- W empik go
Polka i Amerykanka. Tom 1 - ebook
Polka i Amerykanka. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 241 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wzgórku, zpoza krzaków bzu, ciemnych świerków i smukłych modrzewi, wychylały się białe ściany okazałego dworu, otoczonego dokoła szeroką werendą. Północna strona wzgórza staczała się falisto ku Wiśle, wijącej się szparko i kreto wśród łąk i nadbrzeżnych piasków. Od południa i zachodu zamykały widnokrąg ciemne, niebieskawą mgłą okryte góry; zato od wschodu czerwone dachy Krakowa rozweselały krajobraz.
Majowe słońce, rzucając złote snopy promieni na wilgotną ziemię, rozbijało białe mgły, odkrywając niebieskie wody rzeki i świeżą, błyszczącą kroplami rosy, zieloność łąk.
Chłodny wietrzyk podnosił się ze wschodu, niosąc ze sobą zapach lasów sosnowych, poruszał liśćmi bzów i kasztanów, sprawiając przyjemny dla ucha szelest. Świegot ptasząt, ryk bydła, plusk wioseł flisaków – zmieszane z wesołemi śpiewami dziewcząt na wygonach i dzieci wypędzających trzody na błonia – tworzyły pewną harmonią, raczej hymn powitania wiosny.
Otworzyły się szklane drzwi dworu. Na progu ukazał się pięćdziesięcioletni, przystojny jeszcze mężczyzna, uśmiechnięty, zdawało się, rozmarzony; wszedł na werendę, wsparł się o drewnianą balustradę i, wciągając całemi piersiami świeże majowego ranku powietrze, patrzał, z pewnym rodzajem zachwytu, na majaczący w mgłach Kopiec Kościuszki i czerwone wieżyce Zamku Krakowskiego. Widocznie lubował się po tysiąc razy oglądanemi widokami, kochał je i tęskniłby za niemi, gdyby je kiedy z oczu stracił. Widać to było po melancholicznie patrzących oczach i sentymentalnym uśmiechu.
Obszedł wokoło werendę z jednakowem upojeniem zachwytu. Na pochyłości gruntów staczających się ku Wiśle porachował fornalki przykrywające bronami zasiew, przez szkła popatrzał na pracujących ludzi w polu; ze szedł do ogrodu, oglądając pilnie klomby. Dywan liściasty, rozłożony na trawniku przed dworem, musiał się udać ogrodnikowi lub może samemu panu. Zdawało się że dumnym był ze swego dzieła. Podejmował laseczką liście zbyt przybite do ziemi i otrzepywał je ze zbytniej rosy. Odsunął się o parę kroków, aby jednym rzutem oka objąć całość i przekonać się o jej artystycznym układzie.
W tym czasie na werendzie zastawiono śniadanie. Samowar wyrzucał kłęby pary, stół przykryła służba serwetą; ustawiono filiżanki. W białym szlafroczku wybiegła z pokoju jasna, dwudziestoletnia, z ciemnemi rzęsami blondynka. Za chwilę rozszedł się zapach kawy. Dzieweczka wychyliła się z werendy i, zobaczywszy ojca, zbiegła do niego, składając dwa serdeczne pocałunki na jego policzkach.
– Tak rano? – pytała ze zdziwioną minką.
– Nie szkodaż, moje dziecię, przespać tak pięknego ranka? – odparł ojciec, całując ją w czoło.
– I dlatego obudzono mnie, kazano wstawać, ubrać się prędko, bo sam ojciec nudzi się i tęskni, nie za córką, lecz za gorącą kawą…. A jakie miałam przepyszne sny!
– Słucham.
– Śniły mi się cudowne rzeczy; lecz sny panieńskie – są to wielkie tajemnice dla mężczyzn.
– Nawet dla ojca?
– Jako mężczyzny – powiedziało z figlarnym uśmiechem, wsuwając rękę pod jego ramię, aby go prowadzić do śniadania.
Przy zastawionym stole czekała pani domu, matka panny Jadwigi, żona pana Edwarda, pani Balbina – Balcią przez rodzinę męża, a również i przyjaciółki, nazwana.
Balcia przedstawiała się imponująco: wysoka, może trochę za szczupła, lecz zato figurę miała na swój wiek zgrabną; była białą, o niebieskich oczach, blondynką – usta małe i wązkie, zaciśnięte, z których nieokreślony grymas wyglądał. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że ma usposobienie do westchnień i cichych skarg. Tymczasem nie wzdychała i nie skarżyła się. Ubrana w białym szlafroczku, podobnie jak córka, rozlewała kawę.
– Jakież na dziś projekta? – rzekł wesoło pan Edward, siadając przed filiżanką wybornej kawy, po której w obfitości kożuszki ze śmietanki pływały.
– Rada-bym, chciałabym, jeżeli można – dodała ciszej – jechać i Jadzią do Krakowa. Zobaczę Gucia – koncert w Strzeleckim Ogrodzie, sprawunki, parę wizyt.
– I wielka narada u Szwarca nad wiosennemi toaletami – dodała wesoło p. Jadwiga.
– Miałyżbyście serce zostawić mnie samego, jak pustelnika?
– Siewy nieskończone – odezwała się p. Balbina cicho, lecz wyraźnie i zimno.
– Chcecie mnie widać zrobić niewolnikiem paru korcy kartofli i paru garści jęczmienia i wyki? Jakby sobie bezemnie nie dano rady!
– Siew – mówią gospodarze – ma być najważniejszą czynnością.
Jadwiga wyszła z pokoju.
– Mówią? – czego ludzie nie mówią?
– Towarzystwa trzy raty niezapłacone; wiesz, że są i długi – dodała po francuzku, z powodu obecności służącego.
– A więc, jak będę patrzał na każdy pokrajany ziemniak, gdy go kładą w ziemię, albo na ręce chłopa, jak rozrzuca po polu wykę, to tym sposobem zapłacę towarzystwo? Moja droga, przyznaj, że to troszkę zabawne.
– Raczej nieszczęśliwe – odparła, ciężko westchnąwszy p. Balbina. – I to bardzo nieszczęśliwe, gdy pomyślę o naszych dzieciach, o ich przyszłości…
Z jednego wyjazdu do Krakowa wysnuwasz zaraz cały dramat. Jeżeli ja źle gospodaruję, lub nie umiem gospodarować, to dlaczegóż ty sama nie weźmiesz wszystkiego w swe energiczne ręce? Ja ci z rozkoszą ustąpię miejsca. Umiesz wybornie krytykować: bierz, rób, pracuj, dźwigaj majątek. Płać raty, siej, sadź kartofle. – Pan Edward widocznie był zirrytowany.
– Wszystko ja – pochwyciła Balcia – ja – słaba, zmęczona życiem, zawodami i pracą!
– I pracą? – spytał ciekawie pan Edward.
– I pracą – powtórzyła z naciskiem – pracą na swojem stanowisku i w swoim zakresie. Dotąd miałeś ze mnie szafarkę i kucharkę, a dziś chcesz, abym została ekonomem i karbowym.
– Ależ nigdy kucharką nie byłaś! – a o tem szafarstwie dużo ciekawych rzeczy mówią w sąsiedztwie.
– Zawsze mniej, niż o twem gospodarstwie – odparła p. Balbina ze złośliwym uśmiechem.
Powróciła Jadzia.
– Mała chmurka na horyzoncie małżeńskim rozpędzona ciepłemi promieniami majowego słońca. Nieprawdaż? Nareszcie tatuś jedzie! Ach, jakbym rada, aby pojechał… Zaczęła matce szeptać do ucha, rumieniąc się lekko.
– Tajemnice – pochwycił p. Edward wesoło.
– Kiedy już tak chcesz, to jedź z nami, Edziu, zawyrokowała słodka Balcia, i co szczególna, nie westchnęła w tem miejscu.
– Ależ to wy chcecie! I nie pojadę, póki stanowczo się nie dowiem: dlaczego tak nagle Balcia zmieniła opinią?
Zarumieniona dziewczyna wyjęła z kieszeni tylkoco odebrany list z poczty, podając go ojcu.
Pan Edward czytał go i uśmiechał się często.
– Nareszcie pojmuję: dlaczego jestem w Krakowie niezbędny.
– O godzinie drugiej zasiadamy do obiadu – szczebiotała mała Jadzia – powóz zajedzie i po półtorej godzinie przyjemnej jazdy jesteśmy w naszym kochanym Krakówku.
– A teraz do pracy – zdecydował z powaga pan Edward.
Pani Balbina uśmiechnęła się nieznacznie i niepostrzeżenie.
– Cóż robicie? – zwrócił się do kobiet.
– Ja, ojczulku, towarzyszę ci w tych trudach i mozołach.
– A ty, Balciu? – rzekł Edward.
Balcia nie raczyła odpowiedzieć, przymrużyła oczy, nasunęła lekko brwi i milczała.
– Nie odpowiadasz?
. – Idę sąsiadom naszym przysparzać materyału do wesołych rozmów.
– Idziesz zatem do twego domowego gospodarstwa… Do widzenia! – Skłonił się z wyszukaną grzecznością.
– Zaczekaj ojczulku, przyniosę ci kapelusz, laskę i sama się zasłonię przed ciekawością słońca. Tęskniemy za niem, gdy go niema, a gdy przyjdzie, kryjemy się przed jego promieniami.
– Takie to życie ludzkie! – rzekł poważnie pan Edward. Co miał oznaczać ten frazes? – zostanie to jego tajemnica.
Gdy pani Balbina oddawała się z heroizmem swym zajęciom, prowadząc długą naradę z szafarką, p. Edward, podawszy ramię córce, szedł z nią falistą pochyłością ku
Wiśle, aby rzucić okiem na sadzenie ziemniaków, siew wyki i fornalki przykrywające ziarno bronami.
– Nie pojmuję: czego Balcia chce odemnie, moje dziecko? Może tego, abym sam siał, orał i włóczył?
– Ależ nie, tatusiu; tylko mama, z wielkiej miłości do nas, marzy, aby każde z nas było przynajmniej tak bogatem, jak wy jesteście. Mama życzy sobie, abyśmy, ja i Gucio, mieli po całem Żurawnie.
– Żurawno warte sto ośmdziesiąt tysięcy, przypuszczam sto sześćdziesiąt, towarzystwa czterdzieści, i to niecałe. A więc dla ciebie i Gucia wypada po pięćdziesiąt, dla nas na stare lata wystarczy dwadzieścia. Ależ ty, mając pięćdziesiąt tysięcy posagu i doliczywszy do tego twoją piękość, dystynkcyą, dowcip, dobre urodzenie i nareszcie rozum – powinnaś, bo masz prawo, wyjść za mąż za człowieka mającego dwakroć sto tysięcy: będziesz więc od nas bogatszą. Tosamo Gucio.
Jadzia zarumieniła się lekko i, spuszczając główkę, aby nie pokazać rumieńca – szepnęła.
– Ale czy będę szczęśliwą?
Pan Edward przystanął i patrząc w oczy córki – rzekł z uśmiechem:
– Sentymentalizm wobec ojca, powiedz sama, czy to nie wygląda komicznie?
I dlatego, że masz prawo i obowiązek iść za mąż, chcesz odgrywać rolę nieszczęśliwej!
– Nie, nie – przerwała głośno – tylko – dodała ciszej – nie zawsze idzie w parze szczęście z majątkiem.
– Frazes wyczytany w książce. Że też, moja
Jadziu, nie możesz raz wyjść z roli pensyonarki! Nie chcesz iść za mąż, jak na to zasługujesz, to idź za Władysława: chłopiec ładny, zgrabny, wesoły, wykształcony, ma wcale niezła dzierżawkę i mówią, że kocha się w tobie szalenie. Gdy dołożysz do jego fortunki pięćdziesiąt tysięcy, możecie sobie nawet wioskę kupić i dorabiać się na starość. Jadzia milczała.
– A widzisz – zawołał ojciec z tryumfem – złapałaś się! I po cóż te sentymentalne apostrofy? Majątek nie idzie ze szczęściem w parze, to prawda, ale szczęście bez majątku obejść się nie może. Wiesz o tem wybornie. Lubisz dobre papu, chcesz ubierać się wytwornie, mieć ładny ekwiparz, cichą i zręczną służbę, wygodnie urządzone mieszkanie, wykwintne towarzystwo, przejażdżki po Europie i – i… "Dosyć chatki pustelnika". Dyabelnie tam musiało być pusto i nudno, głodno i zimno. Lepszy już dworek Władzia, przyznaj sama, a jednakże…
– Ojcze, zlituj się, pastwisz się nad córką za jedno luźne wyrażenie – rzekła, siląc się na tragiczność, dziewczynka. – Mścić się lubisz i umiesz.
– Bo czas, aby kobiety raz już przecie pozbyły się sentymentalizmu, który urąga prawdziwemu uczuciu i roztropnej myśli o przyszłości, a więc odejmuje nam zdolność do spełniania naszych zadań względem siebie i kraju.
– Tatuś mówi jakby na mównicy w sejmie – i szkoda, że go tylko słyszy wykłoszone żyto i sentymentalna córka.
Pan Edward się rozśmiał.
– Już mi zbrzydły te nudne czasy czułych westchnień wobec naglących potrzeb, tak względem siebie jak i społeczeństwa. Nawoływania do pracy bez środków także są czczą gadaniną. Trzeba się starać o środki i te zdobyć najpierwej.
– Mama w tej chwili zalałaby się łzami radości i uwielbienia dla swego ukochanego Edzia.
– Matka – przepraszam cię, że mówię to w twej obecności, jest nieco dziwną ze swemi żalami na lenistwo. Przypuszczam, że gdybym chodził cały dzień po piętach moim officyalistom, karbowym, fornalom, zyskałbym czyli dorobiłbym więcej o pięćset złotych. Czy to warto? Dotego zordynarnieję, zdziczeję, zmęczę się i stargam siły.
– Drogi ojcze! nie chodź po piętach twym officyalistom i nie dziczej; błagam cię o to. To, co mamy, wystarczy nam.
– Wytłomacz to matce! Najlepsza kobieta pod słońcem, lecz niepraktyczniejszej nie widziałem. To jej gospodarstwo domowe, z któregoby można mieć najmniej półtora tysiąca czystego…. Nie mówmy o tem! Nie urodziliśmy się łapigroszami i rzecz skończona – prawda?
– Prawda, prawda – zawołała dziewczynka. – Gdzie idzie o społeczeństwo i kraj, to mój tatuś aż nadto ma rozumu i wymowy i niemi może służyć ojczyźnie.
– Podział pracy: wielka ekonomiczna zasada dźwigająca narody. Kapitaliści niech dają kapitał, rozumni rozum, mówcy wymowę.
– Tatuś naraz daje dwie rzeczy, bo rozum i wymowę.
Tatuś spoważniał, zamyślił się, lecz nie protestował, wierząc w prawdę słów córki.
Zbliżyli sio do ludzi sadzących ziemniaki. Nadbiegł ekonom, zdjął czapkę, wyprostował się….
– Panie Hartkiewicz, zdaje mi się, że może zbyt rzadko sadzą – odezwał się nieśmiało pan Edward, jak człowiek, który nie jest pewnym swego.
– Rzadko? – powtórzył zafrasowany Hartkiewicz.
– Rzadko – potwierdził dobitniej swe spostrzeżenie dziedzic.
– Prawda, rzadko, ale to też, proszę wielmożnego pana, ziemniaków zabrakło do sadzenia, a roli gotowiuteńkiej pod nie jest do zbytku.
– Gdzie się u Pana Boga podziały?
– A trzoda, krowy, ludzie…. Tylko kto nie chciał ten nie brał. Kopiec po kopcu zwożono do piwnicy – i poszło.
– Dlaczegożeś nie pilnował?
– To już nie moja rzecz, proszę wielmożnego pana – odparł z filuternym uśmiechem. – Chociaż powiem prawdę, że ziemia sprawiona jak się patrzy, znawożona jak nie pamiętam, – to niech się tylko chcą urodzić, to ich wyzbierać nie będzie można.
– Pamiętam-ci dobrze, przed sześciu laty – odezwała się jedna ze starszych kobiet: sadziliśmy je rzadziusio, jak dziś, a może i rzadziej, a jak ci się zrodziły: okropa! Pod każdziutkim krzakiem było ich z pięćdziesiąt. Człek kopał i kopał i zagona bez dzień skopać nie mógł.
– A teraz będą? – spytał żartobliwie rozpogodzony pan Edward.
– Chybaby Boga w niebie nie było, wielmożny panie – odparł ekonom.
– Będą-ci, będą za wolą Najświętszej Panienki – mówiły kobiety. Byle ino doczekać.
– Spieszcie się, a za to wieczorem dostaniecie wódki – zachęcał dziedzic.
– Dziękujemy panoszkowi – zawołały wesoło kobiety. – Ekonom się skłonił; pan Edward z córką, po pracy, wracał odpocząć do dworu.
– No, samaś się przekonała, moja Jadziu, o gospodarstwie matki. Tysiąc dwieście korcy ziemniaków zjedzonych przez zimę i jaka z tąd korzyść? Gdzież są rezultaty, gdzie dochody – gotówka? Gdybym je sprzedał na jesieni, miałbym dwa tysiące w kieszeni.
– Mama jest zdania – odezwała się nieśmiało Jadzia – że kartofle były niezbędne, na… na… Sama nie wiem na co, ale były niezbędne.
– Wyborna jest Balcia ze swoją niezbędnością! Wszystko jest dla niej niezbędne, dopóki nie roztrwoni, dopóki nie rozbiorą ludzie.
– A więc dajmy pokój niezbędności ziemniaków na tym świecie i nareszcie wkroczmy w lepszą dziedzinę spraw ludzkich.
– Wkraczajmy – rzekł wesoło pan Edward.
– Powiedziałabym tatusiowi jednę bardzo ważną rzecz; tylko, niestety, nie mam odwagi.
– Kiedyż ją zdobędziesz?
– Może nigdy.
– Nie wierzę ci. Jeżeli nie masz odwagi powiedzieć, napisz, gdy wrócimy do domu.
– Nie lubię pisać.
– Wyśpiewaj.
– Żartujesz, ojczulku, a to sprawa wielkiej wagi.
– Niedostępna dla ojca, którego podobno kochasz. I doczekałem się – zaczął patetycznie – że własna córka…
– Powiem już powiem, tylko nie patrz na mnie.
– Rzucam rozczulony wzrok na Kraków.
– Wiesz: dlaczego jedziemy?
– Wiem.
– I odważysz się wypowiedzieć głośno.
– Odważę. – Jedziecie, bo wam Gucio napisał, że jest w Krakowie mój znajomy od lat dwudziestu, oficer – dziś….
– Nie kończ, tatusiu.
– Nie? – a więc milczę.
– I dlatego prosimy, aby i ojczulek z nami pojechał. Same kobiety jesteśmy nieśmiałe i niezręczne, gdy wesołość tatusia, elegancyą, dużo nam pomogą.
– A inaczej radzibyście posłać go na cały dzień do sadzenia kartofli, aby na pośpiechu robotnic oszczędził dwadzieścia centów.