Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Północ kontra Południe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Północ kontra Południe - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 471 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I ROZ­DZIAŁ I NA PO­KŁA­DZIE PA­RO­STAT­KU „SHAN­NON”

Flo­ry­dę przy­łą­czo­no do wiel­kiej fe­de­ra­cji ame­ry­kań­skiej w roku 1819, a kil­ka lat póź­niej wy­nie­sio­no ją do ran­gi sta­nu. Wcie­le­nie jej po­więk­szy­ło te­ry­to­rium re­pu­bli­ki o sześć­dzie­siąt sie­dem ty­się­cy mil kwa­dra­to­wych. Wsze­la­ko gwiaz­da flo­rydz­ka nie ośle­pia ja­sno­ścią na fir­ma­men­cie fla­gi Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki, usia­nym trzy­dzie­sto­ma sied­mio­ma gwiaz­da­mi.

Flo­ry­da jest tyl­ko wą­skim, ni­sko po­ło­żo­nym pa­skiem lądu. Jej nie­wiel­ka sze­ro­kość nie po­zwa­la prze­pły­wa­ją­cym przez nią rze­kom – z wy­jąt­kiem Sa­int Johns – osią­gnąć więk­sze­go zna­cze­nia. Przy tak sła­bo zróż­ni­co­wa­nym ukształ­to­wa­niu po­wierzch­ni cie­ki wod­ne nie mają do­sta­tecz­ne­go spad­ku, by na­brać wart­ko­ści. Nie ma tam wca­le gór, je­dy­nie kil­ka pasm wzgórz, zwa­nych bluffs, tak licz­nych w czę­ści cen­tral­nej i pół­noc­nej tego kra­ju. Co się ty­czy kształ­tu sta­nu, to moż­na go po­rów­nać do ogo­na bo­bra za­nu­rzo­ne­go w oce­anie, mię­dzy Atlan­ty­kiem na wscho­dzie i Za­to­ką Mek­sy­kań­ską na za­cho­dzie.

Je­dy­nym za­tem są­sia­dem Flo­ry­dy jest Geo­r­gia, z któ­rą gra­ni­czy na pół­no­cy. Gra­ni­ca ta two­rzy mię­dzy­mo­rze łą­czą­ce pół­wy­sep z kon­ty­nen­tem.

W su­mie Flo­ry­da jawi się jako od­ręb­na kra­ina, nie­co na­wet dziw­na, z miesz­kań­ca­mi bę­dą­cy­mi pół­krwi Hisz­pa­na­mi i Ame­ry­ka­na­mi oraz z Se­mi­no­la­mi, róż­nią­cy­mi się znacz­nie od swych in­diań­skich współ­ple­mień­ców z Dzi­kie­go Za­cho­du. Cho­ciaż po­łu­dnio­we wy­brze­ża są ja­ło­we, piasz­czy­ste, nie­mal cał­ko­wi­cie po­kry­te wy­dma­mi po­wsta­ły­mi z na­nie­sio­nych przez Atlan­tyk pia­sków, to ży­zność pół­noc­nych ni­zin jest nie­zrów­na­na. Tym Flo­ry­da wspa­nia­le uza­sad­nia swo­je imię. Flo­ra jest tam prze­pysz­na, do­rod­na, nie­zwy­kle zróż­ni­co­wa­na. Nie­wąt­pli­wie wy­ni­ka to z fak­tu, że tę część te­ry­to­rium na­wad­nia rze­ka Sa­int Johns. Sze­ro­ko to­czy ona swe wody z po­łu­dnia na pół­noc na prze­strze­ni dwu­stu pięć­dzie­się­ciu mil, z cze­go sto sie­dem mil, aż do Je­zio­ra Je­rze­go, jest że­glow­ne. Dzię­ki kie­run­ko­wi swe­go bie­gu ma znacz­ną dłu­gość, któ­rej nie­do­sta­tek jest wadą rzek po­ło­żo­nych rów­no­leż­ni­ko­wo. Wie­le rze­czek prze­le­wa do niej swo­je wody w głę­bi licz­nych za­tok po­ło­żo­nych na obu jej brze­gach. Sa­int Johns sta­no­wi za­tem głów­ną ar­te­rię tej kra­iny, któ­rą orzeź­wia swy­mi wo­da­mi – krwią pły­ną­cą w ży­łach zie­mi.

Siód­me­go lu­te­go 1862 roku pa­ro­sta­tek „Shan­non” pły­nął w dół Sa­int Johns. O czwar­tej po po­łu­dniu miał się za­trzy­mać w ma­łym osie­dlu Pi­co­la­ta, ob­słu­żyw­szy przy­sta­nie w gó­rze rze­ki i roz­ma­ite for­ty le­żą­ce w hrab­stwach Sa­int Jean i Put­nam, kil­ka mil da­lej zaś wpły­nąć na te­ren hrab­stwa Du­val roz­cią­ga­ją­ce­go się aż do hrab­stwa Na­ssau o gra­ni­cy wy­ty­czo­nej przez rze­kę, od któ­rej wzię­ło swą na­zwę.

Sama Pi­co­la­ta nie ma wiel­kie­go zna­cze­nia; wsze­la­ko jej oko­li­ce ob­fi­tu­ją w plan­ta­cje in­dy­go, ryżu, ba­weł­ny i trzci­ny cu­kro­wej, w ol­brzy­mie lasy cy­pry­so­we. To­też i miesz­kań­ców tam nie bra­ku­je. W do­dat­ku po­ło­że­nie osie­dla wpły­wa na ruch han­dlo­wy i pa­sa­żer­ski. Jest to przy­stań pa­sa­żer­ska ob­słu­gu­ją­ca Sa­int Au­gu­sti­ne, jed­no z naj­waż­niej­szych miast Flo­ry­dy wschod­niej, usy­tu­owa­ne w od­le­gło­ści bli­sko dwu­na­stu mil na tej czę­ści wy­brze­ża atlan­tyc­kie­go, któ­rą osła­nia dłu­ga Wy­spa Ana­sta­zji. Osie­dle z mia­stem łą­czy nie­mal pro­sty trakt.

Tego dnia na przy­sta­ni w Pi­co­la­cie zna­la­zło się znacz­nie wię­cej po­dróż­nych niż za­zwy­czaj. Przy­je­cha­li z Sa­int Au­gu­sti­ne kil­ko­ma ośmio­oso­bo­wy­mi po­wo­za­mi zwa­ny­mi sta­ges, za­przę­ga­ny­mi w czte­ry lub sześć mu­łów, któ­re jak sza­lo­ne gna­ją dro­gą bie­gną­cą przez ba­gna. Waż­ne było, żeby się nie spóź­nić na sta­tek, gdyż w prze­ciw­nym ra­zie czło­wiek do­świad­czał przy­najm­niej dwu­dnio­we­go ocze­ki­wa­nia, za­nim pa­ro­wiec do­tarł do po­ło­żo­nych w dole rze­ki miast, osie­dli, for­tów oraz wio­sek i wró­cił. „Shan­non” nie ob­słu­gi­wał bo­wiem co­dzien­nie obu brze­gów Sa­int Johns, a w tym cza­sie był je­dy­nym stat­kiem, któ­ry za­pew­niał prze­wóz. To­też już na go­dzi­nę przed jego przy­by­ciem pa­sa­że­ro­wie wje­cha­li po­wo­za­mi na przy­stań.

Było ich oko­ło pięć­dzie­się­ciu na na­brze­żu. Cze­ka­li ga­wę­dząc z pew­nym oży­wie­niem. Da­wa­ło się za­uwa­żyć, że po­dzie­le­ni są na dwie gru­py nie­chęt­ne zbli­że­niu. Czyż­by za­tem do Sa­int Au­gu­sti­ne przy­wio­dła ich ja­kaś po­waż­na spra­wa bądź roz­gryw­ka po­li­tycz­na? Tak czy owak, nie do­szło mię­dzy nimi do po­ro­zu­mie­nia. Przy­by­li jako wro­go­wie i tak samo wra­ca­li. Aż na­zbyt wy­raź­nie było to wi­dać po wy­mie­nia­nych gniew­nych spoj­rze­niach, po dy­stan­sie mię­dzy obie­ma gru­pa­mi, po paru ob­raź­li­wych sło­wach, któ­rych pro­wo­ka­cyj­ny sens wy­da­wał się być ja­sny dla każ­de­go.

Tym­cza­sem w po­wie­trzu roz­le­gły się dźwię­ki gwizd­ka do­cho­dzą­ce z góry rze­ki. Wkrót­ce na jej za­krę­cie, na pra­wym brze­gu, pół mili po­wy­żej Pi­co­la­ty, uka­zał się „Shan­non”. Gę­ste kłę­by dymu do­by­wa­ją­ce­go się z dwóch ko­mi­nów przy­sło­ni­ły wiel­kie drze­wa po­ru­sza­ne wia­trem na prze­ciw­le­głym brze­gu. Ru­cho­ma masa ro­sła w oczach. Za­czy­nał się od­pływ mo­rza zwięk­sza­ją­cy pręd­kość stat­ku, gdyż ścią­gał wody rze­ki do jej uj­ścia.

Wresz­cie za­brzmiał dzwon po­kła­do­wy. Koła pa­row­ca, bi­jąc w prze­ciw­nym kie­run­ku po­wierzch­nię wody, za­trzy­ma­ły „Shan­no­na”, któ­ry usta­wił się bli­sko po­mo­stu.

Wkrót­ce po­dróż­ni z pew­nym po­śpie­chem we­szli na po­kład. Naj­pierw wsia­dła jed­na gru­pa, dru­ga zaś wca­le nie usi­ło­wa­ła jej wy­prze­dzić. Po­wo­dem tego nie­wąt­pli­wie był fakt, iż ocze­ki­wa­no jesz­cze jed­ne­go lub kil­ku spóź­nio­nych pa­sa­że­rów, któ­rym gro­zi­ło, że sta­tek od­pły­nie bez nich, dwóch czy trzech męż­czyzn bo­wiem za­wró­ci­ło aż do wy­lo­tu dro­gi do Sa­int Au­gu­sti­ne. Stam­tąd spo­glą­da­li w kie­run­ku wschod­nim, ob­ja­wia­jąc wy­raź­ne znie­cier­pli­wie­nie.

I nie bez po­wo­du, gdyż sto­ją­cy na tra­pie ka­pi­tan „Shan­no­na” za­wo­łał:

– Wsia­dać! Wsia­dać!

– Jesz­cze kil­ka mi­nut – ode­zwał się je­den z osob­ni­ków po­zo­sta­łych na po­mo­ście przy­sta­ni.

– Nie mogę cze­kać, pa­no­wie.

– Kil­ka mi­nut!

– Nie! Ani chwi­li!

– Tyl­ko mo­ment!

– Ab­so­lut­nie! Mo­rze się cofa i ry­zy­ku­ję, że woda na mie­rzei w Jack­so­nvil­le bę­dzie za ni­ska.

– A poza tym – wtrą­cił się je­den z po­dróż­nych – nie wi­dzę żad­ne­go po­wo­du, dla któ­re­go mie­li­by­śmy się pod­po­rząd­ko­wy­wać ka­pry­som opie­sza­łych!

Ten, kto uczy­nił tę uwa­gę, na­le­żał do pierw­szej gru­py, już roz­lo­ko­wa­nej na ru­fów­ce „Shan­no­na”.

– Słusz­nie, pa­nie Bur­bank – przy­znał ka­pi­tan. – Obo­wią­zek przede wszyst­kim. No, pa­no­wie, albo wsia­da­cie, albo każę od­cu­mo­wać!

Już ma­ry­na­rze go­to­wa­li się, by ode­pchnąć pa­ro­sta­tek od po­mo­stu przy do­no­śnych dźwię­kach gwizd­ka pa­ro­we­go, gdy po­wstrzy­mał ich okrzyk:

– Jest Te­xar!… Jest!

Zza za­krę­tu wy­padł gna­ją­cy co sił w no­gach za­przęg. Czte­ry cią­gną­ce go muły za­trzy­ma­ły się na skra­ju po­mo­stu, tuż przed tra­pem. Z po­wo­zu wy­siadł męż­czy­zna. Ci z jego to­wa­rzy­szy, któ­rzy wy­glą­da­jąc go wy­szli aż na dro­gę, do­łą­czy­li doń bie­giem, po czym wszy­scy ra­zem wsie­dli na sta­tek.

– Jesz­cze chwi­la, Te­xar, a sta­tek od­pły­nął­by bez cie­bie, co by nie było po two­jej my­śli – ode­zwał się któ­ryś.

– No! I do­pie­ro za dwa dni mógł­byś wró­cić do… Wła­śnie, gdzie?… Do­wie­my się, jak ra­czysz nam po­wie­dzieć – do­dał inny.

– A gdy­by ka­pi­tan po­słu­chał tego bez­czel­ne­go Bur­ban­ka – po­wie­dział trze­ci – to „Shan­non” był­by już do­bre ćwierć mili od Pi­co­la­ty!

Te­xar w to­wa­rzy­stwie swych przy­ja­ciół wszedł na nad­bu­dów­kę na dzio­bie. Rzu­cił tyl­ko okiem na Bur­ban­ka, od któ­re­go od­dzie­lał go mo­stek. Choć nie wy­mó­wił ani sło­wa, jego spoj­rze­nie wy­star­czy­ło, by zro­zu­mieć, że mię­dzy tymi dwo­ma męż­czy­zna­mi ist­nie­je za­ja­dła nie­na­wiść.

Ja­mes Bur­bank, po­pa­trzyw­szy Te­xa­ro­wi pro­sto w twarz, od­wró­cił się do nie­go i usiadł w tyle po­kła­dów­ki, gdzie jego to­wa­rzy­sze za­ję­li już miej­sca.

– Nie­tę­gą ma minę ten Bur­bank! – po­wie­dział je­den z lu­dzi ota­cza­ją­cych Te­xa­ra. – To ja­sne. Za­wiódł się w na­dzie­jach po­kła­da­nych w swych kłam­stwach, a sę­dzia okrę­go­wy po­tę­pił jego fał­szy­we ze­zna­nia…

– Ale nie jego sa­me­go – od­parł Te­xar. – I tym zaj­mę się oso­bi­ście!

Tym­cza­sem „Shan­non” od­cu­mo­wał i jego dziób zna­lazł się w nur­cie rze­ki. Za­raz po­tem sta­tek, pcha­ny po­tęż­ny­mi ko­ła­mi, któ­re wspo­ma­gał jesz­cze od­pływ, szyb­ko ru­szył ko­ry­tem Sa­int Johns.

Wia­do­mo, czym są pa­row­ce prze­zna­czo­ne do ob­słu­gi rzek w Ame­ry­ce. To zwień­czo­ne po­kła­da­mi spa­ce­ro­wy­mi praw­dzi­we kil­ku­pię­tro­we domy, nad któ­ry­mi wzno­szą się na po­mo­ście dwa ko­mi­ny ko­tłow­ni i masz­ty fla­go­we pod­trzy­mu­ją­ce lin­ki ten­tów. Na rze­ce Hud­son, jak i na Mis­si­si­pi pa­row­ce te, po­dob­ne do na­wod­nych pa­ła­ców, mo­gły­by po­mie­ścić lud­ność ca­łe­go osie­dla. Sa­int Johns i mia­sta Flo­ry­dy nie mia­ły aż ta­kich po­trzeb. „Shan­non” był tyl­ko pły­wa­ją­cym ho­te­lem, cho­ciaż jego roz­kład ze­wnętrz­ny i we­wnętrz­ny od­zna­czał się bliź­nia­czym po­do­bień­stwem do stat­ków typu „Ken­tuc­ky” czy „Dean Rich­mond”.

Po­go­da była cu­dow­na. Błę­kit­ne nie­bo pla­mi­ły nie­licz­ne ob­łocz­ki roz­rzu­co­ne na ho­ry­zon­cie. Na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, to zna­czy na trzy­dzie­stym rów­no­leż­ni­ku, w lu­tym w No­wym Świe­cie jest nie­mal rów­nie cie­pło jak w Sta­rym na skra­ju Sa­ha­ry. Wsze­la­ko lek­ki wia­te­rek od mo­rza ła­go­dził to, co w tym kli­ma­cie mo­gło­by się stać uciąż­li­we. To­też więk­szość pa­sa­że­rów „Shan­no­na” po­zo­sta­ła na nad­bu­dów­kach, aby ode­tchnąć in­ten­syw­ny­mi wo­nia­mi, ja­kie bry­za nio­sła z przy­brzeż­nych la­sów. Uko­śnie pa­da­ją­ce pro­mie­nie sło­necz­ne nie mo­gły do­się­gnąć po­dróż­nych pod płó­cien­ny­mi dasz­ka­mi, po­ru­sza­ny­mi pę­dem pa­ro­stat­ku ni­czym in­dyj­skie pun­ki.

Te­xar i pię­ciu czy sze­ściu in­nych, któ­rzy wsie­dli ra­zem z nim na po­kład, uzna­li za słusz­ne zejść do po­miesz­czeń ja­dal­nych. Tam, jako lu­dzie nie gar­dzą­cy wy­pit­ką, o gar­dle stwo­rzo­nym do moc­nych trun­ków do­stęp­nych w ba­rach ame­ry­kań­skich, ca­ły­mi szklan­ka­mi ra­czy­li się dżi­nem i whi­sky. Byli to osob­ni­cy dość nie­okrze­sa­ni, bez ogła­dy, gru­biań­scy w mo­wie, odzia­ni prze­waż­nie w skó­ry, przy­zwy­cza­je­ni ra­czej do ży­cia w la­sach niż w mia­stach Flo­ry­dy. Te­xar wy­da­wał się mieć nad nimi prze­wa­gę nie­wąt­pli­wie wy­ni­ka­ją­cą w rów­nym stop­niu z siły jego cha­rak­te­ru, jak i ze zna­cze­nia swej po­zy­cji czy for­tu­ny. Po­nie­waż nic nie mó­wił, jego po­plecz­ni­cy rów­nież mil­cze­li, a czas wol­ny od roz­mów wy­ko­rzy­sty­wa­li na pi­cie.

Prze­rzu­ciw­szy po­bież­nie je­den z dzien­ni­ków, któ­re wa­la­ły się po sto­łach w ja­dal­ni, Te­xar od­rzu­cił go, mó­wiąc:

– Zdą­ży­ły się ze­sta­rzeć!

– No pew­nie! – od­parł któ­ryś z jego kom­pa­nów. – Ga­ze­ta sprzed trzech dni.

– A trzy dni to dużo, od­kąd biją się nie­da­le­ko od nas – do­dał inny.

– Jak wy­glą­da sy­tu­acja na woj­nie? – za­py­tał Te­xar.

– Je­śli cho­dzi o to, co nas do­ty­czy, to po­dob­no rząd fe­de­ral­ny za­czął przy­go­to­wa­nia do wy­pra­wy prze­ciw­ko Flo­ry­dzie. Wy­ni­ka z tego, że nie­dłu­go trze­ba się spo­dzie­wać ata­ku Jan­ke­sów.

– Czy to pew­ne?

– Nie wiem, ale ta­kie po­gło­ski krą­ży­ły w Sa­van­nah i to samo mó­wio­no w Sa­int Au­gu­sti­ne.

– Niech więc spró­bu­ją tu wejść ci fe­de­ra­li­ści, sko­ro tak chcą nas zmu­sić do ule­gło­ści! – za­wo­łał Te­xar, pod­kre­śla­jąc swą po­gróż­kę ude­rze­niem pię­ści w stół, od któ­re­go szklan­ki i bu­tel­ki aż pod­sko­czy­ły. – Tak! Niech przyj­dą! Zo­ba­czy­my, czy flo­rydz­cy wła­ści­cie­le nie­wol­ni­ków po­zwo­lą się ogra­bić tym zło­dziej­skim abo­li­cjo­ni­stom.

Ta od­po­wiedź Te­xa­ra wy­ja­śni­ła­by dwie spra­wy każ­de­mu, kto by nie był po­in­for­mo­wa­ny o wy­da­rze­niach roz­gry­wa­ją­cych się w tym cza­sie w Ame­ry­ce: po pierw­sze, że woj­na se­ce­syj­na, któ­rą roz­po­czął wy­strzał ar­mat­ni na Fort Sum­ter 11 kwiet­nia 1861 roku, we­szła wła­śnie w naj­go­ręt­sze sta­dium, roz­sze­rzy­ła się bo­wiem do naj­dal­szych gra­nic sta­nów po­łu­dnio­wych; po wtó­re, że Te­xar, zwo­len­nik nie­wol­nic­twa, trzy­mał stro­nę prze­wa­ża­ją­cej czę­ści miesz­kań­ców te­re­nów, gdzie upra­wia­no ten pro­ce­der. A wła­śnie na po­kła­dzie „Shan­no­na” znaj­do­wa­li się przed­sta­wi­cie­le obu stron­nictw: z jed­nej stro­ny – zgod­nie z roz­ma­ity­mi na­zwa­mi, ja­kie im nada­wa­no w trak­cie tej dłu­giej wal­ki – byli to Jan­ke­si, unio­ni­ści, abo­li­cjo­ni­ści i fe­de­ra­li­ści, z dru­giej zaś Po­łu­dniow­cy, se­pa­ra­ty­ści, se­ce­sjo­ni­ści i kon­fe­de­ra­ci.

Go­dzi­nę póź­niej Te­xar i jego kom­pa­ni, opi­ci bar­dziej niż trze­ba, pod­nie­śli się, by przejść na naj­wyż­szy po­kład „Shan­no­na”. Mi­nię­to już pra­wo­brzeż­ną za­to­kę Trent i Za­to­kę Sze­ściu Mil, z któ­rych pierw­sza do­pro­wa­dza wody rze­ki na sam skraj gę­ste­go lasu cy­pry­so­we­go, dru­ga zaś aż do roz­le­głych mo­cza­rów o na­zwie Dwa­na­ście Mil, in­for­mu­ją­cej o wiel­ko­ści ich po­wierzch­ni.

Pa­ro­sta­tek pły­nął mię­dzy dwo­ma sze­re­ga­mi wspa­nia­łych drzew: tu­li­pa­now­ców, ma­gno­lii, so­sen, cy­pry­sów, juk, wiecz­nie zie­lo­nych dę­bów i wie­lu in­nych, nie­zwy­kle wy­bu­ja­łych, o pniach za­sło­nię­tych splą­ta­nym gąsz­czem aza­lii i wę­żow­ni­ków. Nie­kie­dy z otwie­ra­ją­cych się na rze­kę za­to­czek, któ­re na­wad­nia­ją ba­gni­ste rów­ni­ny hrabstw

Sa­int Jean i Du­val, do­la­ty­wa­ło po­wie­trze prze­siąk­nię­te moc­nym aro­ma­tem piż­ma. Za­pach ten nie po­cho­dził od krze­wów, tak prze­ni­kli­wie w tym kli­ma­cie pach­ną­cych, lecz od ali­ga­to­rów kry­ją­cych się w wy­so­kich tra­wach, gdy pło­szył je ha­łas nad­pły­wa­ją­ce­go „Shan­no­na”. Były tam też pta­ki wszel­kie­go au­to­ra­men­tu, dzię­cio­ły, cza­ple, bąki, go­łę­bie, żu­ra­wie, wró­ble i set­ki in­nych roz­ma­itej wiel­ko­ści i ma­ści, a prze­drzeź­niacz swym gło­sem brzu­cho­mów­cy na­śla­do­wał wszyst­kie dźwię­ki – na­wet krzyk in­dy­ka, dźwięcz­ny ni­czym me­ta­licz­na fra­za trąb­ki, któ­rej śpiew sły­chać jesz­cze w od­le­gło­ści czte­rech mil.

W chwi­li gdy Te­xar wcho­dził na ostat­ni sto­pień scho­dów, by zna­leźć się na po­kła­dów­ce, do sa­lo­nu za­mie­rza­ła wejść ja­kaś ko­bie­ta. Cof­nę­ła się, kie­dy uj­rza­ła go przed sobą. Była to Mu­lat­ka słu­żą­ca u Bur­ban­ków. Nie­spo­dzia­ne po­ja­wie­nie się za­przy­się­głe­go wro­ga jej pana wy­wo­ła­ło w niej nie­prze­zwy­cię­żo­ny od­ruch wstrę­tu. Nie ba­cząc na zło­wro­gie spoj­rze­nie, ja­kim ob­rzu­cił ją Te­xar, od­su­nę­ła się na bok. On zaś, wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, od­wró­cił się do swych kom­pa­nów.

– Hej, to Ze­rma! – za­wo­łał – jed­na z nie­wol­nic tego Bur­ban­ka, co to twier­dzi, że nie jest zwo­len­ni­kiem nie­wol­nic­twa!

Ze­rma nie ode­zwa­ła się ani sło­wem. Kie­dy dro­ga do po­kła­dów­ki zwol­ni­ła się, we­szła do sa­lo­nu „Shan­no­na”, zda­jąc się nie przy­wią­zy­wać naj­mniej­szej wagi do tych słów.

Te­xar na­to­miast udał się na dziób pa­ro­stat­ku. Za­pa­liw­szy cy­ga­ro, nie in­te­re­su­jąc się wię­cej swy­mi kom­pa­na­mi, któ­rzy za nim po­szli, jął z uwa­gą ob­ser­wo­wać lewy brzeg rze­ki na skra­ju hrab­stwa Put­nam.

W tym sa­mym cza­sie na ru­fie „Shan­no­na” też roz­ma­wia­no na te­mat woj­ny. Po odej­ściu Ze­rmy Ja­mes Bur­bank zo­stał z dwo­ma przy­ja­ciół­mi – to­wa­rzy­sza­mi po­dró­ży do Sa­int Au­gu­sti­ne. Jed­nym z nich był jego szwa­gier, Edward Car­rol, dru­gim zaś miesz­ka­ją­cy w Jack­so­nvil­le Flo­ryd­czyk, Wal­ter Stan­nard. Oni tak­że z pew­nym oży­wie­niem roz­pra­wia­li o krwa­wej wal­ce, któ­rej wy­nik był kwe­stią ży­cia lub śmier­ci dla Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ale, jak zo­ba­czy­my, Ja­mes Bur­bank oce­nia­jąc jej wy­ni­ki, osą­dzał je in­a­czej niż Te­xar.

– Spiesz­no mi wró­cić do Cam­dless Bay – po­wie­dział. – Wy­je­cha­li­śmy dwa dni temu. Może na­de­szły ja­kieś no­wi­ny z woj­ny?

Może Du­pont i Sher­man zdo­by­li już Port Roy­al i wy­spy Po­łu­dnio­wej Ka­ro­li­ny?

– Na pew­no nie omiesz­ka­ją tego uczy­nić – od­parł Edward Car­rol. – I bar­dzo by mnie zdzi­wi­ło, gdy­by pre­zy­dent Lin­coln nie roz­wa­żał wkro­cze­nia na te­ren Flo­ry­dy.

– Naj­wyż­szy czas! – do­dał Bur­bank. – Tak! Już pora, żeby Unia na­rzu­ci­ła swą wolę tym wszyst­kim Po­łu­dniow­com z Geo­r­gii i Flo­ry­dy, któ­rzy uwa­ża­ją, że są od tego zbyt od­da­le­ni, aby ich kie­dy­kol­wiek mo­gło do­ty­czyć! Sami wi­dzi­cie, do ja­kie­go zu­chwal­stwa może to do­pro­wa­dzić przy­błę­dów w ro­dza­ju Te­xa­ra! Czu­je, że ma po­par­cie tu­tej­szych zwo­len­ni­ków nie­wol­nic­twa, więc pod­bu­rza ich prze­ciw­ko nam, lu­dziom z Pół­no­cy, któ­rych po­ło­że­nie, co­raz trud­niej­sze, do­zna­je jesz­cze uszczerb­ku z po­wo­du woj­ny!

– Masz ra­cję, Ja­mes – rzekł Car­rol. – Waż­ne jest, żeby Flo­ry­da jak naj­szyb­ciej zna­la­zła się pod wła­dzą rzą­du wa­szyng­toń­skie­go. Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam, aż ar­mia fe­de­ral­na za­pro­wa­dzi tu po­rzą­dek, in­a­czej bę­dzie­my mu­sie­li opu­ścić na­sze plan­ta­cje.

– To już kwe­stia kil­ku dni, moi dro­dzy – po­wie­dział Wal­ter Stan­nard. – Przed­wczo­raj, kie­dy opusz­cza­łem Jack­so­nvil­le, za­czy­na­no się nie­po­ko­ić, bo po­dob­no ko­mo­dor Du­pont za­mie­rza wpły­nąć na Sa­int Johns. I to sta­ło się pre­tek­stem do gróźb skie­ro­wa­nych prze­ciw tym, któ­rzy nie my­ślą tak samo jak zwo­len­ni­cy nie­wol­nic­twa. Boję się, żeby ja­cyś bun­tow­ni­cy nie oba­li­li w naj­bliż­szym cza­sie na­szych władz miej­skich na ko­rzyść in­dy­wi­du­ów naj­gor­sze­go po­kro­ju.

– Nie dzi­wi mnie to – od­po­wie­dział Bur­bank. – To­też gdy woj­ska fe­de­ral­ne będą się zbli­ża­ły, mu­si­my być przy­go­to­wa­ni na cięż­kie chwi­le. Nie da się tego jed­nak unik­nąć.

– Bo i cóż mo­że­my zro­bić? – pod­jął Stan­nard. – Na­wet je­że­li w Jack­so­nvil­le i kil­ku in­nych mia­stach Flo­ry­dy jest paru osad­ni­ków, któ­rzy są tego sa­me­go co i my zda­nia w kwe­stii nie­wol­nic­twa, to prze­cież nie ma ich na tyle, aby prze­szko­dzić wy­bry­kom se­ce­sjo­ni­stów. Dla na­sze­go bez­pie­czeń­stwa po­win­ni­śmy li­czyć tyl­ko na wej­ście fe­de­ra­li­stów, i jesz­cze na­le­ża­ło­by ży­czyć so­bie, żeby je­śli za­pa­dła de­cy­zja o ich in­ter­wen­cji, sta­ło się to jak naj­ry­chlej.

– Nie­chże już wresz­cie wej­dą! – za­wo­łał Ja­mes Bur­bank. – I niech nas uwol­nią od tej ło­bu­ze­rii!

Zo­ba­czy­my wkrót­ce, czy lu­dzie z Pół­no­cy, zmu­sze­ni sy­tu­acją ro­dzin­ną lub ma­jąt­ko­wą do ży­cia wśród sprzy­ja­ją­cych nie­wol­nic­twu Po­łu­dniow­ców i do­sto­so­wa­nia się do pa­nu­ją­cych tam zwy­cza­jów, mie­li pra­wo tak wła­śnie się wy­ra­żać i oba­wiać się naj­gor­sze­go.

Roz­wa­ża­nia Ja­me­sa Bur­ban­ka i jego przy­ja­ciół na te­mat woj­ny były zgod­ne z praw­dą. Rząd fe­de­ral­ny istot­nie przy­go­to­wy­wał wy­pra­wę z za­mia­rem pod­po­rząd­ko­wa­nia so­bie Flo­ry­dy. Nie tyle cho­dzi­ło o za­wład­nię­cie sta­nem czy o za­ję­cie go przez woj­sko, ile o za­mknię­cie wszyst­kich dróg prze­myt­ni­kom, for­su­ją­cym blo­ka­dę mor­ską za­rów­no w celu wy­wo­zu miej­sco­wych pro­duk­tów, jak i prze­wo­zu bro­ni oraz amu­ni­cji. Dla­te­go też „Shan­non” nie wa­żył się już ob­słu­gi­wać po­łu­dnio­wych wy­brze­ży Geo­r­gii bę­dą­cych av rę­kach wojsk Pół­no­cy. Prze­zor­nie za­trzy­my­wał się na gra­ni­cy, nie­co poza uj­ściem Sa­int Johns, na pół­noc od Wy­spy Ame­lii, w por­cie Fe­man­di­na, skąd bie­gnie li­nia ko­le­jo­wa z Ce­dar Keys, któ­ra uko­śnie prze­ci­na pół­wy­sep do­cho­dząc do Za­to­ki Mek­sy­kań­skiej. Po­wy­żej Wy­spy Ame­lii i rzecz­ki Sa­int Mary „Shan­non” na­ra­żał­by się na uję­cie przez okrę­ty fe­de­ral­ne, nie­ustan­nie strze­gą­ce tej czę­ści wy­brze­ża.

W związ­ku z tym pa­sa­że­ra­mi stat­ku byli głów­nie Flo­ryd­czy­cy nie zmu­sze­ni do wy­jaz­du poza gra­ni­ce sta­nu. Wszy­scy miesz­ka­li w mia­stach, osie­dlach i osa­dach po­ło­żo­nych na brze­gach Sa­int Johns lub jego do­pły­wów, a w więk­szo­ści w Sa­int Au­gu­sti­ne lub w Jack­so­nvil­le. Mo­gli zsia­dać ze stat­ku w tych miej­sco­wo­ściach wprost na umiesz­czo­ne przy przy­sta­ni po­mo­sty albo też na drew­nia­ne es­ta­ka­dy zbu­do­wa­ne na spo­sób an­giel­ski, dzię­ki cze­mu nie mu­sie­li ko­rzy­stać z ło­dzi.

Wsze­la­ko je­den z pa­sa­że­rów pa­row­ca za­mie­rzał opu­ścić go na środ­ku rze­ki. Miał w pla­nie, nie cze­ka­jąc, aż „Shan­non” za­trzy­ma się w któ­rejś z obo­wiąz­ko­wych przy­sta­ni, wy­siąść w miej­scu, skąd nie było wi­dać żad­ne­go osie­dla ani sa­mot­ne­go domu, ani na­wet sza­ła­su my­śliw­skie­go czy ry­bac­kie­go.

Tym pa­sa­że­rem był Te­xar.

Oko­ło szó­stej wie­czo­rem na „Shan­no­nie” roz­le­gły się trzy gło­śne gwizd­ki. Nie­mal rów­no­cze­śnie koła sta­nę­ły i sta­tek dał się nieść prą­do­wi, bar­dzo ła­god­ne­mu w tej czę­ści rze­ki. Znaj­do­wał się wte­dy w po­bli­żu Czar­nej Za­to­ki.

Za­to­ka ta jest wy­drą­żo­ną na le­wym brze­gu rze­ki głę­bo­ką niec­ką, do któ­rej wpa­da ma­leń­ka rzecz­ka bez na­zwy, prze­pły­wa­ją­ca u stóp Fort He­il­man po­ło­żo­ne­go nie­mal na gra­ni­cy hrabstw Put­nam i Du­val. Wą­skie wej­ście do niej nik­nie cał­ko­wi­cie pod skle­pie­niem gę­stych ga­łę­zi o li­ściach prze­pla­ta­ją­cych się ni­czym osno­wa gę­sto utka­ne­go płót­na. Tej po­nu­rej la­gu­ny oko­licz­ni miesz­kań­cy wła­ści­wie nie zna­ją. Nikt nig­dy nie pró­bo­wał tam wejść i nikt nie wie­dział, że słu­ży ona Te­xa­ro­wi za schro­nie­nie. Wy­ni­ka to stąd, że w miej­scu, gdzie znaj­du­je się wej­ście do Czar­nej Za­to­ki, brzeg rze­ki wy­da­je się cią­gnąć nie­prze­rwa­nie. To­też przy szyb­ko za­pa­da­ją­cej nocy wpły­nąć ło­dzią w mrocz­ną za­to­kę mógł tyl­ko że­glarz do­brze z nią obe­zna­ny. Na pierw­sze dźwię­ki gwizd­ka „Shan­no­na” na­tych­miast od­po­wie­dział trzy­krot­nie po­wtó­rzo­ny okrzyk. Blask ognia, prze­świe­ca­ją­cy mię­dzy wy­so­ki­mi tra­wa­mi, za­czął się prze­su­wać. Zna­czy­ło to, że ja­kaś łódź nad­pły­wa i przy­bi­je do bur­ty pa­ro­stat­ku.

Było to czół­no – ma­lut­ka łód­ka z kory, któ­rą po­ru­sza­ło się i kie­ro­wa­ło zwy­kłym wio­słem. Wkrót­ce czół­no znaj­do­wa­ło się za­le­d­wie pół ka­bla od „Shan­no­na”.

Te­xar pod­szedł wte­dy do znaj­du­ją­ce­go się na przed­niej po­kła­dów­ce otwo­ru do spusz­cza­nia tra­pu i zło­żyw­szy dło­nie w trąb­kę, za­wo­łał:

– Ahoj!

– Ahoj! – usły­szał w od­po­wie­dzi.

– To ty, Skam­bo?

– Tak, pa­nie.

– Przy­bi­jaj!

Czół­no przy­bi­ło do bur­ty. W bla­sku przy­mo­co­wa­nej do nie­go la­tar­ni moż­na było uj­rzeć kie­ru­ją­ce­go nim czło­wie­ka. Był to czar­no­wło­sy In­dia­nin, nagi do pasa, a są­dząc po tor­sie wi­docz­nym w świe­tle – nie uło­mek.

Te­xar zwró­cił się ku swym kom­pa­nom i uści­snął im dło­nie, mó­wiąc zna­czą­co „do zo­ba­cze­nia”. Rzu­ciw­szy jesz­cze zło­wróżb­ne spoj­rze­nie w stro­nę Bur­ban­ka, zszedł po schod­kach umiesz­czo­nych za bęb­nem koła na le­wej bur­cie i zna­lazł się przy In­dia­ni­nie. Kil­ko­ma ru­cha­mi koła pa­ro­sta­tek od­da­lił się od czół­na, a na po­kła­dzie ni­ko­mu do gło­wy by nie przy­szło, że lek­ka łó­decz­ka wpły­nie pod mrocz­ną plą­ta­ni­nę ga­łę­zi.

– O jed­ne­go łaj­da­ka mniej na po­kła­dzie! – po­wie­dział wte­dy Edward Car­rol, nie przej­mu­jąc się, że jego sło­wa do­trą do po­plecz­ni­ków Te­xa­ra.

– Tak – przy­znał Ja­mes Bur­bank – i rów­no­cze­śnie nie­bez­piecz­ne­go zło­czyń­cę. Ja w to nie wąt­pię, cho­ciaż ten nędz­nik za­wsze po­tra­fi wy­brnąć z kło­po­tu przez te swo­je na­praw­dę nie­wy­tłu­ma­czal­ne ali­bi.

– W każ­dym ra­zie – ode­zwał się Stan­nard – je­że­li dziś w nocy w oko­li­cach Jack­so­nvil­le zo­sta­nie po­peł­nio­na ja­kaś zbrod­nia, jego nie bę­dzie moż­na o to oskar­żyć, sko­ro opu­ścił „Shan­no­na”!

– Nie­po­dob­na to po­jąć! – rzekł Bur­bank. – Gdy­by mi ktoś po­wie­dział, że w chwi­li, gdy o tym mó­wi­my, wi­dzia­no go na pół­no­cy Flo­ry­dy, pięć­dzie­siąt mil stąd, jak po­peł­niał ra­bu­nek albo mord, nie był­bym tym wca­le zdzi­wio­ny! Co praw­da, gdy­by uda­ło mu się udo­wod­nić, że nie jest spraw­cą tej zbrod­ni, to po tym, co za­szło, też by mnie to bar­dziej nie zdzi­wi­ło. Ale za dużo mó­wi­my o tym czło­wie­ku. Wra­casz do Jack­so­nvil­le, Wal­te­rze?

– Jesz­cze dzi­siaj wie­czo­rem tam będę.

– Cór­ka cze­ka na cie­bie?

– Tak, i chcę ją jak naj­szyb­ciej zo­ba­czyć.

– Ro­zu­miem to – od­parł Bur­bank. – A kie­dy masz za­miar przy­je­chać do Cam­dless Bay?

– Za kil­ka dni.

– Przy­jeż­dżaj więc, jak tyl­ko to bę­dzie moż­li­we, mój dro­gi. Wiesz, że je­ste­śmy w przeded­niu waż­nych wy­da­rzeń, a ich waga jesz­cze wzro­śnie, gdy na­dej­dą od­dzia­ły fe­de­ral­ne. Za­sta­na­wiam się też, czy nie by­li­by­ście z Ali­cją bez­piecz­niej­si w na­szym Ca­stle Ho­use niż w mie­ście, gdzie Po­łu­dniow­cy mogą się do­pu­ścić wszel­kich wy­bry­ków.

– Ech, czyż ja sam nie je­stem z Po­łu­dnia?

– Bez wąt­pie­nia, ale my­ślisz i po­stę­pu­jesz jak czło­wiek z Pół­no­cy!

Go­dzi­nę póź­niej „Shan­non”, nie­sio­ny co­raz szyb­szym od­pły­wem, mi­jał nie­wiel­ką osa­dę Man­da­rin, po­ło­żo­ną na szczy­cie zie­lo­ne­go wzgó­rza. A pięć mil ni­żej za­trzy­mał się na pra­wym brze­gu rze­ki. Znaj­do­wa­ło się tam na­brze­że za­ła­dow­cze, do któ­re­go mo­gły przy­bi­jać stat­ki, by za­brać ła­du­nek. Nie­co po­wy­żej wy­sta­wał miły dla oka po­most, lek­ka drew­nia­na kład­ka za­wie­szo­na na sta­lo­wych li­nach. Była to przy­stań w Cam­dless Bay.

Na skra­ju po­mo­stu cze­ka­ło dwóch Mu­rzy­nów z la­tar­nia­mi, gdyż ściem­ni­ło się już zu­peł­nie.

Ja­mes Bur­bank po­że­gnał się ze Stan­nar­dem i w to­wa­rzy­stwie Edwar­da Car­ro­la ze­sko­czył na kład­kę.

Za nim szła Ze­rma, któ­ra z da­le­ka od­po­wie­dzia­ła na dzie­cię­cy gło­sik:

– Je­stem już, Dy!… Je­stem!

– A ta­tuś?…

– Ta­tuś też!

La­tar­nie od­da­li­ły się, „Shan­non” zaś ru­szył da­lej, skrę­ca­jąc ku le­we­mu brze­go­wi. Trzy mile za Cam­dless Bay, po dru­giej stro­nie rze­ki, za­trzy­mał się przy po­mo­ście w Jack­so­nvil­le, by wy­sa­dzić na ląd więk­szość swo­ich pa­sa­że­rów.

Wal­ter Stan­nard opu­ścił tam sta­tek ra­zem z trze­ma czy czte­re­ma spo­śród lu­dzi, z któ­ry­mi pół­to­rej go­dzi­ny wcze­śniej po­że­gnał się Te-xar, kie­dy to czół­nem przy­pły­nął po nie­go In­dia­nin. Na po­kła­dzie pa­ro­stat­ku po­zo­sta­ło już tyl­ko nie wię­cej jak pół tu­zi­na pa­sa­że­rów; jed­ni z nich pły­nę­li do Pa­blo, ma­łe­go osie­dla po­ło­żo­ne­go w po­bli­żu la­tar­ni mor­skiej wzno­szą­cej się przy uj­ściu Sa­int Johns, inni uda­wa­li się na wy­spę Tal­bot znaj­du­ją­cą się po­środ­ku wej­ścia na szlak wod­ny o tej sa­mej na­zwie, po­zo­sta­li zaś kie­ro­wa­li się do por­tu Fer­nan­di­na. „Shan­non” pruł więc da­lej wody rze­ki, któ­rej uj­ście uda­ło mu się prze­być bez prze­szkód. Go­dzi­nę póź­niej znik­nął za za­ło­mem w za­to­ce Tro­unt, gdzie Sa­int Johns mie­sza swe nie­spo­koj­ne już wody z burz­li­wy­mi fa­la­mi oce­anu.ROZ­DZIAŁ II CAM­DLESS BAY

Cam­dless Bay – tak na­zy­wa­ła się plan­ta­cja Ja­me­sa Bur­ban­ka. Tam wła­śnie bo­ga­ty osad­nik miesz­kał ze swą ro­dzi­ną. Na­zwa po­sia­dło­ści po­cho­dzi­ła od imie­nia jed­nej z za­tok Sa­int Johns, otwie­ra­ją­cej się nie­co po­wy­żej Jack­so­nvil­le na prze­ciw­le­głym brze­gu. Przy tak nie­wiel­kiej od­le­gło­ści po­łą­cze­nie z mia­stem nie było trud­ne. Do­brą ło­dzią, przy wie­trze pół­noc­nym lub po­łu­dnio­wym, ko­rzy­sta­jąc z od­pły­wu, by tam do­trzeć, i z przy­pły­wu, by wró­cić, wy­star­cza­ła go­dzi­na na prze­by­cie trzech mil dzie­lą­cych Cam­dless Bay od sto­li­cy hrab­stwa Du­val.

Do Ja­me­sa Bur­ban­ka na­le­ża­ła jed­na z naj­pięk­niej­szych po­sia­dło­ści w oko­li­cy. I on był bo­ga­ty, i jego ro­dzi­na, a for­tu­nę uzu­peł­nia­ły jesz­cze po­kaź­ne nie­ru­cho­mo­ści le­żą­ce w sta­nie New Jer­sey, któ­ry gra­ni­czy ze sta­nem Nowy Jork.

Nie­zwy­kle traf­ny wy­bór miej­sca na pra­wym brze­gu Sa­int Johns spra­wił, że plan­ta­cja mia­ła znacz­ną war­tość. Ręka ludz­ka nie mu­sia­ła ni­cze­go do­da­wać do tak ko­rzyst­ne­go po­ło­że­nia ofia­ro­wa­ne­go przez samą na­tu­rę. Te­ren nada­wał się do wszech­stron­nej eks­plo­ata­cji. To­też kie­ro­wa­na przez czło­wie­ka mą­dre­go, ener­gicz­ne­go, w sile wie­ku, wspie­ra­ne­go w swych wy­sił­kach przez pra­cu­ją­cych u nie­go lu­dzi, któ­re­mu w do­dat­ku nie bra­ko­wa­ło fun­du­szy, plan­ta­cja Cam­dless Bay była w sta­nie wspa­nia­łe­go roz­kwi­tu.

Po­sia­dłość mia­ła dwa­na­ście mil ob­wo­du, a jej po­wierzch­nia wy­no­si­ła czte­ry ty­sią­ce akrów. Je­śli na­wet ist­nia­ły więk­sze w po­łu­dnio­wych sta­nach Unii, to nie były le­piej za­go­spo­da­ro­wa­ne. Dom miesz­kal­ny, bu­dyn­ki go­spo­dar­cze, staj­nie, obo­ry, cha­ty nie­wol­ni­ków, ma­ga­zy­ny prze­zna­czo­ne do prze­cho­wy­wa­nia pło­dów zie­mi, warsz­ta­ty i prze­twór­nie do ich ob­rób­ki, tor ko­le­jo­wy bie­gną­cy wo­kół po­sia­dło­ści do nie­wiel­kie­go por­tu za­ła­dow­cze­go, dro­gi dla po­jaz­dów – wszyst­ko prze­wi­dzia­no ma­jąc na uwa­dze uży­tecz­ność. Już na pierw­szy rzut oka wi­dać było, że zo­sta­ło to po­my­śla­ne, urzą­dzo­ne i wy­ko­na­ne przez Ame­ry­ka­ni­na z Pół­no­cy. Je­dy­nie ko­lo­nie w Wir­gi­nii i obu Ka­ro­li­nach mo­gły­by ry­wa­li­zo­wać z Cam­dless Bay. Na do­da­tek zie­mie plan­ta­cji skła­da­ły się z „high-hum­moks” – gle­by wy­so­kiej war­to­ści, naj­wła­ściw­szej do upra­wy zbóż, z „low-hum­moks” – gleb gor­szych, któ­re na­da­ją się pod upra­wę krze­wów ka­wo­wych i ka­ka­owych, oraz z „mar­shs”, czy­li ro­dza­ju za­so­lo­nych sa­wann, gdzie naj­le­piej ro­śnie ryż i trzci­na cu­kro­wa.

Jak wia­do­mo, ba­weł­na z Geo­r­gii i Flo­ry­dy, ze wzglę­du na dłu­gość włó­kien i ich ja­kość, jest naj­wy­żej ce­nio­ną na ryn­kach eu­ro­pej­skich i ame­ry­kań­skich. To­też po­let­ka ba­weł­nia­ne, z ro­sną­cy­mi w re­gu­lar­nych od­stę­pach sa­dzon­ka­mi o pa­ste­lo­wo­zie­lo­nych Ust­kach i kwia­tach w ko­lo­rze mal­wy, przy­no­si­ły plan­ta­cji naj­więk­sze do­cho­dy. W se­zo­nie zbio­rów po­let­ka te, o po­wierzch­ni od jed­ne­go do pół­to­ra akra, po­kry­wa­ły się sza­ła­sa­mi, w któ­rych miesz­ka­li wte­dy nie­wol­ni­cy – ko­bie­ty i dzie­ci obar­czo­ne zbie­ra­niem to­re­bek i wy­cią­ga­niem z nich kłacz­ków ba­weł­ny, a pra­ca to bar­dzo de­li­kat­na, nie moż­na bo­wiem uszko­dzić włó­kien. Ba­weł­na, wy­su­szo­na na słoń­cu, oczysz­czo­na za po­mo­cą kół zę­ba­tych i wa­łów, zbi­ta pod pra­są hy­drau­licz­ną w bele spię­te po­tem że­la­zną ta­śmą, była ma­ga­zy­no­wa­na do wy­wo­zu. Stat­ki ża­glo­we bądź pa­ro­we mo­gły przy­być po ła­du­nek bel ba­weł­ny wprost do przy­sta­ni w Cam­dless Bay.

Obok ba­weł­ny Ja­mes Bur­bank upra­wiał tak­że roz­le­głe pola kawy i trzci­ny cu­kro­wej. Po­sia­dał więc oko­ło ty­sią­ca dwu­stu krze­wów ka­wo­wych przy­po­mi­na­ją­cych ja­śmi­ny wiel­ko­kwia­to­we, wy­so­kich na pięt­na­ście do dwu­dzie­stu stóp; ich owo­ce, wiel­ko­ści ma­łej wi­śni, za­wie­ra­ją dwa zia­ren­ka, któ­re wy­star­czy tyl­ko wy­jąć i wy­su­szyć. Łąki, a ra­czej mo­cza­ry, je­ży­ły się ty­sią­cem trzcin wy­bu­ja­łych na wy­so­kość do osiem­na­stu stóp, któ­rych czub­ki chwia­ły się ni­czym kity na heł­mach od­dzia­łu ka­wa­le­rii w mar­szu. W Cam­dless Bay szcze­gól­ny­mi sta­ra­nia­mi ota­cza­ny był zbiór trzci­ny cu­kro­wej, otrzy­my­wa­no z niej bo­wiem cu­kier płyn­ny i prze­twa­rza­no go na dro­dze ra­fi­na­cji, wy­so­ko roz­wi­nię­tej w sta­nach Po­łu­dnia, na cu­kier ra­fi­no­wa­ny; do pro­duk­tów ubocz­nych na­le­ża­ła me­la­sa, słu­żą­ca do wy­ro­bu rumu, oraz wino trzci­no­we, czy­li mie­sza­ni­na płyn­ne­go sło­dzi­ku z so­kiem ana­na­so­wym lub po­ma­rań­czo­wym. Wpraw­dzie, w po­rów­na­niu z po­la­mi ba­weł­ny, upra­wa tych ro­ślin od­by­wa­ła się na dużo mniej­szą ska­lę, lecz była bar­dzo zy­skow­na. Kil­ka po­le­tek krze­wów ka­ka­owych, ku­ku­ry­dzy, igna­mów, pa­ta­tów, ty­to­niu, dwie­ście czy trzy­sta akrów pola ryżu przy­no­si­ło do­dat­ko­we plo­ny plan­ta­cji Ja­me­sa Bur­ban­ka.

Te­ren ten eks­plo­ato­wa­no tak­że w inny jesz­cze spo­sób, da­ją­cy do­cho­dy przy­najm­niej rów­ne pro­duk­cji ba­weł­ny. Cho­dzi o wy­rąb nie­wy­czer­pal­nych la­sów po­ra­sta­ją­cych plan­ta­cję. Oprócz pło­dów drze­wek cy­na­mo­no­wych, pie­przo­wych, po­ma­rań­czo­wych, cy­try­no­wych, man­go­wych, chle­bo­wych, oli­wek, fi­gow­ców i nie­mal wszyst­kich eu­ro­pej­skich drzew owo­co­wych, któ­re świet­nie się za­akli­ma­ty­zo­wa­ły na Flo­ry­dzie, cią­gnię­to jesz­cze zy­ski z re­gu­lar­ne­go wy­ci­na­nia la­sów. Ja­kież tam było bo­gac­two kam­pe­szy, wią­zów mek­sy­kań­skich, tak roz­ma­icie obec­nie wy­ko­rzy­sty­wa­nych, ba­oba­bów, drzew ko­ra­lo­wych o ło­dy­gach i kwia­tach krwi­sto­czer­wo­nych, kasz­ta­now­ców, czar­nych orze­chów, zie­lo­nych dę­bów, mo­drze­wi do­star­cza­ją­cych do­sko­na­łe­go bu­dul­ca na szkie­le­ty stat­ków i omasz­to­wa­nie, pi­nii, tu­li­pa­now­ców, jo­deł, ce­drów, a zwłasz­cza cy­pry­sów, tak po­wszech­nych na ca­łym pół­wy­spie, że lasy cy­pry­so­we cią­gną się tam nie­kie­dy na prze­strze­ni na­wet i stu mil. Bur­bank mu­siał zbu­do­wać kil­ka tar­ta­ków w roz­ma­itych punk­tach plan­ta­cji. Usta­wio­ne na wpa­da­ją­cych do Sa­int Johns rzecz­kach za­po­ry przy­da­wa­ły spad­ku ich spo­koj­ne­mu nur­to­wi, co z ko­lei umoż­li­wia­ło otrzy­ma­nie ener­gii me­cha­nicz­nej nie­zbęd­nej do przy­ci­na­nia be­lek, klo­ców czy de­sek, któ­re co roku mo­gła wy­wo­zić set­ka stat­ków, wy­peł­nia­jąc nimi ła­dow­nie po brze­gi.

Na­le­ży jesz­cze wy­mie­nić roz­le­głe i ży­zne łąki, gdzie wy­pa­sa­no ko­nie i muły, oraz sta­da by­dła, któ­rych pro­duk­ty za­spo­ka­ja­ły wszel­kie po­trze­by.

Je­śli cho­dzi o roz­ma­ite ga­tun­ki ptac­twa za­miesz­ku­ją­ce lasy i rów­ni­ny, to z tru­dem moż­na by so­bie wy­obra­zić, ile gnieź­dzi­ło się ich w Cam­dless Bay – jak zresz­tą na ca­łej Flo­ry­dzie. Nad la­sa­mi krą­ży­ły z sze­ro­ko roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi orły bia­ło­gło­we, któ­rych prze­ni­kli­wy krzyk przy­po­mi­na fan­fa­rę do­by­wa­ją­cą się z pęk­nię­tej trąb­ki, sępy o rzad­ko spo­ty­ka­nej dra­pież­no­ści, ol­brzy­mie cza­ple o dzio­bie ostrym ni­czym ba­gnet. Na brze­gu rze­ki, mię­dzy wy­so­ki­mi trzci­na­mi, pod plą­ta­ni­ną gi­gan­tycz­nych bam­bu­sów, żyły czer­wo­ne fla­min­gi, bia­łe ibi­sy, któ­re zda się, ule­cia­ły pro­sto z ja­kie­goś egip­skie­go ma­lo­wi­dła, pe­li­ka­ny nie­zwy­kłych roz­mia­rów, mi­ria­dy ry­bitw, wszel­kie­go ro­dza­ju pta­szo­ry, czer­wo­no­pió­re ku­li­ki o bru­nat­nym pu­chu bia­ło na­kra­pia­nym, po­ły­sku­ją­ce zło­tem zi­mo­rod­ki, całe tłu­my nur­ków, ku­rek wod­nych, świ­stu­nów, cy­ra­nek, sie­wek, nie mó­wiąc już o na­wał­ni­kach, bu­rzy­kach, kru­kach, me­wach, fa­eto­nach, któ­re je­den po­dmuch wia­tru prze­ga­niał aż do rze­ki, a cza­sem na­wet la­ta­ją­cych ry­bach bę­dą­cych ła­twą zdo­by­czą dla ła­kom­czu­chów. Na łą­kach roi – ło­się od kszy­ków, bie­gu­sów, be­ka­sów mor­skich, in­dy­ków, ku­ro­patw, go­łę­bi o bia­łych łeb­kach i czer­wo­nych łap­kach; z ja­dal­nych czwo­ro­no­gów były tam kró­li­ki o dłu­gim ogo­nie, coś po­śred­nie­go mię­dzy eu­ro­pej­skim kró­li­kiem i za­ją­cem, sta­da da­nie­li; nie bra­ko­wa­ło też szo­pów pra­czy, żół­wi, ich­neu­mo­nów, a tak­że, na nie­szczę­ście, ja­do­wi­tych ga­tun­ków węży. Tacy oto przed­sta­wi­cie­le świa­ta zwie­rzę­ce­go wy­stę­po­wa­li na te­re­nie po­sia­dło­ści Cam­dless Bay, nie li­cząc Mu­rzy­nów – męż­czyzn i ko­biet – pra­cu­ją­cych na plan­ta­cji. Bo czyż owych istot ludz­kich okrut­ne pra­wo do po­sia­da­nia nie­wol­ni­ków nie upo­dab­nia do zwie­rząt ku­po­wa­nych i sprze­da­wa­nych ni­czym by­dlę­ta?

Jak to się sta­ło, że Ja­mes Bur­bank, zwo­len­nik znie­sie­nia nie­wol­nic­twa, fe­de­ra­li­sta, któ­ry z utę­sk­nie­niem ocze­ki­wał zwy­cię­stwa Pół­no­cy, nie wy­zwo­lił jesz­cze nie­wol­ni­ków ze swo­jej plan­ta­cji? Czy za­wa­ha się to uczy­nić, jak tyl­ko wa­run­ki ku temu będą sprzy­ja­ją­ce? Z pew­no­ścią nie! I była to tyl­ko kwe­stia ty­go­dni, może na­wet dni, po­nie­waż woj­ska fe­de­ral­ne opa­no­wa­ły już nie­któ­re po­bli­skie punk­ty w są­sied­nim sta­nie i przy­go­to­wy­wa­ły się do za­ję­cia Flo­ry­dy.

Ja­mes Bur­bank za­sto­so­wał już zresz­tą w Cam­dless Bay wszel­kie środ­ki mo­gą­ce po­lep­szyć los jego nie­wol­ni­ków. Było ich oko­ło sied­miu­set oboj­ga płci, miesz­ka­li przy­zwo­icie w prze­stron­nych, sta­ran­nie utrzy­ma­nych cha­tach, żyw­no­ści mie­li pod do­stat­kiem, a pra­co­wa­li na mia­rę swo­ich sił. Głów­ny za­rząd­ca plan­ta­cji i jego po­moc­ni­cy otrzy­ma­li roz­kaz, aby trak­to­wać ich spra­wie­dli­wie i ła­god­nie. Wszel­kie pra­ce były przez to tyl­ko le­piej wy­ko­ny­wa­ne, choć już od daw­na w Cam­dless Bay nie sto­so­wa­no kar cie­le­snych. Sta­no­wi­ło to ude­rza­ją­cy kon­trast ze zwy­cza­ja­mi na więk­szo­ści plan­ta­cji flo­rydz­kich, a na ta­kie po­czy­na­nia są­sie­dzi Bur­ban­ka pa­trzy­li nie­chęt­nym okiem. Stąd też, z cze­go wkrót­ce zda­my so­bie spra­wę, trud­na sy­tu­acja tych oko­lic – zwłasz­cza w okre­sie, gdy broń mia­ła roz­wią­zać pro­blem nie­wol­nic­twa.

Licz­na służ­ba plan­ta­cji ulo­ko­wa­na była w wy­god­nych i czy­stych cha­tach. Zgru­po­wa­ne po pięć­dzie­siąt, two­rzy­ły one dzie­sięć jak­by osad sku­pio­nych wzdłuż stru­mie­ni. Żyli w nich Mu­rzy­ni ze swy­mi żo­na­mi i dzieć­mi. Każ­dą ro­dzi­nę w mia­rę moż­li­wo­ści przy­dzie­lo­no do tych sa­mych ro­bót na po­lach, w la­sach lub prze­twór­niach, dzię­ki cze­mu jej człon­ko­wie nie byli roz­dzie­le­ni w go­dzi­nach pra­cy. Na cze­le osa­dy stał po­moc­nik ad­mi­ni­stra­to­ra plan­ta­cji, peł­nią­cy w niej funk­cję za­rząd­cy, żeby nie po­wie­dzieć bur­mi­strza, i kie­ro­wał tą małą spo­łecz­no­ścią pod­le­głą sto­li­cy. Sto­li­cą była wy­dzie­lo­na część Cam­dless Bay, oto­czo­na wy­so­kim ostro­ko­łem, któ­re­go przy­le­ga­ją­ce do sie­bie, pio­no­wo usta­wio­ne pa­li­ki do po­ło­wy za­sła­nia­ła zie­leń buj­nej ro­ślin­no­ści flo­rydz­kiej. Tam wła­śnie wzno­sił się dom miesz­kal­ny Bur­ban­ków.

Skrzy­żo­wa­nie domu z zam­kiem, bu­dow­la ta otrzy­ma­ła na­zwę, na jaką za­słu­gi­wa­ła: Ca­stle Ho­use.

Cam­dless Bay już od bar­dzo daw­na na­le­ża­ła do ro­dzi­ny Bur­ban­ków. W cza­sach, gdy trze­ba się było oba­wiać na­pa­dów In­dian, wła­ści­cie­le plan­ta­cji mu­sie­li ufor­ty­fi­ko­wać swą sie­dzi­bę. Jesz­cze nie tak daw­no ge­ne­rał Jes­sup bro­nił Flo­ry­dy przed Se­mi­no­la­mi. Bar­dzo dłu­go ko­lo­ni­ści mu­sie­li strasz­li­wie cier­pieć z po­wo­du obec­no­ści owych no­ma­dów. Nie tyl­ko ra­bu­nek po­zba­wiał ich ma­jąt­ków, ale i krew ofiar tych łu­pież­ców pla­mi­ła do­mo­stwa, nisz­czo­ne po­tem przez po­żar. Na­wet mia­stom nie­raz gro­ził na­pad i gra­bież. W wie­lu miej­scach wid­nie­ją ru­iny, któ­re krwio­żer­czy In­dia­nie zo­sta­wi­li po swo­im przej­ściu. Nie­ca­łe pięt­na­ście mil od Cam­dless Bay, w po­bli­żu osa­dy Man­da­rin, po­ka­zu­ją jesz­cze „krwa­wy dom”, gdzie pe­wien ko­lo­ni­sta, nie­ja­ki Mot­te, jego żona i trzy cór­ki zo­sta­li oskal­po­wa­ni, a na­stęp­nie zma­sa­kro­wa­ni przez tych bar­ba­rzyń­ców. Te­raz jed­nak skoń­czy­ła się już woj­na mię­dzy bia­ły­mi i czer­wo­no­skó­ry­mi. Se­mi­no­le, osta­tecz­nie po­bi­ci, mu­sie­li szu­kać schro­nie­nia da­le­ko na za­chód od Mis­si­si­pi. Mówi się jesz­cze tyl­ko o kil­ku ban­dach, któ­re kry­ją się gdzieś w ba­gni­stej czę­ści Flo­ry­dy po­łu­dnio­wej. Oko­li­ca ta nie musi się za­tem wię­cej oba­wiać dzi­kich tu­byl­ców.

Zro­zu­mia­łe jest więc te­raz, iż do­mo­stwa ko­lo­ni­stów mu­sia­ły być bu­do­wa­ne w taki spo­sób, żeby wy­trzy­mać nie­spo­dzie­wa­ny atak In­dian i bro­nić się przed nim, do­pó­ki nie na­dej­dą od­dzia­ły ochot­ni­cze, two­rzo­ne w oko­licz­nych mia­stach i osa­dach. Po­dob­nie było z Ca­stle Ho­use.

Ca­stle Ho­use wzno­sił się na lek­kim wy­brzu­sze­niu te­re­nu, po­środ­ku ogro­dzo­ne­go par­ku o po­wierzch­ni trzech akrów, za­okrą­gla­ją­ce­go się kil­ka­set jar­dów od brze­gu Sa­int Johns. Dość głę­bo­ki stru­mień opły­wał ów park, oto­czo­ny pa­li­sa­dą z bali uzu­peł­nia­ją­cą for­ty­fi­ka­cje, a do­stęp do nie­go moż­li­wy był tyl­ko przez je­den mo­stek prze­rzu­co­ny przez po­tok. Za pa­gór­kiem gę­sto ro­sną­ce, wspa­nia­łe drze­wa opa­da­ły wzdłuż zbo­czy par­ku, uj­mu­jąc go w zie­lo­ne ramy.

Dłu­ga ale­ja ocie­nio­na bam­bu­sa­mi, któ­rych ga­łę­zie spla­ta­ły się w łuk, bie­gła od przy­sta­ni w Cam­dless Bay aż do pierw­szych traw­ni­ków przed do­mem. Da­lej, na ca­łej wol­nej prze­strze­ni mię­dzy drze­wa­mi, roz­cią­ga­ły się zie­lo­ne mu­ra­wy po­prze­ci­na­ne sze­ro­ki­mi ale­ja­mi, oto­czo­ne bia­ły­mi ba­lu­stra­da­mi, a przed fron­to­wą ścia­ną Ca­stle Ho­use koń­czy­ły się wy­sy­pa­nym pia­skiem ta­ra­sem.

Dwo­rek ów, o dość nie­re­gu­lar­nych kształ­tach, ofia­ro­wy­wał wie­le nie­spo­dzia­nek i nie mniej fan­ta­zji w szcze­gó­łach kon­struk­cji. Jed­nak­że moż­na było – rzecz nie­zwy­kle istot­na – bro­nić się w jego mu­rach i wy­trzy­mać kil­ku­go­dzin­ne ob­lę­że­nie, gdy­by na­past­ni­cy sfor­so­wa­li ostro­kół ota­cza­ją­cy park. Okna na par­te­rze opa­trzo­ne zo­sta­ły że­la­zny­mi kra­ta­mi. Głów­ne wej­ście, znaj­du­ją­ce się w ścia­nie fron­to­wej, mia­ło wy­trzy­ma­łość bra­my wa­row­ni. W kil­ku miej­scach na szczy­cie mu­rów wzno­si­ły się, zbu­do­wa­ne z płyt mar­mu­ro­wych, wie­życz­ki o stoż­ko­wa­tych da­chach, czy­niąc obro­nę ła­twiej­szą, po­nie­waż po­zwa­la­ły za­ata­ko­wać wro­ga z flan­ki. Zre­du­ko­wa­ne do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum otwo­ry drzwio­we i okien­ne, wzno­szą­cy się nad ca­ło­ścią don­żon, na któ­rym po­wie­wa­ła gwiaź­dzi­sta fla­ga Sta­nów Zjed­no­czo­nych, li­nie blan­ków, ścia­ny po­chy­łe u pod­sta­wy, wy­so­kie da­chy, licz­ne wie­życz­ki, gru­be mury z wy­bi­ty­mi w nich tu i ów­dzie strzel­ni­ca­mi – wszyst­ko to spra­wia­ło, że bu­dow­la przy­po­mi­na­ła ra­czej for­te­cę niż dwo­rek czy wil­lę.

Jak już zo­sta­ło wspo­mnia­ne, Ca­stle Ho­use w taki wła­śnie spo­sób na­le­ża­ło zbu­do­wać, aby za­pew­nić bez­pie­czeń­stwo jego miesz­kań­com w okre­sie, kie­dy na Flo­ry­dzie zda­rza­ły się bar­ba­rzyń­skie na­pa­dy In­dian. Ist­niał tam na­wet tu­nel pod­ziem­ny, któ­ry prze­cho­dząc pod ostro­ko­łem i po­to­kiem, łą­czył bu­dy­nek z nie­wiel­ką za­tocz­ką na Sa­int Johns, zwa­ną Ma­ri­no. Tu­nel ten mógł­by się przy­dać do po­ta­jem­nej uciecz­ki w ra­zie zbyt­nie­go za­gro­że­nia.

Te­raz oczy­wi­ście, i to już od do­brych dwu­dzie­stu lat, nie za­cho­dzi­ła oba­wa ata­ku ze stro­ny wy­par­tych z pół­wy­spu Se­mi­no­li. Wia­do­mo to jed­nak, co przy­szłość go­tu­je? Kto wie, czy nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­re­go Ja­mes Bur­bank nie mu­siał się lę­kać ze stro­ny In­dian, nie gro­zi­ło mu ze stro­ny jego ro­da­ków? Czyż nie był ży­ją­cym w głę­bi sta­nów po­łu­dnio­wych sa­mot­nym fe­de­ra­li­stą, za­gro­żo­nym w ko­lej­nych sta­diach woj­ny do­mo­wej, tak do­tych­czas krwa­wej, tak brze­mien­nej w prze­śla­do­wa­nia?

Ko­niecz­ność za­trosz­cze­nia się o bez­pie­czeń­stwo Ca­stle Ho­use wca­le nie prze­szko­dzi­ła w kom­for­to­wym urzą­dze­niu wnę­trza. Po­miesz­cze­nia były prze­stron­ne, apar­ta­men­ty luk­su­so­we i wspa­nia­le wy­po­sa­żo­ne. Bur­ban­ko­wie znaj­do­wa­li w pięk­nym oto­cze­niu wszel­kie ra­do­ści i za­do­wo­le­nie, ja­kich może do­star­czyć for­tu­na, kie­dy łą­czy się z praw­dzi­wym zmy­słem ar­ty­stycz­nym tych, co ją po­sia­da­ją.

Z tyłu dwo­ru, w wy­dzie­lo­nym par­ku, wspa­nia­łe ogro­dy cią­gnę­ły się aż do ostro­ko­łu, któ­re­go pale kry­ły się pod ro­śli­na­mi pną­cy­mi, a wśród nich po­la­ty­wa­ły ty­sią­ce ko­li­brów. Ro­sły tam, ra­du­jąc węch i wzrok, oliw­ki, fi­gow­ce, gra­na­tow­ce, kępy ma­gno­lii, któ­rych kwia­ty o bar­wie sta­rej ko­ści sło­nio­wej roz­ta­cza­ły w po­wie­trzu swą woń, krza­ki palm po­ru­sza­ją­ce na wie­trze wa­chla­rza­mi li­ści, gir­lan­dy lian o fio­le­to­wym od­cie­niu, juki po­dzwa­nia­ją­ce ni­czym ostre sza­ble, ró­ża­necz­ni­ki, krze­wy mir­tu i grejp­fru­tów, i wszyst­ko to, co na­le­ży do flo­ry stre­fy pod­zwrot­ni­ko­wej.

Na skra­ju ogro­dze­nia, pod ko­pu­łą cy­pry­sów i ba­oba­bów, kry­ły się staj­nie, wo­zow­nie, psiar­nie, obo­ry i kur­ni­ki. Dzię­ki ko­ro­nom tych pięk­nych drzew, przez któ­re na­wet na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej słoń­ce nie mo­gło się prze­drzeć, zwie­rzę­ta do­mo­we nie cier­pia­ły z po­wo­du let­nich upa­łów. Do­pro­wa­dzo­ne od po­bli­skich stru­mie­ni ka­na­ły z wodą bie­żą­cą pod­trzy­my­wa­ły miły i zdro­wy chłód.

Jak wi­dać, ta wy­dzie­lo­na część po­sia­dło­ści, prze­zna­czo­na wy­łącz­nie dla go­spo­da­rzy Cam­dless Bay, była cu­dow­nie urzą­dzo­ną en­kla­wą po­śród roz­le­głej plan­ta­cji Ja­me­sa Bur­ban­ka. Spo­za ostro­ko­łu nie do­bie­gał ani ło­skot oczysz­czal­ni ba­weł­ny, ani huk tar­ta­ków, ani ude­rze­nia sie­kie­ry o pnie drzew, ani ża­den inny ha­łas spo­śród tych, ja­kie nie­sie ze sobą tak duża ak­tyw­ność. Mo­gły tam tyl­ko do­trzeć, prze­la­tu­jąc z drze­wa na drze­wo, ty­sią­ce flo­rydz­kich pta­ków. Ale ci skrzy­dla­ci śpie­wa­cy, któ­rych barw­ne upie­rze­nie ry­wa­li­zu­je z prze­pysz­ny­mi kwia­ta­mi tej stre­fy, byli nie go­rzej wi­dzia­ni niż wo­nie, ja­ki­mi prze­sią­ka­ła bry­za piesz­cząc swym od­de­chem po­bli­skie łąki i lasy.

Tak wy­glą­da­ła na­le­żą­ca do Ja­me­sa Bur­ban­ka plan­ta­cja Cam­dless Bay, jed­na z naj­bo­gat­szych we Flo­ry­dzie wschod­niej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: