- promocja
Polowanie na Annabelle - ebook
Polowanie na Annabelle - ebook
Diabolicznie powikłana makabreska wschodzącej gwiazdy literatury. - KIRKUS REVIEW
Sean Suh skończył z zabijaniem. Po trzech latach spędzonych w więzieniu dla umysłowo chorych zamierza trzymać się z dala od pokus. Nie może jednak oprzeć się Annabelle – pięknej, pewnej siebie, olśniewającej Annabelle – i odsłania przed nią zarówno bestialską przeszłość, jak i drzemiące w nim człowieczeństwo. Człowieczeństwo, którego teraz tak kurczowo się trzyma.
Tymczasem Annabelle znika.
Sean nie jest pewien, czy została porwana – niby sam widział, jak ją uprowadzono – lecz policja jest przekonana, że to on sam, Sean, stoi za tą zbrodnią. A przecież musi przyznać, że zdarzały mu się wcześniej luki w pamięci – towarzyszki jego choroby. Co, jeśli wydarzyło się więcej, niż pamięta?
Przerażony świadomością, że może lepiej byłoby dla Annabelle, gdyby nigdy jej nie odnalazł, Sean jednocześnie nie może się pogodzić z jej utratą bez walki. Aby ją ocalić, skonfrontuje się nawet z własnymi demonami… Będzie musiał je uwolnić.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-595-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1986
Przypinam rower obok bramy, pod olbrzymią tablicą z napisem FOUR CORNERS. Pot spływa mi po plecach, powoli przesiąka koszulę. Czuwający na bramce znudzony nastolatek apatycznie rzuca okiem na moją sfatygowaną kartę członkowską i mi ją oddaje. Ciekaw jestem, czy mnie tu poznają. Nic na to nie wskazuje, a z drugiej strony ktoś powinien się zainteresować, dlaczego stale się tu kręcę. Na razie wygląda na to, że traktują mnie jak zwykłego faceta, kolejnego turystę, nieciekawy i niewidoczny punkcik w pulsującym tłumie.
Mijam wejścia do Krainy Mórz, Krainy Przyszłości, Krainy Dżungli (tu wszystko jest tandetną podróbką Disneylandu) i kieruję się do Krainy Halloween, skąd zawsze zaczynam obchód. Siadam na ławce przed krzywym, pomalowanym na czarno nawiedzonym domem, w którym mieści się muzeum figur woskowych, i staram się wtopić w tłum, a przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w przypadku Azjaty w południowym Teksasie. Wyjmuję szkicownik i przerzucam kartki. Spoglądają na mnie setki rysunków – matki z saszetkami; dzieciaki w napadzie złości; młody nastolatek z kędzierzawymi włosami, który mierzy do kaczki na strzelnicy, przyciskając imitację karabinu do ramienia tak, jak gdyby robił to tysiące razy. Miewam rozmaite nastroje, jedne barwniejsze, inne mniej kolorowe. W zeszłym roku miałem fazę na pointylizm, trwającą przez dwa szkicowniki; później wszedłem w okres kreskowania. Jednakże tematyka moich rysunków zawsze jest taka sama – ludzie. Czasami rysuję ich aury, a czasami nie.
Rozglądam się w poszukiwaniu godnego obiektu i mój wzrok pada na parę w średnim wieku, która idzie wolno, trzymając się luźno za ręce; w ich szeroko otwartych oczach maluje się nabożna cześć katolików zwiedzających Watykan. Ci się nadadzą.
Wkładając słuchawki na uszy, wkurzam się, kiedy jedna zaczepia o mój kolczyk. Z miłym dla ucha trzaskiem wciskam „Play” i chowam walkmana do kieszeni. Taśma zaczyna się obracać z sykiem, słychać elektroniczny szum, aż w końcu rozlega się kapela The Smiths – przenikliwy śpiew Morrisseya wybija się ponad harmider wokół mnie.
Rysuję parę szybkimi, mechanicznymi pociągnięciami. Takie same szorty khaki z wysoką talią, z których wystają ciastowate blade nogi wciśnięte w białe sportowe skarpety. Idę o zakład, że ci tutaj wykonują pracę biurową i jak nic obchodzą rocznicę ślubu. Aura mężczyzny nasącza powietrze wokół niego czerwienią, niemal całkowicie przytłaczając niebieską aurę kobiety. Obie mają ciekawy kształt, niemal wężowy. Rysuję je kolorowymi kredkami, ale nie wychodzi to dobrze – nieruchome aury zawsze wyglądają jak płomienie.
Kątem oka dostrzegam gwałtowny ruch. Jakaś rodzina uskakuje przed rozpędzonym dzieciakiem, który mijając ich, potyka się i majestatycznie pada jak długi na asfalt. Ląduje u moich stóp, podrapane kolana wystające spod obciętych nogawek dżinsów krwawią. Podciąga nogi pod brodę, krzywi się z bólu. Nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Mały wygląda na jakieś osiem lat, jest niezgrabny niczym strach na wróble, ze strzechą piaskowych włosów. Zsuwam słuchawki z głowy i wciskam przycisk „Stop” na walkmanie. Już mam zapytać małego, czy nic mu nie jest, gdy naraz pojawia się barczysty gość z sumiastym wąsem i trąca go czubkiem trampka.
– No już, Craig. Wstawaj.
Craig zaciska powieki, tak że przypominają skórkę suszonego jabłka, i kręci głową. Na policzki spływają mu łzy. Podciąga kolana bliżej piersi.
– Hej! – Trampek znów trąca małego w żebra, tym razem już nie tak delikatnie. – Synu, wstawaj. Podrapane kolana to nic wielkiego.
W odpowiedzi malec zaczyna chlipać piskliwie.
Nabzdyczony ojciec prycha i ogląda się na stojące w pobliżu matki, obserwujące rozwój sytuacji.
– Mięczak jeden! Zawsze taki był, jego siostra jest dziesięć razy twardsza – oświadcza; matki nagradzają to uśmiechem, po czym tracą zainteresowanie.
Nie podoba mi się ten ojciec. Nachylam się i klepię małego w ramię.
– Przynieść ci trochę lodu? Złagodzi ból.
Zaskoczony dzieciak otwiera oczy i mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. Mój widok tak go zdumiewa, że aż przestaje płakać. Jakby zobaczył wilkołaka albo co.
– Lód – powtarzam. – Przyniosę ci go z tamtego stoiska. Pomoże ci na kolana. I papierowy ręcznik. Przetrzesz je i od razu poczujesz się lepiej.
Bez słowa potakuje ruchem głowy.
Zrywam się i biegnę do straganu z jedzeniem. Kiedy wracam z papierowym kubkiem pełnym lodu i garścią papierowych ręczników, małego i jego ojca już nie ma. Szybko sprawdzam, czy mój plecak i przybory do rysowania są jeszcze na ławce. Są! Rozglądam się zirytowany, szukając dzieciaka w tłumie turystów. W ciżbie dostrzegam metaliczny błysk. Wytężam wzrok, próbując dojrzeć coś pomiędzy ludźmi.
Jest! Tamta dziewczyna.
Dziwne. Jej jasnorude włosy są w rzadko spotykanym odcieniu, ale to nie one rzuciły ten miedziany metaliczny błysk, który zwrócił moją uwagę. Ona nim promieniuje, ta barwa emanuje z całej jej postaci, dokładnie tak jak czerwień i niebieski odcień aury tamtej pary.
Jeszcze nigdy nie widziałem miedzianej aury czy w ogóle metalicznej.
Chowam szkicownik do plecaka. Przeciskam się przez ciżbę czekającą na lunch w barze i kiedy wydaje mi się, że ją zgubiłem, jasnorude włosy znikają w domu, przed którym dopiero co siedziałem.
Marszowym krokiem wracam szybko do czarnego domu. Do muzeum figur woskowych zazwyczaj nie ma kolejki, a dzisiejszy dzień nie odbiega od normy. Po wejściu wita nas celowo mroczna atmosfera, przywołująca na myśl seryjnych zabójców.
– Tędy, proszę – odzywa się dziewczyna w sukni ślubnej, ucharakteryzowana na zombi.
Wchodzę do pokoju Duchów Dawnego Teksasu, pełnego wycinków prasowych i naturalnej wielkości woskowych figur słynnych morderców. Za moimi plecami przebrane za pannę młodą zombi uprzedza rodzinę z małymi pociechami, że wstęp mają dzieci od lat dziesięciu.
Jasnoruda dziewczyna stoi z założonymi na piersi rękami przed figurą kobiety w średnim wieku, która siedzi w bujanym fotelu i robi na drutach. Znam ją, to Śmiercionośna Annie, podpalaczka i morderczyni, która zasłynęła podkładaniem ognia pod domy w całym Fort Worth, aż w końcu w latach siedemdziesiątych złapano ją i skazano na śmierć.
Dziewczyna jest nieco młodsza ode mnie, pewnie studiuje na ostatnim roku. Ma zadarty spiczasty nosek, miękkie gładkie policzki, złocistą opaleniznę i brązowawe piegi. Jej karnacja to coś pośredniego między cerą właściwą rudej i brunetce – cała składa się z wszelkich odcieni rudego i brązu. Miedziane loki spowijają ją niczym mgła, z bliska widać, że kryje się za nimi coś mrocznego i trudnego do sprecyzowania. Nie jest to kolor, tylko ciemność, jak gdyby obszar tuż za nią pogrążony był w cieniu.
Zauważa, że się jej przyglądam, i uśmiecha się do mnie uprzejmie.
Jest piękna. Jarzy się nieziemskim światłem, przez chwilę stoję więc jak sparaliżowany. Czysta i świeża, spowita w niewinność niczym w zapach perfum, spogląda na mnie przez jedno, dwa, trzy uderzenia serca, a mnie rośnie gula w żołądku. Z trudem spuszczam wzrok i udaję, że czytam biogram Śmiercionośnej Annie na tabliczce informacyjnej.
– Podejrzewają, że zabiła ponad dwadzieścia osób – odzywa się dziewczyna cichym sopranem.
– Dwadzieścia osiem – precyzuję.
Przebiega wzrokiem napis na tabliczce.
– Skąd wiesz? Tutaj o tym nie piszą.
– Mówią o tym przewodnicy wycieczek podczas Halloween.
– Aha. – Nie spuszcza wzroku z woskowej figury. Postać kobiety ma celowo matczyny wygląd, by potęgować szok widzów, którzy przeczytają o jej zbrodniach.
– Z niej była istna sadystka – mówi dziewczyna szeptem. – Podobno specjalnie wybierała domy, w których przebywały dzieci. Myślisz, że to może być prawda?
– Bo ja wiem…? Pewnie gadają tak, żeby jeszcze bardziej uatrakcyjnić tę historię. Skąd ktoś mógłby o tym wiedzieć?
– No… chodziło mi o to, że w niemal wszystkich domach były dzieci. Więc raczej wybierała je celowo.
Wkładam ręce do kieszeni i wzruszam ramionami.
– Jesteśmy w Teksasie. Tu w każdym domu jest z dziesięcioro dzieciaków. Nawet gdyby chciała się trzymać z dala od nich, nic by z tego nie wyszło.
Wyraźnie nieswoja, poprawia plecak. Czy to zabrzmiało, jakbym bronił podpalaczki i zabójczyni dzieci? Ile czasu minęło, odkąd jak gdyby nigdy nic rozmawiałem z kimś oprócz mojej matki i psychiatry? Rok? Więcej?
– Chyba cię tu wczoraj widziałam. – Dziewczyna zmienia temat. – Przy fontannie z delfinami?
Jestem tak zaskoczony, że nie potrafię wydusić słowa, gapię się tylko na nią w milczeniu.
Unosi brew.
– To jak…?
– Ja… Nie wiem.
– Ale byłeś wczoraj przy fontannie z delfinami czy nie? – W półmroku jej oczy mają koci pomarańczowobrązowy odcień, dziwny i piękny zarazem.
Zalewa mnie fala spowodowanego lekami zmieszania. Myśli kłębią mi się w głowie jak szalone. Spoglądam w dół na świerzbiące dłonie. Serce bije mi szybciej, gdy widzę, że nie zaciskam pięści. Co ja wyprawiam?
– Halo? – Jej głos przebija się przez spowijającą mnie mgłę.
– Tak?
– Byłeś wczoraj przy fontannie?
Przełykam ślinę, mam jej pełne usta. Czy zawsze tyle mi się jej zbiera?
Próbuję sobie przypomnieć. Co ja wczoraj robiłem?
– Chyba tak. Mhm. Tak mi się zdaje – wykrztuszam w końcu.
– Czyli jednak cię widziałam. Dlaczego siedzisz tu dwa dni z rzędu?
– A co ty robisz tutaj dzień po dniu?
Nie odpowiada, jej spojrzenie przeszywa mnie na wylot. Nie mam się gdzie ukryć. Jak skończony kretyn, bez słowa wyjaśnienia, uciekam do drzwi. Mijam kolejne sale, nie patrząc na hologramy ani na przebrany w kostiumy personel, i znów wychodzę na skwar. Mam klaustrofobię. Serce pompuje mi lekarstwa do żył. Muszę uciec od ludzi. Turyści zewsząd napierają na mnie, ich paskudne aury są inwazyjne, zgniatają mnie ze wszystkich stron.
Biegnę do drogi serwisowej za barem i opieram się plecami o ścianę, ukryty między pustymi skrzynkami po napojach. Przez długą chwilę oddycham głęboko, szczęśliwy, że wydostałem się z tłumu.
Wyciągam szkicownik. Muszę narysować tamtą dziewczynę.
Skąd ta miedź? Co to oznacza?
Kiedy już dokładnie odwzorowałem jej twarz, spisuję wszystkie słowa, które zapamiętałem z naszej rozmowy. Siedzę tam na poplamionym asfalcie, w otoczeniu wyrzuconych na śmieci puszek i starych drewnianych palet, i gapię się na nią. Ona z kolei spogląda na mnie, słyszę w uchu jej głos. Czuję, że mgła się rozprasza, lekarstwa spalają się w popołudniowym słońcu niczym mgiełka znad oceanu.
Powinienem wracać do domu. Jak najszybciej powinienem oddalić się od tej dziewczyny.
Ale nie mogę odejść. Nie jestem w stanie.
Wyjmuję flamaster i wkładam słuchawki na głowę. Słucham jakiejś starej składanki, rysując małe czarne wzorki na paznokciach swojej lewej dłoni. Pierwszy wygląda jak oko, więc pozostałe też rysuję jako oczy, z makijażem w stylu starożytnych Egipcjan. Następnie powiększam rysunek, tworząc pół rękawiczki pokrytej misternym wzorem.
Wyjmuję z plecaka kilka kaset i sprawdzam znajdujące się w środku taśmy. Małym palcem naciągam je po kolei. Dla zabawy przewijam jedną do końca i z powrotem, patrząc przez małe plastikowe okienko, jak taśma luzuje się i napina.
Nie mogę tu siedzieć w nieskończoność.
Syk, trzask – kaseta dobiegła końca. Jeśli chcę zmienić strony, muszę wstać i wyjąć walkmana z kieszeni.
Co będę robił u siebie przez cały dzień i całą noc? Na myśl, że przesiedzę dwadzieścia cztery godziny w sterylnym domu matki, oglądając telewizję, robi mi się niedobrze.
No nic, czas się ruszyć.
Wynurzam się ze swojej kryjówki i ruszam tradycyjną trasą przez Krainę Przyszłości i Krainę Dżungli. Na terenie Tarzana jest fajne miejsce do wspinaczki, gdzie lubię się zakradać, kiedy zapadnie ciemność. Postanawiam, że zrobię to później. Podchodzę do wejścia do Krainy Mórz i znowu widzę ją przy fontannie. Pochylona do przodu, wpatruje się w turkusową wodę. Miedź rozkwita wokół jej ramion niczym podwodne płomienie.
Doktor Shandra powiedziałaby, że w rozmawianiu z ludźmi nie ma nic złego. Powiedziałaby, że to zdrowe. Powiedziałaby, że robię postępy.
Doktor Shandra nie ma pojęcia, o czym gada, przypominam sobie, gdy zmniejszam dzielącą nas odległość. Kręcę się wokół dziewczyny, myśląc sobie, że chyba powinienem się wycofać, i nie bardzo wiedząc, na ile mogę się zbliżyć. Ona podnosi wzrok – mój widok wcale jej nie dziwi. Rzuca okiem na dzieło sztuki, które narysowałem sobie na dłoni.
Niezdarnie macham tą ręką.
– Oto fontanna. – Całe szczęście, że się do niej nie przystawiam. Bo jak widać, nie mam tego czegoś, czego potrzeba, żeby poderwać dziewczynę.
Kiwa głową.
– Ale… muszę wiedzieć – ciągnę. – Dlaczego przychodzisz tu dwa dni z rzędu? Mieszkasz w innym mieście? I dlaczego jesteś sama?
– A dlaczego ty przychodzisz tu dzień po dniu? I czemu jesteś sam? – odcina się.
Spuszczam wzrok na buty.
– Nie wiem.
– Widzisz, ja też nie wiem. – I po sekundzie wybucha śmiechem na widok mojej przygnębionej miny. – Tylko się z tobą droczę. Chcesz wiedzieć, co tu robię? Ale nikomu nie powiesz?
Zafascynowany, kładę rękę na sercu.
– Zabiorę pani tajemnicę do grobu, psze pani – odpowiadam, starając się podrobić teksański akcent.
Kwituje to chichotem. Przy okazji jej oczy rozbłyskują tak, że znów mam ochotę rżnąć głupa, byleby zrobiła to ponownie.
– No dobrze… – mówi. – Jestem tu, bo chcę zrobić coś nielegalnego.
– Serio? Powaga?
– W zasadzie tak.
– A co kombinujesz? – Dłonią z rysunkiem zaczynam skubać kolczyk w lewym uchu. Kręci mi się w głowie. Odpływam, poczucie rzeczywistości mnie opuszcza, zapominam, gdzie i po co jestem.
– Hej, ty! – Marszczy czoło. – Halo! Nic ci nie jest?
Wracam do rzeczywistości.
– Przepraszam, co mówiłaś? – Mrugam mocno, usiłując skupić wzrok.
– Powiedziałam, że mam na imię Annabelle.
Annabelle…
Nie wiem, czy spodziewałem się, że tak będzie miała na imię. Annabelle. Wyobrażałem sobie, że to Kristine albo Stephanie. Annabelle jest staromodne, nie pasuje do niej.
Patrzy na mnie z uniesionymi brwiami. Widocznie zrobiłem coś nie tak.
– A jak ty masz na imię? – pyta, jakbym był jakimś tępakiem.
– Ja… Jestem Sean.
– Naprawdę nic ci nie jest? Marnie wyglądasz. – Nagle odpycha się od fontanny, turkusowy plecak omal jej nie wywraca. Byłby aż tak ciężki?
– Nie, skąd, wszystko w porządku. – Nie zamierzam wyznawać pięknej kobiecie, że jestem naćpany lekami przeciwpsychotycznymi. – No więc co to za nielegalna działalność? Dilujesz prochami albo co?
– W żadnym razie, ja nie handluję narkotykami.
Piorunuje mnie wzrokiem, tak że nie mogę powstrzymać uśmiechu.
– Wobec tego co robisz? Nie dręcz mnie dłużej.
Zaciska usta i rozgląda się ukradkiem.
– Szukam miejsca, gdzie nikt mnie nie przyłapie na tym, co będę robić.
– Czyli na czym?
– No… szukam miejsca, gdzie mogłabym coś… coś rozproszyć.
– Na przykład trujący gaz? Jesteś terrorystką? – Nie chce mi się w to wierzyć.
– Nie! – Bierze głęboki oddech. – Mam tu rozsypać prochy mojej babci. Więc szukam odpowiedniego miejsca. I co, zadowolony?
Przetrawiam jej słowa i stwierdzam, że mi się to podoba.
– Jest jakiś szczególny powód, dla którego prochy twojej babci mają się znaleźć akurat w Four Corners?
– Podobało jej się tutaj. A nie mam innych pomysłów.
Na pewno trzyma te prochy w plecaku. To dlatego jest taki ciężki.
Niesie w plecaku ludzkie szczątki. To najpiękniejszy dzień mojego życia.
– Cz… czy chcesz, żebym ci pomógł znaleźć stosowne miejsce? – dukam; rozpiera mnie podniecenie.
– Dam sobie radę. No chyba że znasz jakieś sekretne ustronne miejsce, gdzie nikt mnie nie nakryje. Wiesz, że rozsypywanie ludzkich prochów bez zezwolenia to przestępstwo? Nie można dać się złapać.
– Znam tu wszystkie zaułki i kryjówki. Jakie miejsce by jej pasowało? Bo jeśli chcesz, możesz ją wysypać o tam, do strumienia. Czy to dlatego się kręcisz obok fontanny?
– Przyszło mi to do głowy.
– Ale pamiętaj, tędy pływa z pięćdziesięciu kajakarzy dziennie, więc od rana do wieczora by ją rozjeżdżały spluwające do wody nastolatki.
– No pięknie. – Spogląda na teren Tarzana. – Jakieś inne pomysły?
Zrównuję z nią krok.
– A co powiesz na teren za Krainą Mórz? Jest tam coś w rodzaju parku, gdzie wstawiają na noc sprzęt do pływania po jeziorze.
– Bo ja wiem? – bąka niepewnie. Brniemy przez tłum dzieciaków oraz rodziców. – Często tu przychodzisz? Bo widzę, że nie żartowałeś, znasz ten teren.
Wzdycham. Na tym nasza rozmowa się zakończy.
– Jestem tu w zasadzie codziennie.
– Od kiedy?
Wiercę się, wyłamuję palce, wycieram dłonie o dżinsy.
– Pewnie ze dwa lata.
– Dwa lata?! Dlaczego?
– Sam nie wiem.
– W weekendy też?
– Eee…. – Spoglądam na zamglone niebieskie niebo. – Nie zawsze.
Kątem oka widzę, że przygląda mi się przez chwilę, po czym bez słowa rusza obok mnie. Wyraźnie jest pogrążona w myślach.
Przychodzenie do Four Corners nie wynika z mojej decyzji, ja zawsze tu kończę, nawet jeśli wcześniej przysięgałem, że będę się trzymał z daleka. Tutaj jest mój dom, odkąd wypuścili mnie z zakładu, a matka wywiozła mnie do Austin. W życiu, w którym nie podjąłem ani jednej istotnej dorosłej decyzji, tu mam coś własnego. Panuje tu chaos i bałagan, jest dziwnie i gorąco, wypełnia je nieziemski tłok, a jednak to miejsce jest bardziej samotne niż kompletnie wymarłe miasto… i jest moje.
W zakładzie – no, po prawdzie w więzieniu dla umysłowo chorych – w którym siedziałem, mieli bibliotekę. Byłem wtedy tak naćpany – dużo bardziej nawet niż teraz – że z niewiadomego powodu zbzikowałem na punkcie książek o Dzikim Zachodzie. Czytałem o opuszczonych miastach w Kolorado, o starych osadach górniczych w Oregonie, o nawiedzonych saloonach na kalifornijskiej pustyni niedaleko zakładu… W marzeniach wyobrażałem sobie, że uciekam, mężnie brnę przez spieczoną skwarem pustynię, znajduję schronienie w jednej z tych starych mieścin i staję się kolejnym z zamieszkujących je duchów. Te fantazje przybrały tak realny kształt, że czasami budziłem się w celi z płaczem, bo nie byłem na pustyni i nie spałem w zrujnowanym burdelu, pod dachem z połamanych desek.
Bywa, że w gorące i suche dni chodzę w Four Corners na Aleję Dzikiego Zachodu i wspominam dni spędzone w zakładzie. Teraz, gdy idę u boku Annabelle, kokietuje mnie przebłysk innego życia. Czy właśnie tak czują się portretowani przeze mnie ludzie? Jakby byli częścią czegoś, ogólnoświatowej kultury ludzkości, związani z innymi dookoła, a jednocześnie niezagrożeni z ich strony? Spacerując z Annabelle, niemal potrafię sobie wyobrazić, jakie to wspaniałe uczucie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.