Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Polka i Amerykanka. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polka i Amerykanka. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 241 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Na wzgór­ku, zpo­za krza­ków bzu, ciem­nych świer­ków i smu­kłych mo­drze­wi, wy­chy­la­ły się bia­łe ścia­ny oka­za­łe­go dwo­ru, oto­czo­ne­go do­ko­ła sze­ro­ką we­ren­dą. Pół­noc­na stro­na wzgó­rza sta­cza­ła się fa­li­sto ku Wi­śle, wi­ją­cej się szpar­ko i kre­to wśród łąk i nad­brzeż­nych pia­sków. Od po­łu­dnia i za­cho­du za­my­ka­ły wid­no­krąg ciem­ne, nie­bie­ska­wą mgłą okry­te góry; zato od wscho­du czer­wo­ne da­chy Kra­ko­wa roz­we­se­la­ły kra­jo­braz.

Ma­jo­we słoń­ce, rzu­ca­jąc zło­te sno­py pro­mie­ni na wil­got­ną zie­mię, roz­bi­ja­ło bia­łe mgły, od­kry­wa­jąc nie­bie­skie wody rze­ki i świe­żą, błysz­czą­cą kro­pla­mi rosy, zie­lo­ność łąk.

Chłod­ny wie­trzyk pod­no­sił się ze wscho­du, nio­sąc ze sobą za­pach la­sów so­sno­wych, po­ru­szał li­ść­mi bzów i kasz­ta­nów, spra­wia­jąc przy­jem­ny dla ucha sze­lest. Świe­got pta­sząt, ryk by­dła, plusk wio­seł fli­sa­ków – zmie­sza­ne z we­so­łe­mi śpie­wa­mi dziew­cząt na wy­go­nach i dzie­ci wy­pę­dza­ją­cych trzo­dy na bło­nia – two­rzy­ły pew­ną har­mo­nią, ra­czej hymn po­wi­ta­nia wio­sny.

Otwo­rzy­ły się szkla­ne drzwi dwo­ru. Na pro­gu uka­zał się pięć­dzie­się­cio­let­ni, przy­stoj­ny jesz­cze męż­czy­zna, uśmiech­nię­ty, zda­wa­ło się, roz­ma­rzo­ny; wszedł na we­ren­dę, wsparł się o drew­nia­ną ba­lu­stra­dę i, wcią­ga­jąc ca­łe­mi pier­sia­mi świe­że ma­jo­we­go ran­ku po­wie­trze, pa­trzał, z pew­nym ro­dza­jem za­chwy­tu, na ma­ja­czą­cy w mgłach Ko­piec Ko­ściusz­ki i czer­wo­ne wie­ży­ce Zam­ku Kra­kow­skie­go. Wi­docz­nie lu­bo­wał się po ty­siąc razy oglą­da­ne­mi wi­do­ka­mi, ko­chał je i tę­sk­nił­by za nie­mi, gdy­by je kie­dy z oczu stra­cił. Wi­dać to było po me­lan­cho­licz­nie pa­trzą­cych oczach i sen­ty­men­tal­nym uśmie­chu.

Ob­szedł wo­ko­ło we­ren­dę z jed­na­ko­wem upo­je­niem za­chwy­tu. Na po­chy­ło­ści grun­tów sta­cza­ją­cych się ku Wi­śle po­ra­cho­wał for­nal­ki przy­kry­wa­ją­ce bro­na­mi za­siew, przez szkła po­pa­trzał na pra­cu­ją­cych lu­dzi w polu; ze szedł do ogro­du, oglą­da­jąc pil­nie klom­by. Dy­wan li­ścia­sty, roz­ło­żo­ny na traw­ni­ku przed dwo­rem, mu­siał się udać ogrod­ni­ko­wi lub może sa­me­mu panu. Zda­wa­ło się że dum­nym był ze swe­go dzie­ła. Po­dej­mo­wał la­secz­ką li­ście zbyt przy­bi­te do zie­mi i otrze­py­wał je ze zbyt­niej rosy. Od­su­nął się o parę kro­ków, aby jed­nym rzu­tem oka ob­jąć ca­łość i prze­ko­nać się o jej ar­ty­stycz­nym ukła­dzie.

W tym cza­sie na we­ren­dzie za­sta­wio­no śnia­da­nie. Sa­mo­war wy­rzu­cał kłę­by pary, stół przy­kry­ła służ­ba ser­we­tą; usta­wio­no fi­li­żan­ki. W bia­łym szla­frocz­ku wy­bie­gła z po­ko­ju ja­sna, dwu­dzie­sto­let­nia, z ciem­ne­mi rzę­sa­mi blon­dyn­ka. Za chwi­lę roz­szedł się za­pach kawy. Dzie­wecz­ka wy­chy­li­ła się z we­ren­dy i, zo­ba­czyw­szy ojca, zbie­gła do nie­go, skła­da­jąc dwa ser­decz­ne po­ca­łun­ki na jego po­licz­kach.

– Tak rano? – py­ta­ła ze zdzi­wio­ną min­ką.

– Nie szko­daż, moje dzie­cię, prze­spać tak pięk­ne­go ran­ka? – od­parł oj­ciec, ca­łu­jąc ją w czo­ło.

– I dla­te­go obu­dzo­no mnie, ka­za­no wsta­wać, ubrać się pręd­ko, bo sam oj­ciec nu­dzi się i tę­sk­ni, nie za cór­ką, lecz za go­rą­cą kawą…. A ja­kie mia­łam prze­pysz­ne sny!

– Słu­cham.

– Śni­ły mi się cu­dow­ne rze­czy; lecz sny pa­nień­skie – są to wiel­kie ta­jem­ni­ce dla męż­czyzn.

– Na­wet dla ojca?

– Jako męż­czy­zny – po­wie­dzia­ło z fi­glar­nym uśmie­chem, wsu­wa­jąc rękę pod jego ra­mię, aby go pro­wa­dzić do śnia­da­nia.

Przy za­sta­wio­nym sto­le cze­ka­ła pani domu, mat­ka pan­ny Ja­dwi­gi, żona pana Edwar­da, pani Bal­bi­na – Bal­cią przez ro­dzi­nę męża, a rów­nież i przy­ja­ciół­ki, na­zwa­na.

Bal­cia przed­sta­wia­ła się im­po­nu­ją­co: wy­so­ka, może tro­chę za szczu­pła, lecz zato fi­gu­rę mia­ła na swój wiek zgrab­ną; była bia­łą, o nie­bie­skich oczach, blon­dyn­ką – usta małe i wąz­kie, za­ci­śnię­te, z któ­rych nie­okre­ślo­ny gry­mas wy­glą­dał. Na pierw­szy rzut oka zda­wa­ło się, że ma uspo­so­bie­nie do wes­tchnień i ci­chych skarg. Tym­cza­sem nie wzdy­cha­ła i nie skar­ży­ła się. Ubra­na w bia­łym szla­frocz­ku, po­dob­nie jak cór­ka, roz­le­wa­ła kawę.

– Ja­kież na dziś pro­jek­ta? – rzekł we­so­ło pan Edward, sia­da­jąc przed fi­li­żan­ką wy­bor­nej kawy, po któ­rej w ob­fi­to­ści ko­żusz­ki ze śmie­tan­ki pły­wa­ły.

– Rada-bym, chcia­ła­bym, je­że­li moż­na – do­da­ła ci­szej – je­chać i Ja­dzią do Kra­ko­wa. Zo­ba­czę Gu­cia – kon­cert w Strze­lec­kim Ogro­dzie, spra­wun­ki, parę wi­zyt.

– I wiel­ka na­ra­da u Szwar­ca nad wio­sen­ne­mi to­a­le­ta­mi – do­da­ła we­so­ło p. Ja­dwi­ga.

– Mia­łyż­by­ście ser­ce zo­sta­wić mnie sa­me­go, jak pu­stel­ni­ka?

– Sie­wy nie­skoń­czo­ne – ode­zwa­ła się p. Bal­bi­na ci­cho, lecz wy­raź­nie i zim­no.

– Chce­cie mnie wi­dać zro­bić nie­wol­ni­kiem paru kor­cy kar­to­fli i paru gar­ści jęcz­mie­nia i wyki? Jak­by so­bie bez­em­nie nie dano rady!

– Siew – mó­wią go­spo­da­rze – ma być naj­waż­niej­szą czyn­no­ścią.

Ja­dwi­ga wy­szła z po­ko­ju.

– Mó­wią? – cze­go lu­dzie nie mó­wią?

– To­wa­rzy­stwa trzy raty nie­za­pła­co­ne; wiesz, że są i dłu­gi – do­da­ła po fran­cuz­ku, z po­wo­du obec­no­ści słu­żą­ce­go.

– A więc, jak będę pa­trzał na każ­dy po­kra­ja­ny ziem­niak, gdy go kła­dą w zie­mię, albo na ręce chło­pa, jak roz­rzu­ca po polu wykę, to tym spo­so­bem za­pła­cę to­wa­rzy­stwo? Moja dro­ga, przy­znaj, że to trosz­kę za­baw­ne.

– Ra­czej nie­szczę­śli­we – od­par­ła, cięż­ko wes­tchnąw­szy p. Bal­bi­na. – I to bar­dzo nie­szczę­śli­we, gdy po­my­ślę o na­szych dzie­ciach, o ich przy­szło­ści…

Z jed­ne­go wy­jaz­du do Kra­ko­wa wy­snu­wasz za­raz cały dra­mat. Je­że­li ja źle go­spo­da­ru­ję, lub nie umiem go­spo­da­ro­wać, to dla­cze­góż ty sama nie weź­miesz wszyst­kie­go w swe ener­gicz­ne ręce? Ja ci z roz­ko­szą ustą­pię miej­sca. Umiesz wy­bor­nie kry­ty­ko­wać: bierz, rób, pra­cuj, dźwi­gaj ma­ją­tek. Płać raty, siej, sadź kar­to­fle. – Pan Edward wi­docz­nie był zir­ry­to­wa­ny.

– Wszyst­ko ja – po­chwy­ci­ła Bal­cia – ja – sła­ba, zmę­czo­na ży­ciem, za­wo­da­mi i pra­cą!

– I pra­cą? – spy­tał cie­ka­wie pan Edward.

– I pra­cą – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem – pra­cą na swo­jem sta­no­wi­sku i w swo­im za­kre­sie. Do­tąd mia­łeś ze mnie sza­far­kę i ku­char­kę, a dziś chcesz, abym zo­sta­ła eko­no­mem i kar­bo­wym.

– Ależ nig­dy ku­char­ką nie by­łaś! – a o tem sza­far­stwie dużo cie­ka­wych rze­czy mó­wią w są­siedz­twie.

– Za­wsze mniej, niż o twem go­spo­dar­stwie – od­par­ła p. Bal­bi­na ze zło­śli­wym uśmie­chem.

Po­wró­ci­ła Ja­dzia.

– Mała chmur­ka na ho­ry­zon­cie mał­żeń­skim roz­pę­dzo­na cie­płe­mi pro­mie­nia­mi ma­jo­we­go słoń­ca. Nie­praw­daż? Na­resz­cie ta­tuś je­dzie! Ach, jak­bym rada, aby po­je­chał… Za­czę­ła mat­ce szep­tać do ucha, ru­mie­niąc się lek­ko.

– Ta­jem­ni­ce – po­chwy­cił p. Edward we­so­ło.

– Kie­dy już tak chcesz, to jedź z nami, Edziu, za­wy­ro­ko­wa­ła słod­ka Bal­cia, i co szcze­gól­na, nie wes­tchnę­ła w tem miej­scu.

– Ależ to wy chce­cie! I nie po­ja­dę, póki sta­now­czo się nie do­wiem: dla­cze­go tak na­gle Bal­cia zmie­ni­ła opi­nią?

Za­ru­mie­nio­na dziew­czy­na wy­ję­ła z kie­sze­ni tyl­ko­co ode­bra­ny list z pocz­ty, po­da­jąc go ojcu.

Pan Edward czy­tał go i uśmie­chał się czę­sto.

– Na­resz­cie poj­mu­ję: dla­cze­go je­stem w Kra­ko­wie nie­zbęd­ny.

– O go­dzi­nie dru­giej za­sia­da­my do obia­du – szcze­bio­ta­ła mała Ja­dzia – po­wóz za­je­dzie i po pół­to­rej go­dzi­nie przy­jem­nej jaz­dy je­ste­śmy w na­szym ko­cha­nym Kra­ków­ku.

– A te­raz do pra­cy – zde­cy­do­wał z po­wa­ga pan Edward.

Pani Bal­bi­na uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie i nie­po­strze­że­nie.

– Cóż ro­bi­cie? – zwró­cił się do ko­biet.

– Ja, oj­czul­ku, to­wa­rzy­szę ci w tych tru­dach i mo­zo­łach.

– A ty, Bal­ciu? – rzekł Edward.

Bal­cia nie ra­czy­ła od­po­wie­dzieć, przy­mru­ży­ła oczy, na­su­nę­ła lek­ko brwi i mil­cza­ła.

– Nie od­po­wia­dasz?

. – Idę są­sia­dom na­szym przy­spa­rzać ma­te­ry­ału do we­so­łych roz­mów.

– Idziesz za­tem do twe­go do­mo­we­go go­spo­dar­stwa… Do wi­dze­nia! – Skło­nił się z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią.

– Za­cze­kaj oj­czul­ku, przy­nio­sę ci ka­pe­lusz, la­skę i sama się za­sło­nię przed cie­ka­wo­ścią słoń­ca. Tę­sk­nie­my za niem, gdy go nie­ma, a gdy przyj­dzie, kry­je­my się przed jego pro­mie­nia­mi.

– Ta­kie to ży­cie ludz­kie! – rzekł po­waż­nie pan Edward. Co miał ozna­czać ten fra­zes? – zo­sta­nie to jego ta­jem­ni­ca.

Gdy pani Bal­bi­na od­da­wa­ła się z he­ro­izmem swym za­ję­ciom, pro­wa­dząc dłu­gą na­ra­dę z sza­far­ką, p. Edward, po­daw­szy ra­mię cór­ce, szedł z nią fa­li­stą po­chy­ło­ścią ku

Wi­śle, aby rzu­cić okiem na sa­dze­nie ziem­nia­ków, siew wyki i for­nal­ki przy­kry­wa­ją­ce ziar­no bro­na­mi.

– Nie poj­mu­ję: cze­go Bal­cia chce ode­mnie, moje dziec­ko? Może tego, abym sam siał, orał i włó­czył?

– Ależ nie, ta­tu­siu; tyl­ko mama, z wiel­kiej mi­ło­ści do nas, ma­rzy, aby każ­de z nas było przy­najm­niej tak bo­ga­tem, jak wy je­ste­ście. Mama ży­czy so­bie, aby­śmy, ja i Gu­cio, mie­li po ca­łem Żu­raw­nie.

– Żu­raw­no war­te sto ośm­dzie­siąt ty­się­cy, przy­pusz­czam sto sześć­dzie­siąt, to­wa­rzy­stwa czter­dzie­ści, i to nie­ca­łe. A więc dla cie­bie i Gu­cia wy­pa­da po pięć­dzie­siąt, dla nas na sta­re lata wy­star­czy dwa­dzie­ścia. Ależ ty, ma­jąc pięć­dzie­siąt ty­się­cy po­sa­gu i do­li­czyw­szy do tego two­ją pię­kość, dys­tynk­cyą, dow­cip, do­bre uro­dze­nie i na­resz­cie ro­zum – po­win­naś, bo masz pra­wo, wyjść za mąż za czło­wie­ka ma­ją­ce­go dwa­kroć sto ty­się­cy: bę­dziesz więc od nas bo­gat­szą. To­sa­mo Gu­cio.

Ja­dzia za­ru­mie­ni­ła się lek­ko i, spusz­cza­jąc głów­kę, aby nie po­ka­zać ru­mień­ca – szep­nę­ła.

– Ale czy będę szczę­śli­wą?

Pan Edward przy­sta­nął i pa­trząc w oczy cór­ki – rzekł z uśmie­chem:

– Sen­ty­men­ta­lizm wo­bec ojca, po­wiedz sama, czy to nie wy­glą­da ko­micz­nie?

I dla­te­go, że masz pra­wo i obo­wią­zek iść za mąż, chcesz od­gry­wać rolę nie­szczę­śli­wej!

– Nie, nie – prze­rwa­ła gło­śno – tyl­ko – do­da­ła ci­szej – nie za­wsze idzie w pa­rze szczę­ście z ma­jąt­kiem.

– Fra­zes wy­czy­ta­ny w książ­ce. Że też, moja

Ja­dziu, nie mo­żesz raz wyjść z roli pen­sy­onar­ki! Nie chcesz iść za mąż, jak na to za­słu­gu­jesz, to idź za Wła­dy­sła­wa: chło­piec ład­ny, zgrab­ny, we­so­ły, wy­kształ­co­ny, ma wca­le nie­zła dzier­żaw­kę i mó­wią, że ko­cha się w to­bie sza­le­nie. Gdy do­ło­żysz do jego for­tun­ki pięć­dzie­siąt ty­się­cy, mo­że­cie so­bie na­wet wio­skę ku­pić i do­ra­biać się na sta­rość. Ja­dzia mil­cza­ła.

– A wi­dzisz – za­wo­łał oj­ciec z try­um­fem – zła­pa­łaś się! I po cóż te sen­ty­men­tal­ne apo­stro­fy? Ma­ją­tek nie idzie ze szczę­ściem w pa­rze, to praw­da, ale szczę­ście bez ma­jąt­ku obejść się nie może. Wiesz o tem wy­bor­nie. Lu­bisz do­bre papu, chcesz ubie­rać się wy­twor­nie, mieć ład­ny ekwi­parz, ci­chą i zręcz­ną służ­bę, wy­god­nie urzą­dzo­ne miesz­ka­nie, wy­kwint­ne to­wa­rzy­stwo, prze­jażdż­ki po Eu­ro­pie i – i… "Do­syć chat­ki pu­stel­ni­ka". Dy­abel­nie tam mu­sia­ło być pu­sto i nud­no, głod­no i zim­no. Lep­szy już dwo­rek Wła­dzia, przy­znaj sama, a jed­nak­że…

– Oj­cze, zli­tuj się, pa­stwisz się nad cór­ką za jed­no luź­ne wy­ra­że­nie – rze­kła, si­ląc się na tra­gicz­ność, dziew­czyn­ka. – Mścić się lu­bisz i umiesz.

– Bo czas, aby ko­bie­ty raz już prze­cie po­zby­ły się sen­ty­men­ta­li­zmu, któ­ry urą­ga praw­dzi­we­mu uczu­ciu i roz­trop­nej my­śli o przy­szło­ści, a więc odej­mu­je nam zdol­ność do speł­nia­nia na­szych za­dań wzglę­dem sie­bie i kra­ju.

– Ta­tuś mówi jak­by na mów­ni­cy w sej­mie – i szko­da, że go tyl­ko sły­szy wy­kło­szo­ne żyto i sen­ty­men­tal­na cór­ka.

Pan Edward się roz­śmiał.

– Już mi zbrzy­dły te nud­ne cza­sy czu­łych wes­tchnień wo­bec na­glą­cych po­trzeb, tak wzglę­dem sie­bie jak i spo­łe­czeń­stwa. Na­wo­ły­wa­nia do pra­cy bez środ­ków tak­że są czczą ga­da­ni­ną. Trze­ba się sta­rać o środ­ki i te zdo­być naj­pier­wej.

– Mama w tej chwi­li za­la­ła­by się łza­mi ra­do­ści i uwiel­bie­nia dla swe­go uko­cha­ne­go Edzia.

– Mat­ka – prze­pra­szam cię, że mó­wię to w twej obec­no­ści, jest nie­co dziw­ną ze swe­mi ża­la­mi na le­ni­stwo. Przy­pusz­czam, że gdy­bym cho­dził cały dzień po pię­tach moim of­fi­cy­ali­stom, kar­bo­wym, for­na­lom, zy­skał­bym czy­li do­ro­bił­bym wię­cej o pięć­set zło­tych. Czy to war­to? Do­te­go zor­dy­nar­nie­ję, zdzi­cze­ję, zmę­czę się i star­gam siły.

– Dro­gi oj­cze! nie chodź po pię­tach twym of­fi­cy­ali­stom i nie dzi­czej; bła­gam cię o to. To, co mamy, wy­star­czy nam.

– Wy­tło­macz to mat­ce! Naj­lep­sza ko­bie­ta pod słoń­cem, lecz nie­prak­tycz­niej­szej nie wi­dzia­łem. To jej go­spo­dar­stwo do­mo­we, z któ­re­go­by moż­na mieć naj­mniej pół­to­ra ty­sią­ca czy­ste­go…. Nie mów­my o tem! Nie uro­dzi­li­śmy się ła­pi­gro­sza­mi i rzecz skoń­czo­na – praw­da?

– Praw­da, praw­da – za­wo­ła­ła dziew­czyn­ka. – Gdzie idzie o spo­łe­czeń­stwo i kraj, to mój ta­tuś aż nad­to ma ro­zu­mu i wy­mo­wy i nie­mi może słu­żyć oj­czyź­nie.

– Po­dział pra­cy: wiel­ka eko­no­micz­na za­sa­da dźwi­ga­ją­ca na­ro­dy. Ka­pi­ta­li­ści niech dają ka­pi­tał, ro­zum­ni ro­zum, mów­cy wy­mo­wę.

– Ta­tuś na­raz daje dwie rze­czy, bo ro­zum i wy­mo­wę.

Ta­tuś spo­waż­niał, za­my­ślił się, lecz nie pro­te­sto­wał, wie­rząc w praw­dę słów cór­ki.

Zbli­ży­li sio do lu­dzi sa­dzą­cych ziem­nia­ki. Nad­biegł eko­nom, zdjął czap­kę, wy­pro­sto­wał się….

– Pa­nie Hart­kie­wicz, zda­je mi się, że może zbyt rzad­ko sa­dzą – ode­zwał się nie­śmia­ło pan Edward, jak czło­wiek, któ­ry nie jest pew­nym swe­go.

– Rzad­ko? – po­wtó­rzył za­fra­so­wa­ny Hart­kie­wicz.

– Rzad­ko – po­twier­dził do­bit­niej swe spo­strze­że­nie dzie­dzic.

– Praw­da, rzad­ko, ale to też, pro­szę wiel­moż­ne­go pana, ziem­nia­ków za­bra­kło do sa­dze­nia, a roli go­to­wiu­teń­kiej pod nie jest do zbyt­ku.

– Gdzie się u Pana Boga po­dzia­ły?

– A trzo­da, kro­wy, lu­dzie…. Tyl­ko kto nie chciał ten nie brał. Ko­piec po kop­cu zwo­żo­no do piw­ni­cy – i po­szło.

– Dla­cze­go­żeś nie pil­no­wał?

– To już nie moja rzecz, pro­szę wiel­moż­ne­go pana – od­parł z fi­lu­ter­nym uśmie­chem. – Cho­ciaż po­wiem praw­dę, że zie­mia spra­wio­na jak się pa­trzy, zna­wo­żo­na jak nie pa­mię­tam, – to niech się tyl­ko chcą uro­dzić, to ich wy­zbie­rać nie bę­dzie moż­na.

– Pa­mię­tam-ci do­brze, przed sze­ściu laty – ode­zwa­ła się jed­na ze star­szych ko­biet: sa­dzi­li­śmy je rza­dziu­sio, jak dziś, a może i rza­dziej, a jak ci się zro­dzi­ły: okro­pa! Pod każ­dziut­kim krza­kiem było ich z pięć­dzie­siąt. Człek ko­pał i ko­pał i za­go­na bez dzień sko­pać nie mógł.

– A te­raz będą? – spy­tał żar­to­bli­wie roz­po­go­dzo­ny pan Edward.

– Chy­ba­by Boga w nie­bie nie było, wiel­moż­ny pa­nie – od­parł eko­nom.

– Będą-ci, będą za wolą Naj­święt­szej Pa­nien­ki – mó­wi­ły ko­bie­ty. Byle ino do­cze­kać.

– Spiesz­cie się, a za to wie­czo­rem do­sta­nie­cie wód­ki – za­chę­cał dzie­dzic.

– Dzię­ku­je­my pa­nosz­ko­wi – za­wo­ła­ły we­so­ło ko­bie­ty. – Eko­nom się skło­nił; pan Edward z cór­ką, po pra­cy, wra­cał od­po­cząć do dwo­ru.

– No, sa­maś się prze­ko­na­ła, moja Ja­dziu, o go­spo­dar­stwie mat­ki. Ty­siąc dwie­ście kor­cy ziem­nia­ków zje­dzo­nych przez zimę i jaka z tąd ko­rzyść? Gdzież są re­zul­ta­ty, gdzie do­cho­dy – go­tów­ka? Gdy­bym je sprze­dał na je­sie­ni, miał­bym dwa ty­sią­ce w kie­sze­ni.

– Mama jest zda­nia – ode­zwa­ła się nie­śmia­ło Ja­dzia – że kar­to­fle były nie­zbęd­ne, na… na… Sama nie wiem na co, ale były nie­zbęd­ne.

– Wy­bor­na jest Bal­cia ze swo­ją nie­zbęd­no­ścią! Wszyst­ko jest dla niej nie­zbęd­ne, do­pó­ki nie roz­trwo­ni, do­pó­ki nie roz­bio­rą lu­dzie.

– A więc daj­my po­kój nie­zbęd­no­ści ziem­nia­ków na tym świe­cie i na­resz­cie wkrocz­my w lep­szą dzie­dzi­nę spraw ludz­kich.

– Wkra­czaj­my – rzekł we­so­ło pan Edward.

– Po­wie­dzia­ła­bym ta­tu­sio­wi jed­nę bar­dzo waż­ną rzecz; tyl­ko, nie­ste­ty, nie mam od­wa­gi.

– Kie­dyż ją zdo­bę­dziesz?

– Może nig­dy.

– Nie wie­rzę ci. Je­że­li nie masz od­wa­gi po­wie­dzieć, na­pisz, gdy wró­ci­my do domu.

– Nie lu­bię pi­sać.

– Wy­śpie­waj.

– Żar­tu­jesz, oj­czul­ku, a to spra­wa wiel­kiej wagi.

– Nie­do­stęp­na dla ojca, któ­re­go po­dob­no ko­chasz. I do­cze­ka­łem się – za­czął pa­te­tycz­nie – że wła­sna cór­ka…

– Po­wiem już po­wiem, tyl­ko nie patrz na mnie.

– Rzu­cam roz­czu­lo­ny wzrok na Kra­ków.

– Wiesz: dla­cze­go je­dzie­my?

– Wiem.

– I od­wa­żysz się wy­po­wie­dzieć gło­śno.

– Od­wa­żę. – Je­dzie­cie, bo wam Gu­cio na­pi­sał, że jest w Kra­ko­wie mój zna­jo­my od lat dwu­dzie­stu, ofi­cer – dziś….

– Nie kończ, ta­tu­siu.

– Nie? – a więc mil­czę.

– I dla­te­go pro­si­my, aby i oj­czu­lek z nami po­je­chał. Same ko­bie­ty je­ste­śmy nie­śmia­łe i nie­zręcz­ne, gdy we­so­łość ta­tu­sia, ele­gan­cyą, dużo nam po­mo­gą.

– A in­a­czej ra­dzi­by­ście po­słać go na cały dzień do sa­dze­nia kar­to­fli, aby na po­śpie­chu ro­bot­nic oszczę­dził dwa­dzie­ścia cen­tów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: