi, niezdarni i bezsilni. I że w przeciwieństwie do niego ona jest uzależniona od łaski wyborców. Odpowiadał „tak” i „aha”, czekając, aż Isabelle się wygada, żeby mógł wreszcie odłożyć słuchawkę, kiedy w końcu wypuściła bombę:
– On się budzi.
Bellman siedział z łokciami na biurku i dłońmi przyłożonymi do czoła. Wpatrywał się w lśniący lakier blatu, w którym widział zniekształcone własne odbicie. Kobiety uważały, że jest piękny. Isabelle powiedziała wprost, że wybrała go, bo lubi pięknych mężczyzn. I właśnie dlatego uprawiała seks z Gustem. Z tym pięknym chłopcem. Pięknym jak Elvis. Ludzie często źle odbierali męską urodę. Mikael pomyślał o tamtym facecie z KRIPOS, który próbował go podrywać i chciał go pocałować. Myślał o Isabelle. I o Guście. Wyobrażał ich sobie razem we dwoje. We troje. Nagle wstał z krzesła. Znów podszedł do okna.
Realizacja została rozpoczęta. Tak określiła to Isabelle. Realizacja. Jedyne, co musiał robić, to czekać. Powinien poczuć się dzięki temu spokojniejszy, życzliwiej nastawiony do świata. Dlaczego więc wbił w Hagena nóż i jeszcze go obracał? Żeby zobaczyć, jak Hagen będzie się wił? Tylko po to, żeby popatrzeć w inną udręczoną twarz? Równie udręczoną jak ta, która odbijała się w lakierze biurka? Ale niedługo to się skończy. Wszystko było teraz w jej rękach. Kiedy sprawa zostanie załatwiona, będzie tak jak dawniej. Będą mogli zapomnieć o Asajewie i Guście, a przynajmniej o tym, o którym nikt nie potrafił przestać mówić. O Harrym Hole. Tak już jest, wszyscy i wszystko prędzej czy później trafiają do księgi zapomnienia. Z czasem to samo czeka i te zabójstwa policjantów.
Wszystko będzie jak dawniej.
Mikael Bellman chciał sprawdzić, czy naprawdę tego pragnie. Postanowił jednak nawet nie próbować. Wiedział przecież, że tak jest.
7
Ståle Aune wziął głęboki oddech. Dotarł do kolejnych rozstajów w terapii, podczas których musiał dokonać wyboru. I dokonał:
– To może być jakiś tłumiony element pańskiej seksualności.
Pacjent spojrzał na niego. Cienkie wargi. Wąskie oczy. Szczupłe dłonie z wręcz nienaturalnie długimi palcami uniosły się, jakby miały ochotę poprawić węzeł krawata dobranego do prążkowanej marynarki, ale zrezygnowały. Ståle już wcześniej obserwował podobny gest u pacjentów, którzy zdołali się odzwyczaić od konkretnych czynności przymusowych, lecz zachowali wstęp do rytuału. Gest ręki zamierzającej coś zrobić, niedokończoną czynność, która sama w sobie jest jeszcze bardziej bezsensowna niż ta pierwotna, kompulsywna, ale przynajmniej odczytywalna. Jak blizna. Jak kalectwo. Echo. Przypomnienie, że nic nie znika całkiem, że wszystko pozostawia gdzieś po sobie ślad. Tak jak dzieciństwo. Jak ludzie, których się znało. Jak jedzenie, które kiedyś zaszkodziło. Jakaś dawna namiętność. Pamięć komórek.
Ręka pacjenta opadła z powrotem na kolana. Chrząknął krótko, a głos zabrzmiał wrogo i metalicznie.
– Co pan, do cholery, insynuuje? Zaczynamy jakieś freudowskie brednie?
Ståle spojrzał na niego. W domu jednym okiem oglądał w telewizji serial kryminalny, w którym specjaliści odczytywali życie uczuciowe ludzi z ich mowy ciała. Mowa ciała też ma oczywiście znaczenie, ale to głos ujawnia najwięcej. Struny głosowe i krtań są tak wrażliwe, że potrafią wytwarzać drgania, których ciągi dają się zidentyfikować w postaci słów. Kiedy Ståle wykładał w Wyższej Szkole Policyjnej, miał zwyczaj podkreślania znaczenia tego prawdziwego cudu. Dodawał przy tym, że istnieje jeszcze czulszy instrument, a mianowicie ludzkie ucho, które potrafi nie tylko odszyfrować te drgania i zaklasyfikować je jako spółgłoski i samogłoski, lecz również uchwycić temperaturę, poziom napięcia i uczucia osoby mówiącej. Powtarzał, że podczas przesłuchania ważniejsze są uszy niż oczy. Lekkie podwyższenie tonu czy ledwie zauważalne drżenie głosu to o wiele bardziej znaczące sygnały niż skrzyżowane ramiona, zaciśnięte dłonie, wielkość źrenic i wszystkie inne czynniki, do których nowe pokolenie psychologów przykładało taką wagę, a które jednak – jak wynikało z doświadczenia Stålego – często tylko dezorientowały śledczego i sprowadzały go na manowce. Co prawda siedzący przed nim pacjent użył przekleństwa, ale to przede wszystkim wyczuwalna zmiana nacisku na błonę bębenkową w uszach Stålego powiedziała mu, że u pacjenta wzmogły się czujność i gniew. Normalnie nie powinno to martwić doświadczonego psychologa – przeciwnie, silne uczucia często oznaczały przełom w terapii. Ale problem z pacjentem polegał na tym, że pojawiały się one w niewłaściwej kolejności. Nawet po kilku miesiącach regularnych spotkań Stålemu nie udało się nawiązać z nim kontaktu, nie było między nimi zaufania ani intymności. Prawdę mówiąc, terapia okazywała się tak bezowocna, że Ståle zastanawiał się, czy nie zalecić jej przerwania, ewentualnie nie skierować pacjenta do któregoś z kolegów po fachu. Gniew w spokojnej, pełnej zaufania atmosferze nie był niczym złym, ale w tym wypadku mógł oznaczać, że pacjent jeszcze bardziej się zamyka, że okopuje się jeszcze głębiej.
Ståle westchnął. Najwyraźniej podjął błędną decyzję, ale było już za późno. Postanowił więc nie odpuszczać.
– Panie Paulu – zaczął.
Mężczyzna wcześniej podkreślił, że jego imię należy wymawiać jako „Pol”, nie „Paul”. I nie jak norweskie Pål, tylko z angielskim „l” na końcu, chociaż Ståle nie był w stanie wychwycić tej różnicy. To oświadczenie wraz ze starannie wyskubanymi brwiami i dwiema maleńkimi bliznami pod brodą świadczącymi o dokonanym liftingu sprawiło, że Ståle zaklasyfikował go już po dziesięciu minutach pierwszej wizyty.
– Tłumiona homoseksualność jest zjawiskiem bardzo powszechnym, nawet w naszym pozornie tolerancyjnym społeczeństwie – podjął Aune, obserwując reakcję pacjenta. – Często zdarza mi się pomagać policji. Jeden z funkcjonariuszy, który przychodził do mnie na terapię, wyznał mi, że ma świadomość swojego homoseksualizmu, ale w pracy nie może tego ujawnić, bo zostałby wykluczony. Spytałem, czy naprawdę jest tego pewny, bo takie tłumienie często miewa związek z naszymi oczekiwaniami wobec samych siebie i tymi, jakich spodziewamy się ze strony innych, szczególnie osób najbliższych, przyjaciół i kolegów z pracy. – Urwał.
U pacjenta nie nastąpiło rozszerzenie źrenic czy zmiana koloru skóry, nie okazał niechęci do nawiązania kontaktu wzrokowego ani nie odwrócił żadnej części ciała od terapeuty. Przeciwnie, na wąskich wargach pojawił się kpiący uśmieszek. Natomiast Ståle Aune ku swemu zaskoczeniu poczuł, że wzrosła temperatura jego własnych policzków.
O Boże, jak on nienawidził tego pacjenta! Jak nienawidził tej pracy!
– I co z tym policjantem? Posłuchał pańskiej rady?
– Nasza godzina minęła – oświadczył Ståle, nie patrząc na zegarek.
– Jestem bardzo ciekawy, panie Aune.
– Mam obowiązek dochowania tajemnicy.
– Nazwijmy go Iks. Widzę po panu, że nie podobało się panu to pytanie – uśmiechnął się Paul. – Usłuchał pańskiej rady, ale źle się to skończyło, prawda?
Aune westchnął.
– Iks posunął się za daleko. Źle zrozumiał pewną sytuację i w toalecie próbował pocałować kolegę. Został odrzucony. Ale to się mogło skończyć dobrze. Zastanowi się pan chociaż nad tym do następnego razu?
– Ale ja nie jestem homoseksualistą. – Pacjent podniósł palce do szyi i zaraz je opuścił.
Ståle Aune skinął głową.
– W przyszłym tygodniu o tej samej porze?
– Nie wiem. Przecież mi się nie poprawia, prawda?
– Powoli, ale posuwamy się do przodu – odparł Ståle. Była to odpowiedź równie automatyczna, jak gest pacjenta sięgającego do węzła krawata.
– Tak, mówił pan to już kilka razy. Ale ja ciągle mam wrażenie, że płacę za nic. Że jest pan równie nieprzydatny jak ci policjanci, którzy nie są w stanie złapać cholernego seryjnego zabójcy i gwałciciela…
Ståle z pewnym zdziwieniem zarejestrował, że głos pacjenta stał się cichszy, spokojniejszy. Zarówno ton Paula, jak i mowa ciała komunikowały zupełnie co innego niż słowa. Mózg Stålego jak na włączonym autopilocie zaczął analizować, dlaczego pacjent posłużył się akurat tym przykładem, ale rozwiązanie tej zagadki było na tyle oczywiste, że nie musiał się w nie zagłębiać. To gazety, które leżały na biurku Stålego od jesieni, zawsze otwarte na stronach z doniesieniami na temat zabójstw policjantów.
– Ujęcie seryjnego zabójcy nie jest łatwe – odparł Aune. – Sporo wiem o seryjnych zabójcach. To, prawdę mówiąc, moja specjalność. Ale jeśli czuje pan, że powinien zakończyć terapię albo spróbować skorzystać z usług któregoś z moich kolegów, to decyzja należy do pana. Mam tu listę bardzo zdolnych psychologów i mogę panu pomóc…
– Zrywa pan ze mną?
Paul lekko przechylił głowę, powieki z bezbarwnymi rzęsami trochę mu opadły, a uśmiech stał się szerszy. Ståle nie potrafił ocenić, czy to wciąż ironia odnosząca się do sugestii homoseksualizmu, czy też może Paul ujawnia swoje prawdziwe ja. A może jedno i drugie.
– Niech mnie pan źle nie zrozumie – powiedział Ståle ze świadomością, że wcale nie został źle zrozumiany. Chciał się go pozbyć, ale profesjonaliści nie pozbywają się trudnych pacjentów, tylko jeszcze bardziej się angażują, prawda? Poprawił muszkę. – Chcę prowadzić pana terapię, ale bardzo ważne jest nasze wzajemne zaufanie, a akurat w tej chwili odnoszę wrażenie, że…
– Mam po prostu gorszy dzień. – Paul rozłożył ręce. – Wiem, że pan jest dobry. Pomagał pan przy sprawach seryjnych zabójców, prawda? Brał pan udział w ujęciu tego, który rysował pentagramy w miejscach zbrodni. Razem z tym komisarzem.
Ståle obserwował pacjenta, który wstał i zapinał marynarkę.
– Świetnie się pan dla mnie nadaje, panie Aune. No to w przyszłym tygodniu. A ja w tym czasie zastanowię się, czy nie jestem homo.
Ståle nie ruszał się z miejsca. Słyszał, jak Paul nuci w korytarzu, czekając na windę. Melodia wydała mu się znajoma.
Poza tym uderzyło go coś w słowach Paula. Mówiąc o seryjnych zabójcach, użył policyjnego określenia zamiast potocznego „seryjne morderstwo”. Harry’ego Hole nazwał komisarzem, a przecież większość ludzi nie miała pojęcia o stopniach policyjnych. Zazwyczaj zapamiętywali krwawe szczegóły z reportaży w gazetach, a nie mało istotne detale, takie jak pentagram wyryty w drewnianej belce przy zwłokach. Ale tym, na co zwrócił szczególną uwagę – ponieważ to mogło mieć znaczenie dla terapii – było porównanie go do „policjantów, który nie są w stanie złapać cholernego seryjnego zabójcy i gwałciciela”.
Ståle słyszał, że winda przyjechała i odjechała. Przypomniał już sobie, co to za melodia. Wysłuchał bowiem płyty Dark Side of the Moon, żeby się przekonać, czy nie znajdzie tam jakiegoś śladu pozwalającego rozszyfrować sen Paula Stavnesa. Piosenka nazywała się Brain Damage. I opowiadała o szaleńcach. O szaleńcach, którzy są w trawie, którzy są w holu, którzy się przysuwają.
Gwałciciel.
Zabici policjanci nie zostali zgwałceni.
Oczywiście pacjent mógł na tyle mało interesować się sprawą, że pomylił policjantów z wcześniejszymi ofiarami, które zginęły w tych samych miejscach. Albo za ogólną prawdę przyjął, że seryjni zabójcy gwałcą. Albo śnili mu się zgwałceni policjanci, co oczywiście umacniało teorię tłumionego homoseksualizmu. Albo…
Ståle Aune zamarł w pół ruchu i ze zdumieniem spojrzał na swoją rękę, która sięgała do muszki.
Anton Mittet wypił łyk kawy i spojrzał na mężczyznę śpiącego w szpitalnym łóżku. Czy on również nie powinien poczuć czegoś w rodzaju radości? Tej samej radości, której wyraz dała Mona, nazywając zdarzenie „jednym z niewielkich codziennych cudów, sprawiających, że warto harować jako pielęgniarka”? Pewnie, dobrze, że pacjent w śpiączce, którego śmierci wszyscy się już spodziewali, nagle zmienił decyzję i postanowił się obudzić, wrócić do życia. Ale ten człowiek w łóżku – ta blada udręczona twarz na poduszce – nie miał dla Antona żadnego znaczenia. Jego przebudzenie oznaczało jedynie, że praca zbliża się do końca. Oczywiście niekoniecznie było to równoznaczne z końcem romansu, bo przecież i tak nie tutaj spędzali razem najgorętsze godziny. Przeciwnie, już nie będą musieli martwić się o to, że koledzy zauważą czułe spojrzenia, jakie posyłali sobie za każdym razem, gdy Mona wchodziła do pacjenta albo od niego wychodziła, nieco zbyt długie rozmowy i ich nagłe zakończenia, kiedy pojawiał się ktoś inny. Ale Anton Mittet miał przykre uczucie, że właśnie to wszystko warunkowało ich związek. Tajemnica. Nielegalność. Napięcie wynikające z tego, że można patrzeć, ale nie wolno dotknąć. Konieczność czekania, wymykania się z domu, serwowania Laurze kłamstw o dodatkowym dyżurze, które przychodziły mu z coraz większą łatwością, a mimo to słowa rosły mu w ustach, jakby wiedział, że prędzej czy później go zadławią. Rozumiał, że zdrada nie czyni go w oczach Mony lepszym człowiekiem, że prawdopodobnie już sobie wyobraża, jak kiedyś w przyszłości będzie tak samo tłumaczył się przed nią. Opowiadała mu, że przeżywała to już wcześniej z innymi mężczyznami, którzy ją zdradzali. Była wtedy szczuplejsza i młodsza, więc gdyby zdecydował się porzucić tłuściutką panią w średnim wieku, w jaką się zmieniła, wcale by jej to nie zszokowało.
Próbował przekonywać, że nie powinna tak mówić, nawet jeśli naprawdę tak myślała, bo przez to robi się brzydsza, bo on przez to robi się gorszy, ponieważ staje się mężczyzną, który bierze sobie to, co może łatwo dostać. Ale teraz cieszył się, że to powiedziała. To się musi kiedyś skończyć, a ona mu to ułatwiła.
– Skąd wziąłeś kawę? – spytał nowy pielęgniarz i poprawił okrągłe okulary, żeby przeczytać kartę choroby zawieszoną w nogach łóżka pacjenta.
– Kawałek dalej w korytarzu stoi ekspres. Tylko ja z niego korzystam, ale możesz…
– Bardzo dziękuję – odparł pielęgniarz. Anton zauważył, że wymawia słowa w jakiś dziwny sposób. – Ale ja nie piję kawy. – Pielęgniarz wyjął z kieszeni kurtki kartkę. – Zaraz zobaczymy… Trzeba mu podać propofol.
– Nie wiem, co to powoduje.
– Tyle, że będzie spał przez dłuższy czas.
Anton obserwował, jak pielęgniarz przekłuwa igłą strzykawki metalową folię zamykającą buteleczkę z przezroczystym płynem. Pielęgniarz był niewysoki i drobny, podobny do znanego aktora. Ale nie do któregoś z tych przystojniaków. Do jednego z tych, którym się udało mimo wszystko. Do tego z brzydkimi zębami i włoskim nazwiskiem, niemożliwym do zapamiętania. Zresztą nazwiska, jakim przedstawił się pielęgniarz, też już nie pamiętał.
– Pacjenci w śpiączce, którzy się wybudzają, to skomplikowana historia – tłumaczył pielęgniarz. – Są wyjątkowo wrażliwi i trzeba ich bardzo ostrożnie wprowadzać w stan świadomości. Jeden źle zrobiony zastrzyk i ryzykujemy odesłanie ich tam, skąd przychodzą.
– Jasne – powiedział Anton. Mężczyzna wcześniej okazał mu identyfikator, podał hasło i zaczekał, aż policjant zadzwoni na dyżurkę i uzyska potwierdzenie, że właśnie tej osobie wyznaczono dzisiejszą wizytę.
– Masz duże doświadczenie w znieczulaniu ludzi? – spytał Anton.
– Tak, pracowałem przy anestezji przez dobry rok.
– I już nie pracujesz?
– Kilka lat podróżowałem. – Pielęgniarz uniósł igłę strzykawki pod światło i wcisnął tłoczek, a strumień, który wytrysnął z igły, zaraz zmienił się w chmurę mikroskopijnych kropelek. – Ten pacjent wygląda tak, jakby miał za sobą ciężkie życie. Dlaczego w karcie choroby nie ma żadnego nazwiska?
– Ma pozostać anonimowy. Nie powiedzieli ci o tym?
– Nic mi nie powiedzieli.
– A powinni. Jest potencjalną ofiarą zabójstwa. Właśnie dlatego siedzę na tym korytarzu.
Tamten nachylił się nad pacjentem. Zamknął oczy. Wyglądało to tak, jakby chłonął jego oddech. Antona przeszły ciarki.
– Ja już go kiedyś widziałem – stwierdził pielęgniarz. – Czy on jest z Oslo?
– Obowiązuje mnie tajemnica.
– A myślisz, że mnie nie?
Pielęgniarz podwinął pacjentowi rękaw nocnej koszuli. Pstryknął w wewnętrzną część przedramienia. To coś dziwnego w jego sposobie mówienia nie dawało Antonowi spokoju. Znów zadrżał, kiedy igła wbiła się w skórę. W idealnej ciszy wydało mu się, że słyszy lekki szelest jej tarcia o mięśnie i szum płynu przeciskającego się przez igłę po naciśnięciu tłoczka strzykawki.
– Przez wiele lat mieszkał w Oslo, zanim uciekł za granicę – powiedział Anton. – Ale potem wrócił. Plotki mówią, że z powodu jakiegoś chłopca, narkomana.
– Smutna historia.
– Owszem, ale wygląda na to, że będzie miała szczęśliwy koniec.
– Trochę za wcześnie, żeby coś przesądzać. – Pielęgniarz wyciągnął strzykawkę. – Wielu pacjentów w śpiączce ma nagłe nawroty.
Anton nareszcie zorientował się, o co chodzi. Było to ledwie uchwytne, ale pielęgniarz niewyraźnie wymawiał „s”. Seplenił.
Po wyjściu z sali chorego, kiedy mężczyzna już zniknął w korytarzu, Anton jeszcze raz zajrzał do pacjenta. Poobserwował ekran z widocznym wykresem bicia serca. Przez chwilę słuchał rytmicznych pisków przypominających sygnały sonaru, który natrafił na okręt podwodny w głębinie. Nie wiedział, co go do tego skłoniło, ale zrobił to samo co pielęgniarz – nachylił się nad twarzą tego człowieka. Zamknął oczy. I poczuł na policzku jego oddech.
Altman. Przed odejściem pielęgniarza Anton uważnie przyjrzał się przypiętemu do fartucha identyfikatorowi z nazwiskiem. Pielęgniarz nazywał się Sigurd Altman. Czysta intuicja, nic więcej, ale już postanowił, że jutro go sprawdzi. Nie będzie tak jak w tej sprawie z Drammen. Tym razem nie popełni żadnego błędu.