Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia międzywojennego - ebook
Polonia Restituta. Wspomnienia z dwudziestolecia międzywojennego - ebook
Nieznana w Polsce książka Stefana Korbońskiego (wydana jedynie w latach 80. w bardzo niewielkim nakładzie w Stanach Zjednoczonych) to ciekawy i często dowcipny opis II RP oczyma przedstawiciela pokolenia, które miało szczęście cieszyć się niepodległością. W książce znajdziemy wiele obserwacji życia codziennego, zwyczajów pokolenia naszych dziadków. Czytelnik pozna więc kulisy działania sądów i prokuratury, targowania się w czasie zakupu samochodu, wypoczynku nad Bałtykiem, wreszcie nawet tajniki podrywania dziewcząt. A wszystko to opisane w pięknym stylu, z humorem i wieloma anegdotami.
Polonia Restituta to subiektywna opowieść przedstawiciela pokolenia, które zdążyło powalczyć o kształt Odrodzonej, a następnie przeżywać jej dramaty – z zamachem majowym i więzieniem w Brześciu na czele – kształtować opozycję antysanacyjną, a także pracować, bogacić się, podróżować, założyć rodzinę i znajdować czas na rozrywkę – bale i pojedynki.
Prof. Jan Żaryn
Moje Dwudziestolecie Niepodległości jest o tyle bogate, że składa się na nie z jednej strony walka z bronią w ręku o odrodzoną Polskę, nauka, praca i polityka, z drugiej bujna młodość, czasami szalona, upojenie przyrodą i przygodą oraz wesołe, nieraz lekkomyślne życie.
W tym Dwudziestoleciu Niepodległości nie brak blasków i cieni, walki i ofiar, ale ta jedna karta w naszej przeszło tysiącletniej historii prawdy się nie boi i brązu nie potrzebuje.
Stefan Korboński
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61344-72-8 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze, i jak na razie jedyne, wydanie tej książki miało miejsce blisko trzydzieści lat temu w niewielkim nakładzie w Stanach Zjednoczonych. Drugie wydanie, które trzymają państwo w ręku, ukazuje się w 25. rocznicę śmierci autora. W 2012 roku doczesne szczątki Zofii i Stefana Korbońskich zostały zgodnie z ich wolą przeniesione do Polski i pochowane w Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie. Dzięki życzliwości rodziny autora, Fundacji im. Stefana Korbońskiego oraz Archiwum Akt Nowych w Warszawie udało nam się uzupełnić to wydanie o wiele nowych zdjęć. Tekst został również opatrzony przypisami oraz indeksem nazwisk.Od Autora
Do napisania tych wspomnień po kilkudziesięciu latach i przeważnie z pamięci skłoniło mnie głębokie przekonanie, że ta „Polonia Restituta”, to Dwudziestolecie Niepodległości poprzedzone przeszło stuletnią niewolą i podziałem Polski na trzy zabory - rosyjski, pruski i austriacki, i zakończone nową niewolą zamaskowaną dekoracjami niepodległości, która już trwa czterdzieści lat, ma wielkie historyczne znaczenie. W tym Dwudziestoleciu każdy wolny, niepodległy dzień się liczy i każde wolne, niepodległe wydarzenie się rachuje. Każdy, kto ma coś do powiedzenia o tym Dwudziestoleciu, powinien chwytać za pióro i każde wydarzenie upamiętniać. Jeśli mało znane, to w połączeniu z innymi zamieni się na pewne zjawisko życia niepodległego, które nabiera znaczenia i wartości historycznej.
Moje Dwudziestolecie Niepodległości jest o tyle bogate, że składa się na nie z jednej strony walka z bronią w ręku o odrodzoną Polskę, nauka, praca i polityka, z drugiej bujna młodość, czasami szalona, upojenie przyrodą i przygodą oraz wesołe, nieraz lekkomyślne życie.
Ozdobiło je spotkanie z szeregiem wybitnych osobistości, które odegrały w nim znakomitą rolę. Na czoło wysunęli się tacy polityczni przywódcy, jak trzykrotny premier Wincenty Witos, marszałek sejmu Maciej Rataj, wicepremier Stanisław Thugutt, czołowy legionista Józef Piłsudski, Kazimierz Bagiński, mój cioteczny brat poseł dr Zygmunt Graliński i przywódcy Polskiej Partii Socjalistycznej: Mieczysław Niedziałkowski i Stanisław Dubois. Obok nich działali tacy wybitni prawnicy jak prezes Prokuratorii Generalnej Stanisław Bukowiecki, profesor Alfred Ohanowicz, czołowe postacie palestry Leon Berenson, Eugeniusz Śmiarowski, Wacław Szumański, Stanisław Szurlej, Leon Nowodworski, Zygmunt Nagórski i Stefan Urbanowicz. Do nich się przyłączają inni, większej lub mniejszej miary, na łamach tej książki.
W tym Dwudziestoleciu Niepodległości nie brak blasków i cieni, walki i ofiar, ale ta jedna karta w naszej przeszło tysiącletniej historii prawdy się nie boi i brązu nie potrzebuje.Od wydawnictwa
Drodzy Czytelnicy!
Oddajemy Wam jeszcze jedną najbardziej aktualną książkę pióra znanego pisarza, polityka i bojownika walczącego z wrogami Polski od zarania swej młodości.
Stefan Korboński urodził się w początkach bieżącego stulecia w miasteczku Praszka, powiat Wieluń, w jednopiętrowym domu zbudowanym z rudy wydobywanej w okolicy, skąd z okien rozlegał się widok na łąkę i Prosnę, stanowiącą wówczas granicę między cesarstwem rosyjskim i niemieckim. Niemowlę w rodzinnej kołysce budziły w nocy ze snu strzały karabinowe carskiej straży granicznej do przemytników brodzących w nocy przez Prosnę, od których się w Praszce roiło. Jako czteroletnie dziecko nauczył się czytać na oprawionych tomach „Tygodnika Ilustrowanego” i zapoznał się z polityką, domagając się od matki wyjaśnienia, dlaczego z drugiej strony Prosny ziemia jest obca, a swoja w Praszce. Gdy, rozwijając się szybko, pojął tę różnicę, nie pogodził się z podziałem Polski i zaczął granicę lekceważyć, przepływając w pełni dnia Prosnę z ubraniem umocowanym paskiem na głowie po to, by po pruskiej stronie, na stacji kolejowej w Zawiśnie, dostać z automatu za dziesięć fenigów tabliczkę czekolady. Schwytany pewnego razu przez straż graniczną i surowo ukarany przez ojca rozstał się z czekoladą, ale nie z Prosną, na której zalewach regularnie raz do roku późną jesienią wpadał po szyję w wodę, próbując lodu, czy trzyma.
Obok tego, matka zapoznała go z historią prowadząc w Dzień Zaduszny na cmentarz i tłumacząc, dlaczego przystraja kwiatami i zapala świeczki na kwadratowym grobie powstańców z 1863 roku, bąkając coś o tym, że jej ojciec ukrywał powstańców w swej gorzelni czy też młynie, a dziadek Korboński był takim powstańcem.
Niestety, ojciec Stefana Korbońskiego, również Stefan, sekretarz miejscowego sądu, zaziębiwszy się w zimie na polowaniu, zmarł w wieku lat 36 na galopujące suchoty i dziewięcioletni Stefan z matką i resztą rodzeństwa, starszym bratem Stanisławem i siostrami Marią, Stefanią i Jadwigą, znalazł się w Częstochowie, gdzie zaczął uczęszczać do państwowego rosyjskiego gimnazjum. Ale równocześnie zaczął wzrastać w cieniu Matki Boskiej Częstochowskiej, która na jego rozwój i życie wywarła decydujący wpływ.
Nauczenie się w gimnazjum języka rosyjskiego nie wpłynęło jednakże ujemnie na rozwijający się w małym Stefanie patriotyzm i schwytany na czytaniu wydanej w Galicji, zakazanej książki Gąsiorowskiego Grom Maciejowicki, odsiedział to w szkolnym areszcie po dwie godziny w kilka niedziel, po nabożeństwie.
Wybuch pierwszej wojny światowej zastał Stefana Korbońskiego i starszego o dwa lata brata Stanisława, na wakacjach u stryja Kazimierza, w jego parowłókowym majątku Koszuty Poduchowne, powiat Słupca, gdzie przez dwa lata zapoznał się dokładnie z gospodarowaniem na ziemi.
Pod koniec wojny Stefan Korboński wrócił do Częstochowy, tym razem do polskiego gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza. W dniu 11 listopada 1918, jako konspiracyjny członek Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) wziął udział w rozbrojeniu Niemców, zaś po paru tygodniach, uciekłszy z gimnazjum wstąpił do wojska polskiego w Przemyślu po to, by wziąć udział w obronie Lwowa przed Ukraińcami. Znalazł się wówczas na froncie pod Gródkiem Jagiellońskim, gdzie oddał pierwsze strzały do nieprzyjaciela. Z kolei, w czasie wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920, wstąpił ponownie ochotniczo do wojska i służył w 29-tym pułku Strzelców Kaniowskich. Chwalebnym dowodem tego było umieszczenie na jego maturze gimnazjalnej drukowanej wzmianki, że „W roku 1920 stanął w szeregach armii w obronie ojczyzny”. Wreszcie, w maju 1921 roku, Korboński ponownie porzucił gimnazjum, by wziąć udział w Trzecim Powstaniu Śląskim, gdzie walczył pod Pawonkowem i Olesnem.
Pod wpływem zawodu swego ojca, wstępuje Stefan Korboński w roku 1921 na wydział prawny Uniwersytetu Poznańskiego, dzieląc czas na pobyt w Poznaniu i Słupcy, gdzie się osiedliła jego matka z resztą rodziny. Poświęca się przede wszystkim prawu, ale budzi się w nim również instynkt społeczny i polityczny oraz pociąg do historii. Zakłada w Słupcy klub społeczny, redaguje jednodniówkę z historią tego miasta, urządza odczyty, dyskusje, zabawy i organizuje zespół teatralny, a poza tym pięć drużyn piłki nożnej. Na skutek rozgłosu zaczynają do niego napływać stare dokumenty i kroniki historyczne, które deponuje w Archiwum Państwowym w Poznaniu. W zakresie polityki, po głębokich i długich rozmyślaniach i po nabraniu przekonań demokratycznych, decyduje się powiązać swoją przyszłość z ruchem ludowym, widząc w warstwie chłopskiej największą siłę i przyszłość Polski. Rozpoczyna zatem działalność jako doradca prawny sekretariatu Polskiego Stronnictwa Ludowego Wyzwolenie w Poznaniu, w którym współpracuje blisko ze studentami Józefem Resztakiem i Józefem Komżą.
Po zdobyciu dyplomu uniwersyteckiego, odbyciu aplikacji sądowej i zdaniu egzaminu sędziowskiego, Korboński pracuje przez dwa lata w Prokuratorii Generalnej, po czym opuszcza Poznań i przenosi się do Warszawy, gdzie otwiera kancelarię adwokacką wraz ze starszym od siebie ciotecznym bratem, dr. Zygmuntem Gralińskim^(¹), byłym dyplomatą i posłem na Sejm z ramienia Wyzwolenia. W Warszawie Stefan Korboński poznaje Zofię Ristau, którą poślubia 10 lipca 1938 roku.
Jeszcze przed połączeniem się w r. 1931 Polskiego Stronnictwa Ludowego Piast, Polskiego Stronnictwa Ludowego Wyzwolenie i Stronnictwa Chłopskiego w jedno Stronnictwo Ludowe, Korboński uaktywnia się politycznie, rozwija swoją działalność i zostaje wybrany najpierw prezesem powiatowym Stronnictwa Ludowego w Łomży, a następnie prezesem wojewódzkim Stronnictwa Ludowego w Białymstoku i członkiem Głównego Sądu Partyjnego. W tym charakterze wyjeżdża on co tydzień z Warszawy w łomżyńskie lub białostockie i pracuje wraz z sekretarzem, byłym posłem Władysławem Pragą nad rozbudową organizacyjną i ideową Stronnictwa Ludowego. Należąc do antyrządowej opozycji, bierze udział w roku 1930 w Kongresie Centrolewu w Krakowie, zaś w roku 1937 w ogólnokrajowym strajku chłopskim. W tym czasie dochodzi do jego. bliższej współpracy i przyjaźni z prezesem Stronnictwa Ludowego, byłym marszałkiem Sejmu Maciejem Ratajem^(²).
Wybuch wojny zastaje Stefana Korbońskiego na stanowisku prezesa Stronnictwa Ludowego na Województwo Białostockie i jako oficer rezerwy zostaje on wzięty do niewoli przez wojska sowieckie. Udaje mu się jednakże zbiec z transportu kolejowego jeńców do Sowietów i wraca do Warszawy, gdzie przede wszystkim spieszy na ulicę Hożą 14, do mieszkania Macieja Rataja, który go wciąga do powstającej, antyhitlerowskiej konspiracji i jako prezesa Stronnictwa Ludowego na Województwo Białostockie mianuje swoim zastępcą. W ten sposób Stefan Korboński rozpoczyna działalność podziemną. W październiku 1939 roku wchodzi wraz z Maciejem Ratajem w skład Głównej Rady Politycznej, organizacji podziemnej Służba Zwycięstwu Polski (SZP) na czele z gen. Michałem Karaszewicz-Tokarzewskim^(³), stając się w ten sposób jednym ze współzałożycieli Polskiego Państwa Podziemnego.
Po aresztowaniu przez gestapo Macieja Rataja, Stefan Korboński jako jego zastępca wchodzi w skład najwyższego ciała kierującego w latach 1939-1941 całą polską konspiracją, tzw. Politycznego Komitetu Porozumiewawczego przy ZWZ (PKP), którego członkiem jest również następca gen. Tokarzewskiego, gen. Stefan Rowecki^(⁴). W roku 1941, po ustąpieniu ze wspomnianego Komitetu, Stefan Korboński wchodzi w skład Komendy Głównej Armii Krajowej i wkrótce zostaje mianowany najpierw przez Komendanta Głównego Armii Krajowej, a następnie przez Delegata Rządu RP w kraju, ich wspólnym pełnomocnikiem dla kierowania ruchem oporu całego narodu polskiego i staje na czele Kierownictwa Walki Cywilnej (KWC).
Jako szef KWC kieruje Korboński wszelkiego rodzaju akcją sabotażową, akcją cywilnego nieposłuszeństwa, bojkotu przymusu pracy, itp. Organizuje polskie podziemne sądownictwo, które skazało na śmierć i wykonało wyroki na około kilkuset zdrajcach i agentach Gestapo - organizuje sieć radiostacji nadawczych informujących Zachód, a przede wszystkim rząd polski na emigracji w Londynie, o wszystkich wydarzeniach w Polsce. Biuro szyfrów tej radiostacji organizuje i prowadzi żona Stefana Korbońskiego, Zofia.
Po połączeniu KWC w lipcu 1943 z Kierownictwem Walki Konspiracyjnej (KWK) wyłonionym przez Komendę Główną AK dla dyrygowania akcją dywersyjną i utworzeniu w ten sposób Kierownictwa Walki Podziemnej (KWP) dla dowodzenia całością walki z okupantem, na czele z Komendantem Głównym AK, Stefan Korboński wchodzi w skład tego pięcioosobowego ciała jako Kierownik Oporu Społecznego. W czasie Powstania Warszawskiego w roku 1944 Korboński mianowany zostaje dodatkowo dyrektorem Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu.
W marcu 1945 roku, po podstępnym aresztowaniu przez sowieckie NKWD szesnastu przywódców Polski Podziemnej, w tym wicepremiera i Delegata Rządu na Kraj, Jana Stanisława Jankowskiego, Stefan Korboński obejmuje po nim obowiązki Delegata Rządu i staje na czele Polskiego Państwa Podziemnego, aż do aresztowania go wraz z żoną przez NKWD w dniu 28 czerwca 1945 w Krakowie. Zwolniony z więzienia po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, Korboński zostaje prezesem Polskiego Stronnictwa Ludowego na miasto Warszawę i w wyborach z 19 stycznia 1947 zostaje wybrany z tego miasta posłem na Sejm. W tym czasie zostaje członkiem Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL.
Po wygłoszeniu w dniu 21 lutego 1947 roku w Sejmie przemówienia domagającego się pełnej amnestii dla narodowego podziemia i ostro krytykującego rządy komunistyczne oraz sfałszowanie wyborów, Stefan Korboński zagrożony pozbawieniem nietykalności poselskiej i ponownym aresztowaniem, ucieka 5 listopada 1947 wraz z żoną z Polski do Szwecji, skąd przez Anglię przybywa do Stanów Zjednoczonych w dniu 26 listopada 1947.
W Stanach Zjednoczonych obejmuje wkrótce stanowisko przewodniczącego Przedstawicielstwa Polskiej Rady Politycznej, a następnie przewodniczącego polskiej delegacji do Zgromadzenia Europejskich Narodów Ujarzmionych (Assembly of Captive European Nations - ACEN). W latach 1958, 1966 i od 1971 do 1985 jest prezesem ACEN. Poza tym Stefan Korboński piastuje od wielu lat stanowisko przewodniczącego Polskiej Rady Jedności w Stanach Zjednoczonych.
Stefan Korboński, będący członkiem Polskiego Instytutu Naukowego w Stanach Zjednoczonych, Fundacji Kościuszkowskiej i Międzynarodowego PEN Clubu na emigracji, jest autorem trylogii pt. W imieniu Rzeczypospolitej, W imieniu Kremla i W imieniu Polski Walczącej. Trylogia ta wydana została również w języku angielskim w St. Zjednoczonych i Anglii pt. Fighting Warsaw, Warsaw in Chains i Warsaw in Exile, a W imieniu Kremla również w języku hiszpańskim w Meksyku pt. En el Nombre del Kremlin. Obok tego Stefan Korboński jest autorem książki Między miotem a kowadłem wydanej w Londynie w 1969 roku oraz książki Polskie Państwo Podziemne - przewodnik po podziemiu z lat 1939-1945, wydanej w 1975 roku przez Instytut Literacki w Paryżu, a następnie w roku 1983 przez Wydawnictwo PROMYK dr. Antoniego Gładysza w Filadelfii. Obie te książki zostały również wydane w języku angielskim pt. Between the Hammer and the Anvil i The Polish Underground State - A Guide to the Underground 1939-1945 przez Hippocrene Books, Inc. w Nowym Jorku, w roku 1981. Ostatnia książka Stefana Korbońskiego Za murami Kremla została wydana w roku 1983 przez Bicentennial Publishing Corporation w Nowym Jorku.
W roku 1973 otrzymał Stefan Korboński nagrodę literacką Fundacji Alfreda Jurzykowskiego w Nowym Jorku.
Poza tym, prowadzi on działalność publicystyczną w prasie amerykańskiej, ogłaszając artykuły i przeszło 150 listów w periodykach i gazetach amerykańskich. Radio Wolna Europa i Głos Ameryki nadały do Polski w ciągu szeregu lat ponad sto jego przemówień i przeprowadzonych z nim wywiadów.
W obecnym podziemiu polskim przedrukowano poza cenzurą, w tzw. drugim obiegu, trzy książki Stefana Korbońskiego, a mianowicie W imieniu Rzeczypospolitej, W imieniu Kremla i Polskie Państwo Podziemne - przewodnik po podziemiu z lat 1939-1945 oraz cztery zasadnicze artykuły.
Stefan Korboński posiada następujące odznaczenia wojskowe: Krzyż Virtuti Militari, Medal za Wojnę roku 1920, Krzyż za Trzecie Powstanie Śląskie, Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami, Krzyż Armii Krajowej i Medal za Wojnę 1939-1945.
W roku 1980 Instytut Yad Yashem w Jerozolimie nadał Stefanowi Korbońskiemu Medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za ratowanie Żydów w czasie wojny.
Dr Antoni Gładysz⁵
Filadelfia, 1986.1. Rozbrojenie Niemców
Na sali gimnastycznej pensji pani Garsteckiej w Częstochowie, słabo oświetlonej zwisającymi na sznurach od sufitu żarówkami, kłębił się tłum. Nie składał się on jednak z pensjonarek rozwijających w tym przybytku swe wdzięki fizyczne pod okiem nauczyciela gimnastyki, lecz z młodych mężczyzn otoczonych kłębami dymu z papierosów, stojących grupkami i rozmawiających półgłosem z wyrazem oczekiwania na twarzy. Normalnie sala gimnastyczna na pensji stanowiła dla nich teren zakazany.
Gdy znalazłem się na sali z moim przyjacielem z ławy gimnazjalnej, Kazimierzem Galińskim odtąd zwanym Gałą^(⁶), zbliżył się do nas drużynowy, Wiesław Krakowiecki, drobny, niewielkiego wzrostu, zawsze czyściutko ubrany, lubiany przez nas Wiesio i poinformował, że jako starsi harcerze należymy od dawna do Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) i dzisiaj, 10 listopada 1918 roku, wyruszamy stąd jako oddział tej organizacji na nocne rozbrajanie Niemców.
Ogarnęło nas wielkie wzruszenie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że cesarstwo niemieckie przegrywa wojnę i że wybuchła w nim rewolucja, ale że my z tego skorzystamy w tak śmiały sposób i to dziś, budziło zapał, podniecenie i wielkie nadzieje.
Nagle na scenie teatralnej sali pokazał się jakiś młody robociarz z karabinem w ręku, widać że wyciągniętym z jakiegoś schowka. Niósł go jak sztandar, z płonącą twarzą, a za nim wyszło paru innych, również uzbrojonych. Ktoś zaczął wykrzykiwać rozkazy i w ciągu minuty oddział POW ustawił się czwórkami, gotowy do wymarszu.
Teraz czekała nas niespodzianka. Na scenę wszedł jakiś młody człowiek w butach z cholewami i tonem zdradzającym dowódcę poinformował, że mamy założyć na lewe ramię czerwone opaski, które za chwilę zostaną rozdane, gdyż dzisiaj będziemy udawali polskich rewolucjonistów, którym zrewoltowany batalion piechoty niemieckiej zgodził się oddać dobrowolnie broń i amunicję. Gdy skończył, zjawiły się koszyki z czerwonymi opaskami, które po paru minutach ozdobiły rękawy naszych kurtek, kubraków i palt.
Założyliśmy obaj z Gałą czerwone opaski dość niechętnie. Gała, zupełny sierota, mieszkał razem ze mną w bursie uczniowskiej. Urodziliśmy się w tym samym roku i miesiącu, gdyż w marcu 1901, spaliśmy na sąsiednich łóżkach, siedzieliśmy obok siebie w jadalni i na sali, gdzie się odrabiało lekcje, wreszcie w gimnazjum w tej samej ławce. Panowała między nami zupełna harmonia jeśli chodzi o pogląd na świat, przekonania, pociąg do sportu i wycieczek, wreszcie skłonność do psich figlów. Rywalizowaliśmy ze sobą natomiast jeśli chodzi o naukę języka polskiego i literatury. Nasza doskonała nauczycielka, Halina Biegańska-Płodowska^(⁷), której wiele zawdzięczam, nie robiła tajemnicy z tego, że uważa nas obu za najlepszych uczni w szóstej klasie, a może nawet w gimnazjum, ale jak jednemu stawiała piątkę, to drugiemu czwórkę z plusem lub odwrotnie i rywalizacja trwała. Mieliśmy obaj poglądy lewicowe, sympatyzowaliśmy z Polską Partią Socjalistyczną, ale co innego sympatia, a co innego czerwona opaska na ramieniu. To trochę za wiele. Wolelibyśmy w takiej chwili biało-czerwoną. Ale rozkaz jest rozkazem i trzeba go wykonać. Miałem te słowa słyszeć wielokroć w swoim życiu i nie raz padały z moich ust. Na szczęście następnego dnia, 11 listopada, czerwone opaski zniknęły bez śladu, gdyż nie były już potrzebne.
Wyruszyliśmy zwartą kolumną najpierw ulicą Teatralną, a później Alejami w kierunku Jasnej Góry. Pierwsze dwie czwórki maszerowały z karabinami na ramieniu. Miasto było ciemne, tylko miarowy krok maszerującej w milczeniu kolumny odbijał się głuchym echem od murów śpiących kamienic. Doszliśmy wreszcie do początku Trzeciej Alei i dawnych koszar rosyjskiej, carskiej brygady pogranicznej straży. Brama czekała już otwarta i stojące przed nią posterunki niemieckie w szarych mundurach i stalowych hełmach przybrały postawę zasadniczą, to jest stanęły na baczność i utkwiły oczy w przechodzącej kolumnie.
Wmaszerowaliśmy do środka i oczom naszym ukazał się niespodziewany widok. Po prawej stronie wielkiego podwórca stał w szeregach batalion piechoty niemieckiej, tak zwanego landsturmu (pospolitego ruszenia) o nazwie Baon Mosbach, z bronią u nogi.
Ustawiliśmy się naprzeciwko w identycznym szyku i przez parę minut paruset Polaków i paruset Niemców przyglądało się sobie w milczeniu. Patrzyłem na stare, pomarszczone twarze żołnierzy i nie czułem nic prócz ciekawości, co będzie dalej. Żadnej nienawiści, żadnej wrogości, raczej współczucie dla żołnierzy, że tak marnie kończą swą służbę.
Wzajemną obserwację przerwał głośny niemiecki rozkaz. Pierwszy szereg żołnierzy ruszył naprzód i każdy z nich wręczył stojącemu naprzeciwko Polakowi karabin, bagnet i pas z ładownicami. Ta ceremonia oddawania broni odbywała się w zupełnej ciszy. Niemcy mieli przygnębione twarze, Polacy instynktownie hamowali swą radość, by starym landsturmistom nie sprawiać dodatkowej przykrości.
Na mnie wypadł jakiś wąsaty, barczysty, siwiejący wojak, który przyjrzał mi się uważnie i mruknął: „So jung!” („Taki młody”), po czym pokazał mi jak się ładuje i rozładowuje karabin, jak się zakłada i zdejmuje bagnet i zapiął na mnie swój pas z ładownicami. Przestrzegł mnie jeszcze po niemiecku, którego się pilnie uczyłem, bym nie maszerował w kolumnie z karabinem na pasie z założonym bagnetem, bo jak się potknę, to przebiję policzek idącemu za mną. Wręczając mi karabin, wykrzywił usta w uśmiechu i dodał: „Ja mam dosyć tego grata. Teraz ty się nim pobaw”.
W ten sposób po raz pierwszy zawarłem znajomość z karabinem. Miała trwać lata, z dłuższymi i krótszymi przerwami. Nie raz mi wyszła bokiem, ale jej nie żałuję. Właściwie z miejsca się z karabinem zaprzyjaźniłem, a on odpłacał mi wzajemnością. Raz tylko się na nim zawiodłem, o czym później. Wprawdzie ojciec mój i stryjowie polowali, miałem nie raz w ręku dubeltówki i potrafiłem przy pomocy odpowiedniej miarki, stempla i maszynki robić do nich naboje, jednak dubeltówka tak się ma do karabinu, jak wróbel do sokoła. Toteż obejrzałem karabin pieczołowicie i nie wstydzę się przyznać, że go poklepałem czule po kolbie.
Dostałem od Niemca ten mauzer w dobrym stanie. W przyszłości miałem się zapoznać z całą rodziną karabinową, gdyż z berdanką, mannlicherem, karabinami maszynowymi Mauzera, z karabinem francuskim, trzystrzałowymi kawaleryjskimi, wreszcie z różnego rodzaju pistoletami maszynowymi, z których za najlepszy uważałem szmajsera, a największym sentymentem obdarzałem stena. Wszystko to nic nie znaczyło w porównaniu z pierwszym karabinem, z którym nazajutrz, 11 listopada, stałem razem z Gałą od rana na warcie przed bramą koszarową, gdzie jeszcze wczoraj witały nas posterunki niemieckie.
Dnia tego Częstochowa zbudziła się z letargu okupacyjnego. Zbiedzone tłumy, żyjące tylko chlebem kartkowym, tak zwaną „popularką” i rzadkim żurem, czyli „zalewajką”, wyległy na ulice. Coraz to jakaś panienka czy paniusia obdarzała nas jesiennym kwiatkiem lub cukierkiem. Ze wszystkich stron rozlegały się radosne okrzyki i śpiew hymnu narodowego, a my staliśmy z wypiętymi piersiami i marsowym wyrazem na kilkunastoletniej twarzy i udawaliśmy, że nas to nic nie obchodzi.
Zostałem wysłany z jakąś misją do magistratu naprzeciw cerkwi, zajętego przez dowborczyków^(⁸) i tam, na moich oczach padła pierwsza ofiara rozbrajania Niemców. Ktoś niedoświadczony zaczął manipulować zamkiem karabinu. Rozległ się strzał i kilkunastoletni chłopak stojący obok zwalił się na ziemię z przestrzeloną głową. Odwróciłem się szybko i wyszedłem.
Po pierwszym dniu upojenia wolnością i rodzącą się na naszych oczach niepodległością, rozpoczęły się pierwsze kwasy. POW uznało rząd lubelski, który powstał już 7 listopada 1918 roku, natomiast dowborczycy i tworzone przez nich oddziały ociągały się z uznaniem. Ale drugiego dnia przyjechała koleją z Piotrkowa kompania Wehrmachtu (tj. stworzonego przez Niemców Polskiego Korpusu Posiłkowego) ubrana we wszystko nowe prosto z igły, przemaszerowała przez miasto i dowborczycy przestali grymasić.
Trzeciego dnia mój pluton załadował się do wagonu kolejowego i udając pociąg pancerny wyruszyliśmy na patrol do Herbów Ruskich. Patrol zamienił się w wycieczkę, gdyż nie natrafiliśmy nigdzie na Niemców i dotarliśmy do celu bez żadnych przeszkód.
Na stacji przywitali nas rozradowani kolejarze, poczęstowali komiśną kawą i „popularką”, po czym poprowadzili w kierunku granicy do Herbów Pruskich. Po drugiej stronie ani żywego ducha.
Widać kiełkował już we mnie wówczas przyszły polityk, gdyż zaproponowałem dowódcy, żeby przejechać granicę i pędzić dalej po szynach, dopóki nas ktoś (czyli Niemcy) nie zatrzyma. Popatrzył na mnie jak sienkiewiczowski Soroka i mruknął: „Nie było rozkazu”.
Wówczas nie przywiązywałem do tego epizodu żadnego znaczenia, ale dziś piszę o tym z całą powagą, że każda zorganizowana większa siła polska, wobec chaosu, jaki zapanował w Niemczech, mogła wówczas zając nawet cały Śląsk i obyłoby się bez trzech powstań śląskich.
Jakiegoś czwartego dnia kazano nam oddać broń i wrócić do szkoły, co nam się bardzo nie spodobało. Na szczęście nadeszły równocześnie alarmujące wieści o walkach z Ukraińcami we Lwowie, zatem postanowiliśmy z Gałą wypiąć się na naukę i pospieszyć na obronę tego miasta, w którym żaden z nas nigdy nie był, ale znając na pamięć Trylogię wiedzieliśmy, że Lwów semper fidelis^(⁹) jest bastionem polskości na południowym wschodzie, ergo należy go bronić. Gała był sierotą, więc nie miał go kto zatrzymać, moja owdowiała Matka mieszkała w Słupcy ziemi Kaliskiej, czyli za górami, za lasami i też nie była w stanie przeszkodzić tej wyprawie maminego gagatka, którego w przystępie czułości czasem próbowała jeszcze posadzić sobie na kolanach.
Przedtem jednak udałem się na Jasną Górę, by się pomodlić i pożegnać z cudownym obrazem Matki Boskiej, w który się wpatrywałem z nabożeństwem od czasu zamieszkania w Częstochowie w dziewiątym roku mego życia. W takich chwilach trzeba być samemu, toteż pozbywszy się Gały pod jakimś pretekstem, pospieszyłem na Jasną Górę moją własną, pątniczą ścieżką, a więc najpierw Trzecią Aleją, później między parkami do szerokich, murowanych schodów, skąd w zimie zjeżdżaliśmy wieczorami na saneczkach z koleżankami z pensji Pań Garsteckiej i Komar, próbując niewinnych flirtów, wreszcie rozległym placem obramowanym kramami z dewocjonaliami i wózkami beznogich żebraków jasnogórskich, którym należy się osobna wzmianka. Była to arystokracja żebraków całego świata. Nie mógł jej wyprzedzić kraj najuboższych żebraków - Indie, ani kraj najbogatszych - Stany Zjednoczone. To były dziady z dziada-pradziada, o rodowodzie podobnym Sapiehom i Radziwiłłom, zdolni zadzierać nosa w stosunku do innych nacji. Reprezentowali kalectwa wszelkiego rodzaju. Ofiarność pątników doprowadziła do tego, że wśród kamieniczników częstochowskich te kaleki na wózkach grały znaczną rolę. Jeden z nich, urzędujący przy parku pod schodami, nie wyciągał do nas, uczniaków, ręki, bo się nie opłacało, ale zawsze nas witał pogodnym żartem i uprzejmym uśmiechem. Dalej moja droga prowadziła do pierwszej bramy z postacią skrzydlatego archanioła na szczycie i z kolei do głównego wejścia, obok którego w murach tkwiły okrągłe, żelazne kule armatnie dla upamiętnienia oblężenia przez Szwedów.
Później ogarnął mnie mrok głównej nawy z migocącymi na ołtarzu światłami oraz ta specjalna atmosfera klasztoru jasnogórskiego, na którą składały się dymy palących się na ołtarzu świec i wszędzie docierający zapach topionego wosku i kadzidła oraz oddechy modlącego się tłumu.
Od głównej nawy prowadziły boczne schody do kaplicy Matki Boskiej. Tędy zawsze do niej zmierzałem, stukając obcasami po wyślizganych kamiennych płytach, a nie wiem dlaczego nigdy przez wejście główne naprzeciwko ołtarza i cudownego obrazu.
Kaplica zatopiona w półmroku, lśniąca w świetle olbrzymich, wiszących srebrnych lamp, złotem setek dziękczynnych wotów pokrywających szczelnie wszystkie boczne ściany, była pełna jak zwykle klęczących i leżących krzyżem pątników. Płynął od nich szmer modlitw, westchnień, jęków i płaczu. Dotarłem do krat, ukląkłem i podniosłem głowę na cudowny obraz. Spojrzały na mnie stamtąd poważne, spokojne oczy, patrzące tak w dół na modlących od wielu wieków, przyjmując ich modły i spełniając prośby o cuda. Obraz ten nagromadził w sobie przez paręset lat potężne moce duchowe i moralne, z których w latach klęski i upadku naród czerpał siły do walki o swój byt i prawa. Spływają z nich zawsze na modlących się promienie pociechy, otuchy i nadziei. Po każdym pobycie w kaplicy, wychodziłem z niej podniesiony na duchu, odświeżony i lekki jak ptaszek.
Dwie korony na głowach Matki i Syna odbijały się jaśniejszym kolorem od ciemnego tła. Ofiarował je Papież Pius X w roku 1910 po tym, jak złoczyńcy, wtargnąwszy w nocy przez okno na teren wieży klasztornej, a następnie nawy i kaplicy, skradli poprzednie korony z XVIII-go wieku. Wędrując często po terenie klasztoru dostępnym dla pątników patrzyłem na tę drogę przez okno do świętokradztwa ze zgrozą i przerażeniem.
Doczekałem tak chwili opuszczenia na obraz pozłacanej, metalowej, ogniotrwałej zasłony, czemu, jak i jej podniesieniu, towarzyszył podniecający hejnał grany na trąbach przy akompaniamencie dudniących kotłów i głośne apele modlących się pątników. Odmawiałem ostatnie Zdrowaśki, a jednocześnie pilnie słuchałem trąb, czy nie złapię jakiejś fałszywej nuty, gdyż grali na nich dwaj synowie organisty jasnogórskiego, moi szkolni koledzy. Znałem się na tym, bo w gimnazjalnej orkiestrze grałem na kornecie i każdą nieczystą nutę wykpiłbym później niemiłosiernie.
Modliłem się do cudownego obrazu o to, żeby nasza wyprawa do Lwowa się udała. Brzmi to teraz nieco archaicznie, ale wówczas wydawało mi się, że obrona Lwowa zasługuje na pomoc Opatrzności. Byłem wychowany na Trylogii sienkiewiczowskiej i może podświadomie ulegałem wpływom księdza Jaskólskiego z Ogniem i mieczem, dla którego każdy ustrzelony z guldynki niewierny pomnażał chwałę Bożą. Nie modliłem się natomiast o szczęśliwy powrót z wojny. To, że mogę na niej zginąć, nie przyszło mi nawet do głowy.
W radosnym i lekkim nastroju, jaki się odczuwa po szczerej i długiej rozmowie z Panem i Stwórcą, udałem się na ulubione miejsce spacerów i wycieczek, jakim były dla mnie zawsze mury forteczne jasnogórskie, w języku miejscowym zwane po prostu wałami. Otoczone pięknymi ogrodami, ze stacjami Męki Pańskiej dłuta rzeźbiarza Piusa Welońskiego^(¹⁰), dawały piękny widok na całą okolicę. Nie pasły się już w nich wprawdzie jelenie, jak za moich lat dziecinnych, kiedy to ich prowodyr na zawołanie „Maciuś, ukłoń się!” pochylał nisko łeb z olbrzymimi rogami, za co w nagrodę rzucano mu bułkę lub kawałek chleba, ale pełno było różnego ptactwa i królików migających jak strzały między krzakami.
Rozpoczynając przegląd okolicy wzdłuż linii horyzontu, napotykało oko najpierw miasteczko straganów, rozciągające się od bramy w kierunku kościoła św. Barbary, w których sprzedawano dewocjonalia. Ten przemysł przynosił miastu duże dochody. Sprzedawano tysiące metalowych medalików, sukiennych szkaplerzy z Matką Boską, różańców, obrazów i obrazków Matki Boskiej Częstochowskiej, metalowych miniaturek wieży jasnogórskiej oraz niebieskich, płaskich flaszek z wytłoczoną podobizną cudownego obrazu, które napełniano poświęcaną wodą ze źródła w kościele św. Barbary leczącą wszelkie choroby oczu. Parę tych medalików poświęconych na Jasnej Górze przechowuję starannie do dziś dnia.
Spacerując wolno przy wyjątkowo dobrej, mimo że listopad pogodzie, żegnałem spojrzeniem odległe lecz widoczne miejsce moich wycieczek - Zieloną Górę i baszty ruin zamku w Olsztynie, gdzie w czternastym wieku w zamurowanym lochu zginął śmiercią głodową wojewoda poznański Maciej Borkowic^(¹¹), zamknięty w niej żywcem za bunt przeciw królowi Kazimierzowi Wielkiemu, zaś w szesnastym wieku Kasper Karliński^(¹²) obronił się przed wojskami arcyksięcia austriackiego Maksymiliana^(¹³).
Patrząc w dół, oko widziało u podnóża murów klasztornych dużą, pustą, porośniętą trawą przestrzeń ograniczoną obu parkami i ulicą Siedmiu Kamienic z jednej, a Jasnogórską z drugiej strony. W jej środku w latach zaborów stał pomnik cara Aleksandra Oswobodziciela, który zniósł w Królestwie Polskim, czyli Kongresówce, pańszczyznę. W ramach uroczystości trzechsetlecia panującego domu Romanowych, odbyła się wielka parada przed generał-gubernatorem Żylińskim^(¹⁴), w której brały udział wojska całego garnizonu, a więc dwa pułki piechoty (tak zwanych striełkow), pułk huzarów, brygada pogranicznej straży i bateria artylerii, której piękne, rosłe konie zawsze podziwiałem. Po odzyskaniu niepodległości pomnik został strącony z piedestału i olbrzymi plac cały przywrócony pątnikom, którzy na nim obozowali w sezonie na wozach okrytych na pałąkach płótnem, jakimi przemierzali nie raz setki kilometrów w ustalonym od wieków porządku: na przedzie krzyż i ksiądz w komży, za nim kobiety w białych chustkach na głowie, dalej mężczyźni bez czapek, wreszcie tabor zaprzężony w zmęczone pod koniec wędrówki chłopskie koniki.
Na tym placu, ukryty za cokołem pomnika, przyglądałem się rosyjskim striełkom jak strzelali z karabinów w pewne okno w klasztorze, dokąd wdarł się jakiś bandyta czy bojowiec i bronił się do ostatniej kuli. W latach rewolucji 1905 roku fabryki częstochowskie, szczególnie odlewnia żelaza Raków, były ogniskami buntu i na Pąkowie stacjonowała sotnia kozaków. Do dziś pamiętam wysoką postać prystawa (komisarza) policyjnego, Arbuzowa, postrzelanego przez bojowców jak sito. Po wyzdrowieniu nie wychodził na miasto bez uzbrojonej, dwuosobowej osłony.
Niestety, nie miałem już czasu by wejść na wieżę jasnogórską, tę polską wieżę Eiffla, skąd przy wyjątkowo pięknej pogodzie można było dojrzeć nawet wierzchołki Tatr.
Oczywiście, na mój stosunek do Jasnej Góry, podobnie jak i innych chłopców mego wieku i środowiska, decydujący wpływ wywarł Potop. Naturalnie, każdy z nas słyszał na lekcjach polskiego z ust Biegańskiej-Płodowskiej, że chorąży orszański Kmicic był postacią prawdziwą, ale większość jego bohaterskich przygód i wyczynów to fikcja i produkt wyobraźni i geniuszu Sienkiewicza. Nic to dla nas nie znaczyło. Dla nas Kmicic wysadzający prochem szwedzką kolubrynę to był fakt historyczny i nieraz krążąc po wałach starałem się tę kolubrynę umiejscowić. Wreszcie doszedłem do wniosku, że stała w połowie drogi między murami klasztornymi a ulicą Siedmiu Kamienic, w najstarszej części Częstochowy. Tak to fikcja przy pewnym nastawieniu zmienia się w rzeczywistość.
Wędrując tak po klasztorze i wałach, słuchając śpiewnej modlitwy carillonu z wieży rozlegającej się co pewien czas, zaludniałem je postaciami z Potopu. Oto okno z narożnikowej wieży klasztornej, z którego z pewnością wyglądał ksiądz Kordecki^(¹⁵) ubrany w biały habit paulina, obserwując ruchy Szwedów. Oto podwórzec klasztorny, na którym zbierała się załoga klasztorna. A tam szczelina w skale, w której z pewnością zamieszkiwała wówczas żebraczka Konstancja. Czasami przeszłość nagradzała mnie za pamięć. Przechodząc obok wyrwy w reperowanym murze klasztornym, znalazłem na kupie starych cegieł zardzewiały jednokurkowy pistolet. Oczyściłem go z resztek skamieniałego wapna i zaniosłem do muzeum, gdzie po dokładnym zbadaniu uznano go za broń z okresu Konfederacji Barskiej.
Najwięcej wrażeń dostarczał jednak skarbiec jasnogórski, do którego zaglądałem od czasu do czasu, nieraz oprowadzając jakiegoś przyjezdnego członka rodziny. Mieściły się w nim tony złota i tysiące drogich kamieni. Nic dziwnego, że hrabia Wrzeszczowicz doradzał generałowi Minerowi^(¹⁶) obłowienie się tym skarbcem, który, jak mówił, „ślubującym ubóstwo mnichom nie był potrzebny”. Dla mnie każda złota i obsypana brylantami monstrancja, każdy złoty kielich i setki innych drogocennych darów, łączyły się z procesją królów polskich odwiedzających klasztor i składających mu hojne dary. Przewodnik po tym skarbcu był w gruncie rzeczy krótkim podręcznikiem historii Polski.
Wracałem już przyspieszonym krokiem w dół między parkami i jakoś wzruszony tym pożegnaniem z Jasną Górą, którą niewiadome kiedy znów zobaczę, odtwarzałem sobie w pamięci bliższe mi już czasy i obrazy.
Oto idąca w dół droga między dwoma parkami, gdzie stoczyłem pierwszą moją walkę z Niemcami. Po zawarciu w marcu 1918 między mocarstwami centralnymi a rządem bolszewickim traktatu brzeskiego i przyznaniu jeszcze przed tym Chełmszczyzny sowieckiej Ukrainie, tysiące Częstochowiaków zebrało się na placu pod Jasną Górą, która stanowiła enklawę austriacką w sercu okupacji niemieckiej, by demonstrować przeciwko utracie Chełmszczyzny. Ustawiliśmy się w głębokie szeregi po kilkadziesiąt osób i ruszyliśmy drogą między parkami w kierunku miasta. Kroczyłem w pierwszym rzędzie ze zdrową pałą w ręku, obok prezydenta miasta, socjalisty Jarmułowicza ^(¹⁷). Najpierw ruszyła na nas niemiecka kawaleria, a po tym kompania piechoty, która puściła w ruch kolby karabinów. Wyrżnąłem pałą w udo jakiegoś kawalerzystę, a on mnie poczęstował płazem szabli przez plecy, po czym wdrapałem się jak kot na wysoki parkan z metalowego drutu i zeskoczyłem do parku, skąd już leciał na Niemców grad kamieni. Wycofali się szybko, bez strzału i żadnych ofiar. Widocznie taki był rozkaz.
Oto park po prawej stronie, gdzie przed pierwszą wojną światową urządzono Powszechną Wystawę Krajową. Rżnęła na niej po parę godzin dziennie narodowe i ludowe melodie ubrana w białe sukmany słynna orkiestra Karola Namysłowskiego^(¹⁸), złożona z chłopów, których wykształcił na muzyków. Przystawałem też za każdą bytnością na wystawie przed klombem z kwiatów przedstawiającym białego orła na czerwonym tle. Cała Częstochowa zaśmiewała się, powtarzając tłumaczenie zarządu wystawy dane carskim władzom, surowo domagającym się wyjaśnienia, dlaczego orzeł jest biały i jednogłowy, a nie carski czarny i dwugłowy. Tłumaczenie było nader proste, bo ogrodnicze: sadzonki czarnego orła się nie przyjęły. Że się na tym skończyło, dopomogła łapówka, ta oliwa smarująca tryby każdego absolutnego ustroju, tolerowana przezeń, a nawet ochraniana. Carski stworzył nawet specjalne określenie dla dygnitarza, który wziął łapówkę ponad przyjętą normę i skręcił na tym kark. Mówiło się po prostu „on prokrałsia” („on się przekradł”).
Do dziś dnia pamiętam także rywalizujące na wystawie ze sobą wspaniałe wędliniarnie Rajszysa^(¹⁹) i Pleskaczyńskiego^(²⁰). Jeden z nich sprowadził z Niemiec maszynę-automat, do której z jednej strony wrzucało się połcie mięsa, a z drugiej wyskakiwały gorące parówki, sprzedawane na miejscu z bułką i musztardą na sztywnym papierowym talerzyku zaledwie za parę kopiejek. Objadałem się nimi na ile tych kopiejek starczało. Muszę tu dodać w imię prawdy, że publiczność widziała tylko gorące parówki wyskakujące z automatu, natomiast rzekome wrzucanie surowych połci mięsa było ukryte przed jej wzrokiem. Może to w Częstochowie, mieście cudów, a nie w Nowym Jorku narodziła się wówczas tak zwana „amerykańska propaganda”, która potrafi wszystko ludziom wmówić.
Tuż obok parku, ale już w Trzeciej Alei, stał okrągły budynek cyrku. Dziś nazwałbym go małą kopią rzymskiego Colosseum. Tu się odbywały walki zapaśników, francuskie i wolno-amerykańskie. Dla uczni wstęp był wzbroniony, ale to dodawało tylko naszej obecności uroku rzeczy zakazanej. Wysiadywaliśmy na galerii na najtańszych miejscach i podpatrywaliśmy zapaśników. Po pewnym czasie każdą wolną chwilę w szkole i bursie spędzaliśmy na walkach, od których bardzo ucierpiały łóżka i mieliśmy już własnych czempionów spacerujących po korytarzach szkoły w blasku sławy, jaka ich otaczała.
Walki były zorganizowane bardzo sprytnie i oparte na kryteriach narodowo-rasowych. W czołowej grupie rywalizowali zawsze: Rosjanin, Polak i Żyd. Do dziś pamiętam nazwiska: ruskij czempion mira (rosyjski mistrz świata), olbrzym Romanów, polski pięknie zbudowany Podbipięta (pseudo), w którym kochały się na zabój tłumy Częstochowianek, żydowski grubas Wildman, no i oczywiście „Czarna maska”. Walczyli ze zmiennym szczęściem budząc narodowe namiętności, dzieląc miasto na trzy obozy i prowokując bójki i zajścia, ale zwyciężał zawsze Rosjanin.
Dalej w Trzeciej Alei, w zabudowaniach poklasztornych przy kościółku Panny Marii mieściło się nasze gimnazjum imienia Henryka Sienkiewicza, które objęło w posiadanie te budynki po dawnym gimnazjum rosyjskim; uczęszczałem doń od wstępnej klasy. Z uczuciem dumy mogłem się uważać za element stały, coś jak słońce, wokół którego krążą gwiazdy - gimnazja, profesorowie, książki i języki, a on jest zawsze ten sam.
Z pobytu w gimnazjum rosyjskim, obok którego w sezonie podążały na Jasną Górę setki pielgrzymek (tzw. kompanii) z całej Polski zakłócając, pobożnym śpiewem i turkotem wozów wykłady profesorskie, pamiętam cztery specjalne wypadki.
Pierwszy, to wizyta biskupa diecezji kujawsko-kaliskiej Zdzitowieckiego^(²¹), który przemówił do nas zebranych na sali gimnastycznej po polsku i zaapelował, abyśmy zawsze pamiętali, że jesteśmy Polakami i katolikami. Przysłuchiwał się temu z niewzruszonym spokojem, ubrany w wyszywany złotem wicmundir, pieróg i szpadę, na czele rosyjskiego ciała pedagogicznego, okrągłogłowy i łysy dyrektor Narbiekow. Apel zrobił na nas ogromne wrażenie, a odwagę biskupa uznaliśmy za imponującą.
Drugi, to napięcie w klasie, gdy na historii wykładanej przez tegoż Narbiekowa doszliśmy do rozdziału o polskich „miatieżach” (powstaniach). Uczono wówczas tzw. metodą paznokciową, to jest: weźmiecie na przyszłą lekcję odtąd-dotąd. Napięcie rosło przez całą godzinę recytowania przez uczniów zadanych poprzednio stronic, udzielając się również kolegom-Rosjanom, raczej z nami sympatyzującym, a przez nas bezlitośnie polonizowanym i mówiącym na ogół poprawnie po polsku. Wreszcie, tuż przed dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, Narbiekow nie patrząc na klasę ogłosił: „Od stronicy tej do tej” (czyli rozdział o polskich powstaniach) „wyczerknuć” (wykreślić). Odetchnęliśmy z ulgą i Narbiekow stał się w jednej chwili najpopularniejszym z profesorów.
Trzecia, to niespodziewana wizyta wieczorem na stancji dla uczniów prowadzoną przez moją Mamę, która w ten sposób zarabiała na wykształcenie i utrzymanie całej piątki swych dzieci, „pamoszcznika kłasnawo nastawnika” (pomocnika wychowawcy klasowego), Andrieja Andriejewicza Łupika. Nakrył mnie na czytaniu „Gromu Maciejowickiego”, książki wydanej w Krakowie i przemyconej do Kongresówki, czyli na lekturze zakazanej. Jakoś nie wyleciałem z gimnazjum z „wilczym biletem”, ale dostałem czwórkę ze sprawowania (przy trójce obowiązywało wyrzucenie) i odsiedziałem to w kozie przez jakiś tuzin niedziel, po dwie godziny co niedziela, po szkolnym nabożeństwie.
Wreszcie czwarty - nie potrafiłem wyrecytować członków panującej cesarskiej rodziny. Cara wymieniłem prawidłowo, że Nikołaj Wtaroj Aleksandrowicz, przy cesarzowej się potknąłem, a z reszty rodziny, tj. następcy tronu i trzech córek, wyszedł groch z kapustą. Odsiedziałem to w kozie, wypisując przez dwie godziny wszystkie imiona i „otczestwa” kredą na tablicy.