- W empik go
Polityczni - ebook
Polityczni - ebook
W książce znajdują się zapisy 10 osób: Barbary Fabiańskiej, Jerzego Geresza, Zbigniewa Gluzy, Ewy Heynar-Skowrońskiej, Włodzimierza Kowalskiego, Krystyny Laskowicz, Andrzeja Machalskiego, Wandy Minickiej, Joanny Szczęsnej i Tadeusza Wypycha. W przedstawionych relacjach dominuje nie wymiar polityczny uwięzienia (a więc poglądy polityczne, podziemie, „Solidarność"), ale więzienna codzienność — życie w celi, więzienne obyczaje, a zwłaszcza — zetknięcie z subkulturą więzienną — z kryminalnymi i różne warianty ułożenia sobie z nimi relacji. Opowieści są interesującym i pozbawionym stereotypowości spojrzeniem od wewnątrz na komunistyczne więzienie. Są też szczerym zapisem indywidualnego przeżywania sytuacji ekstremalnej. Książka powstała na bazie relacji wydanych po raz pierwszy w II obiegu w 1988 roku.
Spis treści
Od Wydawcy
RELACJE
Włodzimierz Kowalski
Jerzy Geresz
Joanna Szczęsna
Tadeusz Wypych
Andrzej Machalski
Barbara Fabiańska
Krystyna Laskowicz
Wanda Minicka
Ewa Heynar-Skowrońska
DZIENNIK
Zbigniew Gluza
Noty biograficzne
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64476-25-9 |
Rozmiar pliku: | 559 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TA KSIĄŻKA ma długą historię. Dwa i pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego, wiosną 1984, zespół podziemnej „Karty” rozpoczął nagrywanie relacji osób wychodzących z więzień. Chodziło wówczas o rozpoznanie doświadczeń, które są udziałem ludzi postawionych w stan oskarżenia z powodów politycznych. O ile przeżycia internowanych, będące w pierwszym roku stanu wojennego dominującym obrazem braku wolności, zostały już stosunkowo dobrze poznane, o tyle przejścia osadzonych z nakazu prokuratorskiego – też z racji ściślejszej izolacji – nie tak łatwo wydostawały się poza mury więzień.
Nagrywanie trwało ponad dwa lata. Okazało się procesem żmudnym i często jałowym – zapisywane „po wyjściu” opowieści na ogół zatrzymywały się na powierzchni doświadczenia, słabo wnikając w jego istotę. Ostatecznie zebrano około 30 relacji, spośród nich 14 weszło do książki, którą w 1988 roku wydał podziemny „Przedświt”.
We wstępie redaktorzy tak wyjaśniali swoje motywacje:
„Zdaliśmy sobie sprawę, iż w kraju, w którym więźniowie sumienia stają się tak znaczącym problemem, nie wiadomo, na czym polega odebranie im wolności – czym było wówczas trafienie do więzienia PRL z powodów politycznych.
Sporo wiedziano już o skali aresztowań, o warunkach więziennych, o polityce penitencjarnej. Pojawiały się opisy zachowań «skrajnych», długotrwałych głodówek, wybuchów protestu, prób ucieczek czy – tchórzostwa. Dominowały przy tym obrazy patriotyczno-symboliczne, rzadka zaś była refleksja nad tym, czym w istocie jest doświadczenie uwięzienia. Postanowiliśmy więc przyjrzeć się bliżej przeżyciom politycznych.”
Rok później Polityczni ukazali się ponownie – w niezmienionej postaci – powtórnie w wydaniu „Przedświtu”, tym razem już legalnie.
Książka, którą obecnie proponujemy, powstała na bazie tamtych edycji, jednak różni się od nich znacząco; dlatego też uznajemy, że to jej I wydanie. Dokonaliśmy ostrzejszego wyboru samych relacji – rezygnując z tych bardziej doraźnych, słabnących wraz z kontekstem historycznym pierwszej połowy lat 80. Wybrane relacje przedrukowujemy z poprzednich wydań Politycznych bez żadnych zmian; zostały one ułożone chronologicznie – według dat aresztowań opowiadających osób (bohaterów przedstawiamy w biogramach na końcu książki).
Całość dopełnia zapis o nieco innym charakterze. Jest to wybór z wydanej w podziemiu książki Epizod. Dziennik zamknięcia („Przedświt” 1988) Zbigniewa Gluzy. Stanowi ona naturalne uzupełnienie Politycznych. Gdy kierujący zespołem przygotowującym teksty byłych uwięzionych sam znalazł się w sytuacji więźnia – świadom trudności z późniejszym odtwarzaniem życia w celi – zaczął zapisywać je na gorąco. W ten sposób powstał dziennik, dzielony na kolejne tygodnie odsiadki. Z tej wielowątkowej książki wybraliśmy fragmenty będące najbardziej bezpośrednią „relacją z uwięzienia”.
Od 13 grudnia 1981 do jesieni 1986 w sytuacji tymczasowo aresztowanego znalazło się ponad 5000 politycznych, z czego ponad 2000 skazano. Trzy kolejne amnestie – w 1983, 1984 i 1986 – zmieniały składy uwięzionych; po dwóch pierwszych aresztowano znowu (czasem te same osoby), po ostatniej zaczęła się finalna „odwilż”. Status więźnia politycznego formalnie nie istniał. Osoby aresztowane za taką działalność traktowane były często tak samo jak więźniowie kryminalni: przetrzymywane w podobnych warunkach, czasem także – w charakterze dodatkowej represji – wspólnie z kryminalnymi.
Zebrane tu teksty pokazują, jak wyglądała praktyka. Zetknięcie politycznych z więziennymi realiami bywało doświadczeniem na miarę spotkania z inną planetą; często stawali się oni jej wnikliwymi obserwatorami. I choć więźniów politycznych w Polsce dzisiaj nie ma, to planeta, którą wtedy zwiedzili, istnieje nadal.
Niemniej obserwacja nie jest tu tylko skierowana „na zewnątrz” – na opis warunków bytowania czy relacji między współwięźniami, ale i na samych siebie. To właśnie perspektywa „ja wobec innych” – w sytuacji, na którą bohaterowie byli skazani – czyni z zebranych tu relacji świadectwo ważne nie tylko dla tamtego momentu. Opisane zjawiska psychicznej przemocy, samotności w grupie, ale też – współdziałania czy współodczuwania nie przynależą bowiem jedynie do czasu i miejsca, w których następowały.
Do tamtej rzeczywistości przynależą jedynie powody uwięzienia – ostentacyjnie przez władze wówczas formułowane. W ten sposób zniewolenie stawało się jednoznaczne. Wolność natomiast – i wtedy, i dzisiaj – nie jest oczywista.
Agnieszka Dębska
Październik 2010WŁODZIMIERZ KOWALSKI
Aresztowany w Warszawie
17 stycznia 1982
MOJE WIĘZIENIE miało dwa początki. Właściwy, kiedy do willi, gdzie pracowaliśmy, weszła milicja ze słowami: „Proszę rączki do góry, Milicja Obywatelska” i przedtem – wstępny, kiedy mnie z domu zabrali do MSW. Wydawało mi się wówczas, że pierwsza i jedyna fala aresztowań miała miejsce 13 grudnia i że to już się skończyło. Więc zaskoczenie duże. Dostałem propozycję: lojalka albo Białołęka, internowanie.
Nie chcę się usprawiedliwiać, wiedziałem przecież, co to jest lojalka. Choć – ściśle biorąc – to nie była lojalka, a jedynie tekst, który sprowadzał wszystko do bardzo wąskiego wycinka mojej działalności przedgrudniowej: że jej nie podejmę. Tylko tyle. I podpisałem. A potem siedziałem w domu przy wigilijnym stole wraz z żoną jednego z moich najbliższych współpracowników, internowanego w Białołęce... Więc kiedy się za mną zamknęły drzwi na Rakowieckiej, miałem poczucie wielkiej ulgi, poczucie odkupienia. Nie zadowolenia, ale właśnie zrzucenia ciężaru, przywrócenia właściwego stanu. Że jest tak, jak być powinno.
Potem, w najgorszych nawet momentach 7-miesięcznego pobytu w więzieniu czułem, że to i tak lepsze niż lojalka.
Po aresztowaniu przewieziono nas do Otwocka. Pół nocy przesiedziałem w maleńkim pokoiku – krzesło, kasa pancerna i nic więcej; drugie pół w budzie, w towarzystwie kompletnie pijanych zomowców. Tam dostałem pierwszy i ostatni łomot w mojej więziennej karierze. Najpierw próbowali mi zrobić rewizję. Nic nie znaleźli, co ich musiało rozzłościć, bo zaczęli mnie tłuc. Jeden popchnął z tyłu, drugi kopnął, a potem kopali już wszyscy. Ale było ich za dużo i byli zbyt pijani; większość uderzeń spadała na nich samych, mnie się dostało tylko trochę. Wątpię, czy oni mieli w tym jakiś cel – na pewno nie chcieli ode mnie żadnych zeznań, żadnej deklaracji czy donosów, pewnie nawet nie chcieli mnie zastraszyć ani złamać, ot po prostu lubią komuś przylać. Na szczęście trwało to krótko.
Następnym etapem był „dołek” na Grenadierów. Pierwsze wrażenie – potwornie nieprzyjemne: brud, smród, lepiące się michy i w nich obrzydliwe jedzenie. Siedzą przeważnie pijaczkowie. W ogóle dopust boży, przeczekiwany z myślą: sankcja czy wolność. Ludzie zachowują się tam różnie. Widziałem takich, co całe 48 godzin siedzą bez słowa, starają się spać. Inni latają po celi jak zwierzęta w klatce. Inni jeszcze gadają, plotą byle co, topią własny niepokój w potoku słów.
Ja starałem się przede wszystkim słuchać. Trafiają się ciekawe opowieści.
„Najlepszy dołek jest gorszy od najgorszego aresztu śledczego, a najlepszy areszt śledczy gorszy od najgorszego więzienia” – mówią kryminaliści. Ale jeszcze i wewnątrz tego układu istnieje hierarchia: z dołka pospolitego na Grenadierów zabrano mnie na lepszy, do pałacu Mostowskich. Lepszy i gorszy... „Tam w każdej celi szpicel” – ostrzegło mnie na pożegnanie dwóch rzezimieszków z Grochowa.
Na Mostowie w czteroosobowej celi siedziało nas dwunastu, ale od biedy się mieściliśmy. Złodzieje szybko się zorientowali, że jestem z „Solidarności”, co mnie automatycznie ustawiło na innej, lepszej pozycji. Byłem jedynym, z którym ci, co dłużej tu siedzieli, podzielili się swoimi paczkami: „Chodź tutaj, solidarniak, jeść dostaniesz!”.
Zaczęliśmy rozmawiać. Kilku siedziało ponad miesiąc i nie bardzo wiedzieli, co się właściwie w Polsce dzieje. Ale zgodność co do faktu, że czerwony jest świnia, była wśród nich niepodważalna. Z jednym wyjątkiem – był tu stary, przedwojenny złodziej, który utrzymywał, że „to, kurwa jego mać, wszystko jedno, czy będzie rządził czerwony, zielony czy «Solidarność» – złodziej tak i tak będzie siedzieć”. Natychmiast najechali na niego, dosłownie zakrzyczeli: „A paczki!”, „A żarcie!”, „A widzenia!”, „A warunkowe!”. Zamilkł przegłosowany.
Po obiedzie oddziałowy wsadza łeb: „Czternastka! – to byłem ja – pakować się!”. Wychodzę, oddają mi depozyt, podpisuję kwit. W moich dotychczasowych doświadczeniach z komisariatem ten moment był równoznaczny ze zwolnieniem. Na korytarzu spotykam ubeka, starego znajomego – przesłuchiwał mnie jeszcze w czasach „Solidarności”.
– Dokąd się pan wybiera?
– Ano do domu jakby.
– To życzę panu szczęśliwej drogi.
Później się okazało, że był jednym z prowadzących moją sprawę i doskonale wiedział, co się ze mną stanie.
Idę sobie radośnie, nagle słyszę od klawisza: „Do drzwi!”. W drzwiach stoi dwóch zomowców. Czyli jednak nie do domu. Przyjąłem to zupełnie spokojnie.
Miałem czasem momenty słabości, ale akurat wtedy nikt mnie nie piłował o zeznania, niczego ode mnie nie chciał. Byłem słaby, ale nie wtedy, kiedy im zależało. Miałem czas, żeby to w sobie zdusić, przetrawić.
Pierwszą chwilę słabości przeżyłem w depozycie aresztu. Każą mi zdać zegarek. Upieram się, że nie. „To co – pyta klawisz – na godziny chcecie tu siedzieć?” I rzeczywiście, w tym momencie z nieoczekiwaną siłą uświadomiłem sobie, że to może być nie na godziny, lecz na lata. Poczułem jakąś dziwną pustkę w żołądku; mała, coraz mniejsza kuleczka, chłód promieniujący na całe ciało. Tak objawiał się u mnie strach.
Drugą taką chwilę miałem na Mokotowie. Mój pierwszy współtowarzysz z celi, Andrzej Słowik, opowiadał, za co siedzi. Wyszło, że ma wyrok z jednego artykułu. Dostał cztery lata. Ja miałem kilka artykułów. Skoro jemu dali cztery lata, to ile dadzą mnie... Zaczynam liczyć. Wiedziałem, że kara łączna zwykle jest mniejsza od sumy wszystkich wyroków poszczególnych. Doliczyłem się więc dziewięciu lat. Słowik zmniejszył mi to do pięciu i tak stanęło.
Jednak potem, w nocy, naszły mnie złe myśli. Moja córka ma teraz dwa lata, jak wyjdę, będzie miała siedem. Ucieknie mi cały okres jej najbujniejszego rozwoju, najsympatyczniejszy okres w życiu dziecka. Przez parę dni nie mogłem się od tego opędzić. Spróbowałem jednak spojrzeć na sprawę od drugiej strony. A co by było, gdybym tak dostał najwyższy możliwy wymiar kary – 25 lat? Wtedy wyszedłbym mając lat ponad 50. Ale to przecież niemożliwe. Więcej jak dziesięć na pewno nie dostanę. No to wyjdę przed czterdziestką, wtedy jeszcze można życie zacząć od nowa.
Najdłużej gryzłem się losem mojego brata. To już był nie tyle atak słabości, ile taka słabość permanentna, dokuczliwa jak bolący ząb. Pamiętałem ciągle prośby matki, żebym nie wciągał brata, jest młodszy, może tego nie wytrzymać. Ja go w nic nie wciągałem. Ma osiem lat mniej ode mnie i przez całe życie mnie naśladował, nawet w głupstwach, w drobiazgach, więc po prostu musiało się skończyć tak, jak się skończyło. A teraz, nie wiem: zamknęli czy nie zamknęli?
Na jednym z pierwszych przesłuchań prokurator wojskowy oświadczył mi, że jest z przekonań komunistą, ale potrafi uszanować przeciwnika i dlatego pozwoli mi zadzwonić do domu. Dzwonię. Odbiera dziewczyna mojego brata, bardzo młoda panienka.
– Ojciec jest?
– Nie ma. (Jak się potem dowiedziałem, 15 minut wcześniej zabrano go na dołek.)
– Matka?
– Nie ma. (Biegała, żeby się czegoś o nas dowiedzieć.)
– Brat?
– Nie ma. (Już siedział.)
– To powtórz im, że jestem aresztowany.
Koniec rozmowy. Niczego się nie dowiedziałem. Jakieś bezpodstawne, irracjonalne obawy. Gdyby wtedy powiedziała, że brat siedzi, oszczędziłaby mi miesiąca szantażów, że go zamkną, miesiąca lęku o niego. Siedzieliśmy po dwóch stronach korytarza na Mokotowie, mniej więcej w odległości 30 metrów, a śledczy straszył mnie, że go aresztują.
„Co ci jest?” – zapytał Słowik, gdy wróciłem do celi z przesłuchania. Powiedziałem mu, jak mnie szantażują. „Współczuję – mówi Słowik – ale być może i dzieci zaczną nam zamykać”. To wyrwało mnie ze stanu rozterki i przygnębienia, wprawiło we wściekłość. Uderzyłem parę razy pięścią w ścianę, tak że potem dłuższy czas niczego nie mogłem utrzymać w ręku, ale się wyładowałem. Powoli mi przechodziło. A po miesiącu pobytu na Mokotowie przenieśli mnie na drugą stronę pawilonu. I zaraz pierwszego wieczoru, po apelu, kiedy zaczynają się rozmowy przez okno, słyszę: „Włodek, Włodek!”. On! Kamień spadł mi z serca.
I co było może najbardziej przykre – pierwsze widzenie. Przezroczysta szyba, telefon. Śledczy uprzedził mnie przedtem: „Jak będziecie rozmawiać o śledztwie, przerwę widzenie, wszystko słyszę”. Przyszła moja matka i córka. Mała się tak rozpłakała, rozkrzyczała, że ona nie będzie przez telefon, że chce do tatusia... Aż mi zaczęły łzy lecieć. Dopiero matka mnie otrzeźwiła: „Nie płacz, bo ten skurwysyn patrzy”. Pierwszy raz słyszałem, żeby matka używała takich słów. I też zacząłem kląć: „To tylko w tym kurewskim ustroju, w tym pierdolonym komunizmie takie rzeczy są możliwe, żeby człowiekowi nie wolno było własnego dziecka dotknąć!”. Śledczy co chwila się odzywał: „Przywołuję do porządku!” – i co chwila nas rozłączał.
W końcu musieli zabrać córkę, bo nie mogła się uspokoić. Definitywnie przerwano mi widzenie, kiedy powiedziałem matce, że odmawiam wszelkich zeznań. „To jest informowanie o śledztwie. Uprzedzałem! Koniec widzenia.” Potem śledczy nawet się tłumaczył – pierwszy raz wtedy odzywał się do mnie po ludzku per „pan” zamiast zwykłego „wy” (formy „pan” użył do usprawiedliwień – gdy ich nie chciałem słuchać, natychmiast wrócił do „wy”).
Następne widzenia na szczęście przebiegały już dużo spokojniej, nawet dziecko swoim urokiem potrafiło sprawić, że je przedłużano. Tyle że to się odbywało już pod nadzorem słynącego z poczciwości klawisza więziennego, nie ubeka.
Kiedy myślałem o tych pięciu czy ilu tam latach więzienia, myślałem o żonie. Bałem się, że mnie zdradzi, ten obraz mnie męczył. Uspokoił mnie Słowik: „Oddziel biologię od małżeństwa – mówił – to są dwie różne rzeczy. Jeśli po powrocie nie zastaniesz w domu faceta, który będzie łaził w twoich kapciach, to wszystko w porządku. Więcej nie wymagaj, bo nie wolno”. Trafiały mi się okresy, kiedy prześladowały mnie wyobrażenia kobiet, dość mi było oczy zamknąć. To była dolegliwość więzienna z gatunku permanentnych.
Na Mokotowie – na trzecim oddziale trzeciego pawilonu – siedzieliśmy początkowo we trzech. Obok Andrzeja Słowika był tam jeszcze facet, który należał do Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”.¹ A skąd członek „Grunwaldu” w komunistycznym więzieniu?... Otóż był to wiejski chłopak spod Zielonej Góry, który, będąc w wojsku w Warszawie, poznał jakąś dziewczynę i ożenił się z nią. Od tej pory rządziła nim teściowa. Zapisała go do partii, potem do „Grunwaldu”, załatwiła mu pracę w „Rzeczywistości”. 14 grudnia 1981 pracownikom pisma rozdano pistolety, żeby się mogli bronić przed ekstremą. Dwa dni potem chłopak się upił i dawaj ganiać teściową ze spluwą! Zdaje się, nawet strzelał, ale nie trafił. Teściowa wezwała policję i zięcia zamknęli.
Nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie przypadek: facetowi wypadł spod poduszki kawałek „Trybuny Ludu” z przemówieniem Albina Siwaka. „Czyś ty oszalał, po co te bzdury przechowujesz?!” – pytamy. Niczego nie podejrzewaliśmy, ale chłopak, nie wiedzieć czemu, poczuł się rozszyfrowany i z determinacją wybuchnął: „Tak, to jest bardzo mądry człowiek! A wy jesteście solidarnościowe skurwysyny. Ja należę do «Grunwaldu» i ja bym do was strzelał z tego pistoletu!”. Słowik go złapał, przewrócił na łóżko i zaczął dusić jaśkiem. Ledwie ich rozdzieliłem.
Od tej pory stosunki w celi były fatalne. Gdy ktoś siedzi przypadkowo i nie może zrozumieć, za co właściwie – to koszmar. Jeśli zaś do tego ma naturę lizusa, donosiciela i intryganta, to jest to koszmar podwójny. Facet próbował mnie skłócić ze Słowikiem. Pisał na karteczce donosy na niego do mnie i na mnie do niego. Nie dał nam porozmawiać razem: my pod drzwi – on pod drzwi, my do okna – on do okna. Albo żeby podsłuchać, albo żeby nas rozdrażnić. Zawsze kiedy wracał z przesłuchania, mówił, że go pytają, o czym się rozmawia w celi. Więc konfidentem był na pewno. Byłby wszystkim i robiłby wszystko, jeżeli tylko dostrzegłby choć cień szansy na zwolnienie.
Prosił o łaskę potęgi, które wpływały w istotny sposób na jego dotychczasowe życie: partię i teściową. Do PZPR pisał listy pełne skruchy: że jest z partią i z partią zostanie, że on już nigdy więcej... Kiedy doszedł do wniosku, że w otworze wentylacyjnym ukryty jest mikrofon, stawał przed nim i głośno, wyraźnie recytował: „Choćbym dostał dziesięć lat, to i tak partii się nigdy nie wyrzeknę”. Po czym siadał na łóżku i płakał, że go chyba jednak wyrzucą. Ale nie tego obawiał się najbardziej, co innego go mocniej bolało: że mu teściowa nie przebaczy.
Wieczorami cicho się modliłem, mówiłem pacierz. „Co ty tak szepczesz w nocy?” – zapytał mnie kiedyś. „Modlę się.” Na tym gruncie próbowałem się z nim porozumieć – w sprawach religii był mniej zajadły. I od któregoś momentu też coś szeptał wieczorami, nie wiem – do Boga, partii, teściowej? Wiejski chłopak, nagle rzucony w miastowe życie, któremu nie umiał podołać.
Rytm przesłuchań był dość jednostajny: w miarę często, krótko i na ogół łagodnie. Jedno przesłuchanie ostre. Wchodzę: „Dzień dobry”. Milczenie. I nagle ryk: „A was, kurwa, to meldować się nie uczyli?”. Jeszcze trochę poryczał, a następne przesłuchania były już normalne: czasem od łagodnego traktowania do ostrego, czasem odwrotnie.
Początkowo zeznawałem skąpo, nie wymieniając nazwisk. Przy którymś jednak pytaniu jakieś nazwisko już paść musiało. O, myślę sobie, w ten sposób to się nie wywinę, będę musiał kogoś wsadzić... Odmówiłem dalszych zeznań. Wtedy pogróżki, pokrzykiwania, szantaże, wymachiwanie rękami. A ja w kącie, na stołku, przez zaciśnięte zęby: „Odmawiam składania zeznań”.
Takie były jeszcze dwa następne przesłuchania, a potem nastała atmosfera pełnego luzu i swobody. Co nie znaczy, że nie próbowali czegoś ze mnie wydusić.
W mojej sprawie było trzynaście osób. Odmówiły zeznań dwie – ja i mój brat. Trzy sypały ewidentnie. Z pozostałych ośmiu każdy coś tam chlapnął za dużo. Pod koniec śledztwa pojechałem do prokuratora, który dość ordynarnie usiłował mnie skłonić do mówienia. Bezskutecznie. Wróciłem do więzienia. Tego samego dnia po południu wzywa mnie śledczy i natychmiast, od progu pyta:
– Czy zeznawał pan u prokuratora? (Drugi raz mówi mi „pan”, czego on jeszcze chce?)
– Skądże, pan ze mnie tyle czasu nie wydusił nic, a on miałby to zrobić w godzinę?
– Więc nic?
– Nic.
Tego, co zobaczyłem na twarzy ubeka, nie można nazwać ulgą. To było absolutne, totalne rozprężenie – radość, że tamten nie okazał się lepszy. No i od tego czasu właściwie dali mi spokój.
W nowej celi, gdzie się znalazłem po trzech tygodniach, siedział jeden człowiek też raczej z kategorii przypadkowych. Posadzili go za pośrednictwo w sprzedaży części do jakichś radiostacji. Nie był tak silnie wpisany w system, jak ów nieszczęsny kretyn z „Rzeczywistości”, ale z tamtym łączył go brak psychicznego przygotowania do siedzenia w więzieniu i niemożność dostrzeżenia związku między popełnionymi czynami a zamknięciem.
Był on niezdolny do współżycia z ludźmi w celi. Na przykład demonstracyjnie bojkotował zakaz podnoszenia kibla w czasie jedzenia (on ma gdzieś więzienne zwyczaje!) – a to jest naprawdę ważne, nie tylko dla kryminalistów, ze względów rytualnych, ale dla wszystkich siedzących – z powodów czysto higienicznych. Więc w końcu wrzuciliśmy mu (wtedy było nas już więcej) żarcie do kibla.
Ale z drugiej strony spec od radiostacji uchronił mnie kiedyś przed kabaryną. Regularnie rozmawiałem wtedy z bratem przez okno. Jest zwyczaj, że gdy jeden w celi „tokuje”, inny zasłania judasza. Zanim klawisz każe mu odsłonić wizjer, rozmawiający zdąży zejść ze stołka. Zasady tej przestrzegali wszyscy, z którymi siedziałem, łącznie z członkiem „Grunwaldu”. Otóż radiowiec stanął kiedyś źle, nie zakrył „lipa”. Klawisz mnie zobaczył, wpadł z rykiem – a klawisze potrafią otworzyć drzwi błyskawicznie, jeśli trzeba – „Widziałem was!”. Człowieka przyłapali – raport murowany. Zgłupiałem zupełnie. Nagle radiowiec się odzywa:
– Przecież, panie oddziałowy, on tylko sięgał ręką po boczek za okno.
– Jaki boczek?
– A wisi na sznurku.
Klawisz skoczył do sznurka i sprawdził.
W więzieniu nie wolno mieć kart. Oczywiście próbowaliśmy je sobie zrobić. Najpierw z pudełek od zapałek, ale niestety zapałki wydawano rzadko, potem z pocztówek; na „wypiskę” można ich było wziąć dowolnie dużo. Graliśmy najpierw w różne głupie gry: w wojnę, w durnia, stawialiśmy pasjanse. A potem zbezczelnieliśmy i zachciało nam się brydża. Trzy dni pograliśmy aż miło. Czwartego wieczora słyszymy zza drzwi: „A, karty się zrobiło”. Następnego dnia wpada oddziałowy:
– Dawajcie te karty!
– Jakie?
– Mam raport z poprzedniego dnia, dawajcie! Bo jak przeszukam, to wszystko wyciągnę.
Co mieliśmy robić, daliśmy, mógł rzeczywiście powyciągać to i owo.
Po tym incydencie odechciało nam się kart. Na ich miejsce przyszły kości. Zadziwiająca sprawa, w karty w więzieniu grać nie wolno, nawet w głupiego tysiąca, a w kości można, choćby i w pokera. Bębniliśmy w nie na okrągło, od rana do nocy. Zrobiliśmy nawet kości na zapas, z topionych torebek foliowych – krojonych nitką i dziurkowanych spinaczami, które regularnie kradłem w czasie przesłuchań (w ogóle na przesłuchaniach kradliśmy, co się da).
Te robótki nauczyły mnie oszczędności, nieliczenia się z czasem, z pracochłonnością. Nauczyłem się też, że wszystko w życiu może się przydać. A także wielu rzeczy nieprzydatnych poza więzieniem; choćby – jak usmażyć jajecznicę na połówce „Trybuny Ludu”. Nauczyłem się patrzeć w głąb przedmiotów, widzieć je w całej ich złożoności. Wiem, jak zbudowana jest puszka, dokładnie, ze szczegółami; potrafię ją ręcznie rozłożyć na czynniki pierwsze. W ubóstwie zajęć, w monotonii dnia codziennego, miał znaczenie każdy szczegół. Cokolwiek znajdowaliśmy na spacerniaku, zabieraliśmy do celi, gromadzili...
Z siedmiu miesięcy na Mokotowie cztery i pół spędziłem w towarzystwie jednego człowieka, z czego trzy i pół tylko z nim – we dwóch. Pamiętam, jak wszedł do celi: bogactwo, dostatek, tylko mu biżuterii na palcach brakowało; był to Maciek, przemytnik. Wątpię, czy zamieniłbym go na kogoś innego, gdyby mi jeszcze raz wypadło z kimś siedzieć równie długo.
Człowiek arcysympatyczny. Tylko nie bardzo się umiał przystosować do jednostajności i ciszy na Rakowieckiej. Przedtem był w areszcie śledczym w Opolu i tam mu się podobało: ośmiu w celi, gwar, gadają, wrzeszczą, tłuką się, słowem – ruch. A tu znowu wpadł w więzienną martwotę. Nie umiał zabijać czasu, nie umiał go wziąć w swoje ręce.
Ja potrafiłem się skoncentrować na książce, jakakolwiek by była – dla niego musiała być interesująca. Ja mogłem myć ręce dwadzieścia razy dziennie, w równych mniej więcej odstępach czasu, tak jakby to była praca do wykonania – on nie był w stanie wynaleźć sobie czegoś takiego. Urozmaicałem mu czas, jak mogłem, choćby wykładami z historii „Solidarności”. Poglądy polityczne miał zresztą takie jak ja: „Wyście ich wykańczali na płaszczyźnie politycznej, a ja na ekonomicznej”.
Ale „wykańczał ich” zbyt intensywnie; kiedy sprowadził sobie z Zachodu supernowoczesnego mercedesa, to dwóch ludzi w Opolu takim jeździło: on i I sekretarz KW. Niewykluczone, że przez to chłopak wpadł, od mercedesa doszli do reszty fortuny, w sumie obliczyli go na 24 miliony złotych.
Jednak nawet najmilsze towarzystwo w końcu się nudzi. We dwóch tylko, dzień i noc z tym samym człowiekiem, po prostu nie da się długo wytrzymać. Bywały dni, żeśmy się do siebie nie odezwali jednym słowem. Nudno, okropnie nudno, do tego jeszcze w bibliotece więziennej remanent. Więc jedyna lektura to – od deski do deski, łącznie ze stopką redakcyjną – „Trybuna Ludu”, „Orgazm KC” – jak mówiliśmy.
Dość tego. Postanawiamy się rozstać. Wprawdzie tu nie hotel i nie można zażądać zmiany apartamentu, ale sposób musiał się znaleźć. Zalosowaliśmy, kto się poświęci. Wypadło na mnie. Następnego dnia wszedłem na okno i spokojnie dałem się złapać na rozmawianiu. Ponieważ to był drugi raport, dostałem dwa tygodnie „twardego łoża”. Nie wolno tam mieć domowego jedzenia, papierosów, książek ani prasy, nie dostaje się też paczek ani wypiski; jest przeraźliwie, potwornie nudno... Jednak jakoś wytrzymałem – najgorzej było z paleniem. Po odbyciu kary dali mnie do innej celi. Maćka już więcej nie widziałem.
Po raz pierwszy znalazłem się poza trzecim pawilonem pod koniec kwietnia. Wtedy zetknąłem się z „sieczkarnią” – obszerną salą, gdzie sprowadza się wszystkich, którzy danego dnia mają być przewiezieni do sądu czy innego więzienia. Przez całe śledztwo ludzie nie widzą się ze swoimi wspólnikami ze sprawy, chyba że na konfrontacji – i spotykają się dopiero tu.
Zobaczyłem zajadłą, przerażającą bójkę – właściwie masakrę; pięciu biło jednego. Więźniowie (było nas może sześćdziesięciu) plecami zasłaniali lipo i przyglądali się z ciekawością, ale zupełnie biernie. Gdy otwarto drzwi, wszyscy natychmiast się rozpierzchli. Pobity leżał na podłodze zakrwawiony, wreszcie wstał. „Co się stało – pyta klawisz – pobili was?” – „Nie, pośliznąłem się, upadłem.”
Jeszcze jedna scena „sieczkarniana”. Któryś z kryminalnych woła do Macieja Szczepańskiego: „Panie Maćku, były rozruchy na mieście!”. – „Gdzie, jak, co?” – „Nic więcej nie wiem.” Idziemy do magazynu. Szczepański pierwszy wpada, z rozwianym włosem, i krzyczy: „Co się wczoraj działo?”. – „Ano wczoraj – mówi więzień, funkcyjny z magazynu – na mieście trochę dopierdolili zomowcom.” Na to były członek KC, cały szczęśliwy: „Dopierdoliliśmy im, dopierdoliliśmy im!”.
Jeździłem na rozprawy, zmieniałem cele. Wyszedłem w szczególny sposób: zmieniono mi środek zapobiegawczy z aresztu tymczasowego na poręczenie majątkowe, czyli kaucję. Sędzia oświadczył mojej żonie, że jeśli w ciągu 40 minut, które pozostały mu do końca urzędowania przed urlopem, nie wpłaci 30.000 zł kaucji, będę musiał siedzieć miesiąc dłużej. Na szczęście na sali rozpraw było sporo osób – puszczono w ruch kapelusz i w ciągu kilku minut uzbierało się 35 tysięcy. Byłem wolny. Na niecałe cztery miesiące.