Północ w Everwood - ebook
Północ w Everwood - ebook
„Północ w Everwood” M.A. Kuzniar to czarująca zimowa baśń dla dorosłych czytelników.
1906 rok, zimowy wieczór gdzieś w Nottingham. Życie Marietty Stelle od dawna koncentruje się wyłącznie na jednym – od lat marzy ona bowiem o zostaniu baletnicą i staniu się słynną primabaleriną. Zbliżające się nieubłagalnie święta Bożego Narodzenia nie napawają jej jednak optymizmem – tuż po Nowym Rok Marietta wbrew własnej woli wyjść za mąż i poświęcić się roli matki i żony. Dziewczyna pogrąża się w rozpaczy, a jej głowę zaczynają nawiedzać coraz bardziej ponure myśli – zwłaszcza że presja rodziny na jej szybkie zamążpójście staje się nie do zniesienia.
Wszystko zmienia się w momencie, gdy znajdującą się w pobliżu domu Marietty kamieniczkę kupuje nikomu dotąd nieznany dr Drosselmeier. Niedługo po tym wydarzeniu tajemniczy doktor konstruuje scenografię do ostatniego występu baletowego Marietty. Scenografia ta w niczym nie przypomina jednak tych znanych dotąd baletnicy – jest ona bowiem miejscem zaczarowanym.
Kiedy wybija północ, scenografia niespodziewanie przenosi Mariettę do otoczonego ośnieżonymi jodłami cukrowego pałacu. Dziewczyna staje przed niezwykle trudnym zadaniem – musi bowiem jak najszybciej wydostać się z zamku. W przeciwnym razie będzie zmuszona już na zawsze zamieszkać w murach Everwood. Czy Marietta sprosta temu wyzwaniu? Śnieżne Everwood kryje w sobie przecież tak wiele tajemnic…
„Północ w Everwood” to przykład fantastyki z gracją łączącej w sobie elementy baśniowości, a przy tym wciągająca (i niezwykle uwodzicielska) bajka dla dorosłych. Tworząc „Północ w Everwood”, M.A pełnymi garściami czerpała również z należącego do klasyki literatury światowej „Dziadka do orzechów” E.T.A Hoffmana.
Wszystko to sprawia, że powieść ta przypadnie do gustu osobom szukającym lektury na długie zimowe wieczory w towarzystwie iskrzącego kominka i parującego kubka z gorącym kakao.
Sięgnij po nią już teraz i przekonaj się, co sprawiło, że „Północ w Everwood” podbiła serca czytelniczek w całej Wielkiej Brytanii.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6751-259-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
HOFFMANNOWSKI DZIADEK DO ORZECHÓW W WERSJI DLA DOROSŁYCH.
Opowieść pełna baśniowych czarów, niesamowitości i grozy – uwodzicielska i niepokojąca.
Wigilijna noc, która na zawsze zmieni życie Marietty marzącej o karierze tancerki. Ucieczka dziewczyny, której rodzina podcina skrzydła, do baśniowego świata.
Bajka, która może nie mieć szczęśliwego zakończenia, bo nawet złota klatka pozostaje więzieniem.Rozdział pierwszy
_1906_
Matka Marietty Stelle zawsze powtarzała, że po deszczowym dniu nie należy się spodziewać niczego dobrego. Jednak to właśnie w deszczowy dzień pojawiła się magia, a kiedy już magia wkroczy w czyjeś życie, ten ktoś pozostaje w jej błyszczących szponach na zawsze.
Tajemniczy nowy sąsiad – który, jak dowiedziała się później Marietta, znany był wszystkim jako doktor Drosselmeier – zwiastował pojawienie się magii i cudów w jej życiu. Choć wyglądał jak zwykły człowiek, przenikała go czarodziejska moc. Ociekał nią jego głos, sączyła się spod jego skóry, szeptała z jego oczu.
Marietta właśnie ćwiczyła _pliés_¹ przy drążku baletowym, kiedy przypadkiem zerknęła w okno i zobaczyła, jak nadchodzi. Kołyszący się czarny kapelusz wolno sunął po brukowanej ulicy w dole. Okutana płaszczem postać, dźwigająca walizkę, zatrzymała się i spojrzała w górę na dużą kamienicę, którą Marietta nazywała swoim domem. Mężczyzna wydawał się patrzeć prosto na nią, odsunęła się więc od okna, żeby obserwować go z ukrycia. Twarz miał gładko ogoloną, jasną i młodszą, niż mógł wskazywać kosmyk srebrnych włosów wystający spod kapelusza. Sądząc po zmarszczkach w kącikach oczu, mógł mieć jakieś czterdzieści lat, jego tęczówki miały barwę intensywnego mroźnego błękitu i nadawały spojrzeniu dziwnie urokliwego charakteru.
Deszcz spływał strumieniami po oknie, lecz ten człowiek jakby w ogóle nie zwracał na niego uwagi i po chwili wahania ruszył w dalszą drogę. Zaintrygowana nim Marietta wspięła się na półpalce i obserwowała, jak wchodzi do niezamieszkanej kamienicy naprzeciwko, równie okazałej jak dom jej rodziców.
– Wygląda na to, że mamy nowego sąsiada – oznajmił Frederick podczas kolacji.
– Doprawdy? – zdumiała się matka i przygładziła miodową koafiurę, jakby sąsiad lada chwila miał zjawić się w jadalni. Ciemnoniebieskie oczy Idy Stelle były lustrzanym odbiciem oczu Marietty, tyle że oczom jasnowłosej Idy towarzyszyły delikatny nos i zgrabny podbródek, a nie mocna szczęka, orli nos i kruczoczarne włosy, które Frederick i Marietta odziedziczyli po ojcu.
– Były lekarz – dodał Frederick – który, jak słyszałem, został wynalazcą. O ile wiem, nie ma żadnej rodziny, o której warto by wspomnieć, i chyba musi posiadać spory majątek, skoro kupił całą kamienicę tylko dla siebie. A nazwisko nic mi nie mówi. Jest dość nietypowe: Drosselmeier.
– Bez wątpienia ma niemieckie korzenie – orzekł ojciec, strzepując wykrochmaloną serwetkę i rozkładając ją na kolanach. – Ciekawe, już dawno nikt nowy nie zamieszkał na tej ulicy. Zaprosimy go któregoś wieczoru na kolację i mu się przyjrzymy. Mówisz, że to wynalazca, tak? Jakiej dziedziny dotyczą jego zainteresowania? Telefonii? Elektryczności? Czyżby wśród nas pojawił się następny Marconi?
Frederick uprzejmie zakasłał.
– Ponoć chodzi o zabawki. Takie dla dzieci.
Theodore dziwnie gwałtownie odstawił kieliszek z sherry i kiedy kilka kropel poplamiło szkarłatem obrus koloru kości słoniowej, cicho jęknął i czubki jego uszu zaróżowiły się.
Marietta i Frederick wymienili spojrzenia. Theodore Stelle nie był człowiekiem przekonanym o wartości twórczych poszukiwań ani o tym, że mogą być źródłem czyjejś radości. Marietta zacisnęła palce na łyżce do zupy – stały spór za każdym razem żłobił coraz głębsze rowki w jej cierpliwości.
– Wystosuję zaproszenie – zadeklarowała Ida, rozglądając się po jadalni. Zawsze chętnie korzystała z każdego pretekstu, by zaprosić gości do ich pięknie urządzonego domu. Omiotła wzrokiem tapetę w szmaragdowe i kremowe prążki, duży mahoniowy stół i krzesła, lśniący parkiet oraz ogromne aranżacje z róż wylewających się z kryształowych wazonów i wnoszących do jadalni ledwie wyczuwalny odór rozkładu. – Jeszcze nie słyszałam wśród znajomych wzmianki o nim. Dopilnuję, żeby kolacja w naszym domu była pierwszą, na której się pojawi. – Dostrzegła płatek zdradzający oznaki przekwitania i zmarszczyła brwi.
Theodore prychnął z dezaprobatą.
– Jesteś pewna, że to rozsądne? Być może nie mówi się o nim nie bez powodu.
– Hm… ja również mam wątpliwości co do zajęcia, jakim się obecnie para. Nie możemy jednak pozwolić, by to nas zniechęciło – odparła Ida. – Kupił bardzo drogi dom, a to sugeruje, że albo jest dobrze urodzony… – rzuciła szybkie spojrzenie na Mariettę, po czym przeniosła wzrok na męża – albo bardzo zamożny. To wymaga dokładniejszego zbadania.
Marietta opuściła wzrok na stół, coraz bardziej spocona w sukni od Paquin w kolorze bladego barwinka. Obszerne rękawy – obszyte cienką czarną koronką, która tak ją zachwyciła w kreacji znanej projektantki podczas ostatniej wizyty na Rue de la Paix – teraz na skutek matczynych insynuacji dotyczących swatania wywoływały nieznośne swędzenie. Gdy Ida przepuszczała fortunę na stroje w House of Worth, Marietta wymknęła się do sklepów obok. W jednym z nich zobaczyła tę jedwabną suknię i urzeczona jej delikatnymi haftowanymi różyczkami sprawiła ją sobie, a ponieważ matka kontynuowała zakupy, Marietta wybrała się na spacer. Popołudnie wolne od towarzystwa Idy było tak radosne jak kwiaty, których tamtej wiosny pełno było w Paryżu, i teraz Mariettę zalała fala nagłej i ostrej tęsknoty za tamtym błogim dniem.
Ze słodkiego jak makaroniki wspomnienia wyrwało ją migotanie inne niż blask porcelanowych talerzy i srebrnych sztućców. Na nadgarstku Fredericka zajaśniała smuga gwaszu, płomień sjeny palonej. Posłała bratu wymowne spojrzenie, a on, aby ukryć tę obciążającą plamę, szybko ściągnął rękaw czarnego surduta.
– Opowiedz mi, Fredericku, czym się ostatnio zajmowałeś. – Theodore dał znak, by uzupełniono mu kieliszek, a kiedy lokaj to uczynił, ojciec spojrzał na syna ponad armaniakiem.
– Obawiam się, że tym, co zwykle, ojcze. Studia pozostawiają mi niewiele czasu na poświęcenie się czemukolwiek innemu.
Kłamstwa Fredericka były tak gładkie jak brandy, którą sączyła Marietta. Obserwowała uśmiech, który brat miał przyklejony do twarzy, gdy zręcznie radził sobie z pytaniami ojca. Tylko ona wiedziała o płótnach zgromadzonych w pokoju Geoffreya – najbliższego przyjaciela Fredericka i, o czym brat powiedział jej w zaufaniu, jego sekretnego kochanka.
Eksperymenty Fredericka z fowizmem, nowym kierunkiem w malarstwie, przełożyły się na śmielsze pociągnięcia pędzla i żywszą kolorystykę niż ta, którą stosował do tej pory. „Tacy jak Matisse i Derain wprawiają paryski świat sztuki we wrzenie – tłumaczył jej kilka tygodni wcześniej. – Kiedy Louis Vauxcelles w zeszłym roku zobaczył ich obrazy w Salonie Jesiennym, nazwał ich _les fauves_, dzikimi bestiami koloru, blasku i energii. Zapamiętaj moje słowa: sztuka nie może umrzeć; sztuka to przyszłość i jest tak ściśle spleciona z moim życiem, jak balet z twoim”.
Rodzice żyli w przeświadczeniu, że Theodore stłumił pasję malarską syna, jeszcze zanim ten przeszedł mutację. Przekierował jego zainteresowania i teraz Frederick, podążając śladami ojca, studiował na wydziale prawa i po zdobyciu dyplomu miał dołączyć do niego i przewodniczyć sądom w Nottingham. To właśnie pozycja Theodore’a jako sędziego Sądu Najwyższego zapewniła mu honorowy tytuł barona, co okazało się ogromną pokusą dla młodej Idy. Wprawdzie pochodziła z zamożnej rodziny, czuła jednak rozkoszną satysfakcję na myśl, że siostry będą jej zazdrościły tego, że weszła w kręgi arystokracji. Związek z Idą odpowiadał też równie ambitnemu towarzysko Theodore’owi i tak oto para od momentu ślubu stale pięła się po drabinie hierarchii społecznej. A posiadanie dzieci okazało się kolejnym atutem pomocnym w tym dążeniu.
Marietta wyciągnęła pod stołem palce stóp, zastanawiając się, czy powinna poprosić krawcową o poprawienie sukni tak, by mogła w niej tańczyć. Zdobiące ją jasne różyczki były prawie takiego samego koloru jak jej pointy.
Zobaczyła, że ojciec zwraca się w jej stronę.
– A ty jak spędzasz dni? – zapytał.
Wyrwana nagle ze snów na jawie, nie do końca wiedziała, gdzie jest.
– Ja… – Jej myśli były powolne, lepkie jak karmel.
– Jak zwykle na zakupach i lunchach – przyszedł jej z pomocą Frederick, wznosząc oczy ku niebu.
Marietta uśmiechnęła się do niego, a on skinął głową. Dodatkowe lekcje baletu, które pochłaniały jej czas, pozostawały ich wspólną przemilczaną tajemnicą.
– A właśnie – rzucił ojciec. – Twoja matka poinformowała mnie, że mimo jej wysiłków, by doprowadzić do spotkania między tobą a lordem Comptonem, poniosłaś sromotną klęskę i nie zdołałaś podtrzymać jego uwagi podczas popołudniowej herbaty w zeszłym tygodniu.
Zupa cheddarowa – już zimna, bo podano ją w temperaturze pokojowej, żeby nie trzeba było na nią niestosownie dmuchać, aby ją schłodzić – zamieniła się w gęstą i lepką grudę w gardle Marietty. Dla dodania sobie kurażu dziewczyna upiła łyk brandy i kiedy się odezwała, mówiła już bardziej pewnym tonem.
– Charles Compton to okropny nudziarz, na dodatek bardzo źle wychowany. – Przez całe popołudnie spędzone w nowym Ritzu przechwalał się rasowym kasztankiem, którego sprowadził z Argentyny. Marietta dowiedziała się o wiele więcej, niż chciała, o kucach do gry w polo, podczas gdy sama wtrąciła do rozmowy zaledwie kilka słów. Zdołała jednak zauważyć, że nieszczęsne zbyt duże zęby Comptona upodabniały go do jego ukochanego pełnokrwistego kuca. Mało zachęcające spostrzeżenie w odniesieniu do potencjalnego przyszłego narzeczonego. Dla odmiany Ida spędziła kilka przyjemnych godzin, upajając się uwagami księżnej na temat współbiesiadników oraz wystroju Palm Court, utrzymanego w delikatnych odcieniach moreli, ze ścianami pełnymi luster tysiąckrotnie odbijających lśniące żyrandole.
Nozdrza Theodore’a rozszerzyły się.
– Przypominam ci, że lord Compton jest markizem Northampton. Więc kiedy następnym razem postanowisz obrazić para, przypomnij sobie, że byłem bardziej niż wspaniałomyślny, godząc się na to, byś swój nadchodzący występ zorganizowała w naszej sali balowej. Najwyższy czas, żebyś okazała choćby odrobinę wdzięczności. Zaprosiłem lorda Comptona i kilku innych kandydatów do twojej ręki na świąteczny bal w nadziei, że uznają twoje zdolności taneczne za coś atrakcyjnego u przyszłej żony. Może to nawet przyspieszy zaręczyny.
Marietta obrzuciła ojca chłodnym spojrzeniem sponad kryształowego kieliszka.
– Kochanie, to bardzo niestosowne, że w twoim wieku jesteś jeszcze niezamężna – wtrąciła się Ida. – Kiedy ja miałam dwadzieścia lat, byłam już mężatką od trzech. – Przerwała na chwilę. – Być może lord Compton da ci drugą szansę.
Zanim Marietta zdążyła odpowiedzieć, jej brat odchrząknął.
– Ojcze, co sądzisz o tym nowym pancerniku? Mówią, że HMS _Dreadnought_ zrewolucjonizuje naszą marynarkę.
Służący zabrali talerze po zupie i podali następne danie, po czym wtopili się w tło niczym wszechobecne cienie. Marietta wyłączyła się z rozmowy o polityce, prowadzonej przez ojca i brata, wdzięczna Frederickowi za to, że zmienił temat. Rozmawianie z ojcem stanowiło swoistą sztukę, wcale nie aż tak bardzo różniącą się od gry w szachy; trzeba było mieć jasno sprecyzowaną strategię i być skupionym.
Czując w żołądku ciężkie mięsiwo i sos, odłożyła srebrny widelec na stół i spojrzała w stronę okna. Wyobraziła sobie, że stojąca na tle ciemnej szyby świeca to gwiazda spełniająca życzenia. Kiedy tańczyła, stawała się czarodziejką, rzucającą zaklęcia za pomocą obrotów i wygięć ciała. Jej taniec należał do niej i tylko do niej, nie był przeznaczony dla żadnego mężczyzny, nie wyłączając ojca, który mógłby użyć go jako broni przeciwko niej. Kiedy tańczyła, wzlatywała na zwiewnych skrzydłach wysoko, tam gdzie czuła się wolna od ciężaru oczekiwań rodziny. Tam gdzie mogła dostrzec inną drogę niż ta, którą była zobowiązana kroczyć. Kiedy tańczyła, miała głos. A nic nie przerażało Marietty bardziej niż perspektywa milczącej przyszłości.
¹ Na końcu znajduje się słowniczek najważniejszych pojęć związanych z baletem.Rozdział drugi
Choć do wieczora została jeszcze godzina, późne listopadowe popołudnie było przesiąknięte atramentowym półmrokiem. Uliczne latarnie świeciły w deszczu, tworząc ciąg drogowskazów, za którymi podążały konie ciągnące powóz Stelle’ów, w którym siedziała Marietta jadąca na zajęcia baletowe. Wysoko na niebie przetoczył się grzmot. Kawiarnie, w których w pośpiechu kryli się przechodnie, połyskiwały światłami i obietnicą ciepła.
Siedząca obok Marietty panna Worthers zacisnęła usta.
– Okropna pogoda na włóczenie się po mieście. No ale cóż, mimo wszystko spróbujmy mądrze wykorzystać ten czas. Przejrzyjmy punkty twojej następnej rozmowy z lordem Comptonem, dobrze? Twoja matka sporządziła już listę.
Marietta skupiła uwagę na widokach za oknem.
– Wolałabym nie.
Przejeżdżały przez rynek, który tętnił przygotowaniami do corocznego jarmarku bożonarodzeniowego; w rozpakowywanych skrzyniach błyszczały pierniki i szklane bombki. Marietta miała nadzieję, że do uroczystego otwarcia jarmarku deszcz zdąży zamienić się w śnieg, na razie jednak, usłyszawszy pełne dezaprobaty fuknięcie panny Worthers, czekała na nieuniknioną diatrybę. Tę byłą guwernantkę ojciec zatrudnił jako jej damę do towarzystwa. Marietta nie miała więc wątpliwości, że zadaniem tej kobiety o paciorkowych oczach jest zdawanie pełnych relacji z jej poczynań do chwili, aż zostanie bezpiecznie wydana za mąż. Do tego czasu musiała znosić duszącą obecność panny Worthers jak drugi gorset.
– Naprawdę dobrze by było, gdybyś się bardziej zastanawiała nad tym, co robisz – skarciła Mariettę. – Nie przystoi, by panna w twoim wieku zachowywała się tak butnie.
– Zaczynam myśleć, że zwrot „nie przystoi” jest stosowany zawsze, gdy ktoś spotyka się z odmiennym zdaniem od swojego – odburknęła Marietta z przekąsem i zanim przyzwoitka zdążyła wyartykułować kolejne słowa krytyki, otworzyła drzwi powozu, nie czekając, aż konie się zatrzymają, i wyskoczyła na ulicę. Ukrywając twarz pod rondem kapelusza, podciągnęła spódnicę z wysokim stanem ponad sznurowane trzewiki i pobiegła do drzwi studia baletowego. Czuła przy tym, że spojrzenie panny Worthers wypala jej dziurę w plecach. Gdy powóz z łoskotem wjechał w wąską boczną uliczkę, by czekać tam na zakończenie zajęć, Marietta odetchnęła z ulgą, pognała po stromych schodach do bezpiecznej garderoby i wślizgnęła się w miękką sukienkę do tańca i baletki.
Była pierwsza w sali ćwiczeń. Zaczęła rozgrzewkę i wykonując coraz niższe, coraz głębsze skłony, przepędzała z mięśni wilgoć i zimno, które ją przeniknęły. Deszcz spływał strumieniami po oknach z każdej strony studia. Mieściło się na najwyższym piętrze budynku, nad kolejną kondygnacją stromych schodów – orle gniazdo z widokiem na Goose Gate. Wyglądało jak puste płótno: jasne drewniane podłogi i lustrzane ściany czekały na pomalowanie ich muzyką i ruchem. Pod oknami po obu stronach zamocowane były długie drążki, a obok drzwi stał nieduży wysłużony fortepian.
W domu Marietta musiała trzymać uczucia skrępowane, tutaj jednak, nieobserwowana czujnie przez nikogo, mogła zrzucić z siebie ten gorset. Rozkoszując się wolnością, pokonała szerokość sali kilkoma długimi susami, potem na środku wykonała serię obrotów. I gdy tak wirowała, jej frustracja stopniowo się ulatniała, ciężar oczekiwań znikał, aż ostatecznie pozostała tylko ona i jej taniec. Na koniec, wykonując _arabesque penché_, triumfalnie wyrzuciła w górę prawą nogę, tak że tworzyła z lewą niemal prostą linię. Marietta nie była już jednak sama.
Do studia weszła jej nauczycielka. Jej plecy, mimo zabytkowej posrebrzanej laski, na której się wspierała, były tak wyprostowane i sztywne jak krochmalone kołnierzyki odbierane z pralni, z której korzystali Stelle’owie. Olga Belinskaya urodziła się w Petersburgu w XIX wieku i była niegdyś królewską primabaleriną Teatru Maryjskiego. W pastelowej szyfonowej sukni prezentowała się olśniewająco i wytwornie, a każdy jej krok, każdy ruch wydawał się przemyślany i elegancki. Zaledwie kilka zmarszczek miało odwagę wkraść się w jej klasyczne słowiańskie rysy; zielone oczy podkreślone sztucznymi rzęsami były wyraziste, a srebrne loki upięte w kok i okryte szmaragdowym jedwabnym szalem.
– _Pażałsta_ – rzuciła, wyciągając rękę. Na jednym z palców błysnął szafirowy pierścionek, który madame Belinskaya dostała ponoć w darze od jednej z córek cara po tym, jak jej wspaniałe wykonanie _pas de deux_ w drugim akcie _Giselle_ doprowadziło młodą księżniczkę do łez. – Kontynuuj.
– Już skończyłam. – Marietta przeciągnęła ręką po czole. – Nie chciałabym zakłócać czasu zajęć. – Może i jej ojciec był baronem, ale w tej sali madame Belinskaya miała wyższą pozycję.
Dostojna matrona uderzyła laską w podłogę.
– Jesteś w moim studiu, _dziewoczka_; do mnie należy decyzja, kiedy zaczną się zajęcia. Pokaż mi Rose Adagio. – Chodziło jej o popisowe _pas de deux_ ze _Śpiącej królewny_.
Marietta przełknęła słowa protestu; madame Belinskaya była autorytarna w nauczaniu i gdy ktoś się nie podporządkowywał, na następnych zajęciach przy drążku straszyło wolne miejsce. Przyjęła pozycję do wykonania _allegro_, jednej z najtrudniejszych technicznie partii w balecie i kulminacyjnego punktu roli Aurory, w której została obsadzona w nadchodzącym przedstawieniu _Śpiącej królewny_ Czajkowskiego_._ Kłopot w tym, że nie była przyzwyczajona do tańczenia tej części solo i wykonywania wysokich _balancés en pointe_ bez podtrzymywania.
– Zwracaj uwagę na ułożenie ramion, pamiętaj, że taniec to szczegóły. Wsłuchuj się w muzykę i reaguj odpowiednio do niej.
Nie było muzyki, ale kiedy Marietta obracała się powoli, utrzymując napięty łuk pleców, wyobrażała sobie, jak słodkie dźwięki narastają i rozlewają się po studiu. Balet był złotym kluczem do jej własnego świata, świata, którego nigdy nie chciała opuścić. Zatracając się w nim, wykonywała obrót za obrotem, aż nagle, wirując z jedną wysoko uniesioną nogą, zorientowała się, że w drzwiach studia stoi tłum obserwatorek; reszta klasy przybyła na zajęcia.
Madame Belinskaya zignorowała obecność innych uczennic.
– Twoje _balancés_ muszą być stabilne i pewne. Podnieś głowę – nakazała, uderzając w podłogę laską. Zbliżyła się i Mariettę owiał intensywny zapach Jicky, charakterystycznych perfum mistrzyni; mieszanka lawendy i wanilii z piżmowym akcentem, przytłaczająco intymnym. – Poczuj ten ruch, ma być delikatny i zwiewny jak skrzydła w locie. – Podniosła podbródek Marietty laską. Dziewczyna zachwiała się, z trudem utrzymując równowagę na poincie. – Balet jest w twoich kościach; płynie w twojej krwi. Dla tancerza jest esencją jego tożsamości, rozłożonej na jej najpierwotniejsze, najbardziej fundamentalne części. Nie można się tej esencji pozbyć, tak jak nie da się pozbyć duszy. Poczuj to. Poczuj ten wspaniały ból płynący z najczystszej formy miłości, bo tym właśnie jest taniec klasyczny.
Madame Belinskaya oddaliła się. Marietta jak przez mgłę słyszała, że przywołuje pozostałe uczennice, że studio zapełnia się ustawiającymi się w szeregu tancerkami. Powietrze zgęstniało od rzucanych w jej stronę spojrzeń i przepełnionych zdumieniem szeptów. Z głosem madame wciąż odbijającym się echem w głowie Marietta zajęła swoje miejsce przy drążku.
Nieprzyjemne mrowienie ustąpiło miejsca innemu uczuciu. Zdała sobie sprawę, że nie może krążyć jak lunatyczka, nie może zmarnować życia na lunche, wystawne kolacje i małżeństwo, które przykuje ją do ziemi. Nie może być jak motyl ze skrzydłami przebitymi stalowymi szpilkami, zakonserwowany i piękny w szklanej klatce, choć jego serce przestało bić.
Musiała się uwolnić.Rozdział trzeci
Następny tydzień upłynął w okamgnieniu i był burzliwy. Deszcz siekł z nieba nad Nottingham, zasnuwając wieczory mrokiem i zagęszczając nastroje w kamienicy. Wyglądało na to, że im bardziej Marietta próbowała trzymać się ostatnich dni tańca, tym szybciej się jej wymykały. Ponure chmury przygniatały ją tym mocniej, im intensywniejsze stawały się próby do bożonarodzeniowego spektaklu Śpiącej królewny, przeplatane dyskusjami i decyzjami dotyczącymi przyszłości tancerek oraz frywolnymi plotkami na temat Drosselmeiera, które – jak się zdawało – wygłaszano wszędzie, gdziekolwiek Marietta się udała. Kiedy w przerwie między próbami rozciągała się przy drążku, usłyszała rozmowę dwóch koleżanek.
– Mama zamówiła dla mnie w Paryżu sukienkę do roli sylfidy na przesłuchanie. Mam nadzieję, że dotrze na czas. Będę bardzo niepocieszona, jeśli będę musiała wystąpić bez niej; odtworzenie klimatu _Sylfidy_ to podstawa – powiedziała Victoria, upinając kasztanowe włosy w błyszczący kok. Spryskała się obficie obłokiem La Rose Jacqueminot i westchnęła teatralnie. – Chciałabym, żeby mój ojciec potrafił stworzyć widowisko baletowe, w którym mogłabym zaprezentować swoje umiejętności; Maria Taglioni miała niewypowiedziane szczęście. – Mówiła o legendarnej włoskiej primabalerinie z dziewiętnastego wieku.
Harriet, która była tak rzeczowa, jak Victoria skłonna do ckliwego romantyzmu, odpowiedziała:
– Ktoś mi kiedyś mówił, że para jej point została kupiona za worek rubli przez grupę oszalałych na jej punkcie baletnic. Podobno kazały je ugotować i podać z sosem na kolację.
Victoria zmarszczyła nos.
– Jakież to upiorne.
Marietta odruchowo zastanawiała się, jaki to był sos.
– Chociaż powinnaś tańczyć na miarę swoich możliwości, a nie kierować się próżnością czy romantycznymi fascynacjami po i tak już zbyt wielu próbach oczarowania najnowszych obiecujących partii w mieście.
– Mówisz tak, jakbym była pospolitą dziewką z ulicy! – Victoria zaśmiała się o nutę za wysoko.
Uśmiech Harriet był słodki jak sacharyna.
– Może gdybyś przestała uganiać się za tym tajemniczym doktorem Drosselmeierem, twoja wariacja byłaby już idealna. A przecież nawet nie spotkałaś jeszcze tego człowieka.
– Słyszałam, że nikt jeszcze nie miał szczęścia go gościć, choć połowa towarzystwa już zaczęła planować wesela – mruknęła Victoria. – Już dawno nie było w naszych kręgach tak atrakcyjnego kawalera.
– Podobno wszedł w posiadanie fortuny w tajemniczych okolicznościach i dlatego jest taki skryty.
Victoria westchnęła.
– Być może rzeczywiście przekieruję energię na ćwiczenie swojej wariacji.
– Tak byłoby chyba najrozsądniej. Co postanowiłaś zaprezentować przed komisją?
Marietta z opóźnieniem zorientowała się, że pytanie skierowane jest do niej.
– Nie przystąpię do przesłuchania – odpowiedziała z uśmiechem tak kwaśnym jak jej nastrój. – Rodzice mi zabronili. – Od dawna było ustalone, że ma zrezygnować z baletu i wyjść za mąż w wieku dwudziestu jeden lat; jej urodziny przypadały w przeddzień Nowego Roku.
– Ale jak to…? Przesłuchanie do zespołu to więcej niż przywilej, to zaszczyt. – Orzechowe oczy Victorii, pogłębiającej skłon, błyszczały nieudawanym zdumieniem. Marietta mogła policzyć rozsiane na nasadzie jej nosa piegi, pokryte jasnym pudrem w nieudanej próbie zatuszowania ich. – Baletnice zespołu występują w najlepszych teatrach, przed najznakomitszą publicznością, tańczą w Paryżu, Wiedniu i Petersburgu.
– Chyba mówisz o tych pochodzących z wyższych sfer. – W brązowych oczach Harriet pojawił się cień krytyki. Jej życie jako czarnoskórej kobiety obfitowało w wyzwania i przeszkody, których Marietta nie znała i wiedziała, że nigdy nie pozna. Sama miała zapewnione wszelkie możliwości i przywileje, ale Harriet, choć była wychowanką wuja Victorii, musiała walczyć, by zasłużyć na miejsce w ich studiu baletowym.
Matka Marietty, która jasno dała do zrozumienia, że nie dba o koleżanki córki, „te frywolne tancereczki”, nie czyniła żadnych starań, by wzmocnić relację między dziewczętami, a nawet zniechęcała Mariettę do utrzymywania kontaktów z nimi. Victoria, Harriet i madame Belinskaya nigdy nie były zapraszane na kolacje do kamienicy ani na podwieczorki w mieście, więc Marietta często czuła się samotna i żałowała, że nie może być powiernicą dla koleżanek.
Teraz zwiesiła głowę.
– Jestem zobowiązana spełniać oczekiwania rodziny. – Te słowa tkwiły w jej sercu jak kolce. Zmusiła się do przybrania miny niezdradzającej jej wewnętrznego rozdarcia.
Victoria zacisnęła usta.
– Dlaczego nie możesz robić obu tych rzeczy? Jestem kobietą z wyższych sfer i nie zamierzam pozwolić, by kilku staroświecko myślących staruchów dyktowało mi, co mogę, a czego nie mogę zrobić ze swoim życiem.
Harriet prychnęła.
– Ale twoja matka jest wojującą sufrażystką i zdecydowanie nie jest baronową.
Victoria posłała Harriet karcące spojrzenie, a Marietta ukryła uśmiech. Nigdy nie potrafiła do końca ustalić, czy te dwie są najbardziej zażyłymi przyjaciółkami, czy sprytnymi rywalkami udającymi przyjaźń.
Choć przyznanie się do tego przed samą sobą ogromnie ją krępowało, nosiła w sercu głęboką i niesłabnącą zazdrość o nie obie. Victoria miała nienaganną sylwetkę, jakby urodziła się z biodrami ustawionymi pod odpowiednim kątem do tańca, a skoki Harriet zdawały się przeczyć prawom grawitacji. Wszystkie trzy rozpoczęły swoje kariery taneczne w tym samym czasie i od tamtej pory były świadkami wzajemnych zwycięstw i rozczarowań. Marietta wciąż pamiętała cierpki smak sufletu cytrynowego, który jadła w dniu wstąpienia do szkoły; czuła ten smak przez cały czas tego decydującego pierwszego kroku na drodze do świata baletu.
Stała wtedy obok Harriet i Victorii – trzy młode dziewczyny w nieskazitelnie białych sukienkach, przepełnione dziecięcymi marzeniami i fantazjami – a madame Belinskaya, budząc przerażenie w każdej z nich, szturchała ich nogi laską, zanim oznajmiła: „_Charaszo_, bardzo dobrze”. Zajęcia rozpoczęły się tego samego dnia. Victoria i Harriet, kuzynki, przyjaźniły się już od dawna, przez co Marietta od początku czuła, że znajduje się poza nawiasem. Ale ponieważ była dość nieśmiałym dzieckiem, ta samotność nie przeszkadzała jej zbytnio. Ostatnio jednak zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna była bardziej zaprzyjaźnić się z koleżankami. Całe jej życie zmierzało ku nieuchronnej przyszłości, chyba że zdecyduje się na wyskoczenie z tych kolein. Do tego jednak przydaliby się jej sprzymierzeńcy, a tych miała niewielu.
Teraz Harriet przewiercała ją spojrzeniem głęboko osadzonych oczu.
– Pogoń za marzeniami to szczególny rodzaj cierpienia; nie jest dla osób o słabym charakterze ani tchórzliwych. Wymaga ogromnej siły i niezłomnej determinacji.
Marietta wzięła ostry wdech.
– Dzięki za pouczenie, ale doskonale wiem, czego to wymaga. – Determinacja szalała w niej jak ogień, płomienie przypiekały jej nerwy i ścięgna. W głowie Marietty zaczął kiełkować plan: droga, którą mogłaby podążyć, żeby wyrwać się z kajdan własnego sposobu myślenia.
– Stopy w piątej pozycji, zaczynamy od _plié_! – zawołała madame Belinskaya, w charakterystyczny dla siebie sposób uderzając laską w podłogę, która z przodu klasy cała była poznaczona śladami gwałtownych wybuchów nauczycielki. Ze starego zmaltretowanego fortepianu równie zmaltretowany Wasilij – ich stały pianista, który był tak siwy, jak madame Belinskaya barwna – wydobył prostą melodię. W szeleście jedwabiu baletnice ustawiły się w szeregu. Marietta uniosła podbródek. Choć wydawało się, że prościej byłoby podporządkować się woli rodziców, wiedziała, że jeśli tak zrobi, będzie tego żałować do końca życia. A Marietta Stelle ani nie miała słabego charakteru, ani nie była tchórzliwa.
Kiedy wróciła z próby, przywitały ją odgłosy rozmowy dochodzące z prywatnego saloniku matki, gdzie na popołudniowej herbacie przyjmowała krąg najbliższych przyjaciółek i wspólniczek w obrocie plotkami.
– Za młody na to, by mieć wszystkie włosy siwe, choć jak sądzę, dodaje mu to pewnej powagi – powiedziała Adelaide, matka Geoffreya, gdy Marietta przechodziła obok drzwi.
– Słyszałam, że biedak niedawno owdowiał – oznajmiła Vivian, kuzynka Idy, i westchnęła.
– A ja słyszałam, że nigdy nie był żonaty i że wrócił do Anglii, by znaleźć odpowiednią kandydatkę na żonę. Podobno posiada wielki majątek.
– Bez wątpienia będzie szukał żony, która zajmie się prowadzeniem domu i jego debiutem towarzyskim – wtrąciła Ida z ostrożną dozą nonszalancji, co sprawiło, że Marietta przystanęła w wyłożonym chodnikiem korytarzu. – Już wysłałam mu zaproszenie na kolację.
Marietta uniosła brwi, spoglądając na stojącą nieopodal witrażową lampę Tiffany’ego, przywiezioną parowcem po wizycie w Nowym Jorku.
– Musisz nam potem wszystko opowiedzieć. Minęło już trochę lat od śmierci Edgara… może Drosselmeier rozważyłby ślub ze mną – powiedziała Vivian pośród brzęku filiżanek z porcelany kostnej. – Słyszałam, że jest całkiem przystojny.
Adelaide wybuchnęła śmiechem.
– Och, Vivian, ależ ty czasami bywasz zabawna.
– Tak, rzeczywiście – zgodziła się Ida. – Moja kuzynka potrafi być naprawdę dowcipna.
Uśmiech Marietty był tajemnicą, którą dzieliła jedynie z ornamentową tapetą od Williama Morrisa z motywem liści i kwiatów wiciokrzewu. Zostawiając matkę z jej skłębionymi myślami, których rozgorączkowanie wyraźnie odbijało się w tonie jej głosu, zeszła na dół do sali balowej.
Ciekawość rozpierająca jej matkę, głęboka i nienasycona, była prawie namacalna. Marietta współczuła mężczyźnie, którego dotyczyła. Nottingham wrzało od plotek na jego temat; dokądkolwiek się poszło, słyszało się rozmowy o nim. I choć Marietta nie przyznałaby się do tego nikomu, ona również zaczynała być zaintrygowana tym tajemniczym przybyszem.Rozdział czwarty
Musiały minąć jeszcze dwa dni, zanim Stelle’owie poznali człowieka, o którym mówili wszyscy członkowie wyższych sfer: doktora Drosselmeiera.
Kiedy tego wieczoru Marietta wróciła do domu z próby i weszła do swojego pokoju, odkryła, że na trzyczęściowym parawanie wisi wybrana wcześniej przez matkę nowa suknia z długimi rękawami, którą miała włożyć na kolację – znak, że będą mieli towarzystwo. Suknię z szyfonu w kolorze delikatnego różu, ze zwiewnymi falbanami, zdobiła w talii broszka z brylantem. Marietta ujęła w dłoń wyszywany perełkami koronkowy rękaw i pozwoliła, by prześlizgnął się jej przez palce. Perełki wydawały się tak przejrzyste i delikatne, jakby wykonano je z promieni księżyca. Zdaniem Marietty balet był poezją pisaną ruchem, a ona żyła tylko po to, by się w nim zatracać. Powrót do domu i widok tej sukni stanowiły dla niej wstrząsające przypomnienie o życiu, które wedle oczekiwań innych miała prowadzić.
– Moja krawcowa z Mayfair zapewniała, że falbany pomogą ukryć twój brak atutów – oznajmiła Ida, która pojawiła się za córką w kłębach satyny, roztaczając wokół zapach wody różanej.
Balet nadał sylwetce Marietty smukłości, powtarzane w nieskończoność _pliés_ i _battements_ zaowocowały rozwinięciem mięśni, wyszczupleniem bioder i spłaszczeniem klatki piersiowej, a to wszystko było straszliwie niemodne. Ida, zacisnąwszy usta, przyglądała się sukience baletowej, którą Marietta wciąż miała na sobie; prostej i wystarczająco zwiewnej, by dziewczyna mogła swobodnie wykonywać skoki.
– Czy musisz ten nieprzyzwoity strój nosić także w domu? To ogromnie niestosowne. – Kiedy Marietta założyła go po raz pierwszy, Ida prawie dostała ataku duszności.
– Czy istnieje jakiś powód, dla którego się tak wystroiłaś? – Dziewczyna przeciągnęła wzrokiem po błyszczącej sukni matki. Ciemnokobaltowa, przywoływała wspomnienia wody zalanej słońcem podczas lata spędzonego w luksusach na Riwierze Francuskiej, gdzie zarówno dni, jak i niebo wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Obszyta cekinami i błyszczącymi koralikami, była bardziej zdobna niż te, które Ida zwykle wkładała na kolacje w rodzinnym gronie, a całości dopełniały jedwabne rękawiczki i podwójny sznur pereł.
– Doktor Drosselmeier łaskawie przyjął nasze zaproszenie i zje z nami dzisiaj kolację – odpowiedziała, kiedy córka zniknęła za dużym parawanem.
Ciemnoróżowy mebel dominował w pokoju, mimo że pomieszczenie było sporych rozmiarów i pięknie urządzone. Po tapecie we wzorek ze srebrnymi jodełkami pięły się róże, a ciemną drewnianą posadzkę pokrywały dywany w kolorze kości słoniowej. Okna w wykuszu wychodziły na oszronioną ulicę; zasłaniały je grube zasłony, skutecznie ukrywające drążek, który Frederick zamontował dla siostry mniej więcej przed pięcioma laty. Stojąca za parawanem Marietta zdjęła białą sukienkę, w której ćwiczyła sprężyste kroki Aurory, i zamieniła ją na halkę i gorset w kształcie litery S, mający za zadanie wydobyć z jej sylwetki odrobinę krągłości.
– Mamy być pierwszymi, którzy ugoszczą zacnego doktora – oznajmiła z dumą Ida. – Ten człowiek jest dla wszystkich zagadką. W młodym wieku porzucił medycynę dla niezwykle frywolnego zajęcia i posiada imponujący majątek, chociaż nikt wcześniej nie słyszał o jego rodzinie. – Kiedy Marietta wyszła zza parawanu, Ida rzuciła przez ramię: – Możesz już odejść, Sally.
Pokojówka Marietty – cicha, zalękniona dziewczyna po dwudziestce, o szeroko rozstawionych oczach, którymi patrzyła w podobny sposób, jak patrzy zraniona wiewiórka – ukłoniła się szybko i uciekła.
– Jeśli pozwolisz, kochanie. – Ida chwyciła za sznurówki gorsetu córki.
– Doprawdy, mamo, potrafię to zrobić sama, poza tym wystraszyłaś biedną Sally – wyrzuciła dziewczyna matce, ale bezskutecznie.
Ida pokręciła głową tak, że słychać było pobrzękiwanie jej kolczyków z brylantami.
– Jesteś zbyt niedbała, gdy się sama ubierasz. A ta dziewczyna jak dla mnie jest za nerwowa i zanadto chce ci się przypodobać. Pamiętam kilka kolacji, na które pozwoliła ci przyjść nieodpowiednio ubraną. – Ida pociągnęła za sznurówki, zmuszając biodra córki do wysunięcia się do przodu, plecy do wygięcia w łuk, a klatkę piersiową do uwypuklenia na kształt piersi gołębia.
– Już wystarczy – wydusiła Marietta na jednym oddechu, bo matka, zignorowawszy prośbę, jeszcze mocniej naciągnęła sznurówki przed ich związaniem i zamknięciem córki w więzieniu z płótna, batystu i satyny. – Słyszałam, że nowy styl noszenia gorsetów miał podobno nie wpływać na funkcjonowanie płuc – powiedziała.
Ida zignorowała i ten komentarz.
– Oczekuję, że kiedy pojawi się doktor Drosselmeier, będziesz się zachowywała uprzejmie, jak przystało na damę. Nie jesteś piękna, Marietto; żaden przyszły Wordsworth nie będzie tworzył lirycznych poematów na cześć twojego powabu. Uroda jednak przemija, a wdzięk może trwać całe życie. Dziś wieczorem oczekuję, że będziesz czarująca. Nie życzę sobie żadnych odniesień do polityki, baletu czy innych skandalicznych tematów, którymi zwykle zatruwasz nasze rozmowy. Ani żadnych męczących kłótni z ojcem. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tak bardzo lubisz go prowokować. – Przerwała, by przyjrzeć się córce, której policzki kipiały czerwienią od hamowanej frustracji. – Chociaż dziś przynajmniej masz cudowny rumieniec, kochanie. Jakże fortunnie, że tak świetnie współgra z odcieniem twojej sukni.
Podczas gdy Ida przywoływała Sally, Marietta zerknęła w stojące lustro. Zastanawiała się, czy ich gość podobnie jak ona nie lubi tej sztuczności i konwenansów panujących w świecie wyższych sfer. Konstruktor zabawek, pomyślała. Jakże… odświeżające. Przynajmniej powinien okazać się bardziej interesujący niż cała rzesza jej zalotników, którzy wplątywali w rozmowę jeden nużący wątek po drugim. Nie ulegało wątpliwości, że rodzice zaprosili go jako pierwsi, ponieważ byli jedną z najbogatszych rodzin w mieście, a już na pewno jedną z najbardziej wpływowych, dzięki wysiłkom matki podejmowanym w celu podnoszenia ich pozycji społecznej. Marietta westchnęła na myśl o nieuchronnych pytaniach Victorii, gdy ta dowie się o tej wizycie, i zastanawiała się, czy Drosselmeier jest świadom wrażenia, jakie wywarł na matkach z towarzystwa. Plotki, które słyszała, nie przestawały krążyć jej po głowie i z irytacją stwierdzała, że mimo wszystko jest ciekawa. Wyprostowała się, gdy Sally wróciła do pokoju, by pomóc jej się ubrać. Suknia opadała miękkimi fałdami na białe marokańskie skórzane pantofelki na niewysokim obcasie, przytrzymywane na stopie trzema wąskimi paskami.
– Powinnyśmy zrobić coś z jej włosami, Sally. – Ida, dotykając własnej misternej fryzury, z uwagą przyglądała się kruczoczarnemu warkoczowi Marietty, opadającemu niedbale na jedno ramię.
Oczy Sally przeskakiwały między nimi, jakby była widzem na kortach Wimbledonu. Dobrze przynajmniej, że nie słyszała o zamiarach chlebodawczyni wobec Drosselmeiera; Marietta nie chciałaby się stać obiektem domowych plotek. Jej cierpliwość strzępiła się jak skrawek koronki.
– Czy widziałaś gdzieś ojca? – zapytała matkę.
Ida podniosła srebrną szczotkę z toaletki.
– Nie od czasu, gdy odmówił towarzyszenia mi podczas lunchu. Dlaczego pytasz?
– Zastanawiałam się, czy wiesz, że ma dziś wieczorem towarzystwo – odparła córka z udawaną nonszalancją.
Policzki Idy pobladły pod warstwą różu, do którego nakładania nigdy się nie przyznawała.
– Z pewnością nie, nie dziś.
Marietta wpięła w ucho kolczyk z perłą.
– Niestety, nie widziałam, z kim rozmawiał; słyszałam tylko głosy w bibliotece, kiedy Jarvis wnosił tacę z bollingerem.
Ida rzuciła szczotkę na toaletkę i wyszła z pokoju. Marietta przypięła drugi kolczyk i biorąc do ręki puderniczkę, napotkała w lustrze spojrzenie Sally. Pudrując nos, uśmiechnęła się do służącej.
– Bardzo sprytnie, panienko – pochwaliła Sally, wysuwając przed siebie otwarte pudełko z jedwabnymi rękawiczkami.
– Och, dziękuję, Sally – rzuciła Marietta i wybrała parę w najbardziej kremowym odcieniu kości słoniowej. Jej matka nie zastanie u męża gości, ale można się było spokojnie założyć, że znajdzie coś innego, co będzie mogła skrytykować.
Sally wyszła z pokoju, zostawiając drzwi otwarte. Marietta usłyszała przez nie, jak kamerdyner zapowiada przybycie doktora Drosselmeiera.Rozdział piąty
I tak oto tego szarego wieczoru Stelle’owie poznali w końcu sławnego doktora Drosselmeiera, o którym krążyło tyle plotek.
Marietta weszła do salonu akurat w chwili, gdy Jarvis, ich kamerdyner, gromkim głosem zapowiadał kolację. Zazwyczaj przychodziła w ostatniej chwili, aby uniknąć wymiany uprzejmości, w którą byłaby zmuszona się włączyć, gdyby pojawiła się wcześniej.
Matka rzuciła jej karcące spojrzenie, uważała jednak, żeby zbytnio nie marszczyć upudrowanej twarzy, co nieco osłabiło cały efekt.
Dziewczyna weszła do pokoju i odebrała kieliszek z szampanem Veuve Cliquot podany jej przez najbliżej stojącego służącego. Ojciec nie zauważył jej spóźnienia, tak był pochłonięty rozmową z doktorem Drosselmeierem. Dotyczyła nowego premiera, Henry’ego Campbella-Bannermana, i miażdżącego zwycięstwa liberałów w wyborach na początku roku. Marietta w skrytości ducha popierała jego plany reform społecznych, ale jej ojciec obawiał się, że w ich wyniku cała władza przypadnie związkom zawodowym, i często wyrażał niechęć do świeżo upieczonego szefa rządu. Drosselmeier stał odwrócony plecami do wejścia; materiał jego czarnej marynarki błyszczał w świetle elektrycznego żyrandola, a dopasowane do niej spodnie były zakończone mankietem, aby wyeksponować czarno-białe buty za kostkę, tak samo śmiałe w stylu, jak śmiałe były stroje Fredericka.
– Może przejdziemy do jadalni? – Propozycja Theodore’a ucięła rozmowę. Drosselmeier skinął głową i odwrócił się w stronę drzwi. – Ach, Marietto, wreszcie się pojawiłaś. – Kryształowy kieliszek w dłoni jej ojca był już opróżniony, co tłumaczyło jego jowialność. – Doktorze Drosselmeier, jeśli pan pozwoli, przedstawię moją córkę, Mariettę Stelle.
Drosselmeier odwrócił się i jego wzrok przesunął się po jej sylwetce.
– Jestem zaszczycony, że mogę panią poznać – rzekł, wykonując staromodny lekki ukłon.
– Ja również jestem zaszczycona – odpowiedziała, wyciągając dłoń.
Drosselmeier uścisnął delikatnie jej palce. Wydał jej się wyższy i przystojniejszy niż wtedy, kiedy mignął jej pod oknem; nic dziwnego, że tak atrakcyjny mężczyzna szybko stał się obiektem plotek. Jego oczy miały kolor bladego błękitu i Marietta zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie oderwać od nich wzroku. W ich głębi czaiło się coś niesamowitego, coś, co przykuwało uwagę. Zanim zdążyła sprecyzować, co to takiego, po twarzy doktora przemknął cień trudnej do określenia emocji; jego oczy zamieniły się w dwa pozbawione wyrazu płytkie jeziora i została wyrzucona z serca pradawnego lodowca, w którym się zagubiła. Zamrugała, przerywając w ten sposób kontakt wzrokowy, po czym zorientowała się, że Drosselmeier nadal trzyma jej dłoń. Cofnęła ją z uprzejmym uśmiechem, by ukryć pełznący po jej dekolcie rumieniec. Jeśli Cyceron miał rację, że twarz jest obrazem umysłu, a oczy służą do interpretacji tego obrazu, to była ogromnie ciekawa, jakie myśli snuły się po głowie doktora. Jej zaintrygowanie pogłębiło się.
– Doktor Drosselmeier obdarował nas łaskawie jednym ze swoich wynalazków – oznajmiła Ida, gestem wskazując na zegar stojący na niskim stoliku pod dużym portretem przedstawiającym młodszego cherubinkowego Fredericka.
Pomalowany na jasnoszaro i wyłożony białą boazerią salon był dużym pomieszczeniem o wysokich oknach, pełnym kanap, tapicerowanych krzeseł i kompozycji z oranżeryjnego bzu. Stał tam też fortepian Steinwaya, a prawie całą jedną ścianę zajmowała mahoniowa gablota, w której wystawiono najważniejsze pamiątki rodzinne: stare ołowiane żołnierzyki Fredericka, wyciągnięte świeżo z pudełka, którymi nie wolno się było bawić; ukochaną porcelanową lalkę – z kręconymi włosami i w jedwabnej sukni – której Marietta na odległość, z rękami przyciśniętymi do szyby, nadała imię Clara. Poza tym pozowane zdjęcia jej i Fredericka, na których wyglądali zupełnie tak samo, z przyklejonymi do twarzy minami niewyrażającymi żadnych emocji, jakby te w ogóle nie istniały. Obok zdjęcia, na którym Frederick trzymał swój dyplom z college’u, znajdowało się miejsce czekające na fotografię ślubną Marietty. Odwróciła od niego wzrok i zbliżyła się do zegara.
– To naprawdę piękna rzecz, bardzo sprytna – dopowiedział Theodore, wyciągając rękę z kieliszkiem do najbliższego służącego; ten pospiesznie powtórnie go napełnił. – Podtrzymuję swoje zdanie: na sprzedaży takich cacek można zbić fortunę.
Marietta przyglądała się zegarowi. Nie wiedziała jeszcze, dlaczego ojciec zmienił punkt widzenia; czy był po prostu uprzejmy po wypiciu drinka przed kolacją, czy może coś jej umknęło, o czymś nie wiedziała. Tak czy inaczej, zegar okazał się kunsztownie wykonaną, choć jednocześnie prostą konstrukcją z czarnego drewna orzechowego – jego jedyną ozdobą była wyrzeźbiona pnąca się spiralnie róża.
– Jeśli pani pozwoli… – Drosselmeier sięgnął zza jej pleców. – Trzeba przekręcić wskazówki. – Obrócił je dookoła tarczy, aż znalazły się na godzinie czwartej, po czym cofnął się i czekał z rękami założonymi z tyłu. W zegarze otworzyły się ukryte drzwiczki i wymaszerował przez nie ołowiany żołnierzyk. Wymachiwał małymi ramionami i nogami, stojąc na mechanizmie zataczającym pętlę, i zanim zniknął z powrotem we wnętrzu zegara, stuknął obcasami i zasalutował.
Marietta uśmiechnęła się.
– Jaki rozkoszny wynalazek! – Przesunęła dłońmi po powierzchni zegara, szukając spoin drzwiczek, ale drewno było gładkie i płaskie.
– Lepiej proszę jej pokazać, co się dzieje o północy – podpowiedział Frederick i sam, chcąc to zobaczyć powtórnie, przysiadł na brzegu najbliższej kanapy.
– Jak to? Co takiego dzieje się o północy? Teraz już na pewno muszę wiedzieć. – Marietta zerknęła na Drosselmeiera i zdążyła dostrzec jego uśmiech. Nie umknęło jej też, że stojąca i przyglądająca im się matka szepcze coś dyskretnie do męża.
– Tylko najbardziej magiczne rzeczy dzieją się o północy. Kiedy śmiertelnicy śpią, bezpieczni w swoich łóżkach, to właśnie wtedy pokazują się duchy i gobliny, a powietrze wypełnia się szalonymi czarami. – Drosselmeier przesunął wskazówki na godzinę czarów.
Marietta zadrżała. Za oknem na niebie świecił bladolicy księżyc, który od czasu do czasu zerkał na nich mlecznym spojrzeniem zza chmur. Zahukała sowa, gałąź stuknęła w okno, a świece zalśniły jak spadające gwiazdy. W sercu Marietty zabłysło coś na podobieństwo wiary. Kiedy zegar wybił północ, otworzył się szereg klapek i ukazały się małe wróżki, w sumie dwanaście, wyłaniające się z wnętrza w kłębach liliowego tiulu i srebrnego brokatu. Wzlatywały i opadały z powrotem na zmechanizowanych łodygach róż, a potem zniknęły w równie magiczny sposób, w jaki się pojawiły, nie pozostawiając po sobie nawet odrobiny blasku.
– Cóż za urocze dzieło – zachwyciła się Marietta. – Jest tak samo magiczne jak bajki, które czytałam w dzieciństwie. Papa ma całkowitą rację, ma pan niezwykły talent.
– Zapraszam, chodźcie! – zawołał Theodore i poprowadził żonę na kolację. Policzki miał rumiane, jedwabny krawat w kolorze morskim stanowił idealne dopełnienie sukni małżonki.
– Choć jest pani zdecydowanie zbyt łaskawa, pani komplement rozgrzał mi serce. Czy mogę odprowadzić panią na kolację? – Drosselmeier zaoferował Marietcie ramię.
Skinęła głową i z uśmiechem wzięła doktora pod rękę. Materiał jego marynarki był jedwabisty, pachniał miętą pieprzową i tajemnicami. Oparła na nim opuszki palców.
W dniu poprzedzającym kolację Ida, która była zdecydowana pokazać jadalnię w jej najlepszym wydaniu, tak długo nadzorowała służbę przygotowującą pokój, że teraz cały lśnił. Mahoniowy stół i krzesła wypolerowane woskiem roztaczały delikatny miodowy zapach. Z dużych kryształowych wazonów wylewały się pęki róż i białych lewkonii ozdobionych pastelowymi brzoskwiniowymi i kremowymi dodatkami, a na drewnianej podłodze leżał perski dywan, wyczyszczony na tę okazję. Lampy z żarówkami zostały wyłączone i światło świec dawało delikatny blask. Stożkowate świeczki na srebrnych podstawkach uzupełniały nakrycie stołu. Inne były zwieńczone kloszami, które rozpraszały światło w migotliwe cienie.
Marietta została posadzona obok Fredericka, po przeciwnej stronie niż doktor Drosselmeier, a rodzice zajęli miejsca po przeciwległych krańcach stołu. Gdy siadali, doktor przemknął po niej spojrzeniem, więc Marietta szybko spuściła głowę, by ukryć wypływający na policzki rumieniec. Zajęła się rozpinaniem długich rękawiczek w kolorze kości słoniowej.
– Z tego, co słyszałem, zdaje się, że całkiem dobrze zadomowił się pan w Nottingham – zagaił Theodore, podczas gdy służący napełniał jego kieliszek sherry, podawaną do zupy. – Proszę nam powiedzieć, jak się panu podoba nasze piękne miasto.
Drosselmeier strząsnął serwetkę.
– Muszę przyznać, że mój zachwyt nad tym miejscem całkowicie mnie zaskoczył. Większość osób z wyższych sfer jest przekonana, że tylko wielkie miasta, takie jak Londyn, Paryż czy Nowy Jork, są warte uwagi, ale odkryłem, że Nottingham ma pewien urok.
Jego słowa były gładkie i przemyślane. Marietta zanurzyła łyżkę w zupie – porowo-ziemniaczanej z kleksem śmietany i grzankami – nie przestając ukradkiem obserwować doktora.
– Bo my jak najbardziej jesteśmy pełni uroku – wtrącił kpiąco Frederick. – Ale proszę powiedzieć, co takiego sprawiło, że wybrał pan właśnie Nottingham? Wydaje mi się, że wspominał pan, że był kiedyś lekarzem.
– Tak, to prawda. Kilka lat temu prowadziłem prywatną praktykę w Londynie.
– Własna praktyka to imponujące dokonanie jak na mężczyznę w pańskim wieku. – Ciemnoniebieskie oczy Idy błyszczały w blasku świec; jej zachwyt nad osiągnięciami doktora był oczywisty, a uśmiech stanowił równie efektowną ozdobę co sznur pereł wiszący na jej szyi.
– Jest pani nader uprzejma, choć muszę wyznać, że było to dla mnie dość nużące zajęcie. – Drosselmeier zakręcił trzymaną w długich palcach łyżką.
Srebro zabłysło i Marietta podniosła głowę. Pomiędzy błyskami mignął jej obrazek ze szklanym łabędziem płynącym po lustrzanym jeziorze. Wizja lodu i gwiazd oraz zimnych, ciemnych przestrzeni między nimi napełniłaby jej myśli przerażeniem, gdyby zbyt długo się przy niej zatrzymała. Zmarszczyła brwi i obrazek zniknął.
– Monotonia szybko zaczęła dawać mi się we znaki – ciągnął gość – i na jakiś czas uciekłem z Londynu, zresztą na całe szczęście, bo to wtedy właśnie odkryłem swój obecny zawód i sens jego wykonywania.
Drosselmeier kontynuował, a Marietta skupiła się z powrotem na zupie, usiłując zignorować delikatne drżenie w sercu. To, co ujrzała, musiało być tylko przywidzeniem.
– Mówi pan o tworzeniu własnych wynalazków, czy tak? – Theodore dokończył zupę i powrócił do opróżniania kieliszka.
Siostrzana intuicja podpowiedziała Marietcie, że Frederick usiłuje zwrócić na siebie jej uwagę. Na twarzy Drosselmeiera rozlał się uśmiech. Powolny, rozmarzony uśmiech osoby, która jest przekonana, że posiadła tajemnice świata. Marietta była ciekawa, jak będzie brzmiała jego odpowiedź.
– Wolę myśleć o tym jako o roztaczaniu odrobiny magii – odparł i z rozmachem rzucił serwetkę na stół.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_