Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Polowanie na prawdziwego psa. Po drugiej stronie odznaki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polowanie na prawdziwego psa. Po drugiej stronie odznaki - ebook

Kiedy Borys przyjechał do wulkanizatora, by wymienić zepsutą oponę, majster tylko rzucił okiem na koło.

– Ma pan szczęście, że strzeliła przy sześćdziesiątce. Na autostradzie wkładaliby pana do worka. Profesjonalnie przecięta. Fachowa robota. Myślałem, że porachunki mafijne to już przeszłość.

Borys był psem z krwi i kości. Tropiąc przestępców, nie zorientował się, kiedy z łowczego sam zmienił się w zwierzynę, na którą polowanie urządzili jego dawni koledzy z resortu.

Kiedy rozpoczynał pracę w CBŚP, chciał rozbić olsztyńską mafię narkotykową i wsadzić do więzienia lokalnych bandytów. Uczestniczył w rozpracowaniu białostockiej grupy neonazistów.

Kiedy składał przysięgę na honor oficera polskiej policji, nie zdawał sobie sprawy, że ważniejsze od ścigania przestępców będą układy, polityka i skorumpowani koledzy – że trafi na prywatny folwark.

Poświęcił swoją rodzinę i oddał się pracy, która w pewnym momencie stała się dla niego najważniejsza. Nie sądził, że instytucja, której się poświęcił, zrujnuje mu życie.

Mafia, która rządzi narkotykowym biznesem, policjant, na którego polują koledzy z Biura Spraw Wewnętrznych i dziennikarz ufający tym, którym nie wierzył nikt.

Polowanie na prawdziwego psa. Po drugiej stronie odznaki to wstrząsający materiał o rozgrywkach w polskiej policji, układach, wyścigu szczurów i walce o wysokie stanowiska toczącej się pod parasolem ochronnym najważniejszych polityków. To spowiedź byłego Naczelnika Centralnego Biura Śledczego Policji.

Nazywam się Marcin Miksza, pseudonim Borys…

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7283-5
Rozmiar pliku: 873 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Z Marcinem Mikszą, pseudonim Borys, zdążyliśmy się poznać bardzo dobrze. Wspólne wypady na strzelnicę, piwo, jakaś whisky, spotkania u niego w Olsztynie, spotkania w hotelach gdzieś w Polsce, wakacje nad polskim morzem, kiedy razem z Tomkiem, swoją córką i córką Tomka dołączył do mojej rodziny, by spędzić z nami parę dni, w końcu wizyta u mnie. Staraliśmy się unikać rozmów o tym, co się stało, o tym, że musiał zdać broń i kolejny rok jest policyjnym emerytem z zarzutami, ale temat zawsze wracał. Marcin po prostu nim żył. To siedziało w nim w środku, mimo że mijał kolejny rok, od kiedy został wydalony z policji. Tomek jakoś sobie z tym poradził, a przynajmniej starał się o tym nie myśleć, ale nie Marcin. Wcześniej czy później każda nasza rozmowa, nawet dotycząca pogody, musiała zejść na jego sprawę. Temat Prokuratury Regionalnej w Szczecinie i nazwisko prokurator, która postawiła jemu i Tomkowi zarzuty, wracały jak bumerang, trzy litery: BSW – Biuro Spraw Wewnętrznych – pojawiały się podczas niemal każdego spotkania. Marcin niczego tak nie pragnął jak prawdy i choć nie mówił tego otwarcie, wiedziałem, że tkwiła w nim również, gdzieś w środku, i to bardzo głęboko, chęć zemsty za to, co go spotkało. Mimo że sprawiał wrażenie twardziela, widziałem w nim małe, bezbronne dziecko, któremu ktoś wyrwał w piaskownicy wiaderko i łopatkę. Broń i odznaka były dla niego wszystkim.

Reportaż o jego sprawie i o sprawie Tomka, który przygotowałem dla telewizji TVN, zapoczątkował całą serię kolejnych dokumentów, wywiadów i artykułów dotyczących ich sytuacji. Marcin, co trzeba mu przyznać, nie tylko potrafił obracać się w świecie przestępczym jak ryba w wodzie, ale też świetnie sobie poradził w świecie medialnym. Internet wręcz go pokochał, twardziela, który opowiadał o niesprawiedliwości, jaka go spotkała tylko dlatego, że chciał walczyć ze złem. Nieugięta pozostała jedynie prokuratura, która na tym etapie nie mogła się wycofać z zarzutów stawianych Tomkowi i jeszcze jednemu ich koledze. Co prawda prokurator prowadząca sprawę straciła stanowisko w Prokuraturze Krajowej i wróciła do Prokuratury Regionalnej w Szczecinie, ale rzekomo nie z powodu sprawy Mikszy, lecz zupełnie innego postępowania. Dla niego to było już coś. Wielu, którzy znaleźli się w takiej sytuacji, schowałoby głowę w piach. Nie on. Postanowił walczyć. Przyszedł do mnie z prośbą o to, bym się zajął sprawą jego i jego dwóch kolegów. Nie mogłem pozostać bierny, zresztą byłem przekonany o jego niewinności i o tym, że policja właśnie traci świetnego glinę, a prokuratura próbuje zrobić przestępcę z przyzwoitego i na wskroś uczciwego człowieka. Borys nienawidził kobiety, która zniszczyła mu życie, przynajmniej to zawodowe, bo prywatnego od dawna już nie miał. Nienawidził swoich dawnych kolegów, którzy po tym, jak ich zwolnił z wydziału narkotykowego Centralnego Biura Śledczego Policji (CBŚP), trafili do BSW. Nienawidził ich za to, że złamali wszystkie zasady, wywlekli wszystkie metody operacyjne, dzięki którym mógł łapać bandytów. Nie mógł się pogodzić z tym, że funkcjonariusze BSW, szyjąc buty jemu, skrzywdzili też Tomka i Leszka, jego kolegów, którzy niczemu niewinni podobnie jak on usłyszeli zarzuty prokuratorskie. Czekał na sprawę w sądzie, bo choć był przekonany, że w dzisiejszych czasach i ta instytucja nie jest wolna od nacisków, liczył, że znajdzie się sędzia – druga Piwnik – kierujący się prawdą, a nie nakazami obecnej władzy.

Marcin wiedział, że lubię pisać. Choć się zarzekał, że przeczyta wszystko, co napisałem, jestem pewny, że tego nie zrobił. W naszych głowach dojrzewała tymczasem, choć w ogóle o tym nie rozmawialiśmy, myśl o tym, że czas na kolejną książkę – właśnie o nim i o jego, chyba nie zawahałby się użyć tego słowa, przyjacielu Tomku oraz o sprawie, która ich jeszcze mocniej połączyła. Na jednym ze spotkań, w warszawskim hotelu, zaproponowałem:

– Opowiedz mi, Marcin, wszystko. O pracy operacyjnej, o swoim życiu, o tym, co cię spotkało, ale też o młodości i dorastaniu, o początkach pracy w policji, o funkcjonowaniu struktury, w której się lata temu znalazłeś. Może też trochę o polityce, przyjaźniach, romansach, parę dowcipów. Najbardziej interesuje mnie oczywiście to, co czujesz teraz, po tym jak cię potraktowali ludzie z twojej formacji, ale muszę wiedzieć, co się wydarzyło, zanim straciłeś mundur, odznaki i broń. Zdaję sobie sprawę, że możesz odmówić, bo zdradzając kulisy pracy operacyjnej, narazisz się na kolejne zarzuty. Twoja decyzja.

Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewałem:

– Gdyby ktoś na początku mojej kariery zawodowej powiedział mi, że będę kiedyś obiektem zainteresowania, kimś, o kim będą mówili w mediach, kimś, o kim ktoś będzie chciał napisać książkę… kazałbym mu się puknąć w czoło. Ale dziś? Okej. Zróbmy to. Nie będzie to dla mnie łatwe, takie rozdrapywanie ran, ale jest też dużo fajnych wspomnień, pasji. Grzesiek, mam na to wyjebane. Jeżeli chcesz poznać całą prawdę i chcesz to opisać, opowiem ci wszystko, i to z najmniejszymi szczegółami. Co mi mogą więcej zrobić? Postawić zarzut za ujawnianie prawdy? Niech stawiają. Wsadzić mnie do pierdla? Niech wsadzą. Pewnie i tak połowę każą ci wyciąć, ale jestem na to gotowy. To moje życie i moja godność, której mnie bezprawnie pozbawili. Możemy rozmawiać o wszystkim, dosłownie o wszystkim. Od czego chciałbyś zacząć?MIĘKKIE SERCE TWARDZIELA

– Kochanie, może w tę sobotę zrobimy coś razem? Przepraszam cię, złotko, ale dziś muszę już jechać.

Borys wrócił do domu o drugiej nad ranem. Ona spała już od kilku godzin, choć płytkim snem, bo cały czas czekała na niego. Zdrzemnął się dwie godziny i wstał. Zanim powiedział tych kilka słów, które padały z jego ust już setki razy, zawsze bez pokrycia, zdążył się ubrać, umyć zęby i wejść do pokoju sześcioletniej Wiki. Zawieszona na suficie lampka w kształcie gwiazdy delikatnie rozświetlała twarz jego ukochanej córki. Kochał ją ponad życie, ale ponad życie kochał też swoją pracę. Idealista przekonany, że właśnie zmienia świat, że właśnie teraz dzięki jego wysiłkom jakiś dzieciak nie wziął kolejnej działki, że może dzięki niemu żyje. Nie chciał oglądać następnego trupa pod mostem, koło którego technicy policyjni zabezpieczali kolejną strzykawkę. Nie chciał, by kiedyś ktoś w ten sposób odnalazł zwłoki jakiegoś kolegi Wiki. Nie chciał odwiedzać jeszcze jednych rodziców, których dziecko zaćpało się na śmierć, przekazywać im wiadomości, że nie mają już syna albo córki, i to przez jego niedopatrzenie, bo nie zadbał, żeby na rynku nie znalazł się choćby gram zakazanej substancji.

Wiktoria spała niemal z otwartymi oczami, jak każdej nocy czekała na niego, choć nie wracał. Nie pozwalała mamie gasić lampki w kształcie gwiazdy, bo wiedziała, że tata w końcu wróci i ją przytuli. Chciała widzieć pochylającą się nad nią twarz brodatego mężczyzny. Prawie nie widywała ojca, ale kochała go nad życie. Wiedziała o nim właściwie tyle, ile mówiła jej mama: że tata jest dobrym człowiekiem i walczy ze złymi ludźmi. A on za każdym razem, kiedy się nad nią pochylał, widział jej oczy, piękne niebieskie oczy, które wypełniały się łzami, gdy dawał córce całusa, myśląc, że śpi. Nie spała, więc za każdym razem obiecywał sobie, że to ostatni raz, że nie chce już widzieć takich oczu, że pragnie tylko wziąć ją rano za rękę, odprowadzić do szkoły, odrobić z nią lekcje, wykąpać się w basenie w ogródku, który kiedyś kupił, ale nawet nie zdążył wypełnić go wodą, w końcu skręcić huśtawkę, którą podarował jej na piąte urodziny, ponad rok temu.

– Tatusiu, nie śpię, czekałam na ciebie, zawsze czekam, aż wrócisz.

Delikatne dłonie objęły jego wielką, muskularną rękę. Potrafił zrobić nią wszystko, zadać śmiertelny cios, zastrzelić człowieka, ale gdy siedział na krawędzi łóżeczka Wiki, a jej mała rączka chwytała go za owłosione przedramię, był bezsilny. Jakby ogromna siła, której nie potrafił się przeciwstawić, ściągała go w dół.

– Tatusiu, kocham cię, proszę, zostań ze mną, nie jedź… Chociaż dziś…

Był bezradny, mógł tylko wziąć córeczkę w objęcia, położyć się koło niej i czuwać, aż uśnie, mimo że wiedział, że w tym czasie w biurze CBŚP czeka na niego piętnastu podwładnych, gotowych do planowanej od miesięcy akcji. Wika usnęła, tak przynajmniej myślał, delikatnie wyplatając ręce, które od kilku minut obejmowały jej ciepłe ciałko. Nie spała, wiedziała, że tata musi wyjść, i wcale go nie zatrzymywała.

– Tatusiu, tylko wróć… Ja już pójdę spać, tylko wróć jak najszybciej. Idź już… Wiem, że musisz.

Mówiła to już z tysiąc razy i po raz kolejny na policzkach twardziela pojawiały się łzy, ledwo widoczne w mdłym świetle gwiazdy zawieszonej na suficie. Nie chciał, żeby widziała, jak jej dzielny tata płacze. Zanim wybiegł z pokoju, poczuła jednak kilka słonych kropel na swoim policzku. Zdążył ją jeszcze pocałować, po czym wybiegł do łazienki, by jak małe dziecko poryczeć się, patrząc w lustro na odbicie zagubionego czterdziestoletniego mężczyzny, który żył z przekonaniem, że ma wszystko poukładane. Dopiero w obliczu miłości małego dziecka dotarło do niego, że nic poukładane nie jest, że jego życie to krzątanina pomiędzy pracą a rodziną, którą w zasadzie już utracił. Miał chociaż Wikę, lecz co z tego, że ją kochał ponad wszystko, skoro nie potrafił dla niej znaleźć choć odrobiny czasu. Zawsze kiedy kończył płakać, tłumaczył sobie, że wszystko, co robi, robi dla niej i dla jej kolegów, żeby sobie nie spieprzyli życia. Wiedział, że to liche wytłumaczenie, ale na chwilę dawało mu spokój. Przed wyjściem z domu wszedł jeszcze do pokoju żony, w zasadzie obcej mu już kobiety, i oznajmił, że musi wyjechać do Gdańska, wróci za parę dni, kiedy dokładnie – nie wie, ale wróci. Kinga była już do tego przyzwyczajona. W takich sytuacjach prosiła tylko, żeby wziął sobie klucze, bo nie zamierza otwierać mu o trzeciej czy czwartej nad ranem. Łóżko miał zawsze pościelone w salonie na dole, bo sypialnia od dawna należała już tylko do niej. Sam się zresztą zastanawiał, kiedy ostatni raz spał z żoną. Czy było to dwa, trzy, a może pięć lat temu? Jedyne, co ich łączyło, to miłość do Wiki, chyba tylko dla niej mieszkali pod jednym dachem, obok siebie. Był jeszcze kredyt we frankach szwajcarskich, zaciągnięty kilka lat temu na dom, który wybudowali na przedmieściach Olsztyna. Ładny, jednopiętrowy z mieszkalnym poddaszem, gdzie urządzili pokój Wiktorii, swoją niegdyś wspólną sypialnię, łazienkę i suszarnię. Na dole kuchnia, łazienka, salon z kominkiem, pokój dla gości i kotłownia, która równocześnie służyła jako spiżarnia. Dom otaczał trawnik, niewielki, bo ledwie siedmioarowy, ale musiała o niego zadbać Kinga, bo Marcin zapomniał, że trawę wysiewa się na wiosnę. Obudził się w listopadzie, kiedy pijany wrócił o czwartej nad ranem i oznajmił żonie, że idzie siać trawę. No i był też garaż. Z trudem mieściła się w nim stara honda, ale nie dlatego, że był mały, tylko dlatego, że bardziej przypominał rupieciarnię niż miejsce na samochód. Marcin zawsze sobie obiecywał, że go posprząta, kupi specjalne wieszaki na klucze, szafki na narzędzia, uchwyty na rowery, ale zawsze brakowało czasu. Kiedy mieszkał jeszcze w dwupokojowym mieszkaniu w bloku w centrum Olsztyna, marzył o takiej ostoi, wyobrażał sobie swój mały warsztat, w którym będzie mógł majsterkować. Gdy ekipa oddawała jego dom, pierwsze, co zrobił, to zajrzał do garażu – idealnego miejsca do spędzania wolnych chwil. Może ktoś wpadnie, może Tomek, może się napiją piwa. Chciał mieć syna, przekazać geny drugiemu facetowi w rodzinie, choć nie wyobrażał sobie, że może być ojcem piękniejszej istoty niż jego mały skarb. Może mógłby z kimś pomajsterkować, może skosiliby razem trawę, umyli samochód, pokopali piłkę, ale nie miał złudzeń – z żoną dzieci już mieć nie będzie. Kinga wiedziała, że to koniec ich związku, o kolejnym dziecku nawet nie chciała słyszeć. Znała go zbyt dobrze. Liceum, studia wiecznie razem i wiecznie obiecywał, że się zmieni. Kolejna zapomniana rocznica ślubu, kolejne urodziny bez życzeń i kolejny rok, który właśnie przemijał. Borys marzył, ona twardo stąpała po ziemi.

Założył wysokie buty, trapery, na polar nałożył niebieski bezrękawnik i wyszedł z domu. Ledwie zdążył wsiąść do swojej hondy prelude, która lata świetności dawno miała za sobą, kiedy zobaczył na telefonie esemesa od Tomka: „Kurwa, gdzie jesteś, musimy już wyjeżdżać”.

Trzylitrowy benzynowy silnik, w którym kryło się niegdyś ponad dwieście koni, odpalił, choć nie bez problemu. Zawsze w takich momentach zastanawiał się, kiedy go będzie stać na coś lepszego, na samochód, który będzie mógł kupić w salonie, pachnący świeżością, z fotelami pokrytymi folią. Szybko odpowiadał sobie w myślach, że raczej nigdy. Przy wynagrodzeniu naczelnika wydziału CBŚP do spraw narkotyków zapewne stać go będzie co najwyżej na nowego fiata tipo z półtoralitrowym silnikiem, i to w kredycie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. A to nie było jego marzenie. Kochał szybkie samochody, marzył o dwudziestoletnim porsche carrera z czterolitrowym silnikiem. W takich chwilach zawsze się zastanawiał, dlaczego nie jest po drugiej stronie, ze swoją wiedzą, doświadczeniem, kontaktami mógłby być bossem narkobiznesu, i to nie tylko w warmińsko-mazurskim, ale w całej Polsce. Z walizką pieniędzy poszedłby do salonu, wyciągnął pół miliona złotych i kupił najnowszy model porsche cayenne. Marzenia, tylko że pod sercem nosił coś ważniejszego. W lewej wewnętrznej kieszeni kurtki miał dwie bezcenne rzeczy: zdjęcie Wiki i legitymację ze swoim imieniem i nazwiskiem oraz odznakę, na której widniał napis „POLICJA”.

Szybko przeczytał esemesa, a że nie lubił pisać, natychmiast wybrał numer do Tomka.

– Za chwilę będę. Przepraszam, ale wiesz, w domu…

– Odprawę już załatwiłem. Za ile będziesz?

– Już jestem pod zarządem.

– Wchodź i jedziemy.

Borys zaparkował samochód na tyłach Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie. To tu mieściło się jego biuro. Tylnymi drzwiami wszedł na teren komendy. Szybko wdrapał się na drugie piętro. Niemal biegnąc, minął panią Lidzię, która krzyknęła do niego, żeby uważał, bo właśnie zmyła podłogę i jest bardzo ślisko. Nieco za późno. Marcin wywinął orła, podniósł się i spojrzał na starszą panią ze szczotką, na którą nawinięta była mokra szmata. Nie był w stanie na nią krzyknąć, uśmiech na jej twarzy zawsze go rozbrajał. Kobieta szła w jego stronę, by pomóc mu się podnieść. Marcin tylko skinął głową i powiedział, że da sobie radę, ale że jak wróci, to się policzą. Kiedy już stał na dwóch nogach, nie omieszkał rzucić, że zrobiła to celowo i że zawsze trzymają jej się żarty.

– A żeby pan wiedział, panie Marcinie, bo inaczej to by pan nigdy na mnie uwagi nie zwrócił – powiedziała i wyszeptała pod nosem: – Gdybym była trzydzieści lat młodsza, toby pan się za mną uganiał.

– Pani Lidziu, ja przecież cały czas zakochany jestem w pani. Tylko, wie pani, żona, kochanka i jeszcze coś na boczku… Czasu bym nie znalazł, ale jak wrócę znad morza, pogadamy o naszym romansie. Tylko niech pani nic nie mówi mężowi – powiedział, otwierając drzwi swojego pokoju.

W gabinecie czekało na niego piętnastu mężczyzn. W powietrzu unosiła się woń przetrawionego alkoholu przemieszana ze smrodem papierosowego dymu, którym przesiąkły nawet tutejsze mury, bo paliło się tu od zawsze i od zawsze przy okazji odwiedzin w jego biurze. W innych pomieszczeniach obowiązywał zakaz palenia, więc podwładni wpadali do szefa niby o coś zapytać, ale tak naprawdę z lenistwa, bo po co wychodzić na zewnątrz. Lubił to, bo przynajmniej nie musiał wzywać kolegów na dywanik i na bieżąco dowiadywał się o postępach w śledztwie.

– Mów, Tomek.

– Już po odprawie, każdy ma kamizelkę, broń. Jesteśmy gotowi, możemy jechać.

– Tomek, z kim mamy jechać? Przecież połowa ekipy jest jeszcze najebana, ja wezmę pierwszy samochód, ty pojedziesz ostatnim. Znajdzie się dwóch trzeźwych na kierowców?

– Nie wiem, czy popatrzyłeś na kalendarz, Marcin. Jest sobota, prawie piątek jeszcze… Nie mam nic przeciwko, ale, kurwa, tyramy od kilku ostatnich miesięcy… Co, zabronisz im iść na grilla w piątek wieczorem, bo z samego rana realizacja? Odpuść. Mamy pełną ekipę, tyle że im obiecałem wolne w kolejny weekend. Kilku wczorajszych, ale nic się nie martw, wytrzeźwieją w drodze do Gdańska.

Tomek był pracoholikiem, podobnie jak Marcin, więc wolał spędzać czas z nim niż z rodziną, chociaż się do tego nie przyznawał. To była prawdziwa przyjaźń, choć szorstka, ale gdyby trzeba było oddać Marcinowi nerkę, nie zawahałby się ani przez chwilę, Marcin zrobiłby zresztą to samo. Byli jak bracia, mimo że nie łączyła ich krew, nawet grupę mieli inną; coś ich ze sobą związało. Mieli wspólną pasję. Nienawiść do zła.

– Nikt, kto nie jest trzeźwy, nie ma prawa mieć broni. Czy to jest jasne? Zanim komuś dasz broń, ma się przedmuchać i ma być zero zero. Kurwa, mało mamy kłopotów. Pierdolone BSW tylko czeka na takie chwile. Podstawią nam pierdolony pierwszy lepszy patrol drogówki, znajdą broń i z czterech w samochodzie jeden trzeźwy, i cztery gnaty, i jak się wytłumaczymy. Broń do bagażnika i ma tam leżeć, dopóki nie powiem, że możecie ją wziąć. Czy to jest jasne?

Tomek zrozumiał komunikat, inni obecni na spóźnionej odprawie też. Ośmiu z dwunastu wyjęło broń z kabury i odłożyło do plastikowego pudełka, które Borys położył na swoim biurku.

– Dziękuję, panowie. Możemy już jechać. Broń dostaniecie przed Gdańskiem albo przed Sopotem, los pokaże.

Borys był nieco poirytowany składem załogi, z którą zaraz miał wyjechać do Sopotu. Tomek próbował mu tłumaczyć, że jest weekend, że chłopaki miały mieć wolne, ale Borys nawet nie chciał tego słuchać. Zdjął niebieski bezrękawnik i sweter. Ze starej pancernej szafy wyjął kamizelkę kuloodporną i założył na podkoszulek.

– Tomek, każdy ma ją mieć na sobie. Kurwa, niech mi nikt dziś nie zginie.

– Jasne, Borys.

– Wiesz, że te kurwy cały czas nas słuchają i tylko czekają na nasze potknięcie. Muszę sprawdzić, czy o to zadbałeś. Każdy ma mieć kamizelkę i wiem, że jebana jest niewygodna, ale ma być na każdym. Z bronią zrób tak, jak mówiłem. W Sopocie wiedzą, że do nich jedziemy? Żebyśmy nie strzelali się między sobą. Powiadomiłem tamtejszą komendę miejską, że będziemy u nich wykonywać czynności. Bez szczegółów, mają się nie wpierdalać. Strzelaniny nie będzie, na razie tylko obserwujemy.

– Gadałem też z kumplem z wojewódzkiej, ale powiedział, że nie ma sił ani środków. Jakby coś, nie pomogą.

– Spoko, na antyterrorystów przyjdzie czas, na razie tylko obserwujemy, bez żadnych ruchów. Antyterroryści przydadzą się później, dziś nic się nie może wydarzyć.

– Obyś miał rację. Wiesz, Marcin, do nich minister dziś przyjeżdża, ten ważny, grubas. Cała kompania antyterrorystów siedzi dziś z nożyczkami i wycina konfetti dla ministra, będą je zrzucać z helikoptera.

– Pierdolisz?

– Nie pierdolę. Wiedzą, że będziemy na ich terenie. Jak coś, to zeskoczą razem z konfetti.

Obydwaj uśmiechali się, choć wcale im nie było do śmiechu. Wiedzieli, co się dzieje w ich szeregach. Zdawali sobie sprawę, jak bardzo upolityczniona jest ta formacja. Służyli w niej lata, lecz nie wierzyli, że dożyją czasów, kiedy na wieść o wizytacji ministra trawę będzie się malowało na zielono, a fasady domów czym prędzej odnawiało, byle stworzyć wrażenie dobrobytu i szczęśliwości w tym niezbyt szczęśliwym kraju. Uczyli się historii, więc wiedzieli, że takie rzeczy się zdarzały, tyle że w carskiej Rosji. Nie wierzyli, że to się dzieje naprawdę.

– Kurwa, Tomek, żartujesz… Ty poważnie mówisz o tym konfetti czy jaja sobie ze mnie robisz?

– No co mam ci, kurwa, powiedzieć. Wiesz, jacy są wkurwieni.

– Tomek, ale poważnie…?!

– Poważnie.

– Ja pierdolę, tej władzy to się zupełnie już w głowach pojebało.

– Komendant chce się przypodobać.

– Przecież on nawet złodzieja nie złapał.

– A zarabia dwa razy tyle co ty.

– Chuj… antyterroryści nam niepotrzebni, ale nie wierzę, jaja sobie ze mnie robisz… Zresztą niech sobie tną, chuj mi do tego. Ale ty naprawdę masz mnie za idiotę czy zupełnie mnie wkręcasz?

– Poczekaj, aż my będziemy cięli…

– Ciebie to już chyba zupełnie pojebało, kurwa! Oni naprawdę tak się sfrajerzyli? Ja ostatni raz z kolorowego papieru wycinałem w podstawówce. Niezbyt dobrze mi szło, chyba miałem szmatę z plastyki. Nie pamiętam, ale skoro jakoś podstawówkę skończyłem, to pewnie tróję.

– Ja mam wprawę, bo zawsze z córką wycinamy łańcuch na choinkę, o ile oczywiście nie każesz mi gdzieś jechać w czasie Bożego Narodzenia.

Marcin nie odpowiedział ani słowem. Zamilkł i próbował odszukać w pamięci chwile, do których pił Tomek, ale nie potrafił. Uświadomił sobie, że chyba faktycznie kolorowy papier i nożyczki miał w rękach, kiedy był w szkole podstawowej. Mimo usilnych starań nie potrafił odnaleźć wspomnień ze wspólnego rodzinnego wycinania bożonarodzeniowych łańcuchów. Pamiętał za to doskonale, jak w Wigilię zamykał kolejnego narkotykowego przestępcę i że nigdy nikt mu nie podziękował za to, że jakiś handlarz spędzi święta w areszcie.

Borys wiedział, czym jest jego formacja. Nie godził się z tym i nigdy nie wypełniał bzdurnych rozkazów, nieraz dostawał za to po uszach, ale cięcie konfetti na cześć ministra w ogóle mu się nie mieściło w głowie. Nawet jego ojciec tego nie musiał robić, choć czasy komuny świetnie pamiętał, bo pracował najpierw w Milicji Obywatelskiej, a potem w Policji. Podobne sytuacje pamiętał z opowieści ojca, który uwielbiał książki historyczne i czasami czytał mu je na dobranoc. Przypomniał sobie, jak tata czytał mu o pośpiesznych przygotowaniach na przyjazd cara, kiedy podwórka z rozkładającymi się truchłami koni i krów, biedę, smród i ubóstwo trzeba było ukryć za odnowionymi fasadami, bo wszystko musiało wyglądać wspaniale, gdy władza postanowiła zawitać do jakiejś wioski. Skojarzenia rodziły się same.

Nawet się nie zastanawiał, co by zrobił, gdyby dostał rozkaz pocięcia małych karteczek na jeszcze mniejsze, a potem jeszcze mniejsze i zobaczył na nich napis „Witamy Pana Ministra”. Zdjąłby mundur i już nigdy go nie założył, zresztą i tak nie robił tego często. Wolał swoje stare dżinsy, podkoszulek i niebieski bezrękawnik, spod którego nie widać służbowego glocka kaliber dziewięć i pół. Broni skutecznie rażącej śmiercią każdego, kto na nią zasłużył. Tych zaś, którzy niezupełnie zasłużyli, skazującej na dozgonne zmagania z bólem i ograniczoną sprawnością przestrzelonego kolana. Wiedział to wszystko, więc sięgał po broń nadzwyczaj rzadko. Wolał dać w gębę i posadzić gościa do pierdla niż strzelać. Nie lubił zresztą strzelać poza strzelnicą. Był w tym jednym z najlepszych. Kiedy wyciągał swoje dziewięć i pół milimetra i celował w tarczę z wyrysowaną sylwetką człowieka z cyferkami od jeden do dziesięć, było pewne, że ją przestrzeli między ósemką a dziesiątką. Brodacz ładował broń. Sześć kul czekało w magazynku. Naciągał. Instruktor dawał sygnał do strzału. Pierwszy pocisk wystrzelony z dwudziestu pięciu metrów trafiał w sam środek czoła ofiary, drugi zaraz obok, podobnie trzeci i czwarty, piąty i szósty w pierś, dokładnie w miejscu, w którym gdyby to nie była tarcza, biłoby serce. Po pierwszej serii człowiek byłby martwy. Marcin wolał jednak rozmawiać, niż zabijać. Brzydził się zadawaniem śmierci. To była jedna z najpaskudniejszych rzeczy, jaką mógłby zrobić. Kochał życie i nie chciał go nikogo pozbawić. Tym bardziej w Sopocie. I miasto za ładne, i pogoda całkiem przyjemna, śmierć nie pasowała do tego obrazka. Zupełnie bezsensowna.

– Dobra, wyjmij szufladę, tę z samego dołu.

Tomek przykucnął i wyjął szufladę z biurka Borysa. Nawet nie chciał mu mówić, co pod nią znalazł. Kawałek pizzy, który od trzech miesięcy żył swoim życiem, zardzewiałą łuskę, ogryzek z jabłka, mnóstwo kartek i pudełko owinięte wstążką. Tomek podał je Borysowi. Borys otworzył złoto-szary pakunek. Leżała w nim mała lalka Barbie, a obok kartka: „Dla mojej małej księżniczki z okazji urodzin. Twój kochany Tatuś”. Tomek to zauważył i powiedział:

– Borys, wiesz, że jestem z tobą. Dasz jej to, jak wrócimy. Ja też nieraz zapomniałem o urodzinach córki.

– Wika pewnie czekała na tę zabawkę. Teraz to już za późno, chyba już wyrosła z lalek.

Tomek klepnął Marcina w ramię. Znał go i wiedział, że gdyby tylko mógł, poryczałby się jak małe dziecko. Tyle że w pokoju było piętnastu dorosłych chłopów, twardzieli z CBŚP, i szef nie mógł okazywać słabości, choć mieli takie same problemy. Większość jak nie rozwiedzionych, to tuż przed rozwodem, kilku samotnych, kilku alkoholików, kilku pracoholików. Bez wątpienia powinien wkroczyć tu zespół psychologów i psychiatrów, ale żaden z tych facetów nawet nie pomyślał, żeby skorzystać z pomocy specjalisty. Każdy uważał, że sam może poradzić sobie ze swoimi problemami, o ile w ogóle był ich świadomy, bo większość żyła w przekonaniu, że w zasadzie wszystko jest w porządku. Nic nie było. Znaczna część ich problemów wynikała bez wątpienia z pracy, która nie należała do najłatwiejszych. Niby wydział narkotykowy, nic szczególnego, nie mieli codziennego kontaktu ze śmiercią. Jak choćby ekipa, która wyciągała ciało chłopczyka znalezionego na obrzeżach stawu w Cieszynie, albo policjanci wezwani do zwłok jakiegoś lumpa, którego nastolatkowie skopali, a potem zadźgali, bo im się nie podobał, albo dzielnicowi oglądający codziennie posiniaczone ofiary własnych mężów. Zadanie ekipy Borysa polegało na czymś zupełnie innym. Musieli wtopić się w środowisko przestępców narkotykowych, zaprzyjaźnić się z nimi, a potem ich wystawić i zamknąć. Niejednokrotnie mieli skrupuły. Nawet za przestępcą zawsze krył się człowiek, ojciec, kochanek, mąż. Odbierali dziecku tatę, ale wiedzieli, że muszą, bo ten facet, chcąc zapewnić synowi czy córce dobrobyt, handlował narkotykami i pozbawił innych rodziców możliwości cieszenia się dzieckiem. Z niektórymi szli na współpracę, darując im drobne przestępstwa, po to by złapać grubsze ryby. To było sedno pracy operacyjnej, codziennie stąpali po cienkim lodzie, narażając się na zarzuty ze strony prokuratury. Jak wytłumaczyć bezdusznemu aparatowi sprawiedliwości, że na niektóre przestępstwa trzeba spojrzeć z przymrużeniem oka, by skuteczniej i z bezwzględną determinacją ścigać inne. Temida trzyma w jednej ręce miecz, a w drugiej wagę. Ma przysłonięte oczy. To oni decydowali, co położyć na szali i jakimi argumentami uruchomić rękę trzymającą miecz. Był jeszcze oczywiście prokurator, ale on zazwyczaj posiłkował się tym, co mu przygotowali funkcjonariusze CBŚP. Musiał na nich polegać, bo niejednokrotnie nie orientował się, o co naprawdę w danej sprawie chodzi. Sąd też musiał polegać na zebranych przez funkcjonariuszy dowodach, mógł się zastanawiać, czy jest tak, jak to ustalili śledczy, ale kiedy zebrany materiał dowodowy podpisywał naczelnik CBŚP Marcin Miksza, a potem zatwierdził jakikolwiek prokurator, sędziowie zazwyczaj nie mieli wątpliwości. Miksza nie przekraczał granic prawa, choć działał na pograniczu. Czasami potrafił odpuścić drobnemu handlarzowi, żeby mu wskazał hurtownika. Znajdował na przykład u gościa trzydzieści gramów amfetaminy i negocjował: „Dostaniesz wyrok w zawieszeniu na rok, dwa, może trzy lata, ale nie pójdziesz siedzieć. Jeżeli mi obiecasz, że porzucisz to gówno, to już latać za tobą nie będę, ale hurtownika zdejmiemy i dostanie osiem do dziesięciu lat”. Niejednego tak wyciągnął z dołka. Niejeden diler, a zarazem narkoman jest dziś szanowanym obywatelem Olsztyna – bez nałogów i bez przeszłości karnej, bo idący na współpracę dostawali stosunkowo niewielkie wyroki, które już uległy zatarciu. Szansę na nowy początek niejednokrotnie zawdzięczali Mikszy.

Borys tym razem zwrócił się do całej ekipy stłoczonej w jego niewielkim pokoju.

– Musicie sobie przez parę godzin poradzić bez zabawek. Do tego pudełka włóżcie telefony, tylko je wyłączcie. Sami najlepiej wiecie, że od miesięcy mają nas na drutach i szukają czegokolwiek, żeby nas ujebać. Pewnie wiedzą, gdzie dziś jedziemy, ale po co im pomagać. Niech nasi koledzy z BSW mają pod górkę. Wcale się nie zdziwię, jak cały szwadron za nami wyjedzie. Ci chuje gotowi są skumać się z przestępcami, żeby tylko nas załatwić. Wszystkie telefony do pudełka. Wiem, że macie po dwa, więc wrzućcie wszystkie. Zaraz po robocie dostaniecie je z powrotem. Nawet wasze żony nie mogą wiedzieć, gdzie teraz jesteście. Czy to jest jasne?

Nie wszyscy pojmowali tok rozumowania Marcina, ale wszyscy przytaknęli. Większość myślała, że ich szef ma paranoję na punkcie funkcjonariuszy BSW, którzy mieli rzekomo szukać na niego haków, ale wkrótce się przekonali, że miał rację. Marcin rozglądał się dookoła, szukając znanych mu samochodów BSW, bez skutku. Widział, że nie wyjechały za nim, bo co kilka sekund oglądał się za siebie. Był niemal pewny, że nikt nie przeszkodzi przygotowywanej przez kilka miesięcy akcji. I tu bardzo się mylił. Cały szwadron policjantów z BSW od dwóch dni był już w Gdańsku i w Sopocie. Wiedzieli o wyjeździe Borysa i jego ekipy. Czekali tylko, kiedy mu się powinie noga, czekali na najmniejsze działanie niezgodne z prawem, choć polując na Mikszę, sami to prawo nieraz złamali. Kierowało nimi pragnienie zemsty, bo kilku z nich Marcin wyrzucił z wydziału za to, że są nierobami na całkiem przyzwoitym uposażeniu, więc byli w stanie posunąć się do wszystkiego, byle go załatwić. Pozyskali tak zwanych OZI – osobowe źródła informacji – ludzi, których kiedyś Marcin zwerbował do współpracy, by się czegoś dowiedzieć o naczelniku. Zagadką pozostanie, skąd wypłynęły ich dane, bo to najbardziej strzeżona tajemnica w pracy operacyjnej policjantów. Dostęp do nich ma bardzo wąska grupa osób, a zgodę na ich pozyskanie musi wyrazić Komendant Główny Policji. Czy zrobił to teraz, pozostanie niewiadomą. Pewne było jedno. Dotarli do kilku źródeł Marcina i przepytywali ich o przestępstwa, których rzekomo miał się dopuścić.

– Tomek, za dwa kilometry mamy stację benzynową. Staję, zjedźcie za mną.

Miksza przekazał tę informację Tomkowi i kolegom z dwóch samochodów na ogólnym, ale znanym tylko im kanale. Wszyscy potwierdzili, że usłyszeli komunikat. Zatrzymali się przy zajeździe w okolicach Malborka. Borys pierwszy wysiadł z samochodu. Kilka sekund później zatrzymały się trzy kolejne, z ostatniego wyszedł Tomek.

– Jesteśmy czterdzieści pięć minut do przodu, wszyscy do restauracji, jajecznica na boczku z chlebem i ruszamy dalej. Byłem tu już kiedyś, dają klientom kromkę ze smalcem za darmo. Najeść się, bo kolejny posiłek koło osiemnastej. Zero klina, zapomnijcie o jakimkolwiek alkoholu. Wszystko jasne, chłopaki? Nie dajmy dupy, nie spierdolmy tego. Tomek, czy o czymś nie zapomnieliśmy? Wszystko ustalone?

Borys przepracował z Tomkiem lata w wydziale narkotykowym i choć był jego przełożonym, nigdy nie dał mu odczuć, że jest jego szefem. Połączyło ich ze sobą więcej niż koleżeństwo, mają do siebie stuprocentowe zaufanie. Poza tym różni ich praktycznie wszystko, i to nie tylko pod względem fizycznym. Borys jest przebojowy, co nie wszystkim się podoba, i bardzo szybko nawiązuje kontakty, zaprzyjaźnić potrafi się prawie z każdym, z lumpem z ulicy i z człowiekiem w garniturze od Armaniego. Tomek raczej trzyma dystans i w porównaniu z szefem wydaje się bardziej nieufny. Reprezentują dwa zupełnie odmienne charaktery, ale może właśnie dlatego tak dobrze im się razem pracowało. Uzupełniali się. Marcin był porywczy, chciał wszystko robić tu i teraz, a Tomek studził jego zapał, mówił, co jeszcze trzeba sprawdzić, jakie kwity uzupełnić, jak się przygotować do zatrzymań, żeby nie wyszedł kwas. Niższy od Borysa przynajmniej o głowę, potrafi mu spuścić taki łomot, że przyjaciel przez trzy dni chodzi obolały z siniakami na całym ciele. Tomek wygląda niepozornie, ma może z metr siedemdziesiąt pięć, szczupły, krótko ścięte włosy, mocno siwe, zbyt mocno jak na czterdziestoparolatka. W tym przypomina Marcina, a wszystko tłumaczą lata w policji, stres i przepracowanie, które zdążyły zrobić swoje. Jest ojcem i mężem, podobnie jak Marcin, ale trochę mniej na papierze, choć swoje z żoną też przeszli, a córka, której oddałby wszystko, nie spędzała z nim właściwie czasu, bo i on był bezgranicznie oddany pracy. Ma pasję i stara się znaleźć na nią czas, a właściwie kiedyś musiał się starać, bo dziś ma go o wiele za dużo, ale o tym później. W ostródzkim ośrodku sportu uczy dzieciaki sztuk walki. Zdaje sobie sprawę, że nie jest ich w stanie uchronić przed narkotykami i dopalaczami, ale wie, że może w nich zaszczepić coś, co je powstrzyma przed sięgnięciem po białą śmierć. Sport, sztuki walki, a przede wszystkim pasja. Kiedyś sam był zawodnikiem odnoszącym wielkie sukcesy na ringu, dziś chce tę wiedzę przekazać młodszym jako trener. Kiedy wchodzi na salę gimnastyczną, widać, że jego wychowankowie czują do niego respekt i szacunek. Poświęca swojej pasji nie tylko czas, ale przede wszystkim serce. Kocha trenować – może to tęsknota za dawnymi czasami, kiedy sam stawał na ringu? Dziś jest już za stary, żeby stawać w szranki z młodymi zawodnikami, ale czasami postanawia sprawdzić, co jeszcze potrafi, i zaprasza na matę Borysa. Wynik wcale nie jest przesądzony, bo Marcin wiele się nauczył, choć zazwyczaj to on prosi Tomka o litość, klepiąc trzy razy w matę na znak, że się poddaje.

Dziś, wsiadając do samochodu z pozostałymi funkcjonariuszami CBŚP, mieli jasno wyznaczonego przeciwnika. Handlarze heroiną. Na jednym z parkingów pod hipermarketem miało dojść do transakcji narkotykowej. Nie używając sygnałów świetlnych i dźwiękowych, z Olsztyna do Gdańska można dotrzeć w niecałe trzy godziny. Jechali szybciej, nie zważając na przepisy ruchu drogowego. Na liczniku służbowej kii prowadzonej przez Borysa wskazówka nierzadko wykraczała poza sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Borys czuł, że to robota, na którą czekał pół roku, a pracował wiele miesięcy. Wiele razy spotykał się z informatorami, niejednokrotnie sam wtapiał się w środowisko przestępcze, by wyciągnąć jak najwięcej szczegółów. Wyglądał zresztą tak jak oni, wysoki na metr dziewięćdziesiąt pięć mężczyzna, umięśniony ponad przeciętną, na głowie coś, co przypominało irokeza. Nikt by nawet nie przypuszczał, że stoi przed nim policjant, bo Borys bardziej przypominał zwykłego zbira niż naczelnika. Może na tym polegała jego przewaga – nie patrzył w tabelki, nie śledził rubryczek Excela, żeby bilansować sukcesy i porażki, tylko działał na mieście razem z kolegami z wydziału.

To była sobota, czwarta nad ranem, wszyscy woleli raczej spędzić wieczór z rodziną, odpoczywając po grillu, którego dym właśnie kończył się unosić w powietrzu, niż użerać się z przestępcami. Borys i Tomek byli inni. Skupieni na swojej robocie, nie bardzo wiedzieli, kiedy zaczyna się tydzień, a kiedy kończy, z trudem rozpoznawali wschód i zachód słońca – i tego wymagali od swoich podwładnych. Zapewne każdy sąd pracy skazałby ich jako przełożonych za mobbing, wykorzystywanie ludzi ponad siły, może wręcz tortury, ale ich to nie interesowało. Skoro oni mogli tak pracować, każdy mógł. Pożegnali się zresztą z kolegami, którzy uważali inaczej i nie chcieli pracować w takim tempie. Kolegami, którzy potem stali się ich najgorliwszymi wrogami. Sami wymagali od innych tego samego, czego od siebie, bez względu na konsekwencje. Przyświecał im jeden cel, nie do zrealizowania: na ulicy nie mogą umierać dzieciaki naiwnie sięgające po zakazany owoc, więc ich psim obowiązkiem jest złapać tych, z których rąk to gówno pochodzi. Czuli, że nie mogą spocząć, dopóki wszyscy dilerzy nie trafią za kratki, choć to nie ich uznawali za swoich największych wrogów. Największym złem byli dla nich hurtownicy, producenci i przemytnicy, ale nie ci, którym udało się przeszmuglować przez granicę gram haszu, tylko ci, którzy liczą towar w kilogramach. Ludzie Borysa mieli w Polsce najlepsze wyniki, lecz nikomu to nie odpowiadało. Stawiali poprzeczkę, której nikt nie mógł przeskoczyć, i do tego zrobili to w prowincjonalnym Olsztynie. Nawet w Warszawie nie zabezpieczano takiej ilości narkotyków.

Szybkie śniadanie w przydrożnej knajpie wszystkich postawiło na nogi, chleb ze smalcem, który w cudownie szybki sposób spala alkohol, obudził nowe siły do działania. Jajecznica na boczku, a po niej kawa dopełniły dzieła zmartwychwstania niektórych kolegów. Piętnastu mężczyzn znów wsiadło do nieoznakowanych samochodów. Kolumna czterech pojazdów podążała w kierunku Gdańska. Otwierał ją wóz, którym jechał naczelnik z trzema policjantami, zamykał samochód prowadzony przez Tomka. Policjant siedzący koło Borysa nie wyglądał na szczęśliwego. To był już dziesiąty, a może jedenasty zarwany weekend, funkcjonariusz miał kaca, który co prawda odpuszczał po obfitym śniadaniu, lecz mimo to dawał się we znaki. Facet wolałby teraz sprzątać po grillu w swoim ogródku, przepijając klin klinem, niż oddalać się o kilkaset kilometrów od domu. I ośmielił się to wytknąć Marcinowi:

– Borys, napierdalamy już trzy miesiące bez żadnego wolnego weekendu. Mamy rodziny, dzieci, ale ty masz to w dupie. Żona mnie już chyba nie pamięta, dzieci nie widziały mnie od ponad trzech tygodni. Jak wychodzę, jeszcze śpią, jak wracam, już śpią. A ty ciągle gonisz, chcesz więcej. Zwolnijmy. Wiesz, kiedy z synem odrabiałem ostatnio lekcje? Kiedy czytałem córce do snu? Nawet z żoną muszę się bzykać na śpiocha. Kurwa, tak się nie da żyć, przecież nas wykończysz.

– Pracujemy nad tą sprawą pół roku. Obiecuję ci, że gdy tylko skończymy, wszyscy wrzucimy na luz. Teraz, jak nie chcesz, możesz nie jechać. Mogę cię tu wysadzić. Weź sobie urlop, odpocznij z dziećmi i nie wracaj do wydziału. Może w BSW cię zechcą.

Kolega zrozumiał ironię i wolał nie kontynuować dyskusji. Wiedział, że Borys i tak postawi na swoim, a równocześnie zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli im się uda przyskrzynić wszystkich handlarzy, czeka ich kolejna żmudna, tym razem papierkowa robota. Przesłuchania, zabezpieczanie dowodów, analizy połączeń i tak w kółko. Kolejne kilka, o ile nie kilkanaście dni. Był zły na Borysa, ale wiedział, że nie ma z nim po co zadzierać. Z samochodu nie wysiadł. Kochał tę pracę i choć miał jej serdecznie dość, wsadził w tę akcję kupę roboty, liczył, że ten dzień będzie uwieńczeniem wielomiesięcznej pracy. Zacisnął zęby i skupił się na najważniejszym zadaniu: na przygotowaniu do zdjęcia z rynku dużej ilości towaru. Miał trafić do policyjnych magazynów dowodów rzeczowych, a nie na ulicę.

Kilka miesięcy wcześniej Marcin zwolnił dwóch podwładnych, którzy od kilku miesięcy próbowali nic nie robić i brać za to całkiem niezłe jak na policyjne warunki pieniądze. CBŚP zawsze było oczkiem w głowie kierownictwa resortu. Formacja, do której mieli należeć najlepsi z najlepszych, śmietanka wychowanków policji. Wieloletnie doświadczenie pozwoliło się Borysowi przekonać, że nie zawsze tak było. Zbyt dobrze wiedział, że nawet tam, gdzie się mówi o dumie, honorze, ojczyźnie, znajdzie się garstka takich, dla których te słowa nic nie znaczą, a liczą się jedynie awanse i kariera, choć w zasadzie wszystko sprowadza się do wysokości pensji – a ta rośnie wraz z kategoriami zaszeregowania. Możesz być najlepszym z najlepszych, ale dopóki nie zostaniesz choćby naczelnikiem komisariatu w jakiejś dziurze, nie masz co liczyć na apanaże. Na pieniądze, choć wcale nie duże, acz już nieuwłaczające honorowi policjanta, można liczyć dopiero na szczeblu komendy wojewódzkiej. Marcin jednak nie dla nich został naczelnikiem wydziału narkotykowego CBŚP w Olsztynie. Został nim, bo ktoś go zauważył, kiedy pracował szczebel niżej, i wiedział, że oto ma wariata, który nie cofnie się przed niczym, byle udowodnić, kto tu rządzi: policjanci czy gangsterzy. A czasy bywały już różne. Afery goniły afery, gazety codziennie donosiły o skorumpowanym policjancie, o szeryfie w mundurze, który jest na usługach mafii. Olsztyn to zresztą specyficzne miasto. Blisko stąd na Litwę, całkiem niedaleko na Łotwę i do Estonii, a nawet głębiej na wschód, w stronę Rosji, zawsze stąd bliżej niż choćby ze Szczecina. Sporo spraw, które znajdowały swój finał w tutejszym sądzie, stanowiły postępowania związane z przemytem,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: