- nowość
- promocja
- W empik go
Polka w biznesie w Australii. Podróż przekraczająca granice oceanów i sal konferencyjnych - ebook
Polka w biznesie w Australii. Podróż przekraczająca granice oceanów i sal konferencyjnych - ebook
Przekraczanie granic jeszcze nigdy nie było tak trudne. Ani tak satysfakcjonujące.
Co to znaczy być silną kobietą? W jaki sposób walczyć o swoje marzenia, gdy wszyscy doradzają inną drogę? I jak stworzyć dla siebie prawdziwy dom – nawet jeśli znajdujesz się na drugim końcu świata?
„Polka w biznesie w Australii” to historia młodej kobiety z małej wsi pod Bydgoszczą, która zaryzykowała wszystko i razem z mężem rozpoczęła życie na obcym kontynencie. Przyleciała do tropikalnej Australii, założyła własny biznes, a następnie w pogoni za szczęściem... zgubiła samą siebie. Wiedziała jednak, że nie może się poddać. Swoją wyboistą, pełną wzlotów oraz bolesnych upadków drogę opisała w tej książce.
Ta opowieść o przekraczaniu granic – kontynentalnych, życiowych, zawodowych i emocjonalnych – pokaże ci, jak mimo ran można dokonać niemożliwego. Jeśli tylko odważysz się wyruszyć w tę podróż.
Byłam zła na siebie za powtarzanie tych samych błędów. Do szału doprowadzała mnie niemożność posunięcia się naprzód. Czasami tygodniami babrałam się we własnym bagnie. Bez końca cięgle wpadałam w te same pułapki myślowe. Ale nie poddawałam się, analizowałam swoje myśli i zachowanie. To były niezliczone rozważania i konfrontacje z własnymi przekonaniami. Tak, konfrontowałam i kwestionowałam wszystko, co przechodziło przez moją głowę.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-459-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W języku angielskim _storyteller_ to ktoś, kim zawsze pragnęłam zostać. Chciałam opowiadać historie. A stałam się kobietą na emigracji w Australii prowadzącą poważny biznes.
Historia, którą teraz czytasz, jest prawdziwa. Opowiada o tym, co przeszłam, kiedy żyłam w Australii jako Polka w biznesie. Mówię w niej o tym, jak zgubiłam samą siebie, a potem – najpierw na kolanach, wyjąc z bólu fizycznego i psychicznego – szłam do przodu. Powoli pozbywałam się własnych ograniczeń i smutków, wstawałam i ruszałam dalej. Żeby wreszcie odnaleźć nierozerwalną złotą nić powiązań i relacji, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
***
Jeszcze nie tak dawno prowadziłam rejestrowaną agencję migracyjną oferującą usługi wizowe dla osób chcących zamieszkać w Australii. Teraz jest ona zarządzana przez mojego męża, pana K. Oferta firmy skierowana jest do ludzi przebywających w Australii, którzy chcą aplikować o kolejną wizę tymczasową lub stałego pobytu. A także do tych, którzy mieszkają w innych krajach i marzą o tym, aby przylecieć na Antypody. Ogólnie rzecz ujmując – jest to agencja o ogólnoświatowym zasięgu oferująca usługi wizowe dla wszystkich tych, którzy chcą pracować i żyć na tym kontynencie.
Mój mąż i ja mamy bardzo silne osobowości i wyraziste charaktery. W naszej firmie byliśmy jak dwa ogiery na pastwisku albo dwa koguty w kurniku – nieprzerwanie ze sobą walczyliśmy.
Pan K. zajmuje się objaśnianiem naszym klientom zawiłości przepisów prawa wizowego oraz – co jest bardzo ważne – stale uczy się tego, jak te zasady wykorzystać podczas składania wniosków.
Przypomina to nieco przeczytanie wszystkich książek w bibliotece o nauce pływania. Jeśli jednak nie wejdziemy do wody i nie poczujemy, co tak naprawdę znaczy pływać, to cała ta wiedza do niczego nam się nie przyda. Umiejętność czytania i interpretowania przepisów wizowych to jedno, ale wykorzystywanie ich to w praktyce drugie. Pan K. zna się na obu. I to bardzo dobrze.
Ja natomiast kocham pracować z ludźmi. Moim zadaniem było zadbanie o obsługę klientów indywidualnych oraz tych dużych, biznesowych. Dodatkowo zajmowałam się relacjami z zewnętrznymi jednostkami (na przykład z lokalną izbą handlową).
Arkusze kalkulacyjne nie są dla mnie, od samego patrzenia boli mnie głowa. Natomiast Pan K. głównie pracuje w Excelu, za to nie do końca lubi interakcję z klientami.
Dużą częścią zadań mojego męża jako rejestrowanego agenta migracyjnego jest codzienny kontakt z legislacją Australijskiego Urzędu Imigracji. Oficjalna nazwa to Department of Home Affairs, czyli Departament Spraw Wewnętrznych, który jest uznawany za jeden z najbardziej rygorystycznych na całym świecie.
Pan K., żeby zostać agentem migracyjnym, nie tylko musiał ukończyć studia podyplomowe na jednym z uniwersytetów w Australii, ale także zdać egzamin Migration Agents Capstone Assessment oraz uzyskać rejestrację. Poziom jest tak wysoki, że zalicza go tylko nieliczna grupa. Procesy wizowe są kompleksowe i często drogie. Pan K. jest bardzo mądry, a praca, którą wykonuje, jest naprawdę poważna.
Najważniejsze to wiedzieć, co zrobić, by klient dostał wizę. A jeśli jej nie uzyska, bo wniosek został odrzucony, to umieć znaleźć takie rozwiązanie, by mieć podstawy do odwołania, aby mimo wszystko ją otrzymał. Sposób, w jaki pan K. myśli, jest bardzo nietypowy. Powiedziałabym wręcz, że jest dziwny, dlatego niewiele osób potrafi za nim nadążyć. Zawsze byłam pod wrażeniem tego, jak pracuje jego mózg.
Musisz jednak wiedzieć, że otwarcie agencji było na samym początku tylko moim zadaniem. I ten okres mojego życia okazał się jednym z najtrudniejszych. Potem przyszedł czas stabilizacji, a później kolejny – burzliwy – na rozwój biznesu. Jednak właśnie proces wzrostu agencji wpłynął negatywnie na nasze małżeństwo. Dlatego oboje świadomie podjęliśmy decyzję, że odejdę z firmy.
Pan K. jest teraz jednym szefem. Ja natomiast piszę tę książkę. Historię o mnie i o tym, co przeszłam, żeby tu być i móc ją napisać.
***
Prowadzenie wspominanego już przeze mnie biznesu wiązało się z wieloma nerwami i presją. Pracowanie z międzynarodowymi klientami przyniosło nam dużo stresu, ponieważ jako agencja pełnimy funkcję pośrednika. Stoimy pomiędzy rządową organizacją (australijskim urzędem imigracyjnym) a klientem indywidualnym (czyli osobą, która aplikuje o wizę). Wiemy, jak interpretować przepisy oraz jak przygotowywać i składać wnioski wizowe. Działamy w imieniu klienta, ponieważ nie musi on wiedzieć, jak powinien to zrobić, lub nie ma czasu, by przejść przez formalności samodzielnie.
Czasami presja była tak duża, że ujawniała w nas emocje, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy. Złość i frustracja lub radość i szczęście wyciskały łzy. To prawda, że niektórzy klienci płaczą ze szczęścia, gdy dostaną wizę. I ja płakałam razem z nimi.
Emigracja jest naturalnym procesem w rozwoju ludzkości. Ludzie się przemieszczają z jednego państwa do drugiego z wielu powodów.
Człowiek jest w ciągłym ruchu.
Migrowaliśmy już w starożytności i to na obszarze całego globu. Wojny światowe spowodowały, że opuszczaliśmy nasz kraj, by osiedlić się w innym. Podobnie czyniliśmy w czasie trwania wielkiego kryzysu, czyli w okresie upadku przemysłu i gospodarki pomiędzy I a II wojną światową. Nawet Covid-19 nie zatrzymał ludzi. Oczywiście nie było to wydarzenie na masową skalę, ale ludzie i tak się przemieszczali. Człowiek przenosi się z jednego miejsca do drugiego. To jest naturalne. To jest normalne.
Niektóre osoby w Australii uważają (tak ogólnie), że jeśli ktoś już przylatuje na ten (ich) koniec świata, to jedynie dlatego, że nie ma pieniędzy albo poczucie bezpieczeństwa w jego ojczystym kraju jest bardzo niskie. Mówiąc prościej – taka osoba udaje się do Australii, ponieważ albo jest biedna, albo się boi, że ktoś ją zabije.
Niekiedy tak się zdarza. Jednak w głównej mierze jest zupełnie inaczej. Ludzie, którzy przylatują do Australii, mają pieniądze, dobre wykształcenie, doświadczenie zawodowe oraz są otwarci na to, co oferuje międzynarodowy, zróżnicowany świat.
Australijski system wizowy mocno selekcjonuje kandydatów do wizy i wybiera jedynie tych, których w danym momencie potrzebuje gospodarka tego kraju.
Podczas prowadzenia agencji migracyjnej pracowałam w czterech najważniejszych sektorach wizowych, w których – w ramach ciekawostki – urząd imigracyjny jest tak bardzo rygorystyczny, że czasami podchodzi to do granic absurdu.
Te sektory to:
1. Wizy z programu _skilled_ – wydawane na podstawie zawodu/umiejętności (tymczasowe pracownicze i stały pobyt);
2. Wizy rodzinne – dla mających partnera lub partnerkę, który jest stałym rezydentem lub obywatelem Australii, albo dla rodziców oraz dzieci;
3. Wizy studenckie – dla osób, które chcą studiować w Australii;
4. Wizy turystyczne – dla podróżników.
Nie będę tutaj opisywała wiz studenckich oraz wiz turystycznych, na których rząd zarabia ogromne pieniądze. Żeby się zagłębić w te sektory, musiałabym się rozpisać na temat znaczenia gospodarki Australii na arenie międzynarodowej oraz o polityce wewnętrznej kraju. Byłby to jednak materiał na inną książkę. Opowieść, którą czytasz, jest o mnie i o moim życiu w Australii.
Opowiem Ci, drogi czytelniku, o wizach pracowniczych i partnerskich, ponieważ stanowiły one dużą część mojej codziennej pracy. Obiecuję, że nie będzie to długa historia.
Jako małą wzmiankę chcę dodać, że nasza agencja nigdy nie zajmowała się wizami dla uchodźców. Jest to zupełnie odrębny sektor, w którym my się nie specjalizujemy. W Australii problem uchodźców i tak zwanych _boat people_ jest potężny. Potrzeba kilku lat mieszkania w tym kraju, żeby poznać ten temat.
Zdecydowana większość osób, które tu przylatują z całego świata, ma wysokie wykształcenie lub jest dobrze wykwalifikowana w swoim profilu i branży. Często są pasjonatami i lubią to, co robią. A jeśli nie, to przynajmniej znają się na swojej robocie i wiedzą, jak ją dobrze wykonać. Zanim przejdę dalej, chciałabym obalić mały, ale ciągle powtarzający się mit o tym, że osoby przylatujące na wizy _skilled_ „do pracy” nie muszą mówić po angielsku.
Te osoby nie tylko muszą mówić, pisać i czytać po angielsku, ale także zdać egzamin językowy, a więc udowodnić, że naprawdę znają ten język. Pozytywne zaliczenie tego testu na wymaganym poziomie jest obowiązkowe. Jeśli dana osoba tego nie zrobi, to nie dostanie wizy. Owszem, partnerka lub partner głównego aplikanta nie musi podchodzić do egzaminu, ale wtedy trzeba dokonać opłaty około pięciu tysięcy dolarów australijskich. Język angielski takiego aplikanta wizowego może być „kulawy”, ale wystarczający do tego, by zdać test i komunikować się we wszystkich aspektach życia (czy to w pracy, czy w życiu społecznym).
Jeśli słyszymy, że ktoś dostał się do Australii bez znajomości języka angielskiego, to na pewno nie odbyło się to dzięki wizie _skilled_. A może prawda jest zupełnie inna? Może ta osoba wstydzi się mówić po angielsku? Bariera językowa niektórych ludzi bywa tak duża, że mają trudność w znalezieniu pracy i z ogólną asymilacją w społeczeństwie. Oczywiście nie mi oceniać takie osoby, bo sama kiedyś bałam się cokolwiek powiedzieć. A o rozmowie przez telefon nawet nie chciałam myśleć.
Wizy pracownicze tymczasowe (krótkoterminowe i długoterminowe) to w Australii bardzo aktywny rynek, który pędzi wyjątkowo szybko. Wykwalifikowani pracownicy nieprzerwanie przylatują i wylatują z tego państwa. Kontrakty wahają się od trzech miesięcy do – najdłuższe – czterech lat, a zresztą często są i tak po tym okresie przedłużane.
W czasie sprawowania pieczy nad naszą agencją wielokrotnie rozmawiałam z właścicielami firm (lub ich menadżerami) o sprowadzeniu do konkretnego projektu jednorazowo ponad dziesięciu lub piętnastu osób z zagranicy. Byłam wtedy bombardowana tymi samymi pytaniami:
- Jak szybko mogę sprowadzić pracowników?
- Dlaczego to trwa tak długo?
- Ile kosztuje proces wizowy i dlaczego jest taki drogi?
Każdy z przedstawicieli tych firm narzekał na czas potrzebny na sprowadzenie wykwalifikowanych pracowników oraz na to, jak absurdalnie wysokie są tego koszty. Ale i tak większość z nich decydowała się na ten krok, ponieważ nie mieli wyboru. Na terenie Australii nie ma takich pracowników i trzeba ściągać ich zza oceanu.
Postaram się zobrazować, jak potężny jest sektor tymczasowych wiz pracowniczych – przed pandemią, czyli w 2018 i 2019 roku, zgodnie z danymi statystycznymi australijskiego urzędu imigracji na te wizy przyleciało ponad osiemdziesiąt tysięcy osób. Liczba ta nie oznacza, że wszystkie zostały na stałe w Australii. One po prostu przyleciały tymczasowo, do pracy.
Większość z tych ludzi nie przybywa tu dla pieniędzy. Nie oznacza to jednak, że nie zarabiają „dobrej kasy”. Bardziej chodzi mi o to, że sprowadzenie wykwalifikowanego pracownika nie jest tanie. Dlatego też – niestety – część kosztów wizowych spada na aplikanta.
Niektóre firmy finansują cały proces (opłaty dla urzędu i agencji). I to jest najlepszy scenariusz. Muszę przyznać, że podziwiam i szanuję takie przedsiębiorstwa. Natomiast inne decydują się na podzielnie kosztów. Mogą to zrobić, ponieważ jest to legalne i zgodne z prawem. Wtedy taki przedsiębiorca płaci za swoją część w procesie wizowym, a pracownik za swoją (i za rodzinę, jeśli takową posiada). Przez cały czas jednak się zdarza, że pracodawca wymusza na pracowniku, by zapłacił za wszystko z własnej kieszeni. Jest to niezgodne z przepisami prawa oraz z kodeksem postępowania rejestrowanych agentów migracyjnych.
Dodatkowo, ale coraz rzadziej, mają miejsce sytuacje, kiedy właściciele firm (lub menadżerowie) oceniają przyszłych pracowników z perspektywy własnego ego, tak na ślepo. Karmią swoje poczucie własnej wartości przekonaniem, że poprzez sponsorowanie wizy „pomagają biednej osobie”, a co za tym idzie – „ratują człowieka”. Tego typu postawa denerwuje mnie najbardziej, ponieważ jest najdalsza od prawdy. Frustrujące jest to, że tacy przełożeni nie widzą, iż przychodzi do nich wykwalifikowany, gotowy do rozpoczęcia pracy człowiek. Taki „świeży” emigrant jest pełnowartościową jednostką, która odgrywa istotną rolę w firmie. Dlatego też, moim zdaniem, w sytuacji gdy firma nie pokrywa kosztów procesu wizowego, stawia nie tylko presję finansową na osobie z zagranicy (która jeszcze nawet nie znajduje się w Australii), ale – co najważniejsze – pokazuje brak szacunku dla umiejętności zawodowych danego pracownika.
Mniejsze firmy, które nie mogą sobie pozwolić na pokrycie wszystkich wydatków (bo przecież proces jest naprawdę kosztowny), nierzadko rozmawiają z przyszłym pracownikiem i oferują mu różne formy wsparcia po przylocie lub inne, dodatkowe korzyści. I to właśnie jest uczciwość, przejrzystość i szacunek we współpracy. Negocjować można nie tylko opłaty za wizę, ale też stawkę za bilety lotnicze oraz zakwaterowanie po przylocie na pierwsze kilka tygodni. Sam lot do Australii jest przecież niezwykle drogi.
Osoby na wizach tymczasowych pracowniczych przylatują do Australii z następujących powodów:
- chęć zdobycia doświadczenia zawodowego
i/lub
- chęć zdobycia doświadczeń życiowych.
Większość z przybywających do tego kraju ludzi jest bardzo dobrze wykształcona, posługuje się językiem angielskim, ma bogate doświadczenie zawodowe w branży, które jest tutaj potrzebne, kilka tysięcy dolarów w kieszeni i chęci do pracy. Oczywiście najczęściej słyszymy historie o tych, którzy nie są kompetentni w swojej dziedzinie, jednak są to rzadkie przypadki, bo w życiu tak jest, że jeśli chcemy, zawsze znajdziemy wyjątki od reguły.
Kolejnym potężnym rynkiem wizowym są wizy rodzinne.
Ludzie przylatują na ten koniec świata, aby odwiedzić swoje dzieci czy rodziców, lub sprowadzają do siebie ukochanego partnera. Wizy rodzinne stanowią ogromny dochód dla australijskiego urzędu imigracji. Ludzie z „puli wiz rodzinnych” nie przylatują, bo są biedni, lub dlatego, że ich życie jest zagrożone. Przylatują, ponieważ tęsknią za bliskimi. Chcą być razem z nimi. Chcą nacieszyć się sobą.
Pisząc to, płaczę. Bardzo tęsknię za moją rodziną w Polsce…
Ludzie to zwierzęta stadne.
Jest to dowiedzione naukowo. Wiele razy udowodniono, że poczucie samotności powoduje choroby. Zarówno fizyczne, jak i psychiczne.
Jesteśmy ludźmi i to, w jak dużym żyjemy stadzie, nie ma tak naprawdę znaczenia, bo każdy człowiek jest inny. Dla kogoś wystarczająca jest trzyosobowa rodzina plus dwoje dobrych przyjaciół, podczas gdy innej osobie poczucie więzi daje ośmioosobowa rodzina i dwudziestu trzech przyjaciół.
Jesteśmy zdrowi tylko wtedy, kiedy trzymamy się razem. Dlatego też w Australii każdego roku przyznaje się ogromną liczbę wiz rodzinnych. Nikt nie chce czuć się samotny.
Uwaga: proszę nie mylić „samotności” z „byciem samemu”.
Możesz czuć się samotny, nawet jeśli jesteś otoczony setkami ludzi. Jeżeli nie ma więzi między tobą a innymi, to liczba osób nie ma znaczenia. Tak czy inaczej, czujesz taką samotność, jakbyś był(a) na bezludnej wyspie.
Z kolei „bycie samemu” to sytuacja, gdy partner, dzieci albo teściowie doprowadzają daną osobę do szału, a ona pragnie się schować w łazience, ogrodzie czy uciec na zajęcia jogi, aby wreszcie być tylko ze sobą. Nierzadko, gdy pochodzimy z „dużej” rodziny, ale także w miarę starzenia się, zaczynamy częściej szukać chwil „samotności” lub przestrzeni tylko dla siebie. W takich jednak przypadkach więzi są wystarczająco silne, aby samotność nie wkradła się do naszego życia.
Nie czujesz się samotny, gdy jesteś otoczony ludźmi, z którymi jesteś związany.
Tymczasem wróćmy do spraw biznesowych.
Praca z ludźmi o odmiennej niż nasza kulturze jest trudna i stresująca. A martwienie się o nich jest wyczerpujące.
Tak, to prawda – kiedyś martwiłam się o wielu naszych klientów. Przejmowałam się ich sytuacją, ponieważ nie zawsze zdawali sobie sprawę z konsekwencji naruszania warunków wizowych, a moja dogłębna znajomość przepisów sprawiła, że miałam świadomość tego, ile może ich to kosztować. Brałam wtedy na swoje barki życie obcych mi osób. To nie było dla mnie dobre. I dlatego na kolejnych stronach tej książki przeczytasz o tym, jak nie mogłam wyłączyć myślenia i przestać pracować nawet w chwilach odpoczynku, albo o tym, jak na kolanach płakałam… aby dojść do tego punktu, w którym jestem teraz: pięknego domu w tropikalnym stanie Queensland, w którym siedzę na patio i piszę te słowa.
Prowadzenie agencji wizowej było bardzo stresujące, jednak praca z ludźmi zarówno wtedy, jak i teraz jest dla mnie niezwykle satysfakcjonująca. Nie zamieniłabym tej możliwości na nic innego. Nigdy!
Wiele razy stawiałam czoła nieudanym projektom, trudnym klientom (indywidualnym i biznesowym), rachunkom do zapłacenia oraz błędom, które sama popełniłam, oraz błędom, które musiałam naprawić, ponieważ były wynikiem działania kogoś lub czegoś.
Zapłaciłam wysoką cenę… ale zyskałam o wiele więcej.
Przewracałam się wiele razy. Jednak za każdym razem podnosiłam się i szłam do przodu.