POLIdRUKI Potrawa z książek i ludzi - ebook
POLIdRUKI Potrawa z książek i ludzi - ebook
Po zeszłorocznym znakomitym debiucie literackim („Przeciw uzbrojonym analfabetom”) Jan Majchrowski daje nam tym razem opowieść o… książkach, zwłaszcza (choć nie wyłącznie) zanurzonych w politycznym sosie swojej epoki. Stąd jej intrygujący tytuł. Jednocześnie jest to opowieść o ludziach: tych nieznanych i tych bardzo znanych, z którymi autor zetknął się jako wojewoda, jako profesor na Wydziale Prawa UW, jako sędzia Sądu Najwyższego, albo znacznie wcześniej. Jego bohaterowie, jak u dobrego malarza, są uchwyceni za pomocą kilku kresek, które pozwalają im ożyć na kartach „Polidruków” z ich istotnymi - aczkolwiek przeważnie komicznymi - cechami. Jan Majchrowski nie oszczędza przy tym i swojej osoby, choć z ofiarami swych dygresji obchodzi się raczej dobrodusznie.
Mimo że „Polidruki” mogą rozśmieszyć do łez, to jednak barwny i lekki język autora, którym bawi siebie i czytelnika, służy dotknięciu spraw arcyważnych i poważnych. Nie tylko politycznej historii Polski i jej dnia dzisiejszego, kondycji polskiej inteligencji i sądownictwa, ale także losu Europy, zagadnień rasizmu, odpowiedzialności za czyny i słowa, a nawet stosunku do prawdy i spraw dotykających metafizyki. Nie ukrywa przy tym własnego zdania i własnych ocen.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-473-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polidruki to książka o książkach. O drukach politycznych i tych trochę mniej politycznych, czasem w ogóle nieznanych. Jeśli się o czymś takim pisze, trudno pozostać obojętnym czy neutralnym. Obcowanie z polidrukami i wariacje na ich temat muszą dać w rezultacie kolejny polidruk, choć mam nadzieję, że bardziej strawny od większości tu opisywanych. Nie ma jednak książek bez autorów i bez bohaterów, bez ludzi. Będzie to zatem także opowieść o ludziach; ludziach książek i ludziach z książek. Niekoniecznie o politiczeskich rukowoditielach, czyli politrukach. Także i o tych, którzy pojawili się obok, przypadkiem, bo stali się nieszczęsnym przedmiotem skojarzeń i licznych dygresji autora tychże Polidruków. Tak, tak, Moi Drodzy Przyjaciele i Nieprzyjaciele: niniejszym przenoszę Was do wieczności!
Książki i ludzie, ludzie i książki będą się tu gotować w jednym piekielnym kotle, ale ze szczyptą historycznych i obyczajowych przypraw. Jednocześnie uspakajam: tak uwarzoną potrawą nikt się nie zatruje. Ona sama ma być odtrutką.
Książki. Bywają niezwykłe. Potrafią opowiedzieć i odpowiedzieć. Metaforycznie, nastrojowo, ale także wprost, żywym głosem… Sam usłyszałem kiedyś taką odpowiedź. To było przed obroną mojego doktoratu na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Rok 1997. Złożyłem pisemny autoreferat rozprawy doktorskiej. Ale trzeba go było jeszcze wygłosić. Niektórzy odprawiali wówczas jakąś recytację z pamięci albo odczytywali z kartki, co robiło fatalne wrażenie. Nie, stanowczo chciałem powiedzieć coś innego, zaskakującego i przykuwającego uwagę. Tylko co?
Promotor, znając moje zalety (które wszakże były jednocześnie wadami), powiedział tylko: „Absolutnie nie gadaj dłużej niż 15 minut, bo zanudzisz, albo zdenerwujesz Radę Naukową”. Pomyślałem, że po prostu położę sobie zegarek na stole. Ale jak zacząć? Od czego? Te pierwsze słowa są przecież najważniejsze, potem wszystko już się jakoś potoczy. Jednak nic nie przychodziło mi do głowy, a do obrony pozostał dzień czy dwa. Siedziałem na rozłożonym na podłodze materacu coraz bardziej spięty i zdenerwowany. Oko padło na Biblię (prezent z dedykacją). Coś mnie tknęło. Wyciągnąłem po nią rękę, co nie tak często mi się zdarzało, a w głowie pojawiła się prośba o podpowiedź…
Otworzyłem na chybił trafił i od razu przeczytałem: „Przemów, młodzieńcze, jeśli już musisz, skoro cię o to usilnie dwa razy proszono. Mów zwięźle, w niewielu słowach zamknij wiele treści, okaż, że jesteś taki, który coś wie, a zarazem umie milczeć”. Oniemiałem. Pytasz? Masz!
Obronę doktoratu rozpocząłem zatem od opowiedzenia, że nie wiedziałem, jak zacząć, i gdzie zerknąłem, żeby się dowiedzieć. A potem zacytowałem… Konsternacja. Wokół zdumione spojrzenia. Czegoś takiego nigdy tu jeszcze nie było. Zapamiętałem czerwoną twarz Sylwestra Zawadzkiego, byłego dyrektora Instytutu Nauk o Państwie i Prawie, przed którego Radą Naukową właśnie stałem. Kimże on nie był za minionego kilka lat wcześniej PRL-u?! Członek Rady Państwa, doradca Gierka, poseł kilku kadencji, minister sprawiedliwości w stanie wojennym… Na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR relacjonował rezultaty akcji reedukacyjnej sędziów z „byłej Solidarności” zakończonej czystką (nielicznych) niepokornych, bo wtedy „sądownictwo nie oczyszczało się samo”. „Co to się porobiło?!” — przeczytałem w jego spojrzeniu. Profesor Jerzy Kowalski, inny były dyrektor Instytutu, aż podskoczył.
— Niemożliwe! — przerwał mi. — Gdzie to jest napisane?
— Mądrość Syracha, panie profesorze — odpowiedziałem. — Stary Testament.
Pokręcił głową z niedowierzaniem. Szczególna to postać. Konsekwentna. Długo bronił swych marksistowskich pozycji. Jeszcze po 1990 roku. Dopiero pod koniec życia coś zaczął przebąkiwać o liberalizmie. Spóźniony; jego koledzy wpadli na to dużo wcześniej. Nie miałem z nim wiele wspólnego, mogę zatem wspominać go z pewną sympatią. Tym bardziej, że mam za co… Za komuny, wkrótce po stanie wojennym, to właśnie u niego zdawałem swój pierwszy egzamin na studiach prawniczych. Z prawoznawstwa. Na wykładzie (zresztą także jego) byłem tylko raz, a i to nie do końca. Na ćwiczenia nawet się nie zapisałem. Jego niezbyt obszerny podręcznik był dla mnie wówczas jedynym źródłem prawoznawczej wiedzy. Dałem sobie tydzień na naukę do egzaminu. Pierwsze pytanie położyłem. Poczułem się nieswojo. Widmo rozpoczęcia studiów od dwói zawisło w powietrzu… Potem spytał o prawo międzynarodowe publiczne i zaczął dopytywać, czy dobrze by było, żeby ONZ tworzył prawo, które obowiązywałoby wszystkie państwa. Sylwetkę profesora Kowalskiego od strony politycznej miałem na szczęście wcześniej rozpracowaną. Spojrzałem więc nań wymownie i z bezczelną przewrotnością, niemal z przyganą w głosie, odpowiedziałem:
— Panie profesorze, przecież większość krajów na świecie to państwa kapitalistyczne! I one miałyby narzucać państwom socjalistycznym swoje prawo?! Nam?!
Profesor natychmiast zareplikował:
— Dobrze pan myśli!
Dostałem czwórkę… Wiele lat później w trakcie jakiegoś zebrania katedry, w której pracowałem już jako adiunkt, przypomniałem mu tę historię z egzaminem.
— A to mnie pan oszukał — rzekł nieco podrażniony.
— Grało się tak, jak przeciwnik pozwalał, panie profesorze — odpowiedziałem z uśmiechem.
Obrona doktoratu udała się. Na koniec złożyłem stosowne (ale pewnie dla niektórych bardzo niestosowne) podziękowania:
— Chciałbym bardzo podziękować. W pierwszej kolejności Temu, bez którego nic się nie stało, z tego, co się stało. Zatem pierwsze podziękowania dla… (mój promotor Piotr Winczorek — któremu do otrzymania profesury brakowało właśnie tego pierwszego wypromowanego doktora — nieznacznie poprawił się na krześle)… Pana Boga.
Potem było dla rodziców, promotora i wszystkich innych. Znowu zaskoczenie i długo trwające komentarze, które wracały później do mnie wykoślawiającym to wydarzenie echem.
Biblia… Wypadało od niej zacząć tę opowieść o książkach i od tego osobliwego, wciąż aktualnego pouczenia, które wówczas dostałem, by w „niewielu słowach zamknąć wiele treści”. Można by rzec: Książka nad książkami… Ona przetrwa. A inne?
Aleksander Fredro — nie tylko autor Zemsty, ale i arcydowcipnych, pełnych dygresji pamiętników Trzy po trzy, w których z wdziękiem skakał sobie z wątku na wątek — nie zdołał wykupić i zniszczyć wszystkich onegdaj nieopatrznie rozprowadzonych przezeń egzemplarzy jego młodzieńczych „erotyków” (by użyć tu pewnego eufemizmu). U kresu życia jeszcze zlecił synowi wykonanie tego zadania. Nie udało się… Zatem, parafrazując Bułhakowa: „Książki nie płoną”!
Niejeden autor wstydził się po latach (u nas zwłaszcza po latach pięćdziesiątych, choć nie tylko), że napisał, co napisał, a wszystkich książek z bibliotek wypożyczyć (a potem nie oddać) już się nie dało… Co pozostawało? Wyniosłe milczenie, wzruszenie ramion albo jakiś wybieg erystyczny, poczynając od oklepanego: „Tylko krowa nie zmienia poglądów”. To ostatnie na wypadek, gdyby ktoś jednak zadał pytanie, którego w towarzystwie nie uchodziło zadawać. W każdym razie nie takiemu autorowi i nie w takim towarzystwie. Wtedy sam pytający owego wybitnego i uznanego (przez tych, co trzeba) miał ostatnią szansę, by się samemu zawstydzić i podumać nad swym znaczonym frustracją losem. Przecież jak krowa on sam nie zmienił poglądów, w przeciwieństwie do znacznie od niej inteligentniejszej świni, która stanąwszy na dwóch (tylnych) nogach — niczym Orwellowski Napoleon z Folwarku zwierzęcego — mogła zawsze filozoficznie stwierdzić, że to „czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi”.
A zatem, gdy mija pora, gdy „cztery nogi dobre, a dwie złe”, a nadchodzi pora, gdy „cztery nogi dobre, ale dwie lepsze”, po cóż nasłuchiwać minionego echa rozpaczliwych okrzyków dawno umarłych Ciceronów: „O tempora! O mores!”? Czyż nie lepiej wsłuchać się w dźwięki teraźniejszości, wychwytując zawczasu obiecujące nuty przyszłości i za nimi podążyć, a jak się uda, to nawet wyprzedzić, znaleźć się w awangardzie tego, co nieuchronne, nieuniknione? Zrozumieć mądrość etapu…
Książki innych autorów ścigano z kolei jak przestępców, by je jak najszybciej spalić na stosie wśród okrzyków gawiedzi lub po cichu oddać na przemiał — zależnie od upodobań danego systemu. Zawsze jednak mógł ostać się jakiś niebezpieczny egzemplarz-niedobitek, szerząc jak zarazę niepożądane słowo. A papierowe pociski są groźne, zdradliwe, potrafią przebić nawet najgrubszy pancerz czołgowy…
„Rękopisy nie płoną” to chyba najbardziej znane zdanie z Mistrza i Małgorzaty. Czysta metafizyka. Bułhakow chciał ją przemycić w sowieckich realiach. Cenzor szybko się połapał. Książki nie wydrukowano. Ale przecież rękopisy nie płoną… Po kilkudziesięciu latach, już po śmierci Mistrza — Bułhakowa, ukazała się ona drukiem, i to jeszcze w Związku Sowieckim, robiąc przy tym światową karierę. Jakby diabeł Woland wyciągnął ją osobiście z popiołów i przywrócił do istnienia. Jeśli bowiem coś było — nic tego już nie zmieni. Stało się. Zaistniało gdzieś w czasoprzestrzeni. A zatem i jest. Niezależnie od nas, naszej pamięci czy niepamięci. Paradoksalnie, w roli obrońcy prawdy Bułhakow obsadził diabła. Ale „cóż to jest prawda?” — pyta Bułhakowowski Piłat. I nie potrafi przyjąć prostej odpowiedzi, jaką otrzymał. Może była zbyt prosta? Jak prawda.
Ministerstwo Prawdy z Roku 1984 czuwało, bo „kto kontroluje przeszłość, ma władzę nad przyszłością; kto ma władzę nad teraźniejszością, kontroluje przeszłość”. Bohater książki Orwella przegrał rozmowę w „pokoju, w którym nie ma ciemności”, bo wierzył tylko w to, co mógł zobaczyć. Bohater książki Gilberta Keitha Chestertona Człowiek, który był Czwartkiem wygrał w „pokoju, w którym nie ma światła”, bo uwierzył w to, czego zobaczyć nie mógł. W obu tych pokojach odbyły się rozmowy o tym samym. O prawdzie.
Czyżby zatem i książki nie płonęły? Nie płonęły dokumenty, dzieła, twarze na fotografiach? Przecież ogień strawił prawie całą Bibliotekę Aleksandryjską, o co Plutarch obwinił Cezara. Utraciliśmy na zawsze ogromną część spuścizny antyku. Tylko resztki dotarły do nas dzięki arabskim uczonym, którzy studiowali je w murach Uniwersytetu Karawijjin w Fezie, działającym już w czasach, w których Polski jeszcze nie było. Gdzie się podziało sto sztuk Sofoklesa, o których wiemy tylko tyle, że były? A gdzie dokumenty z naszej własnej historii, które pieczołowicie przechowywano w archiwum na ulicy Długiej w Warszawie? Ogniotrwałe szafy nie pomogły, bo w 1944 roku Niemcy pootwierali je, by móc miotaczami płomieni spalić zawartość. Unicestwić historię narodu skazanego na unicestwienie.
Zabić pamięć o zabitych to najgorsza ze zbrodni ludobójstwa. A wciąż są tacy, którzy chcieliby coś wrzucić do tej Orwellowskiej „luki (nie)pamięci”. Jakieś prawdy na danym etapie niewygodne: a to o Katyniu, a to o Wołyniu, o Zamojszczyźnie, o Jałcie… O tym, kto po wojnie „zachował się jak trzeba”, a kto się zeszmacił. O tym, co kto powiedział w telewizji, a co trzeba elektronicznie skasować, wygumkować z wirtualnej przestrzeni, anihilować. Wciąż są tacy, którzy chcieliby wybrać przyszłość bez przeszłości. Bez tożsamości. Nieludzką przyszłość.
Tę książkę dedykuję wszystkim tym, którzy się na to nie godzą.
Jan Majchrowski
Warszawa, w roku 2024
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiI. TOWARZYSZE
Przyjaźń jest wieczna. Podobno. Jednak mówi się, że w polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. Więc jak to jest?
Targi Książki. Rok 1985. Wtedy odbywały się w Pałacu Kultury i Nauki. Choć czerwone litery frontowego neonu od dawna przykrywały już imię jego patrona, Józefa Stalina, to wprawne oko, ustawione pod odpowiednim kątem, wciąż wychwytywało zarys nazwy, której nigdy przecież oficjalnie nie zmieniono. I to po dzień dzisiejszy. Jakże to charakterystyczne dla naszych ustrojowych przemian…
To były czasy, gdy ludzie nie tylko kupowali książki, ale nawet je czytali. Tak zwany „nakład podstawowy” państwowego wydawnictwa wynosił wtedy 10 tysięcy egzemplarzy. I to był właśnie mały nakład. Duży to wielokrotność: 30, 50, 100 tysięcy… No, ale to dotyczyło już raczej tych uprzywilejowanych pisarzy. Za to tytułów było zdecydowanie mniej. Te ciekawsze znikały natychmiast z księgarń dosłownie po kilku dniach. Nic więc dziwnego, że na Targach Książki zawsze był tłum. Ludzie gromadzili się przy poszczególnych stoiskach. Tu więcej, tu mniej, a tam… nikogo! Za ladą stali tylko dwaj bardzo chudzi panowie o pomarszczonych twarzach i w niedopasowanych garniturkach. Intrygujące. Co takiego oferują, że nikt nie podchodzi?
Ciekawość popchnęła mnie do stoiska. Oferta była niewielka, ale jakże pięknie edytowana! Czerwone okładki imitujące skórę, na których wytłoczono złote litery, kredowy papier, kolorowe fotografie… W realiach wydawniczej siermiężności doby po stanie wojennym tylko pozazdrościć. Ale okazało się, że nawet tak wysublimowana forma nie przerosła treści. Wziąłem do ręki książkę. Opiekunowie stoiska radośnie ożywili się. „Może jestem pierwszym klientem?” — pomyślałem, bo według handlowych przesądów pierwszy klient-mężczyzna to dobry utarg przez cały dzień. Ale nie. Okazało się, że nie trzeba nic kupować. Książkę dostałem w prezencie. I jeszcze znaczek do wpięcia w klapę. Też piękny. Aluminium skrzy się złotą i czerwoną emalią. Przedstawia jakiegoś sympatycznie uśmiechniętego jegomościa o okrągłym jak słońce obliczu, jakże kontrastującym w tym względzie z oboma przedstawicielami wydawnictwa.
W ten sposób w moje ręce trafiła Wieczna braterska przyjaźń. Oficjalna wizyta przyjaźni wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena w ZSRR i innych socjalistycznych krajach Europy. 16 maja — 1 lipca 1984 roku. Aż sześć tygodni w podróży, bo wielki wódz (dlaczego napisali to małymi literami? jak „wielki wódz”, to i litery powinny być wielkie) nie ufał podróżom samolotem po „ZSRR i innych socjalistycznych krajach”. Miał rację.
Lektura pasjonująca. Przeczytałem jeszcze tego samego wieczora, a potem — w jakieś smutne, ponure dni — jeszcze kilka razy. Są oficjalne przemówienia i oficjalne telegramy wysyłane z pociągu. Jest dokładne kalendarium podróży i rozkładana mapa z trasą wizyty. Są zdjęcia z podpisami, z których jasno wynika, że towarzysz Kim Ir Sen z pierwszym sekretarzem KC PZPR towarzyszem Wojciechem Jaruzelskim (co ciekawe, nigdzie nienazwanym przy tym „generałem”) „wymienili mocne uściski dłoni i ciepło uścisnęli się”, że z towarzyszem Erichem Honeckerem zrobili to już „gorąco”, natomiast z sekretarzem generalnym jugosłowiańskiej partii komunistycznej wymienili jedynie „mocne” uściski dłoni. Hm… Dyplomatycznie powiedziane.
Także „gorąco” dostojnego gościa przywitali mieszkańcy Moskwy, przy czym były „bukiety kwiatów i okrzyki”. W Warszawie zamiast „mieszkańców” (którzy jeszcze dwa lata wcześniej nie zawsze ładnie się zachowywali) przywieziono „ludzi pracy” z takim samym „gorącym” powitaniem, ale bez bukietów i bez okrzyków. I słusznie. A to wiadomo, co tam zaczęliby krzyczeć, jak już zaczęliby krzyczeć?
„Wazon z kwiatami” został za to wręczony przez bezimiennego „zastępcę kierownika” (jacyż ci Koreańczycy precyzyjni i pamiętliwi!) Zespołu Mazowsze, przy czym wyrażono „uczucie bezgranicznego szacunku dla wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena”. Zresztą samą fotografię z tej uroczystości należy z perspektywy czasu uznać za taktowną, bo kwiaty z wazonu owemu „zastępcy kierownika” Mazowsza zasłoniły twarz, czyniąc go dziś nierozpoznawalnym. Wiadomo: lepiej zasłonić twarz, niż ją stracić. Dyrektorem, a zatem tym nieobecnym „kierownikiem zespołu”, była wówczas słynna Mira Zimińska-Sygietyńska, która zapewne musiała sprokurować sobie wtedy co najmniej L-4, żeby móc nie przyjść.
Tak, tak… Precyzyjni i pamiętliwi. Zgadza się. W Bułgarii Wielki Wódz (zmienię jednak tę pisownię, bo po prostu nie wypada tak z małych liter) przyjął członków rodziny Swietły Coniewej, bo przecież „kobieta ta przed 28 laty wręczyła towarzyszowi Kim Ir Senowi wiązankę kwiatów podczas jego pobytu w okręgu Płovdiv”. Zastępca kierownika Zespołu Mazowsze niech zatem nie traci nadziei. Jego zasługi zostały zapisane tam, gdzie trzeba, i może kiedyś dostąpi jeszcze zaszczytu spotkania z towarzyszem marszałkiem Kim Dzong Unem. Choć nie życzę mu tego.
Cóż jednak znaczą „serdeczne” powitania w NRD-owskim Pałacu Pionierów i „gorące powitania mas” w Jugosławii? Cóż warte wspólne pląsy z rumuńskimi tancerkami (ale wszystko przyzwoicie, w asyście towarzysza Ceaușescu, który też tańczył) i „dziesiątki tysięcy” mieszkańców rumuńskiej stolicy, którzy „gorącymi pozdrowieniami wyrażali uczucie przyjaźni i głębokiego szacunku”? Czymże jest nawet „sto tysięcy mieszkańców (czeskiej) Pragi, którzy ustawili się na drodze o długości 15 li” (ile to jest?) — jeśli to wszystko zestawi się z powitaniem w ojczyźnie. Dlatego całą publikację otwiera zdjęcie, które chronologicznie rzecz ujmując, powinno być na końcu: „Drogi towarzysz Kim Dzong Il przywitał się serdecznie z wielkim wodzem towarzyszem Kim Ir Senem (prywatnie jego tatą), gorąco gratulując mu pomyślnego zakończenia wizyty w innych krajach”. Bo, jak mówi przysłowie: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Zwłaszcza gdy „zakończywszy pomyślnie wizytę w innych krajach witało go gorąco przeszło 300 tysięcy mieszkańców Czchongdżin na trasie liczącej 40 li”. Trzy razy więcej i trzy razy dłużej niż w stolicy socjalistycznej, bratniej przecież, Czechosłowacji. I to dopiero coś znaczy! Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że Czchongdżin — jak donosiła zagraniczna prasa — 300 tysięcy mieszkańców miało mieć dopiero ćwierć wieku później, w roku 2008, gdy doszło tam do największych w Korei Północnej rozruchów głodowych. A może wówczas, w 1984 roku, gdy witano Kim Ir Sena po jego „pomyślnej” podróży, żyło ich więcej?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki