Polowanie na czas - ebook
Polowanie na czas - ebook
Czwarta część pełnej tajemnic i zwrotów akcji serii o Colterze Shaw.
Allison Parker i jej nastoletnia córka Hannah zniknęły. Marty Harmon, ekscentryczny przełożony kobiety, zatrudnia Coltera Shawa, by je odnalazł i ochronił przed grożącym im niebezpieczeństwem. Choć mężczyzna nie bez powodu uważany jest za jednego z najlepszych tropicieli zaginionych – także tych, którzy wcale nie chcą, żeby ich odnaleziono – z czasem zaczyna rozumieć, że to nie będzie łatwe zadanie. Allison, genialna inżynierka, projektująca rewolucyjne rozwiązania techniczne w nowoczesnych reaktorach jądrowych, potrafi doskonale zacierać za sobą ślady. Wkrótce powód ucieczki matki i córki staje się oczywisty. Ściga je Jon Merritt, były mąż Allison i ojciec Hannah, który niedawno wyszedł z więzienia. Wściekły ekspolicjant jest gotów zrobić wszystko, by je odnaleźć. Oprócz niego kobietom depcze po piętach także para płatnych zabójców, którzy czerpią ogromną przyjemność z mordowania i pomysłowego pozbywania się ciał swoich ofiar. Im dłużej Shaw tropi uciekinierki, tym trudniejsza do rozszyfrowania staje się zagadka. Czy uda mu się poznać prawdę i dotrzeć do Allison i Hannah, zanim będzie za późno?
Jeffery Deaver jest autorem wielu bestsellerowych thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, przez kilka lat współpracował z gazetami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na amerykańskiej giełdzie. Zalicza się go do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych twórców kryminałów w Stanach Zjednoczonych. Światową sławę przyniósł mu zekranizowany „Kolekcjoner Kości”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-608-9 |
Rozmiar pliku: | 614 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pułapka była dziecinnie prosta.
I jak to w przypadku takich pułapek bywa, sprawdziła się doskonale.
Colter Shaw poruszał się bezszelestnie między zakurzonymi drewnianymi regałami, pełnymi zardzewiałych pojemników i beczek, w dawno opuszczonym warsztacie na czwartym piętrze budynku fabryki Welbourne & Synowie. Półki ciągnęły się jeszcze pięć metrów, a dalej otwierała się rozległa przestrzeń, zastawiona wiekowymi mahoniowymi stołami do pracy, porysowanymi i zaplamionymi, które w większości gniły i pleśniały.
Stali tam trzej mężczyźni w ciemnych garniturach i z ożywieniem rozmawiali, rozluźnieni, zachowując się naturalnie, jak ludzie, którzy nie mają pojęcia, że są obserwowani.
Shaw przystanął i zasłonięty rzędem regałów wyjął kamerę. Wyglądała jak pierwsze lepsze urządzenie, które można kupić na Amazonie albo Best Buy, ale różniła się od nich istotnym szczegółem: z przodu nie miała obiektywu. Jej szklane oko było zamontowane na półmetrowym elastycznym pałąku. Zgiął go pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, skierował za bok regału i dopiero wtedy wcisnął przycisk nagrywania.
Po kilku minutach, gdy mężczyźni odwrócili się do niego tyłem, wynurzył się z kryjówki i podszedł bliżej, chowając się za ostatnim rzędem regałów.
Właśnie wtedy pułapka zadziałała.
Jego but zahaczył tuż nad podłogą o drut, który wyszarpnął bolec z nogi najbliższego regału, co z kolei spowodowało lawinę pojemników, puszek i beczek. Shaw rzucił się na podłogę, by nie poturbowały go większe przedmioty, ale kilka z nich trafiło go w ramiona.
Trzej mężczyźni gwałtownie się odwrócili. Wygląd dwóch zdradzał bliskowschodnie pochodzenie – Shaw wiedział, że to Saudyjczycy. Trzeci był Anglosasem i na tle śniadych twarzy swoich towarzyszy wydawał się bardzo blady. Wyższy z Saudyjczyków – mówiono do niego Rass – trzymał pistolet, po który błyskawicznie sięgnął, gdy Shaw w tak niezgrabny sposób ujawnił swoją obecność. Stanęli obok intruza, podczas gdy ten podnosił się z szorstkiej podłogi, i przyglądali się swojej zdobyczy – wysportowanemu blondynowi po trzydziestce, w dżinsach, czarnym T-shircie i skórzanej kurtce. Shaw prawą ręką trzymał się za lewe ramię. Krzywiąc się z bólu, palcami masował sobie staw.
Rass podniósł szpiegowską kamerę, obejrzał i wyłączył. Kiedy schował ją do kieszeni, Shaw pożegnał się w duchu z tysiącem dwustoma dolarami. W tym momencie nie to było jednak najważniejsze.
– Hm… – westchnął Ahmad, drugi z Saudyjczyków.
Trzeci z mężczyzn, który nazywał się Paul LeClaire, przez chwilę wyglądał na przerażonego, zaraz jednak zrobił zbolałą minę.
Shaw z niesmakiem zerknął na przewrócony regał i odsunął się od kilku beczek, z których wyciekały chemikalia o kwaśnym zapachu.
Dziecinnie proste…
– Zaraz! – LeClaire zmarszczył brwi. – Znam go! Pracuje u pana Harmona. W dziale personalnym. To znaczy tak mówił. Ale to była przykrywka! Niech to szlag! – Głos mu się załamał.
Jak gdyby zaraz miał się rozpłakać, pomyślał Shaw.
– Z policji? – spytał LeClaire’a Ahmad.
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć?
– Nie jestem gliną – odezwał się Shaw. – Pracuję prywatnie. – Zwrócił surową twarz w stronę LeClaire’a. – Wynajęto mnie, żebym znalazł judasza u Harmona.
Ahmad podszedł do okna i wyjrzał na boczny zaułek w dole.
– Ktoś jeszcze? – Pytanie było adresowane do Shawa.
– Nie.
Mężczyzna skierował się do wyjścia z warsztatu, a jego ruchy zdradzały, że elegancki popielaty garnitur kryje twarde mięśnie. Wolno otworzył drzwi, wyjrzał, po czym je zamknął. Wrócił do pozostałych.
– Ty – rzekł do LeClaire’a. – Zrewiduj go. Sprawdź, czy ma broń. I co ma w kieszeniach.
– Ja?
– Nas nie śledził – zauważył Ahmad. – To ty byłeś nieostrożny.
– Nie byłem. Naprawdę. Jestem pewien.
Ahmad uniósł dłoń: nie płacimy ci za biadolenie.
LeClaire, z każdą chwilą coraz bardziej ponury, zrobił krok naprzód. Ostrożnie obszukał intruza. Robił to byle jak i gdyby Shaw miał przy sobie pistolet, który często nosił na biodrze, prawdopodobnie by go przeoczył.
Jego niewprawne palce odnalazły natomiast i wydobyły na wierzch zawartość kieszeni Shawa. Kiedy LeClaire się odsunął, miał w rękach telefon komórkowy, gotówkę, składany nóż i portfel. Położył wszystko na zakurzonym stole.
Shaw nadal masował sobie ramię, a Rass przechylił głowę w jego stronę, w niemym ostrzeżeniu, by zważał na ruchy. Trzymał palec na kabłąku spustu pistoletu. Znał się na rzeczy. Z drugiej strony broń, której chromowana powierzchnia lśniła jak lustro, wyglądała pretensjonalnie. Tak nie wygląda sprzęt zawodowca.
Nigdy nie przyciągaj uwagi swoją bronią…
LeClaire spoglądał w stronę otwartej aktówki. Wewnątrz była szara metalowa skrzynka o wymiarach trzydzieści pięć na dwadzieścia pięć na pięć centymetrów. Wystawało z niej kilka przewodów, każdy w innym kolorze.
– On wie? – zwrócił się do Shawa. – O mnie? Pan Harmon wie?
Colter Shaw rzadko odpowiadał na pytania, na które odpowiedź była jasna jak słońce.
Czasem nie odpowiada się po to, by potrzymać pytającego w niepewności. Biznesmen równocześnie potarł kciuki o palce wskazujące. Dziwnie to wyglądało. Jego cierpienie znacznie się pogłębiło.
Ahmad spojrzał na telefon.
– Hasło.
Rass uniósł pistolet.
Cóż to byłby za surwiwalowiec, gdyby dał się zabić z powodu kodu PIN. Shaw podał mu cztery cyfry.
Ahmad zajrzał do skrzynki z wiadomościami.
– Pisze tylko, że jedzie do fabryki zbadać trop. Wiadomość wysłana pod numer z tutejszym kierunkowym. Pozostałe też do tej samej osoby. Zna nasze nazwiska. – Spojrzał na LeClaire’a. – Nas wszystkich.
– Chryste…
– Tobą zajmuje się już od dłuższego czasu, Paul. – Ahmad przesunął palcem po ekranie, a potem rzucił telefon na blat stołu. – Nie ma bezpośredniego zagrożenia. Plany pozostają aktualne. Ale trzeba załatwić tę sprawę. – Wyjął z kieszeni grubą kopertę i podał LeClaire’owi, który schował ją bez przeliczania swoich srebrników.
– A on? – spytał piskliwym głosem LeClaire.
Ahmad zastanawiał się przez chwilę, po czym dał Shawowi znak, by cofnął się pod ścianę.
Colter poszedł we wskazane miejsce, wciąż masując ramię. Ból promieniował w dół, jakby podlegał sile grawitacji.
Ahmad wziął portfel, przejrzał zawartość i włożył go do kieszeni.
– W porządku. Wiem, kim jesteś i gdzie cię szukać. Ale nie przypuszczam, żebyś się tym za bardzo przejął. – Obrzucił Shawa taksującym spojrzeniem od stóp do głów. – Dasz sobie radę. Pamiętaj, że znam wszystkie nazwiska z twojej listy kontaktów alarmowych. Powiesz Harmonowi, że namierzyłeś tu złodzieja, ale kiedy udało ci się dostać do fabryki, już nas nie było.
– Przecież on wie, że to ja! – jęknął LeClaire.
Ahmad i Rass, tak jak Shaw, wyraźnie mieli dość jego lamentów.
– Wszystko jasne?
– Nie może być jaśniejsze. – Shaw odwrócił się do Paula LeClaire’a. – Muszę jednak zapytać: nie czujesz się przynajmniej trochę winny? Właśnie zrujnowałeś życie dwóm milionom ludzi na całym świecie.
– Zamknij się.
Naprawdę nie było go stać na lepszą ripostę?
W pomieszczeniu zapadła cisza. Właściwie nie do końca, bo zakłócana niepokojącym szmerem w tle, przypominającym szum krwi w czaszce.
Shaw przyjrzał się, jakie pozycje zajmują w warsztacie trzej mężczyźni, i uświadomił sobie, że sprawdzenie portfela i listy kontaktów alarmowych było wybiegiem – by przeszedł w inne miejsce, z dala od beczek, które stoczyły się na podłogę, gdy zadziałała pułapka. Ahmad nie zamierzał puszczać go wolno. Nie chciał po prostu ryzykować, by jego partner strzelał w stronę pojemników, które mogły zawierać łatwopalne chemikalia.
Czemu nie mieliby go zabić, żeby zyskać na czasie? Zanim ktoś znajdzie zwłoki Shawa, Saudyjczyków już dawno nie będzie w kraju. A jeśli chodziło o LeClaire’a, to odegrał już swoją rolę i nic ich nie obchodziło, co się z nim stanie. Mógłby się nawet stać kozłem ofiarnym, którego oskarżą o zabójstwo.
Ciemne oczy Ahmada zwróciły się w stronę Rassa i jego błyszczącego pistoletu.
– Zaraz – odezwał się ostrym tonem Shaw. – Chciałbym coś…2
Pieprzony z ciebie farciarz, Merritt.
Blady, wychudzony więzień o nieogolonych policzkach spojrzał na umundurowanego klawisza spod ściągniętych brwi.
Strażnik spojrzał na łysiejącą czaszkę Merritta, jak gdyby właśnie uświadomił sobie, że gdy facet zaczął odsiadywać wyrok, miał więcej włosów niż teraz. Ależ niecały rok potrafi zmienić.
Mężczyźni, obaj twardzi i obaj znużeni, patrzyli na siebie przez kuloodporną szybę grubości półtora centymetra. Mętna tafla była umazana brudem, a ściany odrapane. Wnętrze osiemdziesięcioletniego okręgowego zakładu karnego hrabstwa Trevor nie miało ochoty albo powodu, by się upiększać.
Szczupły i wysoki Jon Merritt miał na sobie garnitur w najciemniejszym odcieniu granatu, który świetnie się nadawał na rozmowy o pracę i na pogrzeby. O numer za duży. Stroju dopełniała biała koszula, lekko przetarta w miejscach, gdzie zwykle przecierają się koszule. Ostatnim razem miał na sobie ten zestaw ponad dziesięć miesięcy temu. Przez ten czas nosił, choć nie z własnej woli, jasnopomarańczowy kombinezon.
– Wyglądasz pierwszorzędnie – powiedział strażnik. Larkin, potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna, nosił mundur mniej więcej tego samego koloru co garnitur Merritta.
– Promienieję, prawda?
Strażnik zawahał się przez chwilę, być może zastanawiając się, czy sarkazm nie był zbyt uszczypliwy.
– Proszę.
Mężczyzna wziął kopertę, w której tkwił jego portfel, zegarek oraz obrączka. Obrączka powędrowała do kieszeni, zegarek na rękę. Bateria działała bez zarzutu i tarcza pokazywała właściwą godzinę, czyli dwie po dziewiątej rano.
Przejrzał portfel. Banknoty – w sumie sto czterdzieści dolarów – były na miejscu, ale w kopercie nie było monet, które miał wcześniej. W przegródkach tkwiły też karta kredytowa i bankomatowa. Merritt był zaskoczony.
– Miałem telefon, książkę w miękkiej oprawie. Skarpetki. I długopis.
Długopis, którym sporządzał notatki dla adwokata podczas rozprawy. Całkiem ładny, z rodzaju tych, których się nie wyrzuca, ale wymienia się wkład.
Larkin przejrzał kilka innych kopert i kartonowe pudło.
– Nic więcej nie ma. – Uniósł wielką dłoń. – Czasem rzeczy giną. Sam wiesz.
Było coś ważniejszego:
– Miałem jeszcze coś, co zrobiłem na warsztatach. William mówił, że mogę to zatrzymać.
Klawisz zajrzał do kartki.
– Jest pudło za drzwiami. Na regale. Nie przyszedłeś z nim, więc nie musisz podpisywać. – Przez chwilę buszował jeszcze w papierach. Znalazł dwie duże koperty i przesunął na drugą stronę szyby.
– Co to jest?
– Dokumenty zwolnienia. Podpisz kwit.
Merritt złożył podpis i szybko schował koperty do kieszeni, bo miał wrażenie, że jeśli je teraz przeczyta, to znajdzie jakiś błąd. Klawisz też mógł go wychwycić i powiedzieć: a, to przepraszam, wracaj z powrotem do celi.
– Jeszcze to. – Larkin podał Merrittowi wizytówkę. – Twój kurator. Skontaktujesz się z nim w ciągu dwudziestu czterech godzin. Bez wymówek. – Jeszcze jedna wizytówka przewędrowała z ręki do ręki. To było przypomnienie o wizycie u lekarza. Umówionej na jedenastą tego samego dnia.
– Trzymaj się, Merritt. I nie wracaj.
Odwrócił się bez słowa. Zamek zabrzęczał, odblokował się i otworzyły się ciężkie metalowe drzwi. Merritt wyszedł. Obok, na regale, o którym wspominał Larkin, stał karton długości około pół metra i szerokości dwudziestu pięciu centymetrów, z napisem J. MERRITT na boku. Dźwignął go i podszedł do bramy wyjściowej w ogrodzeniu z siatki. Jej skrzydło powoli uchyliło się z klekotem.
I tak Jon Merritt znalazł się na zewnątrz, na chodniku, którym mógł pójść, dokąd sobie życzył.
Czuł się trochę zdezorientowany. Kręciło mu się w głowie. Nie trwało to jednak długo. Przypominało mu stan, gdy kiedyś popłynęli z kolegami gliniarzami wynajętą łodzią na ryby i potrzebował trochę czasu, by przypomnieć sobie, jak się chodzi po rozkołysanym pokładzie.
Kiedy odzyskał równowagę, skręcił na południe. Głęboko wdychał powietrze i zastanawiał się, czy smakuje inaczej niż za kratami. Trudno powiedzieć.
Już rozbolały go stopy. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić buty – nie był pewien, czy jego karty nadal działają – ale łatwiej i taniej było pójść do wynajętej komórki, gdzie czekały jego rzeczy.
Podobno.
Zapaliło się zielone światło i Merritt ruszył przez asfalt na drugą stronę ulicy. Zgarbiony, w za ciasnych butach i luźnym, ponurym garniturze. W drodze na rozmowę o pracę.
Albo na pogrzeb.3
Zaraz. Chciałbym coś…
Słowa Coltera Shawa przerwał donośny huk dobiegający z jednej z beczek, które spadły na podłogę. Uniósł się z niej wielki obłok gęstego żółtego gazu i wypełnił pomieszczenie. Kilka sekund później nie można było zobaczyć wyciągniętej przed siebie ręki.
Mężczyźni zaczęli się krztusić.
– Trucizna!
– Co to jest?
– Jakieś świństwo z fabryki!
Słowa utonęły w kaszlu.
– Ten gość… nie może stąd wyjść. Zatrzymać go! – padło z ust Ahmada.
Rass przy tak złej widoczności nie mógł jednak strzelić.
Shaw przypadł do ziemi i trzymając się za zasłoną chmury piekącego dymu, zataczał szerokie koło.
– Nie widzę go!
– Jest! Tam! Idzie do okna.
– Mamy pod sobą trzy piętra. Niech skacze. – To znowu był Ahmad.
– Nie, idzie w drugą stronę. – W dyszkancie LeClaire’a brzmiała nuta paniki.
– Podusimy się od tego! Trzeba wyjść!
Ich głosy rozpłynęły się w krzykach i przekleństwach, a potem umilkły, gdy przepchali się do drzwi.
Shaw po omacku odnalazł drogę między regałami i dotarł do okna, przez które wszedł do fabryki. Krztusząc się, zszedł schodami pożarowymi na zniszczone, wcinające się w rzekę nabrzeże. Przebiegł po nierównej drewnianej platformie, ciemnej od kreozotu i śliskiej w miejscach, gdzie zostały dawne plamy po oleju, a potem skręcił w uliczkę biegnącą wzdłuż fabryki od rzeki do Manufacturers Row.
Podszedł do pojemnika na śmieci stojącego w połowie długości zaułka i zabrał się do oczyszczania dróg oddechowych: odchrząkiwał, spluwał i robił głębokie wdechy. Kaszel ustał, ale powietrze, jakim tu oddychał, było niewiele lepsze od oparów na górze. Wyczuwał w nim gryzące gazy odlotowe unoszące się znad powierzchni szerokiej rzeki Kenoah, której woda miała żółtawobury odcień. Dość dobrze już poznał ten zapach; charakterystyczna woń unosiła się nad większą częścią centrum Ferrington.
Stojąc przy pojemniku, którego klapa była otwarta, rozejrzał się, ale w pobliżu nikogo nie zauważył. Najpierw wyjął szarą kaburę Blackhawk z glockiem 42 i przypiął ją do pasa od wewnątrz. Potem litrową butelkę wody. Napełnił usta i kilka razy splunął. Potem wypił połowę tego, co zostało, i zebrał swoje rzeczy osobiste.
Z dłonią na rękojeści pistoletu jeszcze raz się rozejrzał.
Ani śladu Rassa i jego małej srebrnej broni ani dwóch pozostałych. Szukali go?
Podchodząc do końca zaułka, Shaw przekonał się, że odpowiedź na to pytanie jest przecząca. Wszyscy trzej wybiegli z fabryki, Ahmad przyciskał do siebie aktówkę. Saudyjczycy wsiedli do swojego mercedesa, LeClaire do toyoty. Samochody odjechały w przeciwnych kierunkach.
Shaw wrócił do pojemnika na śmieci.
Sięgnął do środka, wyjął plecak i wsunął do niego szarą metalową skrzynkę, którą znalazł w aktówce. Zarzucił plecak na ramię i wyszedł z zaułka na ponurą ulicę Manufacturers Row. Skręcił w prawo, wyjął z plecaka telefon i wysłał kilka wiadomości.
Szedł dalej w stronę centrum Ferrington.
Myślał o pułapce.
Rzeczywiście była prosta i skuteczna. Ale zastawił ją Shaw, a nie tamci trzej w warsztacie.
Po tym, jak wynajął go prezes pewnej korporacji, by znalazł złodzieja rewolucyjnego urządzenia przemysłowego, zaprojektowanego przez najwybitniejszy inżynierski umysł w firmie, i Shaw zawęził listę podejrzanych do LeClaire’a. Cherlawy, nerwowy informatyk – nałogowy i raczej pechowy hazardzista – umówił się z Saudyjczykami, którym zamierzał sprzedać patent swojej firmy. Shaw dowiedział się, że transakcja ma się odbyć tego ranka w fabryce.
Prezesowi zależało tylko na odzyskaniu urządzenia – znanego pod skrótem ADEB – oraz na ujawnieniu tożsamości złodzieja. Shaw pomyślał, że najlepiej będzie zamienić oryginał na falsyfikat wyposażony w lokalizator GPS, który wskaże ostatecznie miejsce przeznaczenia, a jeśli dopisze im szczęście, to ujawni tożsamość kupca.
Pracująca dla Shawa detektyw, która miała biuro w stolicy, znalazła innego prywatnego detektywa w Ferrington, Lenny’ego Castera, a on zorganizował narzędzia, sprzęt do obserwacji i inne niezbędne rzeczy. Poprzedniego wieczoru obaj z Shawem skonstruowali pułapkę z drutem tuż nad podłogą w budynku firmy Welbourne & Synowie. W jednej z beczek na ropę, która miała się stoczyć z półki w chwili, gdy pułapka zadziała, Shaw umieścił bombę dymną w wojskowym stylu.
Caster w zaparkowanym niedaleko vanie monitorował przebieg całego zdarzenia za pośrednictwem pluskwy zamontowanej w warsztacie. Kiedy usłyszał hasło – „Zaraz. Chciałbym coś…” – odpalił bombę i wypełnił pomieszczenie dymem. Jak ją zrobić, Shawa i jego rodzeństwo nauczył ojciec, ponieważ zasłony tego rodzaju również stanowiły aspekt sztuki i nauki surwiwalu. Colter własnoręcznie przygotował mieszaninę z chloranu potasu jako utleniacza, laktozy jako paliwa oraz żółcieni chinolinowej z odrobiną sody oczyszczonej, by obniżyć temperaturę spalania – podpalenie to jednak coś znacznie poważniejszego od wtargnięcia na teren prywatny.
Gdy tylko pomieszczenie wypełniło się dymem, Shaw wyciągnął atrapę urządzenia z szuflady stołu, gdzie schował ją poprzedniego wieczoru, i zastąpił nią oryginał. Następnie przedostał się do okna i zrzucił prawdziwy ADEB do pojemnika na śmieci dziesięć metrów niżej.
Szedł teraz cienistym wąwozem wśród opuszczonych magazynów i fabryk z brudnej od sadzy cegły.
ŚLUSARSTWO NARZĘDZIOWE BRISCOW
HUTA ŻELAZA MARTIN I SYNOWIE
AMERYKAŃSKA KORPORACJA PRODUKCJI GAŹNIKÓW
Pięćset metrów dalej wyszedł z tego przemysłowego cmentarza na rozległy teren pełen zarośniętych chwastami działek – obejmujący dwadzieścia czy trzydzieści akrów – gdzie dawniej stały obiekty przemysłowe, które wyburzono i nie postawiono w zamian nic nowego, zostały tam więc pustaki, kupki cegieł, rur i śmieci, które ludzie wrzucali przez ogrodzenie. W podmuchach jesiennego wiatru tańczyły i goniły się nawzajem ulotki, płachty gazet, zgniecione styropianowe kubki.
Shaw słyszał, że szykuje się przebudowa. Czas spędzony w Ferrington nauczył go jednak, że na każdą cudowną przemianę trzeba tu długo czekać. Jeśli w ogóle do niej dojdzie.
Chodnik skręcał w prawo i łączył się z bulwarem przy Kenoah.
Trójka, którą właśnie wyrolował, w końcu się zorientuje, że dokonał zamiany. Czy będą się chcieli zemścić na osobach z listy jego kontaktów alarmowych? Zmarnowaliby tylko czas. Jego prywatna detektyw, Mack McKenzie, sfabrykowała mu tożsamość. W cienkim skórzanym portfelu, którego pozbawił go LeClaire, znajdowały się fałszywe dokumenty, od prawa jazdy przez karty kredytowe po karty lojalnościowe supermarketów (to było coś nowego; Colter nigdy z nich nie korzystał). Mack wmontowała go nawet Photoshopem do rodzinnej fotografii. Jego żoną była zjawiskowa Latynoska; mieli dwoje czyściutkich i fotogenicznych dzieci.
Prawdopodobieństwo, że Rass czy Ahmad pojadą do Anchorage na Alasce, pod jego fikcyjny adres, Shaw oceniał na jeden procent, a nawet gdyby pojechali, to nie znajdą fikcyjnego Cartera Stone’a ani jego fikcyjnej rodziny.
Spojrzał przed siebie, na cel swojej marszruty, dziesięciopiętrowy budynek z czerwonej cegły, jak większość zabudowań w centrum. Na szczycie wisiała wielka tablica. U dołu ciemnoczerwona, ale gradient kolorów zmieniał się wzwyż aż do jasnej żółci u samej góry, barwy słońca w bezchmurny dzień. Na tym tle umieszczono słowa:
HARMON ENERGY PRODUCTS
LIDER NA DRODZE DO JAŚNIEJSZEGO
I CZYSTSZEGO JUTRA
Rozglądał się po drodze. Nikt nie miał powodów, by przebywać w tej dzielnicy, więc było raczej pusto. Paru wychudzonych chłopaków w bluzach z kapturami i luźnych dżinsach opierało się o pomazane graffiti mury albo siedziało pod nimi, być może licząc na to, że uda się sprzedać czy kupić trochę cracku, mety czy hery. Bezdomny mężczyzna o ziemistej twarzy w nieokreślonym wieku półleżał opatulony w koce, choć jak na porę dnia było już dość ciepło. Za sobą miał skleconą z kartonu budkę, której wejście przysłaniał trapez wycięty z płyty gipsowo-kartonowej. Nie chciało mu się nawet wystawiać kubka na drobne. Prostytutka – o wyglądzie kobiety – w takim samym letargu jak wszyscy inni na ulicy, paliła papierosa i stukała w klawisze telefonu.
Nikt nie próbował nagabywać Coltera Shawa, który ze względu na aparycję przywodził na myśl gliniarza.
Pięćdziesiąt metrów dalej na bulwarze stał wysoki mężczyzna o gęstej blond czuprynie i oparty o metrowy betonowy murek, który oddzielał chodnik od rzeki, pisał wiadomość w telefonie. Był zwrócony twarzą do wody płynącej daleko w dole. Rzeka nie miała tu naturalnego brzegu; jej granice były dziełem człowieka, stanowiły je betonowe mury albo fundamenty budynków.
Zbliżając się do mężczyzny, Shaw uświadomił sobie dwie rzeczy. Blondyn niekoniecznie wysyłał wiadomość, ale z pewnością używał telefonu do innego celu – jako lusterka, w którym obserwował chodnik, skupiając się w szczególności na Colterze.
Zauważył też, że ten człowiek jest uzbrojony.
Nigdy nie patrz na biodro, kiedy szukasz u kogoś broni; patrz na ręce…
Przełożył plecak na lewe ramię, rozpiął kurtkę i podszedł bliżej. Gdy znalazł się przy mężczyźnie, ten schował telefon, odwrócił się i rozpromienił twarz w uśmiechu.
– Ach, oto pan Colter Shaw! – Delikatny obcy akcent. Rosyjski albo ukraiński, albo białoruski. – Nie ma powodu się obawiać. Obserwowałem pana, kiedy pan tak miło spacerował. Nikt pana nie śledzi. Chociaż są trzy osoby, co bardzo by chciały ułożyć panu wizytę.4
Nigdy nie pozwól, by zaskoczenie stępiło twoją czujność…
Shaw zwrócił uwagę, że prócz paru zmęczonych osób, które właśnie mijał, ulica jest opustoszała.
Słowianin nie zamierzał sięgać po broń.
Ani z przodu, ani z tyłu nie nadjeżdżał w jego stronę żaden samochód.
Dopiero gdy ocenił minimalne ryzyko – na mniej niż dziesięć procent – całą uwagę skupił na blondynie. Mężczyzna miał kanciaste rysy twarzy – wysokie kości policzkowe i spiczasty podbródek. Ciekawe, że mimo jasnych włosów jego oczy były czarne jak smoła. Shaw wiedział, że geny często bywają kapryśne.
Mężczyzna też rozejrzał się po ulicy.
– Jak się podoba panu na tym zadupie? A zresztą jakie ja mam prawo oceniać? Tam, skąd ja pochodzę, mamy dużo zatrutych miast. Dzięki, Wielki Przywódco! Przechadzałem tu i szukałem jednego miejsca, gdzie nie śmierdzi. Nie znalazłem! Dobrze, dobrze, przejdę do rzeczy, zanim pana zanudzę.
Cmoknął, a w jego oczach błysnął podziw.
– Sprytnie, bardzo sprytnie pan zrobił, panie Colter Shaw. Złapał pan złodzieja jak mysz w pułapkę. Ubiegł mnie o włos. Już nadeptywałem pięty temu biednemu i smutnemu panu Paulu LeClaire. Ale pan był szybszy. Pana pluskwa była lepsza od mojej. – Wzruszył ramionami. – Czasem się zdarza.
No i co pan robił, panie Colter Shaw? Zamienia pan na atrapę, a oni nie mają pojęcia. – Nagle się nachylił i Shaw zesztywniał, ale mężczyzna tylko głęboko pociągnął nosem. – Dym bitewny… Bardzo sprytny ruch, bardzo sprytny. Arabscy chłopcy wracają do domu, podłączają ADEB i robią siebie Czarnobyl! Ha, ha! Cudowne.
– Kim jest pański kupiec? – spytał Shaw.
– Och, pan taki a taki. A może pani taka a taka. Jak pan myśli, panie Colter Shaw? – Spoważniał. – Myśli pan, że kobiety kantują w świecie biznesu bardziej niż mężczyźni? Bo ja tak myślę. A teraz pomówmy… jest takie wyrażenie. – Spojrzał na rzekę. – Mówić… bez czegoś. Co to było? Coś z warzywami.
– Nie mamy o czym mówić. Przecież pan wie, że tego nie sprzedam.
– Ach, już sobie przypominam: pomówmy bez ogródek! Ile pan zarobi za to zlecenie?
Jego wynagrodzenie wynosiło dwadzieścia tysięcy dolarów.
Marty Harmon jak na skalę Ferrington wydawał się zamożny, ale jego firma była start-upem i nie generowała jeszcze zysków, a ponieważ jego produkty miały przede wszystkim poprawić warunki życia w krajach Trzeciego Świata, to Shaw postanowił przyjąć ofertę. I związane z nią wyzwanie, które też mu się spodobało.
Nie odpowiedział.
– Pan posłucha, ile ja daję. Pięćdziesiąt tysiące. Pan chce złoto, bitcoiny, dogecoiny? Do wyboru, do koloru. Nawet zielone pieniądze. Ale jacy dranie by je dzisiaj chcieli? – Zmarszczył brwi. – Ruble? Zrobię z pana rublowy milioner. A może akcje Gazpromu? Zawsze dobre. – Szeroko się uśmiechnął, ale zaraz wróciła poważna mina. – Sto. Tysiące. – Przy każdej z tych liczb unosił palec wskazujący.
Czyli jego pracodawca prawdopodobnie rezydował w Moskwie, nie w Mińsku ani Kijowie. Tak wskazywałaby wzmianka o rublach.
– Jak się pan nazywa? – spytał Shaw.
– Jak się nazywam? Nazywam? – Ryknął śmiechem. – Nazywam się John F. Kennedy. Nie, kłamię. Abraham Lincoln. Aha! Tak się nazywam! Sto pięćdziesiąt. Więcej nie może być.
– Posłuchaj, Abe, to nie jest na sprzedaż – odparł Shaw.
– Myślałem, że taka będzie odpowiedź. Byłem pewien. Niech się pan nie obawi, nie, nie. – Uniósł ręce. – Nie ma strzelaniny w samo południe. Wiem, że ma pan broń. Widziałem, rzuciłem okiem. Maleńkij pistoliet.
Zgadza się, to Rosjanin.
– Okej – dorzucił mężczyzna. – Dwieście tysiąca.
Czyli jednak może być więcej.
– Nie.
– To kurwowo.
Shaw nie znał tego słowa, choć pracując jako łowca nagród, poznał całkiem bogate słownictwo uliczne.
Słowianin miał świadomość, że negocjacje dobiegają końca. Lekko przymrużył oczy.
– To pech. Masz pan pech. Stracić tyle pieniędzy. – Postukał się w głowę. – Będę musiał wymyślić co mądrzejszego.
W tej zapowiedzi nie zabrzmiał ton groźby, chociaż to ewidentnie była groźba.
Shaw mniej subtelnie odparował:
– Nie śledź mnie, Abe, dla swojego własnego dobra. Nie jesteśmy sami.
Blondyn jeszcze mocniej przymrużył oczy, a potem rozejrzał się po bulwarze. Wreszcie wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ja? Czemu śledzić? Przecież ja tu turysta! Widział pan słynny Wodny Zegar?
– Nie.
– Och, trzeba go zobaczyć, panie Colter Shaw. Trzeba. Zobaczyć.
Shaw minął go i ruszył dalej w głąb ulicy, oceniając prawdopodobieństwo, że Słowianin wbrew swoim zapewnieniom wyciągnie broń, by mimo wszystko odegrać scenę W samo południe.
Jego zdaniem wynosiło około pięciu procent. Abe Lincoln nie był głupi.
Ale był zdesperowany.
Kurwowo…
Dobra, może dziesięć.5
Nareszcie. Jego szyte na miarę buty…
Jon Merritt z błogim uczuciem ulgi przymknął oczy, wsuwając stopy do obuwia, w którym chodził do pracy – kiedy miał pracę. Sznurowane, z czarnej skóry, z wkładkami. I stalowymi podnoskami – od czasu do czasu okazywały się niezbędne.
Znajdował się w komórce w kompleksie przestrzeni magazynowej do wynajęcia i przeglądał swoje rzeczy w plastikowych pojemnikach, które zostały wypełnione bez ładu i składu. Wszystko wrzucono byle jak.
Do plecaka z wyblakłym logo drużyny futbolowej, której świetność też dawno wyblakła, włożył ubrania, przybory toaletowe i karton z projektem, którym się zajmował na warsztatach metaloplastycznych – zajęciach resocjalizacyjnych, które wybrał w więzieniu.
Dalej grzebał w rupieciach. Ciekawe, czy znajdzie coś znaczącego. Coś, co będzie miało wartość sentymentalną.
Nie.
Był tu worek na śmieci z rzeczami z jego dawnej pracy. I rzeczywiście wypełniały go śmieci, w których znalazły się nawet zgnieciona puszka po napoju, buteleczka po lakierze do paznokci, twarda jak kamień kromka chleba sprzed roku, za stara, by zaatakowała ją pleśń. Przekopał się przez zawartość worka i nawet zabrał z niego coś, co mogło się przydać.
Opuścił drzwi z blachy falistej, zamknął je na klucz i wyszedł z budynku magazynu. Potem przejechał przez miasto autobusem z czołem opartym o szybę, czując wibracje silnika i jękliwe protesty zawieszenia na ulicach dręczonych przez niełaskawą pogodę. W ich nawierzchni były te same pęknięcia i wyboje co przed rokiem, gdy trafił do pudła. W tak krótkim czasie przeznaczony na infrastrukturę budżet Ferrington nie powiększył się w cudowny sposób. Zresztą nawet gdyby tak się stało, to jaka jego część trafiłaby do kieszeni urzędników?
Jon Merritt wiedział, że całkiem spora.
Wysiadł, przeszedł trzy skrzyżowania i skręcił do biura sporego warsztatu samochodowego, gdzie unosiła się słodkawa woń oleju.
– Ebb.
Właściciel wlepił w niego zaskoczony wzrok i znieruchomiał. Zwisające wałki tłuszczu i sterczące kępki włosów upodabniały go do trolla. Na jego twarzy odbiło się zdumienie. Odsunął się od silnika dużego czerwonego peterbilta. Opuścił rękę, w której trzymał klucz.
– No. Jon, wyszed…
Merritt ruchem głowy wskazał na zewnątrz.
– Nie postarałeś się, żeby go utrzymać w przyzwoitym stanie.
Biały ford pikap F-150 był zakurzony i brudny, przednia szyba straciła przezroczystość, pokryta żółtą warstwą pyłków z zeszłej wiosny. Maskę i dach dekorowały gałęzie i liście, które piętrzyły się też na platformie, gdzie pewnie naniósł je wiatr.
Merritt sądził, że rozmawiali o przechowaniu wozu pod dachem, chociaż nie był do końca przekonany. Podczas tamtych uzgodnień był pijany. To był dzień, w którym ogłoszono wyrok.
Może Ebb przypuszczał – albo miał nadzieję – że Merritt umrze w pudle, a on będzie mógł zatrzymać pikapa. Na liczniku ledwie dwieście czterdzieści osiem tysięcy kilometrów. Tyle co nic.
Właściciel warsztatu przyjrzał się jego posępnej twarzy. Wiedząc, za co Merritt trafił za kratki, trochę się go bał.
– Jon, naprawdę, gdybym wiedział, autko byłoby wypucowane na błysk… – Spróbował innej taktyki: – Zapłaciłeś za przechowanie jeszcze przez dwa lata. Zwrócę ci tę kasę. Raz-dwa. Podaj adres, to ci wyślę czek.
– Nie mam adresu. Gdzie szlauch?
– Pomógłbym ci, ale Tom Ehrlich potrzebuje swojego wozu.
– Szlauch. – Merritt już dawno się przekonał, że cichy głos budzi większą grozę niż krzyk.
– Jasne, Jon. Na zewnątrz. Chcesz szampon i nabłyszczacz do lakieru? Jak dasz mi dzień, będzie jak nowy.
– Kluczyki.
Wziął od Ebba breloczek.
Gdy ford był już na tyle czysty, by nie budzić zainteresowania na ulicy, odpalił silnik. Trochę stukał, ale nie bardziej niż przed rokiem.
Wyjechał na ulicę i po piętnastu minutach spokojnej jazdy zatrzymał się niedaleko sklepu ze sprzętem elektronicznym. Kupił w nim telefon na kartę. Uruchomienie nie było tak proste, jak to wygląda w filmach. Merritt wiedział to ze swojego dawnego życia. Owszem, jednorazowy telefon można kupić bez karty kredytowej i adresu. Ale niezbędny jest adres e-mailowy. Pomógł mu sprzedawca, napakowany dzieciak z imponującymi tatuażami, które nic nie znaczyły. Udało im się aktywować kartę.
Siedział za kierownicą i przez długi czas wpatrywał się w telefon. Wreszcie zadzwonił. Usłyszał trzy sygnały, a potem komunikat, że numer jest już nieaktualny.
Nic dziwnego, zważywszy na to, że kobieta, która kiedyś używała tego numeru, była jego eksżoną oraz świadkiem wnoszącym oskarżenie – czyli ofiarą – w sprawie, która doprowadziła do aresztowania go pod zarzutem usiłowania zabójstwa i napaści z użyciem niebezpiecznego narzędzia, co spowodowało – jak z ekspresją rzadko spotykaną w pismach procesowych określał akt oskarżenia – „ciężkie uszkodzenie ciała”.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI