- promocja
- W empik go
Polowanie na kasztany - ebook
Polowanie na kasztany - ebook
Daniel ma poukładane życie i ceni sobie spokój. Jest pewien, że powodzenie zawdzięcza własnemu rozsądkowi. Obserwacja kręgu znajomych utwierdza go w przekonaniu o słuszności powiedzenia, że każdy jest kowalem własnego losu. Daniel ukuł sobie perfekcyjny świat i czerpie z tego pełnymi garściami – ma spokojną pracę, o której nie musi myśleć w wolnym czasie, ma wspaniałą żonę oraz bystrego syna. Czy jego osąd jest słuszny i czy jest coś, co może stanowić rysę na tak idealnie gładkiej powierzchni jego życia? Okazuje się, że nic nie jest tym, czym wydaje się być – zwłaszcza, jeśli historia opisywana jest z jednego punktu widzenia. Dwoje ludzi stanowiących jedno małżeństwo może żyć bowiem w dwóch różnych rzeczywistościach. Która z nich jest prawdziwa - i czy którakolwiek?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
***
Ta kobieta nie była nawet specjalnie urodziwa. Jedyne co mogło w niej przyciągnąć uwagę to bardzo skąpy strój: krótkie szorty, kabaretki oraz krótka, odsłaniająca brzuch bluzka, na którą zarzuciła skórzaną kurtkę. Dlatego właśnie oczy wszystkich przy naszym stoliku spoczęły na jej tyłku i wiedziałem, że nikt mnie nie słucha. Nie byłoby to tak bolesne gdyby nie fakt, że byłem w połowie opowiadania dowcipu zasłyszanego dzień wcześniej w pracy. Byłem podpity, piwo źle na mnie działało, więc się przejąłem. Szepnąłem żonie na ucho, że źle się czuję i że chyba pójdę do domu. Nigdzie nie idziesz, odpowiedziała, możesz natomiast wziąć taksówkę. Dodała, że jeszcze zostanie, w końcu to impreza pracownicza poniekąd zorganizowana z jej powodu, nie wypada tak szybko z niej wychodzić. Nie miałem z tym problemu, tym bardziej że właśnie jej szef chwiejnym krokiem zacząć obchodzić stół wokół, zapraszając wszystkich do wzięcia udziału w karaoke. Jest pewna granica przyzwoitości, której obiecywałem sobie nigdy nie przekraczać, nawet będąc pijanym w sztok – było nią karaoke. Nie ma nic gorszego niż bar z taką możliwością. Ktoś, kto to wymyślił, powinien zostać postawiony przed sąd. Morze alkoholu, morze głupoty i ta jedyna w życiu okazja, która może się nie powtórzyć. Oczami wyobraźni już widziałem te rozochocone wizją artystycznego spełnienia, podchmielone damskie indywidua. Pomiędzy nie zaś zostanie wciśnięty tu i ówdzie przedstawiciel płci brzydkiej. Który, z błazeńskim uśmiechem na twarzy oraz w pomiętej i przepoconej koszuli, będzie próbował podołać oczekiwaniom. W pośpiechu więc, z telefonem przy uchu, zacząłem żegnać się z niektórymi uczestnikami spotkania. Niektórymi nie dlatego że kogoś nie lubiłem, tylko dlatego że części nie znałem i nie zamieniłem z nimi nawet słowa podczas tej imprezy. Piwo zawsze źle na mnie działało, zacierało mi obraz rzeczywistości i miałem poczucie utraty kontroli. Nad sobą i nad swoimi emocjami. Wszystko mi się mieszało: nie wiedziałem nigdy, czy coś mi sprawia radość, czy mnie irytuje. Dlatego tak mną wstrząsnęła sytuacja z opowiadanym przeze mnie dowcipem i tamtą dziewczyną. Wiedziałem, że muszę się ewakuować. Pocałowałem żonę w czoło, nie siedź długo, powiedziałem, ale już mnie nie słuchała, wyciągana przez kolegę za rękę na obskurną scenę. Zdążyłem jeszcze zarejestrować ich potykających się o schody, kiedy, chichocząc jak dwoje nastolatków, wtaczali się w deszczyku oklasków na nierówno oświetlony podest. Raczej nikt nie zauważył mojego wyjścia, nie byłem duszą towarzystwa.
Wróciłem więc do domu i obejrzałem nocną powtórkę koncertu orkiestry symfonicznej na jakimś programie. Nie dość, że było mi niedobrze, to jeszcze napiłem się niezbyt świeżego mleka. Poszedłem do łazienki i kierowany irracjonalną potrzebą postanowiłem ogolić twarz. Moja elektryczna maszynka zepsuła się dzień wcześniej, tego dnia miałem kupić nową w drodze do domu, ale naturalnie zapomniałem. Miałem natomiast w szafce resztkę pianki do golenia, którą zostawił mój wujek, odwiedzając nas w weekend jakieś pół roku wcześniej. Jedyna jednorazowa maszynka którą udało mi się wykrzesać z szafki nad umywalką, należała do żony. Postanowiłem zaryzykować. Uśmiechnąłem się, okładając policzki pianką i pomyślałem, że będzie na mnie zła za maszynkę. Nie była.
Nasze życie było idealne. Praca nie sprawiała mi problemów. Zdarzało się nawet, że potrafiłem czerpać z niej radość, czego nie mogłem powiedzieć o swoich kolegach. Zawsze też dziwiłem się im, kiedy narzekali na życiowe wybranki. Także wówczas kiedy uciekali się do skoków w bok. Nie zawsze dyskretnie. Albo wówczas kiedy, z uporem i dojrzałością kilkulatka, trenowali „ciche dni” i wygrywali po czterdziestu dziewięciu godzinach. Ich triumf, płacz ich kobiet, wściekłość ich latorośli, telefony od teściowej – życie wydawałoby się dla nich nie mieć sensu bez owych aspektów. Co piątek grałem z kolegami z pracy w piłkę – wynajmowaliśmy salę w pobliskiej podstawówce. Sala zarezerwowana była na półtorej godziny. Te półtorej godziny zdawało się szczególnie uszczęśliwiać dwóch kolegów z firmy, którzy to przed żonami udawali, że regularnie grają z całą resztą. Doprawdy nigdy nie przypuszczałbym, że można streścić swoje życie do półtorej godziny tygodniowo i że dla kogoś to może być jak ekspres do nieba. Żyli od piątku do piątku. Problem był z przepoconymi ciuchami, a raczej ich brakiem. Kiedyś żona jednego z delikwentów o to spytała, więc od tej pory ten czekał na mnie co tydzień około dwudziestej pierwszej na pętli tramwajowej, którą mijałem po drodze do domu. Przejmował ode mnie przepocone spodenki i koszulkę. Monice wytłumaczyłem sytuację i oboje przez dwie godziny dyskutowaliśmy o problemach ludzi z naszego otoczenia. Uważała, że nie powinienem brać udziału w czymś podobnym, ale ostatecznie oboje przyznaliśmy, że każdy jest dorosły, a skoro z tego powodu możemy mieć mniej prania, to czemu nie. W takich sytuacjach jak ta czuliśmy, że moglibyśmy prowadzić wykłady na temat idealnego pożycia małżeńskiego, gdyby tylko ktokolwiek zechciał za to płacić. Byliśmy, byłem – bardzo pewny siebie.
Co roku jeździliśmy na wakacje do mojego wujka mieszkającego w Trento, ona wprost uwielbiała tam być. Na ferie zimowe zabierała naszego syna nad morze. Znajomi żartowali, że wszystko robimy na wspak: zimą morze, latem góry. Kiedy wracała z tych zimowych krótkich urlopów, zwykle rzucała mi się na szyję i stwierdzała, że bez mojego przynudzania tracą one cały swój urok.
Moja żona to, w przeciwieństwie do mnie, dość niekonwencjonalna istota. Już w liceum taka była. Ubierała się w dziwne sukienki, malowała paznokcie na czarno i paliła trawkę ze swoim ojczymem, kiedy matka wychodziła do pracy. Nigdy nie udawała kogoś innego, niż była, nigdy też nie próbowała na siłę narzucić sobie czegokolwiek. To ja byłem tym porządnym, którego dobry Bóg zesłał, aby ją naprawić. Zresztą przez pierwsze pół roku to naprawianie nie szło mi zbyt dobrze, nasze relacje to była bowiem wymiana ciętych ripost i złośliwych uwag. Nazywała mnie nudziarzem i przedrzeźniała, kiedy byliśmy w towarzystwie. Szczerze jej wtedy nienawidziłem i byłem skłonny zrezygnować z zajęć angielskiego, bylebym tylko nie musiał mieć z nią więcej styczności. Angielski mieliśmy dwa razy w tygodniu. Starałem się przygotowywać na każde zajęcia, logiczne wydawało mi się tego typu podejście. Ale nie jej. Spóźniała się za każdym razem, trzaskała drzwiami i czuć było od niej tanimi perfumami z kiosku. Zanim doszła do swojej ławki na końcu sali, zdążyła już przewrócić dwa krzesła, kopnąć mnie w kostkę, uwieść nauczyciela spojrzeniem i zrobić wiele innych rzeczy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Irytowała mnie swoją ekscentrycznością i dawałem jej do zrozumienia, że nią gardzę. Wyraźnie nic sobie z tego nie robiła. Czy już wspomniałem, że tak było przez pierwsze pół roku naszej znajomości? Tak, to było druga klasa liceum, drugie półrocze, bo dopiero wtedy zapisała się na język. Potem nadeszły wakacje, na których złamałem nogę i przesiedziałem większość czasu w domu, w towarzystwie zgorzkniałej w tym okresie matki, wypalającej prawie paczkę papierosów dziennie. Do szkoły wróciłem blady, cichy – i chyba nawet byłem wściekły, choć zawsze lubiłem szkołę. Angielski planowany był dopiero na trzeci czwartek września. Pamiętam, że siedziałem w drugim rzędzie na swoim zwykłym miejscu i znudzony czekałem na nauczyciela, kiedy weszła do sali. Zacząłem się prawie dusić, kiedy zobaczyłem, co zrobiła z włosami. Z długowłosej blondynki przeistoczyła się w kędzierzawego krótkowłosego rudzielca. Była opalona na heban, a zamiast typowej dla siebie, cygańskiej sukienki ubrała obcisłe dżinsy i buty na wysokim obcasie. Zakochałem się w jednej chwili. Byłoby to nawet znośne, gdyby nie przywlekła ze sobą jakiegoś, o dwie głowy wyższego od niej, dryblasa. Od tej pory zaciskałem pięści za każdym razem, kiedy trzymając się za ręce, wchodzili do sali. Przestałem jeść, nawet trochę schudłem, a matka została wezwana do szkolnego pedagoga, ponieważ rzuciłem zeszytem o ziemię na matematyce, kiedy nauczyciel zrobił mi uwagę odnośnie do nieodrobionego zadania. Swojej tajemnicy strzegłem i nawet najlepszy kolega nie wiedział, co się ze mną dzieje. Aż pewnego dnia nie poszedłem na angielski. Było to w dwa miesiące po rozpoczęciu roku szkolnego. Ponieważ do tej pory nie opuściłem ani jednych zajęć, matka otrzymała telefon, zanim te się skończyły. Gdy wróciłem do domu znad rzeki, zionąc tanim winem i listopadowym chłodem, już na mnie czekała. Jedyne co łaskawa pamięć raczy mi udostępnić z tamtego zamglonego dnia to obraz Moniki, siedzącej na skraju krzesła w kuchni, nad talerzem zupy, którą tego dnia mieliśmy na obiad. Zdołałem tylko wybełkotać że to wszystko przez nią, po czym osunąłem się na ziemię. Tak przynajmniej one twierdzą. Ponieważ nie jestem w mocy podważyć prawdziwości ich słów, choćbym nawet chciał, nie robiłem tego nigdy, nie zrobię tego teraz. Zresztą ta historia urosła w naszej rodzinie do rozmiarów legendy, więc czemuż ją korygować?
***
Jako mały chłopiec nie chciałem zostać strażakiem. Nie właziłem na drzewa ani też nie bardzo interesowałem się mechaniką. Wychowywała mnie matka, ojciec zmarł na raka, kiedy miałem cztery lata, nie bardzo więc go pamiętałem. Zajmowaliśmy jedno z ośmiu mieszkań małej odrapanej kamieniczki, mieszczącej się na obrzeżach parku. Było tam cicho i spokojnie, do rzeki mieliśmy niecałe dwieście metrów. Do ósmego roku życia chodziłem tam wyłącznie z mamą, potem tylko otwierała okno kuchni na oścież, aby mieć mnie na widoku. Cierpiałem bardzo, kiedy jeszcze w wieku dwunastu lat słyszałem jej zachrypnięty głos napominający mnie, żebym uważał. Koledzy drwili wówczas ze mnie, niezbyt jednak okrutnie, tak tylko żeby tradycji stało się zadość. Wiedziałem, że jej nadopiekuńczość wynika z panicznego strachu przed utratą kolejnej bliskiej osoby. Im bardziej dorastałem i im więcej rzeczy do mnie docierało, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że jej strach nie był takim sobie zwyczajnym strachem. Ona wręcz obsesyjnie bała się zjawiska śmierci, jeśli dotyczyć by miała osób z jej bezpośredniego otoczenia. Matka nie tylko o mnie się martwiła. Dzwoniła do dziadków dwa razy dziennie tylko po to, by zapytać, czy ojciec wziął lekarstwa o odpowiedniej porze. Nikogo nie dziwiło, kiedy na imieninach któregoś z wujków potrafiła poważnie obrazić się na bratową za złe odżywianie bądź też niezasięganie porad lekarza w sprawie podejrzanego guzka na lewym ramieniu. Wszyscy wiedzieli, że ma obsesję śmierci i traktowali z przymrużeniem oka te jej nagłe wybuchy. Miała taki okres, że przynosiła z pracy wszystko, co w najmniejszym tylko stopniu dotyczyło zdrowia. Półki w naszym gościnnym pokoju pokrywały stosy gazet i encyklopedii zdrowia, których nie nadążała czytać, ale do których lektury zmuszała mnie przynajmniej dwa razy w tygodniu. Potem jej przeszło i powróciła do swojej ukochanej literatury starożytnej, mnie zaś przynosiła z biblioteki znów to, co chciałem. Przy tym wszystkim sama wypalała paczkę papierosów dziennie, więc wygląda na to, że wizja jej własnej śmierci nie przerażała jej wcale.
Nigdy nie pragnąłem zostać strażakiem. Od dzieciństwa pochłaniał mnie świat książek, którym żyła matka i do którego miłością mnie zaraziła. Jako dziesięciolatek przesiadywałem nad naszą rzeką w cieniu drzew i dosłownie pożerałem kolejne tomy lektur, niekoniecznie stosownych do mojego wieku. Być może dlatego spoważniałem dużo wcześniej niż większość moich rówieśników. Nauczycielka języka polskiego była tym naturalnie zachwycona. Zmuszała mnie do brania udziału we wszystkich możliwych konkursach i olimpiadach. Podchodziłem do rywalizacji niechętnie i jeśli tylko było to możliwe, unikałem tej strony żywota. Konkursy ortograficzne, konkurs wiedzy o Mickiewiczu (nienawidziłem Mickiewicza), konkursy wiedzy o twórczości Bahdaja – wszędzie byłem twarzą reklamową naszej szkoły. Z racji moich zainteresowań większość czasu spędzałem z niewieścią częścią macierzy szkolnej. Nie znaczy to wcale, że byłem typem maminsynka. Byłem względnie lubiany przez wszystkich, a do histerycznego czasami zachowania matki i tak każdy miał odpowiednie podejście. Nie byłem także kujonem, z fizyką i chemią miałem poważne problemy, a na świadectwie z podstawówki mam wynik mierny z obu tych przedmiotów.
Gdy miałem dziesięć lat, dwudziestotrzyletni wówczas brat matki Stanisław postanowił wstąpić do seminarium. Pamiętam wypowiedziane przez nią słowa, gdy się o tym dowiedziała. Twierdziła, że ją zostawia, że myśli tylko o sobie i swoich potrzebach. Zaznaczyć tu muszę, że byli ze sobą bardzo zżyci, pomimo dwunastoletniej różnicy wieku. Kiedy umarł mój ojciec, siedemnastoletni wówczas Staszek zapakował do torby najpotrzebniejsze rzeczy i tego samego dnia zajął jeden z trzech pokoi naszego skromnego mieszkania. Babcia ostro protestowała, twierdziła, że to ona powinna zaopiekować się córką w tak trudnych chwilach, a obowiązkiem młodzieży jest nauka. Moja matka kazała wtedy jej się wynosić. Oświadczyła, że prawo wstępu do naszego domu, prócz Stanisława, ma jedna jedyna osoba z rodziny. I że jest nią cioteczka Ania. Trzeba przyznać, że moi dziadkowie wykazali się niemałą cierpliwością w znoszeniu zachowania córki, jednak człowiekiem który bez oporów akceptował jej na wpół autystyczną naturę, był brat. Pomimo że niewiele pamiętam z tego okresu, jednego jestem pewien. Wujek Stanisław działał na matkę niezwykle uspokajająco. Zamknięci w kuchni prowadzili długie rozmowy, kiedy szedłem spać. Sprzątał całe mieszkanie, podczas gdy matka siedziała piątą godzinę z rzędu nad rzeką i nie reagowała na odgłosy świata zewnętrznego ani na to, że jej dziecko drze się wniebogłosy, choćby z głodu. Z tego co mi wiadomo, mieszkał u nas przez jakieś osiem miesięcy. Potem, na kategoryczne żądanie babci, wrócił do domu swych rodziców. Zresztą był już najwyższy czas, abyśmy zaczęli normalnie funkcjonować, bez niczyjej pomocy. I tu pojawiły się pierwsze dowody na to, jaki był nam przez ten czas pomocny. Nagle nie miał kto na czas ugotować obiadu, po domu walały się części nieuporządkowanej garderoby, przychodziły upomnienia za niezapłacone rachunki, i tak dalej. Cioteczka Ania twierdzi, że zastała nas kiedyś w opłakanym stanie: zepsuła się pralka i matka postanowiła prać ręcznie w wannie. Ja natomiast najwyraźniej chciałem jej w tym pomóc i wpadłem w ciuchach do wanny, pełnej piany oraz brudnych ubrań, wychlapując wodę na podłogę w łazience. Podobno przedstawiałem sielankowy obraz szczęśliwego dziecięcia: pluskałem się w najlepsze i nie zwracałem uwagi na zwierzęce wycie matki, która siedziała na podłodze, wznosząc bluźniercze okrzyki. Cioteczka, jako osoba bardzo religijna, najpierw zajęła się okładaniem swej chrześnicy ręcznikiem frotte, dopóki ta nie zamilkła i zdziwiona nie zauważyła, że na świecie jest ktoś oprócz niej, syna i pralki. Zasługą cioteczki była od tamtego momentu pełna lodówka i czysta bielizna susząca się na balkonie. Beształa matkę tak samo, jak matka beształa mnie. Wnosiła do domu woń świeżego pieczywa i czystej pościeli, ustawiała w wazonach kwiaty bzu, kiedy nadszedł jego czas, i przystrajała mój pokój gałązkami świerku na kilka dni przed Wigilią. Ingerowała w nasz świat nieprzerwanie i stanowczo tak, aby nie rozsypał się na kawałki do jej następnej wizyty. Bardzo subtelnie i początkowo niezauważalnie zaczęła usuwać się z naszego życia i pozostawiać nas samym sobie. Matka też powoli zaczęła wracać do dawnej formy. Przyzwyczaiła się znów wstawać odpowiednio wcześnie, żeby zawieźć mnie do przedszkola i potem zdążyć do biblioteki. Koleżanki z pracy starały się organizować jej czas w ten sposób, aby po powrocie do domu nie miała go na zbędne rozmyślania. Przynosiła zatem całe stosy książek i książeczek do sklejania. Siadaliśmy na podłodze w salonie i ja, jako świeżo upieczony zerówkowicz, podawałem jej kolejne tomiki, głośno odczytując poszczególne tytuły. Już wtedy umiałem dobrze czytać całymi zdaniami i byłem zresztą najlepszy w szkole. Stanisław znów stał się częstym gościem, ponieważ był to rok jego matury i matka przepytywała go z lektur.
Powiedziała, że powinien rozważyć wszystkie za i przeciw. Twierdziła, że grzebanie się za życia do niczego nie prowadzi i że nie powinien przekreślać swoich rokowań na przyszłość na podstawie nieprzyjemnych doświadczeń. Wujek był wtedy na czwartym roku medycyny i jednym z jego poważniejszych problemów były, rzeczywiście nieciekawe, doświadczenia na płaszczyźnie spraw damsko-męskich. Biedak miał szczęście (żeby nie powiedzieć: nieszczęście) do niewiast z tendencjami patologicznymi. Z tego co mi wiadomo, jedną z nich poznał, pracując jako wolontariusz na jakimś oddziale odwykowym. Jako młodzieniec o szczerych intencjach Stanisław próbował pełnić rolę zesłańca niebios, ratującego upadłe anioły. Sam się tak o sobie kiedyś ironicznie wyraził, szereg lat później, kiedy wyszliśmy na papierosa na taras jego domu w Trento.
No właśnie, żeby móc zapalić tam papierosa, musiał najpierw podjąć decyzję o wstąpieniu do seminarium. Całe lato między czwartym a piątym rokiem studiów pracował i odłożył pieniądze na, jak wtedy twierdził, ostatnią podróż swojego życia. Przedtem, zanim doszło do ostatnich egzaminów, zdążył jeszcze przeżyć niezwykle krótki, aczkolwiek gorący romans z pewną naprawdę piękną pacjentką hospicjum, gdzie odwiedzał przyjaciela z liceum. Zmarła po dwóch miesiącach. Oczywiście cierpiał bardzo, lecz równie krótko co intensywnie. Następnie całą swą uwagę skupił na nauce. Jakoś w pierwszej połowie września spakował jedną ze swych wysłużonych toreb podróżnych i oznajmił rodzicom oraz siostrze, że wyjeżdża, ale sam nie wie na ile. Moja matka zrobiła mu awanturę, bo podejrzewała, że chce wstąpić do seminarium gdzieś na południu kraju i w ten sposób ukryć ten fakt przed rodziną. Nie mogła ścierpieć, że nic jej już nie mówi i nie zwierza się ze swoich zamiarów. Babcia, o ile dobrze pamiętam, przyjęła fakt odroczenia sprawy stanu duchownego z ulgą, aczkolwiek nie przestała się martwić. Tylko dziadek mówił: chłopie, jedź, gdzie oczy poniosą, młodość sama wie, czego jej trzeba. Stanisław pojechał zatem, zaś nikt nie wiedział gdzie i w jakim celu. On tymczasem po dwóch tygodniach zadzwonił i pełen entuzjazmu zaczął opowiadać, jak to piekielnie duszne jest rzymskie lato, czy raczej jesień. Babcia prawie zemdlała przy telefonie, dziadek śmiał się do rozpuku, tylko moja matka rozpłakała się i nakrzyczała na brata, że nie wziął jej ze sobą. Po miesiącu już był z powrotem, ale tylko po to, żeby zacząć pakować resztę swojego, skromnego jeszcze wtedy, dobytku oraz załatwić sprawę urlopu dziekańskiego. Zimę spędził już we Włoszech, natomiast w połowie marca przyjechał z narzeczoną. Po raz pierwszy miałem okazję podziwiać go w całym rozkwicie jego męskiej miłości, i to w pełni odwzajemnionej. Przedstawiali typowo sielankowy obrazek świeżo zakochanych, kiedy, na przykład, nocując u nas w salonie, okładali się poduszkami każdego wieczora przed pójściem spać. Wtedy jeszcze rozmawiali ze sobą po angielsku, dla naszej rodziny sytuacja wydawała się więc tym bardziej niecodzienna. Veronica, bo tak jej na imię, była od niego starsza o pięć lat. Jako początkująca pani prawnik odbywała praktyki w Rzymie w czasie, kiedy Stanisław pojechał tam „w ostatnią podróż swojego życia”. Potem wydarzenia potoczyły się w tempie błyskawicznym. Spędzili w Polsce jakiś miesiąc, podczas którego wujek Stanisław biegał po różnych urzędach i załatwiał formalności. Na uczelni starał się załatwić wyjazd z programu wymiany studentów. Formalnie wyjazd miałby się zacząć od września, więc Stanisław miał jeszcze trochę czasu na doszlifowanie języka. Nieformalnie – ojciec Veroniki miał szeroki krąg znajomych, także wśród wykładowców szkół wyższych. Stanisław miał już więc połowicznie załatwione miejsce, jeśli nie w stolicy to na uczelni w innym mieście. Przez ten miesiąc jego przygotowań do przeprowadzki Veronica oddała się temu, co było jej pasją, a mianowicie rysunkowi węglem. Spędzała więc całe dnie, włócząc się z blokiem pod pachą wzdłuż naszej rzeki. Udobruchała tym, rzecz jasna, dziadka, zapalonego malarza-amatora. Babcia początkowo miała stosunek niechętny, co tu dużo ukrywać, tamta zabierała przecież jej jedynego syna. Nie przekonywały jej argumenty dziadka, że Stasio przecież nigdy nie wyglądał na tak szczęśliwego. Zresztą dziadkowi udzielił się nastrój i zauroczenie syna, coraz częściej towarzyszył Veronice w jej codziennych wędrówkach i rozczulający był widok, jak próbują komunikować się na migi. Dziadek, poczciwina, posunął się nawet do tego, że kupił rozmówki polsko-włoskie, następnie zaś – kieszonkowy słownik. Babcia groziła mu rozwodem, twierdziła, że zachciało mu się bezeceństw na stare lata i że wszystkim nam się poprzewracało w głowach od tej całej cudzoziemszczyzny. Faktem było, że Veronica szybko zaskarbiła sobie sympatię nawet matki, co wydawało się początkowo nieprawdopodobne. Miała w sobie niesamowicie pozytywną energię, którą przelewała na nas wszystkich. Siadała często przy mnie, kiedy odrabiałem lekcje i obserwowała ruchy mojej ręki, gdy pisałem. Miała wtedy wyraz twarzy pięcioletniego dziecka, które uczy się otoczenia. Zaglądała mi przez ramię, kiedy pisałem wypracowanie z języka polskiego i próbowała na głos wymawiać słowa. Miała gruby nosowy głos. Szturchała mnie w żebra i robiła obrażoną minę, gdy śmiałem się z jej prób. Zaglądała mi przez ramię, kiedy odrabiałem zadanie z matematyki, od czasu do czasu wskazując na któryś z wierszy palcem i potrząsając przecząco głową. Była pierwszą osobą, która tak bezpośrednio wytykała mi błędy, a która mnie tym nie irytowała. Dotychczas bardzo źle znosiłem słowa krytyki, czym doprowadzałem matkę do napadów szału podczas odrabiania lekcji. Veronica wykonała kilkanaście szkiców mojej sylwetki, które porozwieszała po całym pokoju. Kilkukrotnie rysowała też matkę, której sprawiało to wyraźną przyjemność. Byłem pełen podziwu. Pamiętam, iż myślałem, że sama powinna być rysowana, zamiast rysować innych. Kiedy pochylała się nad kartonami, niesforne brązowe loki opadały jej na buzię i widać było tylko wygięte w dramatyczną podkówkę usta. Zaraz potem jednak odrzucała gwałtownie włosy do tyłu i spoglądała na rysowany obiekt wielkimi zielonymi oczami, w których najpierw zakochał się mój wujek, potem dziadek, a potem my wszyscy. Kiedy pod koniec kwietnia cała rodzina zebrała się u dziadków w mieszkaniu, aby ich w końcu pożegnać, najpierw rozpłakała się babcia. Obejmowały się za szyje, mówiąc innymi językami, ale wylewając jednakowo rzewne łzy. Potem to i mnie puściły nerwy. Matka histeryzowała, że nie kupili wystarczającej ilości lekarstw na drogę, dziadek odkorkowywał butelkę, cioteczka Ania huczała, żebyśmy się wszyscy uspokoili, bo przecież nikt nie umarł.
Moja żona, jeżdżąc do Trento, większość czasu spędzała z Veronicą. Pomimo dużej różnicy wieku czuły się świetnie w swoim towarzystwie. Właściwie to obie zachowywały się tak, jakby po latach ciężkich i mozolnych poszukiwań znalazły bratnią duszę. Monika na nowo stawała się uczennicą, tą nierozgarniętą nastolatką ubraną w zwoje woali i obwieszoną niezliczoną ilością korali. Veronica zaś, na co dzień poważna pani prawnik, była nie do poznania – dzięki Monice powracała do swoich artystycznych zamiłowań. Taszcząc ze sobą sztalugi, przemierzały razem okoliczne szlaki górskie i nieraz musieliśmy ze Stanisławem błagać, by zechciały wrócić przed zmrokiem. Żartobliwie mówiły, że reprezentujemy typ nudnych i zgrzybiałych starców. Same siebie uważały wtedy za artystyczne dusze, nierozumiane przez resztę świata. Twierdziły, że tylko w swoim towarzystwie stają się sobą. Veronica była dla Moniki ideałem do naśladowania, starszą siostrą odnalezioną po długim czasie. Z przyjemnością patrzyłem, jaka jest rozpromieniona, jak nabiera nowych sił. Krzysiek, nasz syn, spędzał większość czasu z uwielbiającą go córką Staszka i Veroniki, kilkunastoletnią Sarą. Sara przez dwa tygodnie naszych wakacji niemal codziennie zabierała go na spacery i spotkania z koleżankami, miał więc swoisty fanklub wśród dziewcząt z lokalnej szkoły średniej. Sara bezskutecznie namawiała rodziców na rodzeństwo dla siebie, toteż dla niej z kolei kilkuletni Krzysiek był namiastką spełnienia tego marzenia. W ten sposób Monika odpoczywała od nas obydwu, pomimo że byliśmy przy niej. Przyznam, że nigdy nie zauważyłem u niej oznak znudzenia, choć często przekornie nazywała mnie nudziarzem.
Moja żona, jak wspomniałem, już w czasach wczesnej młodości uchodziła za bardzo ekscentryczną osobę. Przez swoją elokwencję i poczucie humoru bardzo szybko zjednywała sobie ludzi. Kiedy odwiedzała mnie w weekendy podczas studiów, nagle przypominali sobie o mnie wszyscy koledzy, każdy czegoś potrzebował i pod byle pretekstem odwiedzał mnie w pokoju, oczywiście odwiedziny swe przedłużając za sprawą nieodpartego czaru mojej przyszłej żony. Miałem kilka koleżanek, potem to już były bardziej jej koleżanki niż moje. Tak więc czas który miała mieć tylko dla mnie, biedna Monika musiała dzielić między mnie a moich znajomych. Nie umiałem się na nią gniewać, tym bardziej że noce miały nas na wyłączność i nadrabialiśmy stracony czas ze zdwojoną siłą. Często mi powtarzała, że dzięki mnie odzyskuje wewnętrzny spokój i poczucie bezpieczeństwa. Przeciwieństwa się przyciągają, mawiała.
Osiągnąłem więc taki punkt w życiu, gdzie człowiek wie, że wszystko zawdzięcza sobie. Rzeczywistość zdawała się tylko to potwierdzać, bo wszystko było dokładnie takie, jakie być powinno. Nie komplikowałem sobie życia, tak jak często robili to ludzie z mojego otoczenia. Uważałem, że sami sobie są winni i nie rozumiałem, jak można być nieszczęśliwym. Tak zwane przeciwieństwa losu uważałem za wymysł życiowych nieudaczników. Wyznacznikiem wartościowania ludzi był dla mnie komfort, jaki sobie w życiu zapewnili, to oczywiste. A ponieważ z osób mi znanych byłem jedną z najbardziej komfortowo żyjących osób, po jakimś czasie przestałem uznawać zdanie innych ludzi.
***
Jesteśmy na etapie urządzania poddasza, parter ukończyliśmy wczesną jesienią. Zima minęła na rozmyślaniach o tym, jakie kafelki nadają się do łazienki i jakiego koloru żaluzje założyć w pokoju Krzyśka. Doszliśmy z Moniką do wniosku że jak najjaśniejsze, ponieważ pokój i tak jest zaciemniony przez zachodzący ukośnie na okno dach. Sam Krzysiek nie chce się przenosić na górę. Ma sześć lat, więc spanie w jednym pomieszczeniu z rodzicami stanowi dla niego idealne rozwiązanie. I nie ma znaczenia, że wokół łóżka piętrzą się stosy książek, worki z ubraniami i inne rzeczy, na które nie ma na razie miejsca gdzie indziej. Śpimy w trójkę w jednym łóżku, które ustawiliśmy w pomieszczeniu gospodarczym, znajdującym się obok garażu. Samochód parkujemy więc chwilowo przed domem. Co rano jestem szczerze zdziwiony bólem pleców wywołanym przez dziwne pozycje nocne. Powoli jednak udaje nam się przekonać syna do zbliżających się przenosin. Pomaga w tym sprytnie podany przez Monikę argument, że jest już coraz większym facetem i musi stawić czoła nadchodzącej dorosłości. Zresztą to przekonanie zamienia się w pragnienie, kiedy się okazuje, że jego najlepszy kolega z klasy ma także pokój na poddaszu i gdy Krzysiek zostaje zaproszony do niego na noc. Zaczyna się angażować w wybieranie z nami wzoru wykładziny, obraża się na Monikę, kiedy próbuje przekonać go do świetlistej żółci. To sześcioletnie dziecko samo chce decydować o wszystkim. Dlatego nie pozwala sobie przetłumaczyć, że czerwone ściany nie są najlepszym pomysłem. Buntuje się do tego stopnia, że odmawia jedzenia. Monika postanawia nie zwracać na niego uwagi, dopóki nie odmówi także zjedzenia kolacji. Wtedy, jak zwykle, wpada w szał, rzuca ścierką do wycierania naczyń i krzyczy, że nie będzie dłużej tolerowała takiego zachowania. Skutek jest oczywiście odwrotny do zamierzonego i nasz syn wybiega z płaczem do swojego, niewykończonego jeszcze, pokoju.
Wyciągam tosty i kładę na talerzu. Z salonu dobiega głos relacjonującego wieczorne wiadomości dziennikarza. Słucham jednym uchem, ale niewiele mnie interesują strajki kolejarzy, pociągiem nie jechałem od lat. Monika upierała się w zeszłym roku na drugi samochód, ponieważ uważa za uciążliwe ciągłe odwożenie mnie rano do pracy. Wyperswadowałem jej to w krótkim czasie, tłumacząc, że nasze codzienne ranne podróże przecież nam służą. Przez te pół godziny kiedy stoimy w korkach, jesteśmy w stanie omówić większość spraw, które tego wymagają. Nawet jeśli poprzedniego dnia się posprzeczamy, w samochodzie zdajemy się o tym nie pamiętać. Monika wysadza mnie przed firmą za pięć ósma, potem ma jeszcze pół godziny, zanim sama zacznie pracę. Zwykle kieruje się do całodobowego baru na niedalekim dworcu, gdzie kawa jest podła, ale przynajmniej jest gdzie się ogrzać zimą. W tym roku wiosna przyszła wcześnie, dlatego pewnie Monika częściej korzysta ze świeżego powietrza w parku nad rzeką niż z zatęchłego baru. Macha mi tylko przez szybę i szybko odjeżdża, o mały włos nie wpadając na pieszego na pobliskim przejściu.
– Gdzie ci się, u licha, tak spieszyło dzisiaj rano? Prawie zabiłaś tego faceta – zagaduję tego wieczora.
– Musisz mnie jeszcze ty dobijać? Wystarczy, że ten gówniarz doprowadza mnie do szału – odburkuje i tłucze szklankę w zlewie. Widzę, że się skaleczyła, podchodzę więc i pewnym ruchem chwytam ją za nadgarstek, odkręcam zimną wodę. Sięgam do szafki, w której powinny być plastry. Jednocześnie całuję ją w skroń.
– Nie możesz wziąć wolnego w weekend? Makar zrozumie, przecież nie miałaś ani dnia urlopu od kilku miesięcy. Pracujesz prawie co weekend.
– Chyba żartujesz, w tym okresie co teraz? Wyśmiałby mnie na poczekaniu. Mam siedem szkoleń w przyszłym tygodniu, muszę je przygotować. Acha, zapomniałabym ci powiedzieć... Następny weekend szykuje nam się we Wrocławiu – mówi, ssąc krwawiący palec, podczas gdy ja przygotowuję plaster do przyklejenia. Czuję zalewającą mi twarz falę gorąca, kiedy słyszę, co mówi, ale w porę się opanowuję.
– Serio nie mogą wysłać tym razem kogoś innego? Przecież dopiero co byłaś…
– Byłam, ale teraz Kryśka jest na zwolnieniu. Muszę jechać ja i Robert. Byliśmy razem ostatnio, wiemy co i jak, więc tak jest najłatwiej. – Sprawdza, czy w zlewie nie pozostały kawałki szkła.
– Zostaw, ja pozmywam. Nie zjadłaś jajecznicy. Może pójdź do niego, słyszę jak się tam strasznie tłucze. Zaraz zrobi dziurę w ścianie.
Monika klepie mnie w tyłek i idzie udobruchać naszego syna. Z telewizora dobiegają reklamy, kiedy przynosi go uwieszonego jej na szyi. Jest już dla niej za ciężki, widzę, że ledwie idzie. Rozkładają się na kanapie i zaczynają czytać program telewizyjny. Dzwoni mój telefon komórkowy, Monika leniwie pochyla się do stołu.
– To Jan.
– Dobra, dam mu to szczęście. Odbierz – mówię, odkładając talerz na suszarkę i sięgając po ścierkę.
– Cześć... Oczywiście, że ja... Tak, jestem jego pełnomocnikiem, chcesz coś od niego, to musisz ustalić ze mną... Oczywiście, że zostanie to przefiltrowane, jak na żonę przystało, no nie? – Monika śmieje się głośno. – Podważasz moją pozycję... Dobra, daję ci go, bo stoi nade mną w fartuszku. Pamiętaj o tym, jak będziesz z nim rozmawiał. Jasne, w przyszłym miesiącu, u nas w ogródku. Dzieciaki będą zachwycone. No dobra, całuję. Pa! – Oddaje mi w końcu telefon.
– Słucham?
W tle słyszę muzykę i głos Joasi.
– Stary, taka sprawa. Aśka ma jakieś śmieszne uczulenie, wiesz, jakieś krosty na plecach... Ty byłeś, zdaje się że w zeszłym miesiącu, u jakiegoś dobrego lekarza z młodym.
– Nie może zasięgnąć fachowej wiedzy u siebie w robocie?
– Polecają jej jakieś sterydowe, więc ona mówi, że to chromoli.
– Poczekaj, nie wiem, czy mam jego numer blisko. – Biegnę do przedpokoju i sięgam po notes z numerami telefonów.
– Szukaj, stary, ja cię bardzo proszę. Joaśka mi tu świruje, wyobraź sobie, że nie chce wyjść nawet do osiedlowego sklepu po zakupy, muszę ganiać nawet ze śmieciami do zsypu! A ty jak tam stoisz z czasem?
– Poczekaj... nie ten notes... chwila. Z czasem? Lepiej mów, kiedy i co planujesz. Muszę wiedzieć odpowiednio wcześniej.
– No bo w tę środę Mirek twierdzi, że urządza _party_. Rozumiesz, wieczór pięknych starszych panów po trzydziestce. Myślałem, żeby coś skombinować i dać upust marzeniom...
– Mam! Możesz pisać?
– Nawijaj.
– 501 328 283. Jakiś Mateusz Brzeski. Ale wiem, że przyjmuje też na NFZ, zdaje się że w przychodni na Powstańców Warszawskich. Ta maść, co zapisał dla Krzyśka, była dobra, po dwóch dniach mieliśmy z głowy.
– Ok, dzięki stary, być może ratujesz mnie od choroby nerwowej. No a wracając do środy... Co sądzisz? Tylko nie mów, że znowu z Moniką idziecie do jakiegoś śmiesznego kina, bo sfiksuję. Żeby facet w twoim wieku uczęszczał z żoną...
– Nie, nie idziemy. Zresztą ona pracuje cały czas, wieczorami jest padnięta tak, że nawet nie ma siły dojeść jajecznicy.
– Ale za to jaką ma figurę... Spójrz na Joaśkę, jej zamiłowanie do pizzy i czekolady jest widoczne z księżyca... Auć! I w dodatku dostałem łyżką po łbie. No to jak będzie?
– Myślę, że raczej tak. Zobaczę jeszcze i oddzwonię, dobra?
– Tylko nie marudź, nie ma się nad czym zastanawiać. Wódka plus brak kobiet równa się szczęście niewymowne. Dobra, kończę i dzwonię do tego twojego doktorka. Zobaczymy, co uczyni z naszą pięknością. Czekam na telefon, na razie!
– Trzymaj się.
– Skarbie, wiesz, która to godzina? – Monika tymczasem obcina Krzyśkowi ostatni paznokieć i przeczesuje mu dłonią blond czuprynę. Ten wierci się i leniwie przeciąga.
– E tam, jeszcze wcześnie. Tata, prawda, że mogę jeszcze trochę?
– Ale chwileczkę, dlaczego pytasz taty? Skoro ja mówię, że do łóżka, tata nie powie inaczej. Co to za jakieś układy?
– Faktycznie, niech posiedzi z nami dłużej. Odeśpi jutro podczas leżakowania – mówię, sadowiąc się koło nich i biorąc pilota do ręki.
Monika odwraca głowę. Biorę ją za rękę i ściskam.
– Naprawdę nie dasz rady z tym weekendem? Ostatnio chyba zrobiłaś się bardziej nerwowa...
– Przestań. Nie jestem nerwowa, tylko trochę zmęczona. Poza tym nie podoba mi się to, co robisz.
– To znaczy?
– No to... – pokazuje głową na naszego syna.
– Dobrze, masz rację. Skoro tak: Krzych, do łóżka!
– No teraz to już daj spokój, tak nie można! Zresztą – mówiąc to, Monika chwilę się waha – rozmawiajcie sobie, jak długo chcecie. W końcu jutro może odespać na leżakowaniu.
Idzie do naszej tymczasowej sypialni, wlokąc za sobą koc, smętnie zwisający jej z ramion.
***