- W empik go
Północ kontra Południe - ebook
Północ kontra Południe - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 471 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Florydę przyłączono do wielkiej federacji amerykańskiej w roku 1819, a kilka lat później wyniesiono ją do rangi stanu. Wcielenie jej powiększyło terytorium republiki o sześćdziesiąt siedem tysięcy mil kwadratowych. Wszelako gwiazda florydzka nie oślepia jasnością na firmamencie flagi Stanów Zjednoczonych Ameryki, usianym trzydziestoma siedmioma gwiazdami.
Floryda jest tylko wąskim, nisko położonym paskiem lądu. Jej niewielka szerokość nie pozwala przepływającym przez nią rzekom – z wyjątkiem Saint Johns – osiągnąć większego znaczenia. Przy tak słabo zróżnicowanym ukształtowaniu powierzchni cieki wodne nie mają dostatecznego spadku, by nabrać wartkości. Nie ma tam wcale gór, jedynie kilka pasm wzgórz, zwanych bluffs, tak licznych w części centralnej i północnej tego kraju. Co się tyczy kształtu stanu, to można go porównać do ogona bobra zanurzonego w oceanie, między Atlantykiem na wschodzie i Zatoką Meksykańską na zachodzie.
Jedynym zatem sąsiadem Florydy jest Georgia, z którą graniczy na północy. Granica ta tworzy międzymorze łączące półwysep z kontynentem.
W sumie Floryda jawi się jako odrębna kraina, nieco nawet dziwna, z mieszkańcami będącymi półkrwi Hiszpanami i Amerykanami oraz z Seminolami, różniącymi się znacznie od swych indiańskich współplemieńców z Dzikiego Zachodu. Chociaż południowe wybrzeża są jałowe, piaszczyste, niemal całkowicie pokryte wydmami powstałymi z naniesionych przez Atlantyk piasków, to żyzność północnych nizin jest niezrównana. Tym Floryda wspaniale uzasadnia swoje imię. Flora jest tam przepyszna, dorodna, niezwykle zróżnicowana. Niewątpliwie wynika to z faktu, że tę część terytorium nawadnia rzeka Saint Johns. Szeroko toczy ona swe wody z południa na północ na przestrzeni dwustu pięćdziesięciu mil, z czego sto siedem mil, aż do Jeziora Jerzego, jest żeglowne. Dzięki kierunkowi swego biegu ma znaczną długość, której niedostatek jest wadą rzek położonych równoleżnikowo. Wiele rzeczek przelewa do niej swoje wody w głębi licznych zatok położonych na obu jej brzegach. Saint Johns stanowi zatem główną arterię tej krainy, którą orzeźwia swymi wodami – krwią płynącą w żyłach ziemi.
Siódmego lutego 1862 roku parostatek „Shannon” płynął w dół Saint Johns. O czwartej po południu miał się zatrzymać w małym osiedlu Picolata, obsłużywszy przystanie w górze rzeki i rozmaite forty leżące w hrabstwach Saint Jean i Putnam, kilka mil dalej zaś wpłynąć na teren hrabstwa Duval rozciągającego się aż do hrabstwa Nassau o granicy wytyczonej przez rzekę, od której wzięło swą nazwę.
Sama Picolata nie ma wielkiego znaczenia; wszelako jej okolice obfitują w plantacje indygo, ryżu, bawełny i trzciny cukrowej, w olbrzymie lasy cyprysowe. Toteż i mieszkańców tam nie brakuje. W dodatku położenie osiedla wpływa na ruch handlowy i pasażerski. Jest to przystań pasażerska obsługująca Saint Augustine, jedno z najważniejszych miast Florydy wschodniej, usytuowane w odległości blisko dwunastu mil na tej części wybrzeża atlantyckiego, którą osłania długa Wyspa Anastazji. Osiedle z miastem łączy niemal prosty trakt.
Tego dnia na przystani w Picolacie znalazło się znacznie więcej podróżnych niż zazwyczaj. Przyjechali z Saint Augustine kilkoma ośmioosobowymi powozami zwanymi stages, zaprzęganymi w cztery lub sześć mułów, które jak szalone gnają drogą biegnącą przez bagna. Ważne było, żeby się nie spóźnić na statek, gdyż w przeciwnym razie człowiek doświadczał przynajmniej dwudniowego oczekiwania, zanim parowiec dotarł do położonych w dole rzeki miast, osiedli, fortów oraz wiosek i wrócił. „Shannon” nie obsługiwał bowiem codziennie obu brzegów Saint Johns, a w tym czasie był jedynym statkiem, który zapewniał przewóz. Toteż już na godzinę przed jego przybyciem pasażerowie wjechali powozami na przystań.
Było ich około pięćdziesięciu na nabrzeżu. Czekali gawędząc z pewnym ożywieniem. Dawało się zauważyć, że podzieleni są na dwie grupy niechętne zbliżeniu. Czyżby zatem do Saint Augustine przywiodła ich jakaś poważna sprawa bądź rozgrywka polityczna? Tak czy owak, nie doszło między nimi do porozumienia. Przybyli jako wrogowie i tak samo wracali. Aż nazbyt wyraźnie było to widać po wymienianych gniewnych spojrzeniach, po dystansie między obiema grupami, po paru obraźliwych słowach, których prowokacyjny sens wydawał się być jasny dla każdego.
Tymczasem w powietrzu rozległy się dźwięki gwizdka dochodzące z góry rzeki. Wkrótce na jej zakręcie, na prawym brzegu, pół mili powyżej Picolaty, ukazał się „Shannon”. Gęste kłęby dymu dobywającego się z dwóch kominów przysłoniły wielkie drzewa poruszane wiatrem na przeciwległym brzegu. Ruchoma masa rosła w oczach. Zaczynał się odpływ morza zwiększający prędkość statku, gdyż ściągał wody rzeki do jej ujścia.
Wreszcie zabrzmiał dzwon pokładowy. Koła parowca, bijąc w przeciwnym kierunku powierzchnię wody, zatrzymały „Shannona”, który ustawił się blisko pomostu.
Wkrótce podróżni z pewnym pośpiechem weszli na pokład. Najpierw wsiadła jedna grupa, druga zaś wcale nie usiłowała jej wyprzedzić. Powodem tego niewątpliwie był fakt, iż oczekiwano jeszcze jednego lub kilku spóźnionych pasażerów, którym groziło, że statek odpłynie bez nich, dwóch czy trzech mężczyzn bowiem zawróciło aż do wylotu drogi do Saint Augustine. Stamtąd spoglądali w kierunku wschodnim, objawiając wyraźne zniecierpliwienie.
I nie bez powodu, gdyż stojący na trapie kapitan „Shannona” zawołał:
– Wsiadać! Wsiadać!
– Jeszcze kilka minut – odezwał się jeden z osobników pozostałych na pomoście przystani.
– Nie mogę czekać, panowie.
– Kilka minut!
– Nie! Ani chwili!
– Tylko moment!
– Absolutnie! Morze się cofa i ryzykuję, że woda na mierzei w Jacksonville będzie za niska.
– A poza tym – wtrącił się jeden z podróżnych – nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy się podporządkowywać kaprysom opieszałych!
Ten, kto uczynił tę uwagę, należał do pierwszej grupy, już rozlokowanej na rufówce „Shannona”.
– Słusznie, panie Burbank – przyznał kapitan. – Obowiązek przede wszystkim. No, panowie, albo wsiadacie, albo każę odcumować!
Już marynarze gotowali się, by odepchnąć parostatek od pomostu przy donośnych dźwiękach gwizdka parowego, gdy powstrzymał ich okrzyk:
– Jest Texar!… Jest!
Zza zakrętu wypadł gnający co sił w nogach zaprzęg. Cztery ciągnące go muły zatrzymały się na skraju pomostu, tuż przed trapem. Z powozu wysiadł mężczyzna. Ci z jego towarzyszy, którzy wyglądając go wyszli aż na drogę, dołączyli doń biegiem, po czym wszyscy razem wsiedli na statek.
– Jeszcze chwila, Texar, a statek odpłynąłby bez ciebie, co by nie było po twojej myśli – odezwał się któryś.
– No! I dopiero za dwa dni mógłbyś wrócić do… Właśnie, gdzie?… Dowiemy się, jak raczysz nam powiedzieć – dodał inny.
– A gdyby kapitan posłuchał tego bezczelnego Burbanka – powiedział trzeci – to „Shannon” byłby już dobre ćwierć mili od Picolaty!
Texar w towarzystwie swych przyjaciół wszedł na nadbudówkę na dziobie. Rzucił tylko okiem na Burbanka, od którego oddzielał go mostek. Choć nie wymówił ani słowa, jego spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć, że między tymi dwoma mężczyznami istnieje zajadła nienawiść.
James Burbank, popatrzywszy Texarowi prosto w twarz, odwrócił się do niego i usiadł w tyle pokładówki, gdzie jego towarzysze zajęli już miejsca.
– Nietęgą ma minę ten Burbank! – powiedział jeden z ludzi otaczających Texara. – To jasne. Zawiódł się w nadziejach pokładanych w swych kłamstwach, a sędzia okręgowy potępił jego fałszywe zeznania…
– Ale nie jego samego – odparł Texar. – I tym zajmę się osobiście!
Tymczasem „Shannon” odcumował i jego dziób znalazł się w nurcie rzeki. Zaraz potem statek, pchany potężnymi kołami, które wspomagał jeszcze odpływ, szybko ruszył korytem Saint Johns.
Wiadomo, czym są parowce przeznaczone do obsługi rzek w Ameryce. To zwieńczone pokładami spacerowymi prawdziwe kilkupiętrowe domy, nad którymi wznoszą się na pomoście dwa kominy kotłowni i maszty flagowe podtrzymujące linki tentów. Na rzece Hudson, jak i na Missisipi parowce te, podobne do nawodnych pałaców, mogłyby pomieścić ludność całego osiedla. Saint Johns i miasta Florydy nie miały aż takich potrzeb. „Shannon” był tylko pływającym hotelem, chociaż jego rozkład zewnętrzny i wewnętrzny odznaczał się bliźniaczym podobieństwem do statków typu „Kentucky” czy „Dean Richmond”.
Pogoda była cudowna. Błękitne niebo plamiły nieliczne obłoczki rozrzucone na horyzoncie. Na tej szerokości geograficznej, to znaczy na trzydziestym równoleżniku, w lutym w Nowym Świecie jest niemal równie ciepło jak w Starym na skraju Sahary. Wszelako lekki wiaterek od morza łagodził to, co w tym klimacie mogłoby się stać uciążliwe. Toteż większość pasażerów „Shannona” pozostała na nadbudówkach, aby odetchnąć intensywnymi woniami, jakie bryza niosła z przybrzeżnych lasów. Ukośnie padające promienie słoneczne nie mogły dosięgnąć podróżnych pod płóciennymi daszkami, poruszanymi pędem parostatku niczym indyjskie punki.
Texar i pięciu czy sześciu innych, którzy wsiedli razem z nim na pokład, uznali za słuszne zejść do pomieszczeń jadalnych. Tam, jako ludzie nie gardzący wypitką, o gardle stworzonym do mocnych trunków dostępnych w barach amerykańskich, całymi szklankami raczyli się dżinem i whisky. Byli to osobnicy dość nieokrzesani, bez ogłady, grubiańscy w mowie, odziani przeważnie w skóry, przyzwyczajeni raczej do życia w lasach niż w miastach Florydy. Texar wydawał się mieć nad nimi przewagę niewątpliwie wynikającą w równym stopniu z siły jego charakteru, jak i ze znaczenia swej pozycji czy fortuny. Ponieważ nic nie mówił, jego poplecznicy również milczeli, a czas wolny od rozmów wykorzystywali na picie.
Przerzuciwszy pobieżnie jeden z dzienników, które walały się po stołach w jadalni, Texar odrzucił go, mówiąc:
– Zdążyły się zestarzeć!
– No pewnie! – odparł któryś z jego kompanów. – Gazeta sprzed trzech dni.
– A trzy dni to dużo, odkąd biją się niedaleko od nas – dodał inny.
– Jak wygląda sytuacja na wojnie? – zapytał Texar.
– Jeśli chodzi o to, co nas dotyczy, to podobno rząd federalny zaczął przygotowania do wyprawy przeciwko Florydzie. Wynika z tego, że niedługo trzeba się spodziewać ataku Jankesów.
– Czy to pewne?
– Nie wiem, ale takie pogłoski krążyły w Savannah i to samo mówiono w Saint Augustine.
– Niech więc spróbują tu wejść ci federaliści, skoro tak chcą nas zmusić do uległości! – zawołał Texar, podkreślając swą pogróżkę uderzeniem pięści w stół, od którego szklanki i butelki aż podskoczyły. – Tak! Niech przyjdą! Zobaczymy, czy florydzcy właściciele niewolników pozwolą się ograbić tym złodziejskim abolicjonistom.
Ta odpowiedź Texara wyjaśniłaby dwie sprawy każdemu, kto by nie był poinformowany o wydarzeniach rozgrywających się w tym czasie w Ameryce: po pierwsze, że wojna secesyjna, którą rozpoczął wystrzał armatni na Fort Sumter 11 kwietnia 1861 roku, weszła właśnie w najgorętsze stadium, rozszerzyła się bowiem do najdalszych granic stanów południowych; po wtóre, że Texar, zwolennik niewolnictwa, trzymał stronę przeważającej części mieszkańców terenów, gdzie uprawiano ten proceder. A właśnie na pokładzie „Shannona” znajdowali się przedstawiciele obu stronnictw: z jednej strony – zgodnie z rozmaitymi nazwami, jakie im nadawano w trakcie tej długiej walki – byli to Jankesi, unioniści, abolicjoniści i federaliści, z drugiej zaś Południowcy, separatyści, secesjoniści i konfederaci.
Godzinę później Texar i jego kompani, opici bardziej niż trzeba, podnieśli się, by przejść na najwyższy pokład „Shannona”. Minięto już prawobrzeżną zatokę Trent i Zatokę Sześciu Mil, z których pierwsza doprowadza wody rzeki na sam skraj gęstego lasu cyprysowego, druga zaś aż do rozległych moczarów o nazwie Dwanaście Mil, informującej o wielkości ich powierzchni.
Parostatek płynął między dwoma szeregami wspaniałych drzew: tulipanowców, magnolii, sosen, cyprysów, juk, wiecznie zielonych dębów i wielu innych, niezwykle wybujałych, o pniach zasłoniętych splątanym gąszczem azalii i wężowników. Niekiedy z otwierających się na rzekę zatoczek, które nawadniają bagniste równiny hrabstw
Saint Jean i Duval, dolatywało powietrze przesiąknięte mocnym aromatem piżma. Zapach ten nie pochodził od krzewów, tak przenikliwie w tym klimacie pachnących, lecz od aligatorów kryjących się w wysokich trawach, gdy płoszył je hałas nadpływającego „Shannona”. Były tam też ptaki wszelkiego autoramentu, dzięcioły, czaple, bąki, gołębie, żurawie, wróble i setki innych rozmaitej wielkości i maści, a przedrzeźniacz swym głosem brzuchomówcy naśladował wszystkie dźwięki – nawet krzyk indyka, dźwięczny niczym metaliczna fraza trąbki, której śpiew słychać jeszcze w odległości czterech mil.
W chwili gdy Texar wchodził na ostatni stopień schodów, by znaleźć się na pokładówce, do salonu zamierzała wejść jakaś kobieta. Cofnęła się, kiedy ujrzała go przed sobą. Była to Mulatka służąca u Burbanków. Niespodziane pojawienie się zaprzysięgłego wroga jej pana wywołało w niej nieprzezwyciężony odruch wstrętu. Nie bacząc na złowrogie spojrzenie, jakim obrzucił ją Texar, odsunęła się na bok. On zaś, wzruszywszy ramionami, odwrócił się do swych kompanów.
– Hej, to Zerma! – zawołał – jedna z niewolnic tego Burbanka, co to twierdzi, że nie jest zwolennikiem niewolnictwa!
Zerma nie odezwała się ani słowem. Kiedy droga do pokładówki zwolniła się, weszła do salonu „Shannona”, zdając się nie przywiązywać najmniejszej wagi do tych słów.
Texar natomiast udał się na dziób parostatku. Zapaliwszy cygaro, nie interesując się więcej swymi kompanami, którzy za nim poszli, jął z uwagą obserwować lewy brzeg rzeki na skraju hrabstwa Putnam.
W tym samym czasie na rufie „Shannona” też rozmawiano na temat wojny. Po odejściu Zermy James Burbank został z dwoma przyjaciółmi – towarzyszami podróży do Saint Augustine. Jednym z nich był jego szwagier, Edward Carrol, drugim zaś mieszkający w Jacksonville Florydczyk, Walter Stannard. Oni także z pewnym ożywieniem rozprawiali o krwawej walce, której wynik był kwestią życia lub śmierci dla Stanów Zjednoczonych. Ale, jak zobaczymy, James Burbank oceniając jej wyniki, osądzał je inaczej niż Texar.
– Spieszno mi wrócić do Camdless Bay – powiedział. – Wyjechaliśmy dwa dni temu. Może nadeszły jakieś nowiny z wojny?
Może Dupont i Sherman zdobyli już Port Royal i wyspy Południowej Karoliny?
– Na pewno nie omieszkają tego uczynić – odparł Edward Carrol. – I bardzo by mnie zdziwiło, gdyby prezydent Lincoln nie rozważał wkroczenia na teren Florydy.
– Najwyższy czas! – dodał Burbank. – Tak! Już pora, żeby Unia narzuciła swą wolę tym wszystkim Południowcom z Georgii i Florydy, którzy uważają, że są od tego zbyt oddaleni, aby ich kiedykolwiek mogło dotyczyć! Sami widzicie, do jakiego zuchwalstwa może to doprowadzić przybłędów w rodzaju Texara! Czuje, że ma poparcie tutejszych zwolenników niewolnictwa, więc podburza ich przeciwko nam, ludziom z Północy, których położenie, coraz trudniejsze, doznaje jeszcze uszczerbku z powodu wojny!
– Masz rację, James – rzekł Carrol. – Ważne jest, żeby Floryda jak najszybciej znalazła się pod władzą rządu waszyngtońskiego. Z niecierpliwością czekam, aż armia federalna zaprowadzi tu porządek, inaczej będziemy musieli opuścić nasze plantacje.
– To już kwestia kilku dni, moi drodzy – powiedział Walter Stannard. – Przedwczoraj, kiedy opuszczałem Jacksonville, zaczynano się niepokoić, bo podobno komodor Dupont zamierza wpłynąć na Saint Johns. I to stało się pretekstem do gróźb skierowanych przeciw tym, którzy nie myślą tak samo jak zwolennicy niewolnictwa. Boję się, żeby jacyś buntownicy nie obalili w najbliższym czasie naszych władz miejskich na korzyść indywiduów najgorszego pokroju.
– Nie dziwi mnie to – odpowiedział Burbank. – Toteż gdy wojska federalne będą się zbliżały, musimy być przygotowani na ciężkie chwile. Nie da się tego jednak uniknąć.
– Bo i cóż możemy zrobić? – podjął Stannard. – Nawet jeżeli w Jacksonville i kilku innych miastach Florydy jest paru osadników, którzy są tego samego co i my zdania w kwestii niewolnictwa, to przecież nie ma ich na tyle, aby przeszkodzić wybrykom secesjonistów. Dla naszego bezpieczeństwa powinniśmy liczyć tylko na wejście federalistów, i jeszcze należałoby życzyć sobie, żeby jeśli zapadła decyzja o ich interwencji, stało się to jak najrychlej.
– Niechże już wreszcie wejdą! – zawołał James Burbank. – I niech nas uwolnią od tej łobuzerii!
Zobaczymy wkrótce, czy ludzie z Północy, zmuszeni sytuacją rodzinną lub majątkową do życia wśród sprzyjających niewolnictwu Południowców i dostosowania się do panujących tam zwyczajów, mieli prawo tak właśnie się wyrażać i obawiać się najgorszego.
Rozważania Jamesa Burbanka i jego przyjaciół na temat wojny były zgodne z prawdą. Rząd federalny istotnie przygotowywał wyprawę z zamiarem podporządkowania sobie Florydy. Nie tyle chodziło o zawładnięcie stanem czy o zajęcie go przez wojsko, ile o zamknięcie wszystkich dróg przemytnikom, forsującym blokadę morską zarówno w celu wywozu miejscowych produktów, jak i przewozu broni oraz amunicji. Dlatego też „Shannon” nie ważył się już obsługiwać południowych wybrzeży Georgii będących av rękach wojsk Północy. Przezornie zatrzymywał się na granicy, nieco poza ujściem Saint Johns, na północ od Wyspy Amelii, w porcie Femandina, skąd biegnie linia kolejowa z Cedar Keys, która ukośnie przecina półwysep dochodząc do Zatoki Meksykańskiej. Powyżej Wyspy Amelii i rzeczki Saint Mary „Shannon” narażałby się na ujęcie przez okręty federalne, nieustannie strzegące tej części wybrzeża.
W związku z tym pasażerami statku byli głównie Florydczycy nie zmuszeni do wyjazdu poza granice stanu. Wszyscy mieszkali w miastach, osiedlach i osadach położonych na brzegach Saint Johns lub jego dopływów, a w większości w Saint Augustine lub w Jacksonville. Mogli zsiadać ze statku w tych miejscowościach wprost na umieszczone przy przystani pomosty albo też na drewniane estakady zbudowane na sposób angielski, dzięki czemu nie musieli korzystać z łodzi.
Wszelako jeden z pasażerów parowca zamierzał opuścić go na środku rzeki. Miał w planie, nie czekając, aż „Shannon” zatrzyma się w którejś z obowiązkowych przystani, wysiąść w miejscu, skąd nie było widać żadnego osiedla ani samotnego domu, ani nawet szałasu myśliwskiego czy rybackiego.
Tym pasażerem był Texar.
Około szóstej wieczorem na „Shannonie” rozległy się trzy głośne gwizdki. Niemal równocześnie koła stanęły i statek dał się nieść prądowi, bardzo łagodnemu w tej części rzeki. Znajdował się wtedy w pobliżu Czarnej Zatoki.
Zatoka ta jest wydrążoną na lewym brzegu rzeki głęboką niecką, do której wpada maleńka rzeczka bez nazwy, przepływająca u stóp Fort Heilman położonego niemal na granicy hrabstw Putnam i Duval. Wąskie wejście do niej niknie całkowicie pod sklepieniem gęstych gałęzi o liściach przeplatających się niczym osnowa gęsto utkanego płótna. Tej ponurej laguny okoliczni mieszkańcy właściwie nie znają. Nikt nigdy nie próbował tam wejść i nikt nie wiedział, że służy ona Texarowi za schronienie. Wynika to stąd, że w miejscu, gdzie znajduje się wejście do Czarnej Zatoki, brzeg rzeki wydaje się ciągnąć nieprzerwanie. Toteż przy szybko zapadającej nocy wpłynąć łodzią w mroczną zatokę mógł tylko żeglarz dobrze z nią obeznany. Na pierwsze dźwięki gwizdka „Shannona” natychmiast odpowiedział trzykrotnie powtórzony okrzyk. Blask ognia, przeświecający między wysokimi trawami, zaczął się przesuwać. Znaczyło to, że jakaś łódź nadpływa i przybije do burty parostatku.
Było to czółno – malutka łódka z kory, którą poruszało się i kierowało zwykłym wiosłem. Wkrótce czółno znajdowało się zaledwie pół kabla od „Shannona”.
Texar podszedł wtedy do znajdującego się na przedniej pokładówce otworu do spuszczania trapu i złożywszy dłonie w trąbkę, zawołał:
– Ahoj!
– Ahoj! – usłyszał w odpowiedzi.
– To ty, Skambo?
– Tak, panie.
– Przybijaj!
Czółno przybiło do burty. W blasku przymocowanej do niego latarni można było ujrzeć kierującego nim człowieka. Był to czarnowłosy Indianin, nagi do pasa, a sądząc po torsie widocznym w świetle – nie ułomek.
Texar zwrócił się ku swym kompanom i uścisnął im dłonie, mówiąc znacząco „do zobaczenia”. Rzuciwszy jeszcze złowróżbne spojrzenie w stronę Burbanka, zszedł po schodkach umieszczonych za bębnem koła na lewej burcie i znalazł się przy Indianinie. Kilkoma ruchami koła parostatek oddalił się od czółna, a na pokładzie nikomu do głowy by nie przyszło, że lekka łódeczka wpłynie pod mroczną plątaninę gałęzi.
– O jednego łajdaka mniej na pokładzie! – powiedział wtedy Edward Carrol, nie przejmując się, że jego słowa dotrą do popleczników Texara.
– Tak – przyznał James Burbank – i równocześnie niebezpiecznego złoczyńcę. Ja w to nie wątpię, chociaż ten nędznik zawsze potrafi wybrnąć z kłopotu przez te swoje naprawdę niewytłumaczalne alibi.
– W każdym razie – odezwał się Stannard – jeżeli dziś w nocy w okolicach Jacksonville zostanie popełniona jakaś zbrodnia, jego nie będzie można o to oskarżyć, skoro opuścił „Shannona”!
– Niepodobna to pojąć! – rzekł Burbank. – Gdyby mi ktoś powiedział, że w chwili, gdy o tym mówimy, widziano go na północy Florydy, pięćdziesiąt mil stąd, jak popełniał rabunek albo mord, nie byłbym tym wcale zdziwiony! Co prawda, gdyby udało mu się udowodnić, że nie jest sprawcą tej zbrodni, to po tym, co zaszło, też by mnie to bardziej nie zdziwiło. Ale za dużo mówimy o tym człowieku. Wracasz do Jacksonville, Walterze?
– Jeszcze dzisiaj wieczorem tam będę.
– Córka czeka na ciebie?
– Tak, i chcę ją jak najszybciej zobaczyć.
– Rozumiem to – odparł Burbank. – A kiedy masz zamiar przyjechać do Camdless Bay?
– Za kilka dni.
– Przyjeżdżaj więc, jak tylko to będzie możliwe, mój drogi. Wiesz, że jesteśmy w przededniu ważnych wydarzeń, a ich waga jeszcze wzrośnie, gdy nadejdą oddziały federalne. Zastanawiam się też, czy nie bylibyście z Alicją bezpieczniejsi w naszym Castle House niż w mieście, gdzie Południowcy mogą się dopuścić wszelkich wybryków.
– Ech, czyż ja sam nie jestem z Południa?
– Bez wątpienia, ale myślisz i postępujesz jak człowiek z Północy!
Godzinę później „Shannon”, niesiony coraz szybszym odpływem, mijał niewielką osadę Mandarin, położoną na szczycie zielonego wzgórza. A pięć mil niżej zatrzymał się na prawym brzegu rzeki. Znajdowało się tam nabrzeże załadowcze, do którego mogły przybijać statki, by zabrać ładunek. Nieco powyżej wystawał miły dla oka pomost, lekka drewniana kładka zawieszona na stalowych linach. Była to przystań w Camdless Bay.
Na skraju pomostu czekało dwóch Murzynów z latarniami, gdyż ściemniło się już zupełnie.
James Burbank pożegnał się ze Stannardem i w towarzystwie Edwarda Carrola zeskoczył na kładkę.
Za nim szła Zerma, która z daleka odpowiedziała na dziecięcy głosik:
– Jestem już, Dy!… Jestem!
– A tatuś?…
– Tatuś też!
Latarnie oddaliły się, „Shannon” zaś ruszył dalej, skręcając ku lewemu brzegowi. Trzy mile za Camdless Bay, po drugiej stronie rzeki, zatrzymał się przy pomoście w Jacksonville, by wysadzić na ląd większość swoich pasażerów.
Walter Stannard opuścił tam statek razem z trzema czy czterema spośród ludzi, z którymi półtorej godziny wcześniej pożegnał się Te-xar, kiedy to czółnem przypłynął po niego Indianin. Na pokładzie parostatku pozostało już tylko nie więcej jak pół tuzina pasażerów; jedni z nich płynęli do Pablo, małego osiedla położonego w pobliżu latarni morskiej wznoszącej się przy ujściu Saint Johns, inni udawali się na wyspę Talbot znajdującą się pośrodku wejścia na szlak wodny o tej samej nazwie, pozostali zaś kierowali się do portu Fernandina. „Shannon” pruł więc dalej wody rzeki, której ujście udało mu się przebyć bez przeszkód. Godzinę później zniknął za załomem w zatoce Trount, gdzie Saint Johns miesza swe niespokojne już wody z burzliwymi falami oceanu.ROZDZIAŁ II CAMDLESS BAY
Camdless Bay – tak nazywała się plantacja Jamesa Burbanka. Tam właśnie bogaty osadnik mieszkał ze swą rodziną. Nazwa posiadłości pochodziła od imienia jednej z zatok Saint Johns, otwierającej się nieco powyżej Jacksonville na przeciwległym brzegu. Przy tak niewielkiej odległości połączenie z miastem nie było trudne. Dobrą łodzią, przy wietrze północnym lub południowym, korzystając z odpływu, by tam dotrzeć, i z przypływu, by wrócić, wystarczała godzina na przebycie trzech mil dzielących Camdless Bay od stolicy hrabstwa Duval.
Do Jamesa Burbanka należała jedna z najpiękniejszych posiadłości w okolicy. I on był bogaty, i jego rodzina, a fortunę uzupełniały jeszcze pokaźne nieruchomości leżące w stanie New Jersey, który graniczy ze stanem Nowy Jork.
Niezwykle trafny wybór miejsca na prawym brzegu Saint Johns sprawił, że plantacja miała znaczną wartość. Ręka ludzka nie musiała niczego dodawać do tak korzystnego położenia ofiarowanego przez samą naturę. Teren nadawał się do wszechstronnej eksploatacji. Toteż kierowana przez człowieka mądrego, energicznego, w sile wieku, wspieranego w swych wysiłkach przez pracujących u niego ludzi, któremu w dodatku nie brakowało funduszy, plantacja Camdless Bay była w stanie wspaniałego rozkwitu.
Posiadłość miała dwanaście mil obwodu, a jej powierzchnia wynosiła cztery tysiące akrów. Jeśli nawet istniały większe w południowych stanach Unii, to nie były lepiej zagospodarowane. Dom mieszkalny, budynki gospodarcze, stajnie, obory, chaty niewolników, magazyny przeznaczone do przechowywania płodów ziemi, warsztaty i przetwórnie do ich obróbki, tor kolejowy biegnący wokół posiadłości do niewielkiego portu załadowczego, drogi dla pojazdów – wszystko przewidziano mając na uwadze użyteczność. Już na pierwszy rzut oka widać było, że zostało to pomyślane, urządzone i wykonane przez Amerykanina z Północy. Jedynie kolonie w Wirginii i obu Karolinach mogłyby rywalizować z Camdless Bay. Na dodatek ziemie plantacji składały się z „high-hummoks” – gleby wysokiej wartości, najwłaściwszej do uprawy zbóż, z „low-hummoks” – gleb gorszych, które nadają się pod uprawę krzewów kawowych i kakaowych, oraz z „marshs”, czyli rodzaju zasolonych sawann, gdzie najlepiej rośnie ryż i trzcina cukrowa.
Jak wiadomo, bawełna z Georgii i Florydy, ze względu na długość włókien i ich jakość, jest najwyżej cenioną na rynkach europejskich i amerykańskich. Toteż poletka bawełniane, z rosnącymi w regularnych odstępach sadzonkami o pastelowozielonych Ustkach i kwiatach w kolorze malwy, przynosiły plantacji największe dochody. W sezonie zbiorów poletka te, o powierzchni od jednego do półtora akra, pokrywały się szałasami, w których mieszkali wtedy niewolnicy – kobiety i dzieci obarczone zbieraniem torebek i wyciąganiem z nich kłaczków bawełny, a praca to bardzo delikatna, nie można bowiem uszkodzić włókien. Bawełna, wysuszona na słońcu, oczyszczona za pomocą kół zębatych i wałów, zbita pod prasą hydrauliczną w bele spięte potem żelazną taśmą, była magazynowana do wywozu. Statki żaglowe bądź parowe mogły przybyć po ładunek bel bawełny wprost do przystani w Camdless Bay.
Obok bawełny James Burbank uprawiał także rozległe pola kawy i trzciny cukrowej. Posiadał więc około tysiąca dwustu krzewów kawowych przypominających jaśminy wielkokwiatowe, wysokich na piętnaście do dwudziestu stóp; ich owoce, wielkości małej wiśni, zawierają dwa ziarenka, które wystarczy tylko wyjąć i wysuszyć. Łąki, a raczej moczary, jeżyły się tysiącem trzcin wybujałych na wysokość do osiemnastu stóp, których czubki chwiały się niczym kity na hełmach oddziału kawalerii w marszu. W Camdless Bay szczególnymi staraniami otaczany był zbiór trzciny cukrowej, otrzymywano z niej bowiem cukier płynny i przetwarzano go na drodze rafinacji, wysoko rozwiniętej w stanach Południa, na cukier rafinowany; do produktów ubocznych należała melasa, służąca do wyrobu rumu, oraz wino trzcinowe, czyli mieszanina płynnego słodziku z sokiem ananasowym lub pomarańczowym. Wprawdzie, w porównaniu z polami bawełny, uprawa tych roślin odbywała się na dużo mniejszą skalę, lecz była bardzo zyskowna. Kilka poletek krzewów kakaowych, kukurydzy, ignamów, patatów, tytoniu, dwieście czy trzysta akrów pola ryżu przynosiło dodatkowe plony plantacji Jamesa Burbanka.
Teren ten eksploatowano także w inny jeszcze sposób, dający dochody przynajmniej równe produkcji bawełny. Chodzi o wyrąb niewyczerpalnych lasów porastających plantację. Oprócz płodów drzewek cynamonowych, pieprzowych, pomarańczowych, cytrynowych, mangowych, chlebowych, oliwek, figowców i niemal wszystkich europejskich drzew owocowych, które świetnie się zaaklimatyzowały na Florydzie, ciągnięto jeszcze zyski z regularnego wycinania lasów. Jakież tam było bogactwo kampeszy, wiązów meksykańskich, tak rozmaicie obecnie wykorzystywanych, baobabów, drzew koralowych o łodygach i kwiatach krwistoczerwonych, kasztanowców, czarnych orzechów, zielonych dębów, modrzewi dostarczających doskonałego budulca na szkielety statków i omasztowanie, pinii, tulipanowców, jodeł, cedrów, a zwłaszcza cyprysów, tak powszechnych na całym półwyspie, że lasy cyprysowe ciągną się tam niekiedy na przestrzeni nawet i stu mil. Burbank musiał zbudować kilka tartaków w rozmaitych punktach plantacji. Ustawione na wpadających do Saint Johns rzeczkach zapory przydawały spadku ich spokojnemu nurtowi, co z kolei umożliwiało otrzymanie energii mechanicznej niezbędnej do przycinania belek, kloców czy desek, które co roku mogła wywozić setka statków, wypełniając nimi ładownie po brzegi.
Należy jeszcze wymienić rozległe i żyzne łąki, gdzie wypasano konie i muły, oraz stada bydła, których produkty zaspokajały wszelkie potrzeby.
Jeśli chodzi o rozmaite gatunki ptactwa zamieszkujące lasy i równiny, to z trudem można by sobie wyobrazić, ile gnieździło się ich w Camdless Bay – jak zresztą na całej Florydzie. Nad lasami krążyły z szeroko rozpostartymi skrzydłami orły białogłowe, których przenikliwy krzyk przypomina fanfarę dobywającą się z pękniętej trąbki, sępy o rzadko spotykanej drapieżności, olbrzymie czaple o dziobie ostrym niczym bagnet. Na brzegu rzeki, między wysokimi trzcinami, pod plątaniną gigantycznych bambusów, żyły czerwone flamingi, białe ibisy, które zda się, uleciały prosto z jakiegoś egipskiego malowidła, pelikany niezwykłych rozmiarów, miriady rybitw, wszelkiego rodzaju ptaszory, czerwonopióre kuliki o brunatnym puchu biało nakrapianym, połyskujące złotem zimorodki, całe tłumy nurków, kurek wodnych, świstunów, cyranek, siewek, nie mówiąc już o nawałnikach, burzykach, krukach, mewach, faetonach, które jeden podmuch wiatru przeganiał aż do rzeki, a czasem nawet latających rybach będących łatwą zdobyczą dla łakomczuchów. Na łąkach roi – łosię od kszyków, biegusów, bekasów morskich, indyków, kuropatw, gołębi o białych łebkach i czerwonych łapkach; z jadalnych czworonogów były tam króliki o długim ogonie, coś pośredniego między europejskim królikiem i zającem, stada danieli; nie brakowało też szopów praczy, żółwi, ichneumonów, a także, na nieszczęście, jadowitych gatunków węży. Tacy oto przedstawiciele świata zwierzęcego występowali na terenie posiadłości Camdless Bay, nie licząc Murzynów – mężczyzn i kobiet – pracujących na plantacji. Bo czyż owych istot ludzkich okrutne prawo do posiadania niewolników nie upodabnia do zwierząt kupowanych i sprzedawanych niczym bydlęta?
Jak to się stało, że James Burbank, zwolennik zniesienia niewolnictwa, federalista, który z utęsknieniem oczekiwał zwycięstwa Północy, nie wyzwolił jeszcze niewolników ze swojej plantacji? Czy zawaha się to uczynić, jak tylko warunki ku temu będą sprzyjające? Z pewnością nie! I była to tylko kwestia tygodni, może nawet dni, ponieważ wojska federalne opanowały już niektóre pobliskie punkty w sąsiednim stanie i przygotowywały się do zajęcia Florydy.
James Burbank zastosował już zresztą w Camdless Bay wszelkie środki mogące polepszyć los jego niewolników. Było ich około siedmiuset obojga płci, mieszkali przyzwoicie w przestronnych, starannie utrzymanych chatach, żywności mieli pod dostatkiem, a pracowali na miarę swoich sił. Główny zarządca plantacji i jego pomocnicy otrzymali rozkaz, aby traktować ich sprawiedliwie i łagodnie. Wszelkie prace były przez to tylko lepiej wykonywane, choć już od dawna w Camdless Bay nie stosowano kar cielesnych. Stanowiło to uderzający kontrast ze zwyczajami na większości plantacji florydzkich, a na takie poczynania sąsiedzi Burbanka patrzyli niechętnym okiem. Stąd też, z czego wkrótce zdamy sobie sprawę, trudna sytuacja tych okolic – zwłaszcza w okresie, gdy broń miała rozwiązać problem niewolnictwa.
Liczna służba plantacji ulokowana była w wygodnych i czystych chatach. Zgrupowane po pięćdziesiąt, tworzyły one dziesięć jakby osad skupionych wzdłuż strumieni. Żyli w nich Murzyni ze swymi żonami i dziećmi. Każdą rodzinę w miarę możliwości przydzielono do tych samych robót na polach, w lasach lub przetwórniach, dzięki czemu jej członkowie nie byli rozdzieleni w godzinach pracy. Na czele osady stał pomocnik administratora plantacji, pełniący w niej funkcję zarządcy, żeby nie powiedzieć burmistrza, i kierował tą małą społecznością podległą stolicy. Stolicą była wydzielona część Camdless Bay, otoczona wysokim ostrokołem, którego przylegające do siebie, pionowo ustawione paliki do połowy zasłaniała zieleń bujnej roślinności florydzkiej. Tam właśnie wznosił się dom mieszkalny Burbanków.
Skrzyżowanie domu z zamkiem, budowla ta otrzymała nazwę, na jaką zasługiwała: Castle House.
Camdless Bay już od bardzo dawna należała do rodziny Burbanków. W czasach, gdy trzeba się było obawiać napadów Indian, właściciele plantacji musieli ufortyfikować swą siedzibę. Jeszcze nie tak dawno generał Jessup bronił Florydy przed Seminolami. Bardzo długo koloniści musieli straszliwie cierpieć z powodu obecności owych nomadów. Nie tylko rabunek pozbawiał ich majątków, ale i krew ofiar tych łupieżców plamiła domostwa, niszczone potem przez pożar. Nawet miastom nieraz groził napad i grabież. W wielu miejscach widnieją ruiny, które krwiożerczy Indianie zostawili po swoim przejściu. Niecałe piętnaście mil od Camdless Bay, w pobliżu osady Mandarin, pokazują jeszcze „krwawy dom”, gdzie pewien kolonista, niejaki Motte, jego żona i trzy córki zostali oskalpowani, a następnie zmasakrowani przez tych barbarzyńców. Teraz jednak skończyła się już wojna między białymi i czerwonoskórymi. Seminole, ostatecznie pobici, musieli szukać schronienia daleko na zachód od Missisipi. Mówi się jeszcze tylko o kilku bandach, które kryją się gdzieś w bagnistej części Florydy południowej. Okolica ta nie musi się zatem więcej obawiać dzikich tubylców.
Zrozumiałe jest więc teraz, iż domostwa kolonistów musiały być budowane w taki sposób, żeby wytrzymać niespodziewany atak Indian i bronić się przed nim, dopóki nie nadejdą oddziały ochotnicze, tworzone w okolicznych miastach i osadach. Podobnie było z Castle House.
Castle House wznosił się na lekkim wybrzuszeniu terenu, pośrodku ogrodzonego parku o powierzchni trzech akrów, zaokrąglającego się kilkaset jardów od brzegu Saint Johns. Dość głęboki strumień opływał ów park, otoczony palisadą z bali uzupełniającą fortyfikacje, a dostęp do niego możliwy był tylko przez jeden mostek przerzucony przez potok. Za pagórkiem gęsto rosnące, wspaniałe drzewa opadały wzdłuż zboczy parku, ujmując go w zielone ramy.
Długa aleja ocieniona bambusami, których gałęzie splatały się w łuk, biegła od przystani w Camdless Bay aż do pierwszych trawników przed domem. Dalej, na całej wolnej przestrzeni między drzewami, rozciągały się zielone murawy poprzecinane szerokimi alejami, otoczone białymi balustradami, a przed frontową ścianą Castle House kończyły się wysypanym piaskiem tarasem.
Dworek ów, o dość nieregularnych kształtach, ofiarowywał wiele niespodzianek i nie mniej fantazji w szczegółach konstrukcji. Jednakże można było – rzecz niezwykle istotna – bronić się w jego murach i wytrzymać kilkugodzinne oblężenie, gdyby napastnicy sforsowali ostrokół otaczający park. Okna na parterze opatrzone zostały żelaznymi kratami. Główne wejście, znajdujące się w ścianie frontowej, miało wytrzymałość bramy warowni. W kilku miejscach na szczycie murów wznosiły się, zbudowane z płyt marmurowych, wieżyczki o stożkowatych dachach, czyniąc obronę łatwiejszą, ponieważ pozwalały zaatakować wroga z flanki. Zredukowane do niezbędnego minimum otwory drzwiowe i okienne, wznoszący się nad całością donżon, na którym powiewała gwiaździsta flaga Stanów Zjednoczonych, linie blanków, ściany pochyłe u podstawy, wysokie dachy, liczne wieżyczki, grube mury z wybitymi w nich tu i ówdzie strzelnicami – wszystko to sprawiało, że budowla przypominała raczej fortecę niż dworek czy willę.
Jak już zostało wspomniane, Castle House w taki właśnie sposób należało zbudować, aby zapewnić bezpieczeństwo jego mieszkańcom w okresie, kiedy na Florydzie zdarzały się barbarzyńskie napady Indian. Istniał tam nawet tunel podziemny, który przechodząc pod ostrokołem i potokiem, łączył budynek z niewielką zatoczką na Saint Johns, zwaną Marino. Tunel ten mógłby się przydać do potajemnej ucieczki w razie zbytniego zagrożenia.
Teraz oczywiście, i to już od dobrych dwudziestu lat, nie zachodziła obawa ataku ze strony wypartych z półwyspu Seminoli. Wiadomo to jednak, co przyszłość gotuje? Kto wie, czy niebezpieczeństwo, którego James Burbank nie musiał się lękać ze strony Indian, nie groziło mu ze strony jego rodaków? Czyż nie był żyjącym w głębi stanów południowych samotnym federalistą, zagrożonym w kolejnych stadiach wojny domowej, tak dotychczas krwawej, tak brzemiennej w prześladowania?
Konieczność zatroszczenia się o bezpieczeństwo Castle House wcale nie przeszkodziła w komfortowym urządzeniu wnętrza. Pomieszczenia były przestronne, apartamenty luksusowe i wspaniale wyposażone. Burbankowie znajdowali w pięknym otoczeniu wszelkie radości i zadowolenie, jakich może dostarczyć fortuna, kiedy łączy się z prawdziwym zmysłem artystycznym tych, co ją posiadają.
Z tyłu dworu, w wydzielonym parku, wspaniałe ogrody ciągnęły się aż do ostrokołu, którego pale kryły się pod roślinami pnącymi, a wśród nich polatywały tysiące kolibrów. Rosły tam, radując węch i wzrok, oliwki, figowce, granatowce, kępy magnolii, których kwiaty o barwie starej kości słoniowej roztaczały w powietrzu swą woń, krzaki palm poruszające na wietrze wachlarzami liści, girlandy lian o fioletowym odcieniu, juki podzwaniające niczym ostre szable, różaneczniki, krzewy mirtu i grejpfrutów, i wszystko to, co należy do flory strefy podzwrotnikowej.
Na skraju ogrodzenia, pod kopułą cyprysów i baobabów, kryły się stajnie, wozownie, psiarnie, obory i kurniki. Dzięki koronom tych pięknych drzew, przez które nawet na tej szerokości geograficznej słońce nie mogło się przedrzeć, zwierzęta domowe nie cierpiały z powodu letnich upałów. Doprowadzone od pobliskich strumieni kanały z wodą bieżącą podtrzymywały miły i zdrowy chłód.
Jak widać, ta wydzielona część posiadłości, przeznaczona wyłącznie dla gospodarzy Camdless Bay, była cudownie urządzoną enklawą pośród rozległej plantacji Jamesa Burbanka. Spoza ostrokołu nie dobiegał ani łoskot oczyszczalni bawełny, ani huk tartaków, ani uderzenia siekiery o pnie drzew, ani żaden inny hałas spośród tych, jakie niesie ze sobą tak duża aktywność. Mogły tam tylko dotrzeć, przelatując z drzewa na drzewo, tysiące florydzkich ptaków. Ale ci skrzydlaci śpiewacy, których barwne upierzenie rywalizuje z przepysznymi kwiatami tej strefy, byli nie gorzej widziani niż wonie, jakimi przesiąkała bryza pieszcząc swym oddechem pobliskie łąki i lasy.
Tak wyglądała należąca do Jamesa Burbanka plantacja Camdless Bay, jedna z najbogatszych we Florydzie wschodniej.