Polowanie na psy - ebook
Polowanie na psy - ebook
Komisarz Marcin Zakrzewski, bohater bestsellerowego cyklu kryminalnego „Cienie przeszłości”, powraca!
CZY ZABIJĘ JESZCZE RAZ? NA PEWNO.
TAK NAPRAWDĘ JUŻ SZUKAM NOWEJ OFIARY…
Na początku grudnia 1981 roku we Wrocławiu zostaje brutalnie zamordowane starsze małżeństwo. Sprawę prowadzi doświadczony oficer MO kapitan Marek Piekło wraz z sierżantem Tadeuszem Majerem. Piekło pije i niełatwe śledztwo jest ostatnią rzeczą, którą chce się zajmować. Wprowadzenie stanu wojennego jeszcze bardziej wszystko komplikuje. Do śledztwa wtrąca się Służba Bezpieczeństwa, najważniejsze stają się doraźne korzyści i prywatne interesy. A morderca uderza ponownie.
Współcześnie komisarz Marcin Zakrzewski i policjanci z jego ekipy prowadzą śledztwo w sprawie zabójstwa policjantów. Morderca ogłosił, że nie zatrzyma się aż do czasu, gdy policja odnajdzie mordercę z początku lat osiemdziesiątych. Zakrzewski próbuje rozwiązać dwie zagadki, tę sprzed lat i obecną, zanim pojawią się kolejne ofiary. Jeszcze nie wie, że gra idzie o wielką stawkę, a prawda jest bardzo niebezpieczna.
PIERWSZA POWIEŚĆ Z NOWEGO CYKLU MIECZYSŁAWA GORZKI „WŚCIEKŁE PSY”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-306-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blask nadchodzącego świtu rozjaśniał wschodnią stronę nieba.
Policyjny radiowóz mknął pustą o tej porze drogą krajową numer osiem z Wrocławia w kierunku Łagiewnik. Właśnie minęli po prawej stronie Kobierzyce i auto podskoczyło na torach kolejowych, przecinających w tym miejscu jezdnię. Siedzący na fotelu pasażera komisarz Marcin Zakrzewski zaklął głośno, gdy trochę kawy wylało mu się ze styropianowego kubka na spodnie.
– Wolniej, zabijesz nas – warknęła z tylnego siedzenia aspirant Karina Buczko.
– Przepraszam – rzucił znad kierownicy posterunkowy i zwolnił.
Marcin nie zwrócił uwagi na niespokojne spojrzenie, jakim obrzucił go kierowca, ponieważ patrzył w tylne lusterko na Karinę. Podkrążone oczy i bladość na policzkach sugerowały, że niewiele spała tej nocy. W palcach nerwowo obracała papierosa, jakby nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie go zapali i zaciągnie się dymem. Chciał o coś zapytać, lecz widząc jej minę, ugryzł się w język. Potem na pewno będzie miał okazję. Bez świadków.
Napił się kawy i spojrzał na zegarek. Była szósta siedemnaście. Koła szumiały na mokrym asfalcie, porywy chłodnego wiatru zrywały z drzew pożółkłe liście i ciskały je przed maskę samochodu. Typowy poranek, jakich wiele w drugiej połowie listopada. Taki, w którym sam widok z okna zniechęca do wstawania z łóżka. Telefon obudził Marcina już przed piątą. Kilka słów wypowiedzianych przez dyżurnego sprawiło, że sen odpłynął w sekundę. Radiowóz zjawił się pod jego domem przy Kossak-Szczuckiej kilka minut przed szóstą. Karina była już w środku. Po drodze zajechali na stację Orlenu po kawę.
Gdy zbliżyli się do miejscowości Cieszyce, posterunkowy zwolnił jeszcze bardziej. Po lewej był pusty parking dla tirów z zamkniętym o tak wczesnej porze barem Pod Topolami, po czym wjechali do strefy zabudowanej. Droga przez chwilę prowadziła tuż przy budynkach mieszkalnych, które kończyły się po kilkudziesięciu metrach. Minęli skład materiałów budowlanych i jechali dalej po lekkim łuku w prawo.
Miejsce, do którego zmierzali, zobaczyli z daleka. Krótki, wąski parking położony po prawej stronie, równolegle do szosy. Pewnie nigdy wcześniej nie stało tu tyle policyjnych aut. Dwa wozy drogówki blokowały wjazd na parking z obu stron, kolejny radiowóz stał tuż przy linii jezdni. Posterunkowy mocno przyhamował, jakby przestało mu się spieszyć. Im byli bliżej, tym więcej szczegółów dostrzegali. Mniej więcej na środku parkingu jeden z radiowozów był ogrodzony policyjnymi taśmami. Przestrzeń między autem od strony pasażera a polem zasłaniały parawany, jak przy wypadkach drogowych. Tylko że to nie był wypadek.
Minęli auto drogówki i zaparkowali tuż za nim. Wysiedli i stanęli obok siebie, rozglądając się w milczeniu. Marcin dopił resztę kawy, nie miał co zrobić z kubkiem, więc postawił go na dachu radiowozu. Od pola powiał wiatr, niosąc ze sobą zerwane z drzew liście; kubek sfrunął i potoczył się po jezdni. Po chwili zmiażdżyły go koła przejeżdżającego tira. Karina wreszcie zapaliła papierosa i zaciągała się, jakby to miał być jej ostatni w życiu. Byli tu jedynymi policjantami po cywilnemu, więc zawiesili sobie na szyi odznaki. W różnych częściach parkingu stało kilku mundurowych z ponurymi minami. Nikogo nie było przy parawanie. Domyślali się dlaczego.
Powoli podszedł do nich szpakowaty policjant mniej więcej w wieku Marcina. Był blady, miał przekrwione białka oczu i tak zaciśnięte szczęki, że z trudem wypowiadał słowa. Uścisnął dłoń Karinie, potem Marcinowi.
– Jaskulski, posterunek w Kobierzycach – rzucił krótko bez żadnych ozdobników.
Po trzech gwiazdkach na pagonach poznali, że jest komisarzem. Pewnie był tu najstarszy stopniem.
– Buczko.
– Zakrzewski.
Z hukiem minęła ich ciężarówka, zagłuszając prezentację. Kolejny powiew wiatru przyniósł nową partię liści. Było cholernie zimno i dopiero teraz to poczuli.
Marcin wskazał wzrokiem parawany.
– Pójdziesz z nami? – zapytał.
– Nie. – Komisarz Jaskulski uciekł spojrzeniem w bok. – Już widziałem i na razie mi wystarczy.
– J-jasne.
Ruszyli, czując na sobie wzrok innych policjantów. Zatrzymali się przed taśmami otaczającymi radiowóz. Omietli spojrzeniami asfalt aż do parawanów.
– Idziemy? – Karina podniosła wzrok na Marcina.
– Tylko ostrożnie, żeby nam później Marta głów nie pourywała, jak coś zadepczemy.
Karina przeszła pod taśmą, a Zakrzewski zdecydował się na wielki krok górą. Taśma była dość wysoko, zahaczył o nią butem, zachwiał się i taśma się urwała. Klnąc, poszedł za Kariną.
Wystarczył rzut oka i już wiedział, dlaczego Jaskulski nie chciał drugi raz oglądać tego widoku. To przecież byli jego ludzie, z którymi pracował od dawna.
Dwa ciała w pokrwawionych mundurach leżały obok siebie, jakby zabójca specjalnie je tak ułożył. Po dystynkcjach poznali, że ciało leżące bliżej należało do starszego sierżanta Pawła Wojnara. Jego głowa była nienaturalnie odchylona do tyłu, usta otwarte. Trafiło go co najmniej sześć kul. Miał cztery krwawe ślady na piersiach i dziurę w skroni. Pocisk, który rozorał mu pachwinę, musiał uszkodzić tętnicę, ponieważ Wojnar leżał w wielkiej kałuży zakrzepłej krwi. Jej ślady znajdowały się z boku samochodu, na asfalcie i na poboczu w pewnym oddaleniu od ciała. Drugim zamordowanym był sierżant Jacek Dylong. Leżał na boku, z twarzą zwróconą do ziemi, z rękami nad głową i nogami ułożonymi tak, jakby chciał przybrać postawę zasadniczą. Przynajmniej takie skojarzenie przemknęło Zakrzewskiemu przez myśl. Prawy but znajdował się w odległości około dwóch metrów od ciała. Ślady krwi na asfalcie świadczyły o tym, że zwłoki zostały przeciągnięte sprzed maski pojazdu aż do tego miejsca. But musiał zsunąć się po drodze. Być może zabójca specjalnie tak ułożył Dylonga. A może był to zupełny przypadek.
Karina Buczko głośno przełknęła ślinę. Marcin stał, czując narastającą wściekłość. Zabójstwo gliniarza zawsze było wstrząsem dla innych policjantów. Zawsze wywoływało szczególne wzburzenie i niepohamowany gniew. Jeśli ginął policjant, zabójca nigdy nie mógł czuć się bezpiecznie. Mógł być pewien, że będzie ścigany przez wszystkich mundurowych w kraju, zawsze i wszędzie, już do końca świata. Dla takich zbrodni nie było umorzenia, policja nigdy nie zapominała. Zabójstwo policjanta było złamaniem pewnego tabu, naruszeniem nietykalności całej instytucji. Zabijając policjanta, sprawca musiał wiedzieć, że właśnie budzi najgorsze bulteriery, które już nigdy nie przestaną za nim węszyć.
Zakrzewski był właśnie takim policyjnym bulterierem. Psem, który nigdy nie odpuszcza, dla którego tropienie zbrodni jest jedynym zajęciem nadającym życiu sens. Nie miał prywatnego życia i już dawno się z tym pogodził. Był czas, kiedy próbował walczyć, zastanawiał się, czy nie zmienić pracy, szarpał się, oszukiwał samego siebie, że będzie mu lepiej, zacznie żyć inaczej. Długo trwało, zanim ostatecznie uświadomił sobie, że nie jest w stanie się zmienić, i pogodził się z tą myślą. Chaos i cierpienie napędzały go do działania. Jak chcesz iść do przodu, nie ma, że boli.
Ocknął się z rozmyślań, kiedy stojąca obok Karina Buczko zapaliła kolejnego papierosa i szturchnęła go w ramię. Odeszli kawałek do tyłu, poza granicę wyznaczoną przez taśmy. Najpierw technicy musieli zabezpieczyć ślady, a prokurator z lekarzem sądowym zadecydować o przewiezieniu obu ciał na sekcję zwłok do Zakładu Medycyny Sądowej. Technicy już wyjechali z Wrocławia i powinni dotrzeć lada moment. Zwykle dłużej czekało się na prokuratora, lecz Marcin podejrzewał, że w tym przypadku pojawi się na miejscu wyjątkowo szybko.
Zabójstwo dwóch policjantów, zastrzelonych z zimną krwią na przydrożnym parkingu, na długo wstrząśnie opinią publiczną w całym kraju. Nie miał wątpliwości, że schwytanie zabójcy jest kwestią najbliższych dni, jeśli nie godzin. Policja musiała wykazać się wyjątkową skutecznością. Po to, żeby podnieść morale funkcjonariuszy i pokazać swoją moc. Po to, żeby zniechęcić do podobnych zbrodni w przyszłości.
Dlatego tuż po znalezieniu zwłok około czwartej rano odbyła się szybka telefoniczna narada komendanta wojewódzkiego z naczelnikiem wydziału kryminalnego. Sprawę miał poprowadzić najlepszy, najbardziej doświadczony i najskuteczniejszy śledczy. Aktualnie był tylko jeden kryminalny, o którym można było to powiedzieć – Zakrzewski. Komendant wojewódzki gwarantował kadry, sprzęt, środki finansowe i stawiał tylko jeden warunek: szybkie ujęcie sprawcy.
Zanim Karina zdążyła coś powiedzieć, stanął obok nich komisarz Jaskulski. Marcin wcisnął ręce głęboko w kieszenie spodni, jakby dzięki temu miało mu się zrobić cieplej. Policjantce wydawało się, że wiatr znowu przybrał na sile. Słońce, obiecujące wcześniej pogodny dzień, skryło się za całunem szarych obłoków.
– Co o tym sądzicie? – zapytał miejscowy policjant.
Zakrzewski wzruszył tylko ramionami, wpatrzony gdzieś przed siebie. Kilkaset metrów dalej droga wspinała się na pagórek i mijała kopalnię piasku. Pamiętał, że kiedy ostatnio tamtędy przejeżdżał, przy bramie stały dwa działa z czasów wojny.
– Kiedy meldowali się ostatni raz? – zapytała Karina.
– Wczoraj około dwudziestej drugiej.
– Jest w tym coś niepokojącego…
Jaskulski spojrzał na Karinę i przeniósł wzrok na milczącego Marcina.
– Nie rozumiem, co?
– Oni nawet nie mieli rozpiętych kabur – odparł Zakrzewski.
– Ale co to ma do rzeczy?
– Dużo. – Karina znowu zapaliła cienkiego papierosa. – Zostali zastrzeleni po zmroku, na pustym parkingu, w dość odludnym miejscu. Jeśli zatrzymali się tutaj, żeby kogoś skontrolować, nie zachowali ostrożności. Obaj wysiedli z wozu i zamknęli drzwi.
– Skąd to wiecie?
– Dylong zginął dwa metry przed maską radiowozu, Wojnar w miejscu, w którym stał – wyjaśnił Zakrzewski. – Gdyby drzwi były otwarte, mógłby się za nimi schować i nie dostałby kuli w tętnicę udową.
Komisarz Jaskulski milczał przez jakiś czas. Patrzył po twarzach swoich ludzi, na których malowały się wściekłość i chęć natychmiastowej zemsty.
– Jak według was do tego doszło? – odezwał się po dłuższej chwili.
Zakrzewski nie odpowiedział, zapatrzony gdzieś w dal. Wyobraźnia podpowiadała mu, jak ta scena mogła wyglądać.
Około dziewięciu godzin wcześniej wóz patrolowy numer 117 jechał krajową ósemką w kierunku Kobierzyc. Sierżant Jacek Dylong mocno naciskał pedał gazu, aż wreszcie gdzieś na wysokości Jordanowa Śląskiego utknęli za trzema tirami, wlokącymi się jeden za drugim. Dylong dwa razy przymierzał się do wyprzedzania, ale dał sobie spokój. Taki manewr w zupełnych ciemnościach, na wąskiej i krętej drodze graniczył z szaleństwem. Sierżant zaklął tylko i dostosował prędkość do jadących z przodu. Po chwili za nimi ciągnął już cały sznur pojazdów. Widok policyjnego radiowozu skutecznie zniechęcał do niebezpiecznych manewrów.
Przez radio odezwał się dyżurny:
– Sto siedemnaście, gdzie jesteście?
Wojnar sięgnął po nadajnik, ziewając przy tym szeroko.
– Tu sto siedemnaście, niedaleko. Kończymy służbę.
– Mieliście jakieś problemy?
– Jak zwykle. On nawalony jak meserszmit, ona wściekła, że sam wszystko wypił. Awantura gotowa.
– To już czwarty raz w tym miesiącu – jęknął dyżurny. – Musimy coś z tym zrobić. Szerokiej drogi.
– Przyjąłem, bez odbioru.
Tiry zwolniły przy kopalni piasku po prawej stronie. Dylong zaklął pod nosem i wcisnął mocno hamulec. Po chwili przyspieszyli, zjeżdżając z górki w kierunku Cieszyc. Gdy mijali parking po lewej stronie drogi, Wojnar nagle chwycił kolegę za ramię.
– Ktoś tam do nas machał!
Dylong, skupiony na prowadzeniu auta i oślepiony światłami nadjeżdżających z naprzeciwka pojazdów, niczego nie zauważył.
– Gdzie? – zapytał niechętnie.
– Na parkingu. Zawróć, chyba coś się stało!
– Cholera jasna, tu nie ma gdzie…
Musieli przejechać przez centrum miejscowości, gdzie droga prowadziła między domami. Zawrócili na parkingu przy barze Pod Topolami. Już z daleka w świetle reflektorów jadących z naprzeciwka samochodów widzieli ciemny zarys auta i sylwetkę człowieka. Zatrzymali się kilka metrów przed nim. Światła radiowozu padły na czarne audi, lata świetności mające już dawno za sobą. Mężczyzna w czapce z daszkiem stał trochę bliżej. Osłaniał twarz ramieniem. Dylong zmienił światła na postojowe, otworzył drzwi i wysiadł, wkładając czapkę. Wojnar bez wahania poszedł w jego ślady.
– Sierżant Jacek Dylong, posterunek policji w Kobierzycach, pan nas wzywał?
– Tak. – Głos mężczyzny drżał, jakby starał się zapanować nad zdenerwowaniem. – Panowie, stało się coś strasznego.
Dylong postąpił jeszcze krok do przodu. Oślepiły go światła ciężarówki, zjeżdżającej z górki od strony piaskowni. Ciągle nie widział twarzy mężczyzny.
– Proszę się uspokoić i opowiedzieć, co się stało. – W jego głosie zabrzmiały pewność siebie i profesjonalizm.
– Kiedy właśnie nie wiem. Coś… – rzucił bezradnie mężczyzna.
Zapadła ciemność, rozświetlona tylko postojowymi światłami radiowozu. Przez chwilę główną drogą nic nie jechało.
– Proszę się nie denerwować… – zaczął Dylong, zbliżając się jeszcze bardziej do mężczyzny, i zamilkł nagle.
Nieznajomy wykonał niedostrzegalny w ciemnościach gest, a potem nagle rozległ się huk i lufa trzymanego przez niego pistoletu plunęła ogniem. Sierżant Jacek Dylong dostał w brzuch, jęknął, pochylił się do przodu i upadł bokiem na asfalt.
– Jezus Maria! – krzyknął Wojnar, lecz nie zdążył zareagować.
Czarna postać z twarzą przysłoniętą daszkiem czapki skoczyła w jego stronę, a z lufy pistoletu znowu buchnął ogień. Raz, drugi, trzeci. Pierwszy pocisk trafił Wojnara w pierś, drugi w skroń, trzeci w pachwinę. Pchnięty uderzeniami pocisków policjant zatoczył się do tyłu i upadł na plecy obok auta, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Krew z uszkodzonej tętnicy tryskała wokoło przez dziurę w spodniach.
Od strony Cieszyc nadjechało kilka aut i minęło ich z szumem. Potem kilka innych pojazdów minęło parking, jadąc w przeciwnym kierunku. Zabójca czekał cierpliwie, aż ruch ustanie. Wtedy podszedł do Dylonga, chwycił go za ręce i pociągnął. Policjant zawył z bólu. Z jego ust popłynął ciąg niewyraźnych przekleństw i zawodzenie.
– Kurwa… ja pierd… Jezu… co ty? Aaaagh…!!
Zabójca pozostawił Dylonga obok ciała Wojnara, wstrząsanego przedśmiertnymi drgawkami i leżącego w czarnej kałuży krwi. Cofnął się dwa kroki, odczekał długie kilkanaście sekund, aż na głównej drodze ponownie zrobi się pusto, i oddał jeszcze kilka strzałów.
Czarne bmw z przyciemnionymi szybami zatrzymało się na skraju parkingu. Prokurator śledczy Ireneusz Paleczny wyglądał na trzydzieści pięć lat, miał czarne, starannie przystrzyżone włosy, ciemną cerę, a ubiorem niebezpiecznie przypominał Marcinowi prokuratora Wysockiego.
– Skąd on ma taką furę? – wycedziła przez zęby Karina.
– Pewnie z prokuratorskiej pensji – rzucił ironicznie Marcin.
Jaskulski najwyraźniej stwierdził, że nie chce być świadkiem ich rozmowy, ponieważ bez słowa odszedł do swoich ludzi. Paleczny skinął głową Marcinowi i Karinie, poszedł obejrzeć zwłoki, po czym wolno zbliżył się do policjantów. Z trudem panował nad zdenerwowaniem. Nawet jego głos zabrzmiał inaczej niż zwykle. Jakby należał do czarnego charakteru z kreskówek dla dzieci.
– Jak to się, cholera, stało?
W nozdrza policjantów uderzył zapach mocnych perfum pomieszanych z gumą miętową. Karina z trudem się powstrzymała, żeby nie zrobić kroku w tył. Nie tolerowała takich zapachów.
– Tego jeszcze nie wiemy. – Zakrzewski wzruszył ramionami.
Jakiś czas temu nowy prokurator generalny zaczął wprowadzać swoje porządki. Kilku prokuratorów z prokuratury rejonowej zostało oddelegowanych do pracy w mniejszych jednostkach na Dolnym Śląsku. Prokurator Marek Grabski tak właśnie pożegnał się z pracą we Wrocławiu. W ich miejsce pojawili się nominaci nowej władzy. Paleczny był jednym z nich. Marcin dotąd z nim nie pracował, więc na razie nie mógł stwierdzić, czy go lubi. Miał nadzieję, że Paleczny nie został nominowany na zasadzie: mierny, ale wierny. Innym pytaniem było, czy szef go lubi, skoro wytypował go do sprawy, o której od razu było wiadomo, że albo będzie początkiem jego kariery, albo skutecznie na kilka lat mu ją utrąci. No, chyba że Paleczny ma mocne plecy i ewentualna porażka mu nie zaszkodzi. Patrząc na jego zdenerwowanie, Marcin bardzo wątpił w tę drugą ewentualność.
– Proszę przyjechać do mnie na dwunastą. Ustalimy plan śledztwa. Chciałbym, żeby codziennie osobiście informował mnie pan o postępach.
Karina spojrzała w szare niebo, a Zakrzewski w ciemne oczy prokuratora.
– Nie. – Pokręcił głową.
– Słucham? – Paleczny widać nie przywykł, żeby ktoś mu się sprzeciwiał, bo zdziwiony wybałuszył oczy na Marcina.
– Proszę mnie posłuchać, prokuratorze. – Marcin wolno cedził słowa. – Nie będę się z panem spotykał tylko po to, żeby pogadać o niczym i napić się kawy. Wybaczy pan, ale szkoda mi czasu. Spotkamy się, jak już przeanalizujemy ślady zebrane na miejscu przestępstwa, będziemy mieli jakieś poszlaki i pomysł, co dalej. Wtedy pan zatwierdzi mój plan śledztwa.
– Pan się chyba zapomina… – Prokurator nie dokończył.
– Nie zapominam się. Chcę po prostu szybko dorwać tego skurwysyna, który zabił naszych chłopaków. Chciałbym, żeby pan mi pomógł, a nie przeszkadzał. Będzie jeszcze dużo roboty przy przesłuchaniach świadków, potem przy akcie oskarżenia i na procesie, więc będzie okazja się wykazać. Oficjalnie nie musi pan przekazywać prowadzenia sprawy policji, ale do pracy operacyjnej proszę się nam nie wtrącać.
Prokurator Paleczny otworzył usta i zaraz je zamknął, nie wydając nawet dźwięku. Spojrzał na Karinę. Policjantka nie błądziła już wzrokiem po niebie, tylko patrzyła mu twardo w twarz.
– W niczym nie może pan teraz pomóc – rzuciła.
– Nam też zależy, żeby szybko schwytać zabójcę – dodał Marcin. – Jak nam się uda, będzie się pan miał czym chlubić, a nie każdy młody prokurator może się pochwalić takim sukcesem. Proszę pomyśleć.
Prokurator rozejrzał się wokoło, jakby sprawdzając, czy nikt nie słyszy tej rozmowy. Inni stali za daleko. Poza tym przejeżdżające co chwilę samochody skutecznie zagłuszały wszystkie dźwięki.
– Będą naciski z góry – odezwał się wreszcie. – Będzie o tym głośno w mediach.
– Właśnie tutaj liczyłbym na pana wydatną pomoc w najbliższych dniach. – Zakrzewski nadal mierzył prokuratora bezczelnym spojrzeniem. – Będzie pan mógł się wykreować na mocnego faceta, który trzyma śledztwo w garści.
Prokurator Paleczny wciąż patrzył to na Karinę, to na Marcina. Wahał się, jak zareagować na takie postawienie sprawy. Wreszcie wybrał najlepszą dla nich opcję. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał Marcinowi.
– Proszę do mnie zadzwonić, kiedy będziemy mogli porozmawiać o planie śledztwa – mówił tak cicho, że jego głos z trudem przebijał się przez hałas z głównej drogi. – Chciałbym być w miarę często informowany, muszę wiedzieć…
– Oczywiście – przerwał mu Zakrzewski. – Ma pan wgląd do akt sprawy na każdym etapie, zapraszam na wszystkie narady zespołu śledczego w komendzie wojewódzkiej.
Kolejne dwa auta zajechały na parking. Prokurator odszedł w kierunku patologa gramolącego się z pierwszego z nich. Drugie należało do techników kryminalistyki. Jako pierwsza wysiadła drobna kobieta z włosami ufarbowanymi na niebiesko. Marta Mickiewicz, od niedawna nowa szefowa techników. Skinęła im głową i zaraz pogoniła swoich ludzi do pracy. Po chwili, ubrani w kombinezony przypominające stroje laborantów pracujących przy badaniu najgroźniejszych wirusów w ściśle tajnym laboratorium w Wuhan, przeszukiwali miejsce przestępstwa.
– Bałam się, że nie pęknie.
– Tacy zawsze pękają. – Marcin wzruszył ramionami. – Mam tylko nadzieję, że się potem nie rozmyśli i nie będzie nam zbytnio przeszkadzał.
– Nie wiadomo.
Komisarz Zakrzewski skinął na Jaskulskiego. Ten podszedł do nich z ociąganiem.
– Komisarzu Jaskulski, nie ma sensu robić tu niepotrzebnego zamieszania. – Marcin spojrzał na niego z góry. – Proszę zająć czymś swoich ludzi.
Miejscowy policjant popatrzył na niego, jakby nie zrozumiał.
– Lepiej niż my znacie okolicznych mieszkańców. – Karina mówiła wolno i wyraźnie. – Niech pan wyśle swoich policjantów do wsi, może ktoś coś widział. Poza tym jak najszybciej potrzebujemy informacji o ofiarach. Czy mieli wrogów, może długi, podejrzane kontakty, czy mogli się komuś narazić, żony, kochanki, prostytutki, hazard? Nie muszę chyba mówić więcej?
Jaskulski poczerwieniał na twarzy.
– Nie – wycedził przez jeszcze bardziej zaciśnięte szczęki.
– Przyślę panu człowieka, który będzie koordynował wasze działania. To młodszy aspirant Adam Wiliczkowski. Będziecie raportować mu o wszystkim, on zdecyduje, co jest ważne.
Komisarz Jaskulski spojrzał na nich prawie wrogo.
– Nie mieszkamy na zadupiu – warknął. – Znamy się na policyjnej robocie.
– Bez urazy, Jaskulski. – Zakrzewski patrzył na niego zimno. – Ja nie powiedziałem, że się nie znacie. Po prostu uważam, że możecie być nieobiektywni. To byli wasi koledzy z pracy. Popatrz po swoich ludziach. Są wstrząśnięci, wściekli i żądni zemsty. Pójdą w teren i jak znam życie, będą nadgorliwi. Będą zwracać uwagę na bzdury i mogą przeoczyć coś ważnego albo zasypią nas drobiazgami. Nie chcę tracić czasu na oddzielanie informacji wartościowych od nieistotnych. Tym zajmie się Wiliczkowski. On jest z zewnątrz i potrafi zachować dystans.
Komisarz patrzył na Zakrzewskiego w skupieniu, jakby oceniał szczerość jego słów. Marcin zazwyczaj wzbudzał zaufanie. Tak było i tym razem. Z Jaskulskiego zeszło trochę powietrze, bąknął coś pod nosem i odszedł. Po chwili jeden z radiowozów odjechał. Czterech policjantów na razie zostało, ponieważ Marta Mickiewicz zaangażowała ich do przeszukania przydrożnych krzaków, rowu i fragmentu przyległego pola.
– No to ustawiliśmy wszystkich, zadowolony? – odezwała się Karina.
– J-jasne – burknął w odpowiedzi. – Trzeba jeszcze ustawić Martę.
– Jej nie musisz. Za kilka godzin będziesz miał szczegółowy raport. Powiedz, co ty jej zrobiłeś, że ona cię tak lubi?
– Postawiłem piwo. – Marcin wzruszył ramionami, rozbudzając tylko jej ciekawość. – A tobie co się stało?
– Takie tam, nieistotne teraz problemy. – Karina zbagatelizowała jego pytanie. – Zabili naszych, to jest priorytet.
– Czyli coś jest na rzeczy?
– Ale ty jesteś upierdliwy – żachnęła się. – Mam małe problemy w związku, wystarczy?
– Na teraz wystarczy.
Patrzyli na techników pochylonych nad ciałami.
– Co o tym sądzisz? – rzuciła. – Zlecenie czy przypadek?
– Moim zdaniem przypadek. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
– Tylko dlaczego musieli zginąć?
– Jeszcze nie wiem. Myślę jednak, że to będzie prosta sprawa.
– Chyba że będą komplikacje.
W tej chwili jeden z policjantów przeszukujących krzaki wyprostował się i krzyknął:
– Tutaj!
Technik w białym kombinezonie podszedł do niego i po chwili pakował do foliowych woreczków dwie policyjne czapki należące do ofiar. Marta Mickiewicz skinęła ręką na Buczko i Zakrzewskiego. Podeszli, stanęli przed parawanami i ponownie spojrzeli na ciała zamordowanych. Karinę przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Marta ściągnęła maseczkę z twarzy, wskazała umazane krwią drzwi radiowozu i zapytała z zagadkowym wyrazem twarzy:
– Zauważyliście to?
Karina tylko zaklęła pod nosem. Marcin od razu wiedział, że oto właśnie pojawiły się te nieprzewidywalne komplikacje.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zwykły rozbryzg krwi na karoserii. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się można było coś w nim wyczytać. Sprawca napisał krwią kilka cyfr.
To była data: 8-12-1981.II
– Witamy pana prokuratora. – Karina ustąpiła prokuratorowi śledczemu Ireneuszowi Palecznemu miejsca przy stole w małej salce konferencyjnej budynku komendy wojewódzkiej przy Podwalu.
Paleczny posłał jej nieśmiały uśmiech i usiadł na twardym drewnianym krześle. Karina Buczko przyciągnęła sobie inne stojące pod ścianą i usiadła obok Zakrzewskiego. Była osiemnasta dwadzieścia. Cała grupa śledcza spotkała się przed kilkoma minutami w celu omówienia dotychczas zebranych śladów i informacji. Niestety, nie było tego dużo.
Przy stole siedzieli jeszcze: młodszy aspirant Adam Wiliczkowski, sierżant sztabowy Mariusz Krawiec zwany Długim i Marta Mickiewicz, która niespodziewanie postanowiła osobiście przedstawić zebrane przez techników ślady. Przez ostatni rok, od kiedy awansowała na szefa zespołu techników kryminalistyki, zdążyli przyzwyczaić się zarówno do jej nietypowego wyglądu, jak i do nieszablonowego działania. Zakrzewski ją lubił, choć nie był pewien, jak postrzegają ją inni. Nie zauważył dotąd ani nie słyszał negatywnych opinii, ale też nie zarejestrował przesadnie pozytywnych komentarzy. Może gdyby nie była tak ekscentryczna, prędzej zjednywałaby sobie przyjaciół. Mimo skrajnego profesjonalizmu, jakim wykazywała się w pracy, jej niebieskie włosy i ubranie w stylu punk trzymały ludzi na dystans. Nawet Marcinowi przeszkadzało kilkanaście kolczyków w uszach i górnej wardze. Nie próbował sobie wyobrażać, gdzie jeszcze Marta może mieć kolczyki.
– Nic pan nie przegapił – powiedział Zakrzewski, obracając w dłoni kubek z kawą z automatu. Przed nim na stole stały już dwa puste.
Paleczny pokiwał głową, wyciągnął z teczki jakieś papiery, notatnik i eleganckie pióro, ale się nie odezwał. Marcin zaczął przez chwilę żałować, że go tak potraktował rano. Może facet ma łeb na karku i będzie potrafił z sensem zarządzać śledztwem?
Ostatnią uczestniczką spotkania była policyjna psycholog Arleta Wierzbicka. Trzydziestokilkuletnia szczupła brunetka z długimi, prostymi włosami i przenikliwymi brązowymi oczami. Zakrzewski współpracował z nią po raz pierwszy. Pewnie by się nie zgodził, gdyby nie rekomendacja przyjaciela ze studiów, Krzysztofa Pawlickiego.
Wiliczkowski chrząknął i zaczął od początku:
– Sierżant Jacek Dylong miał żonę i dwie córki. W opinii sąsiadów przykładny ojciec i obywatel. W pracy również bez zarzutu. Wzorowy funkcjonariusz, nikt nie napisał na niego nawet jednej skargi. Mieszkał na wsi, gdzie uważano go za takiego miejscowego szeryfa. Cieszył się autorytetem, wystarczyło, żeby tupnął nogą na wiejskiej zabawie, a kończyły się wszystkie awantury.
– Są jeszcze tacy gliniarze? – rzuciła Karina.
Ponure miny uczestników narady nie zmieniły się ani na ułamek sekundy. Nikt też na tę uwagę nie zareagował.
– Starszy sierżant Paweł Wojnar nie był już takim aniołkiem – kontynuował Adam. – Były na niego skargi za brutalność, miał sprawę za jazdę radiowozem pod wpływem. Najwidoczniej nikomu nie zależało na rozdmuchaniu tego, bo dostał tylko naganę. Lubił się zabawić, często odwiedzał knajpy. Za kołnierz nie wylewał. Raz czy dwa uczestniczył w awanturach po służbie. Miał dwie żony, ale z obiema szybko się rozwiódł. Obecnie miał partnerkę, ale jeszcze do niej nie dotarliśmy.
– Nie bardzo rozumiem. Jak to możliwe? – zapytał Zakrzewski.
– Sam się zdziwiłem – przyznał Wiliczkowski. – Nagle wszyscy nabrali wody w usta. Nikt jej nie zna, nikt nie wie, gdzie mieszka.
– Ktoś ją poinformował, że jej facet nie żyje?
– Tego nie wiem. – Adam wzruszył ramionami.
– Cholera, znajdźcie ją. – Marcin był wyraźnie poirytowany. – Jutro muszę wiedzieć wszystko o związku Wojnara. Sprawdź, czy ta kobieta ma alibi na wczorajszy wieczór. Skrzywdzone kobiety zdolne są do wszystkiego.
Policyjna psycholog spojrzała na niego przenikliwie.
– Chce pani coś dodać, pani Arleto? – zapytał uprzejmie.
– To prawda, że kobiety mogą reagować impulsywnie, być pamiętliwe i próbować zemsty na swoim byłym – potwierdziła, patrząc mu w twarz. – Szczególnie gdy w ich mniemaniu zostały boleśnie skrzywdzone. Wie pan jednak, komisarzu, równie dobrze jak ja, że kobiety nie zabijają w ten sposób. Pod wpływem impulsu. Kobiety raczej planują wszystko ze szczegółami. Zabijają jednym cięciem. To morderstwo nie pasuje do takiego schematu.
– Dziękuję. – Zakrzewski skinął głową w jej kierunku.
Podobała mu się. Bił od niej spokój i zdecydowanie, a w smutnym i poważnym spojrzeniu wyraźnie widać było bolesne życiowe doświadczenie. Tak samo jak w jego błękitnych oczach.
– Miałeś rację, szefie, że z miejscowymi będzie mi się ciężko pracowało – kontynuował Wiliczkowski. – Ta sprawa miała być wyjaśniona jako pierwsza, a nic nie zrobili przez cały dzień. Niby przesłuchali sąsiadów obu ofiar, odtworzyli krok po kroku wszystko, co obaj robili przez ostatnie dwa dni, a jednak… nie wiem…
– Mów, coś jest nie tak?
– Może to złość i szok po stracie kolegów… – Adam wyraźnie się zawahał. – Ale mam wrażenie, że coś tam jest nie w porządku.
Zaciekawiony prokurator po raz pierwszy podniósł głowę znad notesu i patrzył na Adama, czekając na dalszy ciąg.
– Co masz na myśli? – dopytywał Zakrzewski.
– Ani komisarz Jaskulski, ani żaden z jego podwładnych nie potrafili mi wyjaśnić, co oni robili na tym parkingu po dwudziestej drugiej. To nie był ich rewir. Mieli być na patrolu w zupełnie innym rejonie. Na jutro mają mi przygotować harmonogram patroli i ustalić, gdzie wóz B sto siedemnaście tego dnia jeździł.
– Może to po prostu zamieszanie związane z morderstwem – podsunęła Karina.
– To nie tylko to. – Adam pokręcił głową. – Oni mieli dziwne miny, kiedy ich pytałem.
– Dobrze. – Marcin uciął ewentualne dalsze pytania. – Drąż temat. Dać ci kogoś do pomocy?
– Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Na razie poradzę sobie sam. Jutro pogrzebiemy w życiu Wojnara i znajdziemy tę jego kobietę. Spróbuję ustalić, gdzie byli, czy mieli jakichś wrogów, dyskretnie porozmawiam z ludźmi w komendzie. Może ktoś puści farbę. Poza tym tak sobie pomyślałem, że sprawdzę majątek obu ofiar pod kątem tego, czy wydatki równają się wpływom. Mam jakieś przeczucie, że kręcili lewiznę.
Zakrzewski dopił kawę i spojrzał na siedzącego w milczeniu prokuratora.
– Panie prokuratorze?
Paleczny jakby się ocknął.
– Oczywiście zgadzam się. Proszę działać.
Karina Buczko z trudem stłumiła uśmiech. Paleczny wyglądał jak nowy uczeń w klasie. Może i inteligentny, ale na razie tak zestresowany, że nie można tego jednoznacznie ocenić.
– Długi?
Krawiec jak zwykle był w tym samym prochowcu sięgającym mu do łydek, jak zawsze miał burzę kręconych włosów, w uszach białe słuchawki i smartfon w dłoni. Pewnie z tym zestawem nie rozstawał się nawet pod prysznicem. Zakrzewski miał nadzieję, że wcześniej chociaż ściąga prochowiec. Teraz, zanim się odezwał, wyjął z ucha jedną słuchawkę i odłożył aparat na stół. Rzadko się odzywał, ale jak już mówił, to z sensem, i miał przyjemny tembr głosu. Mógłby podkładać dubbing pod kreskówki dla dzieci.
– Zgłosił się świadek, który twierdzi, że jechał wczoraj około dwudziestej drugiej za radiowozem przed Cieszycami. Na razie rozmawialiśmy telefonicznie, ale złoży oficjalne zeznania – powiedział.
– Nareszcie coś konkretnego. – Marcin odstawił pusty kubek po kawie.
– Jechał za radiowozem B sto siedemnaście od samego Jordanowa Śląskiego. Mówił, że przed nimi jechało kilka tirów, więc nikt nie wyprzedzał. Policjanci na początku przymierzali się do wyprzedzania, jakby się bardzo spieszyli, ale ostatecznie zrezygnowali. Facet mówił, że mniej więcej przy parkingu radiowóz wyraźnie przyhamował. Tiry odjechały, a on bardzo wolno przejechał przez centrum wsi. Wiecie, tam jest wąsko. Za wioską skręcił w prawo na parking przy barze i zawrócił. Ostatnie spojrzenie faceta w lusterko to był obraz policyjnego auta, czekającego na włączenie się do ruchu.
– Z powrotem? – upewnił się Zakrzewski.
– Tak. Przycisnąłem trochę tego kierowcę i powiedział, że chyba widział na tym parkingu osobowe auto i kogoś, kto machał do policji.
W sali zapanowała nagle cisza. Wszyscy przetrawiali ostatnie słowa Długiego.
– Czyli to mógł być nasz zabójca – mruknął w zamyśleniu Marcin.
– Też mi to przyszło do głowy – potwierdził Długi. – Dalej szukam. Może zgłosi się jakiś świadek. Był spory ruch. Jutro jeszcze raz porozmawiam z mieszkańcami Cieszyc. Zabezpieczyliśmy monitoring z kopalni piasku. Jedna z kamer przy bramie skierowana jest częściowo na drogę. Tam jest dobre oświetlenie, kamera od zmierzchu do świtu pracuje w trybie ciągłym. Już oglądamy ten materiał i sprawdzamy auta, które udaje się zidentyfikować po numerach. Jeśli morderca przyjechał z tej strony, być może jest na nagraniu.
– Dobra robota, ale nie wpadałbym w euforię. Musielibyśmy mieć wielkie szczęście. – Zakrzewski był sceptyczny. – I zabójca musiałby przyjechać niedługo wcześniej i mieć wytypowane ofiary.
– Na razie skupiliśmy się bardziej na hipotezie, że ofiary są przypadkowe – dorzuciła Karina.
– Szukam też innych kamer na drodze – dodał Długi. – Szanse niewielkie, ale tam niedaleko jest hurtownia budowlana, tylko nie dotarłem jeszcze do właścicieli.
– Dobrze, działaj. – Marcin skinął głową.
Spojrzał przelotnie na prokuratora, ale Paleczny tym razem nie podniósł wzroku znad swoich notatek. Marta Mickiewicz zaczęła mówić pewnie i bez zbędnych ozdobników:
– Nie wiem jeszcze, z jakiej broni zginęli. Pociski wyciągnięte z ciała to parabellum dziewięć na dziewiętnaście milimetrów, czyli bardzo popularne naboje na regularnym uzbrojeniu NATO. Poszły do analizy balistycznej. Obaj zginęli od strzałów z bliskiej odległości. Moim zdaniem najpierw zginął Wojnar, potem Dylong. Dylong był ciągnięty do miejsca, w którym znaleźliśmy ciało. Być może jeszcze żył, a egzekucja odbyła się właśnie tam. Prawdopodobnie nie ma odcisków linii papilarnych sprawcy, zebraliśmy pewne ślady biologiczne, ale musimy jeszcze poczekać na wyniki z laboratorium. Co ciekawe, sprawca wyrzucił ich czapki. Znaleźliśmy je w krzakach. Na nich również zabezpieczyliśmy ślady. Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Jutro będzie sekcja zwłok. Może będzie wiadomo coś więcej.
– Dziękuję. – Marcin uśmiechnął się do niej, co nie umknęło uwadze Kariny Buczko. – A co z datą?
– Napisał te cyfry palcem umazanym we krwi. Być może był w rękawiczce, tego w tej chwili nie potrafię stwierdzić.
– Czyli niewiele mamy?
– Niewiele.
Marcin spojrzał na Wierzbicką, która dotąd uważnie słuchała w milczeniu.
– Pani psycholog coś nam podpowie? – zapytał.
Ku jego zaskoczeniu pokręciła przecząco głową i spojrzała mu prosto w oczy. Miała twarde i zdecydowane spojrzenie. Czyżby naraził jej się tym pytaniem o kobiety? Pierwszy spuścił wzrok.
– Na obecnym etapie mam za mało danych, żeby stawiać hipotezy – powiedziała spokojnie, jakby prowadziła kurs kroju i szycia. – Wypowiem się, gdy jutro otrzymam więcej informacji o życiu ofiar, dane z laboratorium i wyniki sekcji.
– J-jasne – mruknął Zakrzewski niezadowolony. – Na koniec zostawiłem sprawę cyfr na boku auta. Wyglądają na datę. Ósmy grudnia 1981.
Aspirant Karina Buczko otworzyła notatnik i wolno zaczęła relacjonować.
– Pogrzebałam trochę w naszym archiwum. Niestety, stare akta są jeszcze w fazie digitalizacji. Nie dotarłam do papierowych akt, mam tylko informacje z ogólnej bazy danych spraw niewyjaśnionych.
Podniosła głowę, lecz nikt się nie odezwał. Patrzyli na nią wszyscy z wyjątkiem Palecznego, który siedział z pochyloną głową, jakby przeglądał notatki. Tyle że nie zrobił żadnych notatek. Pióro leżało nietknięte.
– Ósmego grudnia 1981 roku we Wrocławiu przy ulicy Monte Cassino dokonano podwójnej zbrodni. Zamordowany został pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Jan Janicki wraz z małżonką. Morderca dostał się na posesję przez płot, stłukł okno do pomieszczenia piwnicznego i wślizgnął się do środka. Szacowany czas zgonu ofiar: między północą a drugą w nocy. Morderstwa były wyjątkowo brutalne. Janickiemu zadano prawie sześćdziesiąt ciosów ostrym narzędziem, potem ktoś wyciął mu język. Języka nie znaleziono. Beata Janicka zginęła od czterdziestu ośmiu pchnięć nożem, sprawca wydłubał jej oczy.
Karina zrobiła pauzę. W pomieszczeniu zapadła pełna napięcia cisza. Zakrzewski miał wrażenie, że opowieść Kariny zrobiła na słuchaczach większe wrażenie niż zabójstwa policjantów w Cieszycach.
– Ofiary nie nosiły na ciele innych śladów przemocy – ciągnęła. – Nie zostały zamordowane w sypialni, co by sugerowało, że nie zostały zaskoczone. Ciało kobiety znaleziono w salonie, mężczyzny w gabinecie. Na tej podstawie śledczy założyli, że ofiary znały swojego kata. Tylko dlaczego wszedł przez piwnicę? Nie wiadomo. Sprawcy nigdy nie ustalono. To nie było morderstwo na tle rabunkowym – nic nie zginęło. W domu znajdowała się cenna porcelana, obrazy znanych malarzy, dolary i inna waluta. Tak naprawdę nigdy nie ustalono motywu zabójstwa Janickich. Skupiono się na motywie zemsty jako najbardziej prawdopodobnym. W końcu Janicki był działaczem partyjnym, czasy były niespokojne, pięć dni później wprowadzono stan wojenny.
– Czy to nie jest przypadek? – Wiliczkowski wzruszył ramionami. – Te cyfry mogły znaczyć cokolwiek. Dlaczego akurat tę datę? Minęło trzydzieści pięć lat.
– Jest taka możliwość – przyznał Marcin. – Masz rację. Cyfry mogą znaczyć coś innego albo nie znaczyć nic. Na razie jednak przyjmujemy założenie, że ta data i dzisiejsze zabójstwa wiążą się z tymi z przeszłości.
– To nie ma sensu – prychnął Adam. – Znamy podstawową zasadę Zakrzewskiego: nie lubisz prostych rozwiązań. Może poczekajmy na jakieś dowody na powiązanie obu przypadków. Po co od razu komplikować sobie robotę. Moim zdaniem szkoda czasu. Cyfry mogą znaczyć cokolwiek: datę urodzin mordercy, pierwszą wypitą flaszkę wódki albo pierwszą zaliczoną dziewczynę.
Prokurator Paleczny chrząknął nagle i podniósł wzrok na pozostałych.
– Przyjmiemy wersję komisarza Zakrzewskiego – powiedział nieoczekiwanie. – Musimy sprawdzić, czy morderstwo Janickich nie wiąże się z dzisiejszymi. Pod tym kątem trzeba prześwietlić przeszłość zamordowanych. Czy nie mają z Janickimi powiązań rodzinnych lub jakichkolwiek innych. Tamtą sprawę z 1981 roku prowadził kapitan Marek Piekło – kontynuował spokojnie prokurator śledczy po pauzie. – Był alkoholikiem i to chyba przeszkodziło mu w schwytaniu zabójcy. Odszedł z milicji we wrześniu 1982 roku. Wtedy pomagał mu sierżant Tadeusz Majer. On też długo nie popracował, tylko do końca 1982 roku. Trzeba go znaleźć. Niestety, kapitan Marek Piekło zmarł w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Zakrzewski pokiwał głową.
– Jest pan wyjątkowo skuteczny – stwierdził z uznaniem.
– Było więcej takich morderstw. – Paleczny puścił uwagę mimo uszu. – W lutym samotna kobieta, pod koniec maja 1981 roku jeszcze dwie ofiary.
Cisza w pomieszczeniu jakby się pogłębiła. Marcin patrzył na prokuratora, wreszcie zapytał:
– Jak się pan o tym tak szybko dowiedział?
Paleczny spojrzał mu w oczy.
– Kapitan Marek Piekło był moim ojcem.III
Na prośbę prokuratora śledczego Ireneusza Palecznego po naradzie spotkali się w gabinecie komisarza Zakrzewskiego, który dzielił pokój z aspirant Kariną Buczko. Przeszli w milczeniu na drugi koniec korytarza. O tej porze budynek komendy wojewódzkiej i sądu opustoszał. Po drodze nie spotkali nikogo. Tylko ich kroki rozchodziły się zwielokrotnionym echem po pustych przestrzeniach.
Zakrzewski usiadł na nowym krześle za swoim starym biurkiem zawalonym papierami. Za plecami miał okno, siedział twarzą do drzwi wejściowych. Biurko Kariny stało przy ścianie po prawej stronie. Usiadła tam i wpatrywała się badawczo w prokuratora, który, chcąc nie chcąc, usiadł na jedynym wolnym miejscu – niewygodnym krześle przed biurkiem Marcina. Zapach perfum prokuratora pomieszany z miętówką szybko wypełnił pomieszczenie.
Chwilowe niezręczne milczenie przerwał komisarz.
– Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności – odezwał się, mierząc Palecznego uważnym spojrzeniem. – Ma pan nam coś więcej do powiedzenia?
– To nie jest zbieg okoliczności. – Prokurator pokręcił głową.
Karina pstrykała długopisem i sprawiała wrażenie nieobecnej. Marcin spojrzał na nią, po czym przeniósł wzrok na prokuratora.
– J-jasne – mruknął. – Może nam pan zdradzi coś więcej?
Paleczny wytrzymał jego spojrzenie.
– Na naradzie usłyszałem, że jedną z pana podstawowych zasad jest odrzucanie prostych rozwiązań – powiedział. – To nie jest proste rozwiązanie. Powinien pan być zadowolony.
– W tym wypadku mam poważne wątpliwości. Musi mnie pan oświecić.
W pomieszczeniu zapanowała nagła cisza. Prokurator się skrzywił.
– Żeby wszystko było jasne – zaczął wolno. – Moje stosunki z ojcem nie były najłatwiejsze. Odkąd stałem się pełnoletni, nie utrzymywałem z nim kontaktu. Nawet w czasach, gdy jeszcze mieszkałem w domu, nigdy nie wspominał tamtego śledztwa z początku stanu wojennego. Wiedziałem tylko, że wtedy poznał mamę, ale ona też milczała.
Paleczny podniósł wzrok i popatrzył na policjantów. Karina nadal bawiła się długopisem, Zakrzewski spojrzał mu prosto w twarz.
– Kiedy miałem piętnaście lat, ojciec przechodził akurat jeden z wielu gorszych okresów w swoim życiu. Znowu pił. Któregoś dnia powiedział, że tamta sprawa nie może pozostać niewyjaśniona. Ona kiedyś wypłynie. Na pewno o to mu chodziło. Powtórzył to kilkakrotnie.
– Pytał go pan później? – rzucił Marcin.
– Tak, nic nie pamiętał albo nie chciał pamiętać.
– I teraz wypłynęła? – Karina przestała pstrykać.
– Tak uważam.
Nikt nie skomentował tych słów. Prokurator Paleczny zwrócił się wprost do Marcina:
– Wiem, że po wydarzeniach sprzed roku może pan nie lubić prokuratorów, ale…
Zakrzewski przerwał mu ruchem ręki.
– Nie lubię podłych i złych ludzi. – Skrzywił się. – Prokuratorzy mi nie przeszkadzają.
Przez twarz Kariny przemknął uśmieszek. Paleczny nie dał się wyprowadzić z równowagi.
– Może źle się wyraziłem – powiedział. – Chciałbym, żebyśmy wyjaśnili sobie pewne rzeczy na początku, żeby potem nie było nieporozumień.
– Słucham? – Zakrzewski uniósł brwi.
– Bmw kupiła mi matka na trzydzieste urodziny. – Prokurator mówił dalej niezrażony. – Mnie z pensji prokuratorskiej nie byłoby stać na taki zakup. Matka pochodzi z bardzo zamożnej rodziny. Nie wiadomo, dlaczego dziadek, umierając, zapisał jej cały majątek w testamencie. Tak, mam poglądy prawicowe. Tyle tylko, że ja wierzę w to, co robię. Uważam, że sędziowie stawiają się ponad prawem, stali się uprzywilejowaną kastą. Trzeba przeprowadzić głębokie zmiany w tym środowisku, żeby pozbyć się tych wszystkich, którzy byli sędziami w okresie stanu wojennego i za czasów poprzedniego ustroju.
Przerwał na chwilę, żeby sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nich jego słowa. Policjanci milczeli, a z ich twarzy niewiele mógł wyczytać.
– Nie lubię lewaków i liberałów z ich promocją dewiacji seksualnych. Uważam, że nasz kraj dość się wycierpiał za komuny, żeby teraz tolerować poglądy rodem z czasów słusznie minionych. Powinniśmy wrócić do najlepszych wzorców z dawnych lat i pamiętać, że nie byłoby narodu polskiego, gdyby nie wiara katolicka. Hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” powinno znowu stać się drogowskazem dla wychowania młodych pokoleń. Polska musi wziąć wreszcie własne losy w swoje ręce, nie może tańczyć, jak zagrają nam Niemcy czy Francja. Musimy przestać być dla Unii Europejskiej tylko miejscem, gdzie można sprzedawać towary gorszej jakości i skąd można pozyskać tanią siłę roboczą. Po latach polityki uległości musimy w końcu wstać z kolan. Pokazać, że z Polską świat powinien się liczyć. Ja nie wykorzystuję znajomości do robienia kariery w prokuraturze ani w polityce. Jestem idealistą. Wierzę, że uda nam się zmienić Polskę i obudzić tę część społeczeństwa, która pogrążyła się w marazmie lewactwa.
Karina się nie odezwała. Marcin zobaczył w jej wzroku rozczarowanie i niechęć.
– Najbardziej boję się idealistów – stwierdził. – Dla idei gotowi są do największych podłości i zbrodni.
– To jest pana pierwsze śledztwo, prawda? – wtrąciła nieoczekiwanie Karina.
– Tak.
– To ma pan szczęście, że trafił na komisarza Zakrzewskiego.
– Wiele o panu słyszałem.
Marcin podrapał się nerwowo po policzku i nic nie powiedział.
– Dlatego najlepiej będzie, jeśli dam wam maksymalną swobodę przy działaniach operacyjnych – kontynuował Paleczny. – Chciałbym tylko być na bieżąco informowany o postępach. Zamordowano policjantów, będą duże naciski z góry. Biorę to na siebie. Spróbuję też porozmawiać z mamą na temat tamtych zabójstw. Może wie coś więcej. Proszę znaleźć sierżanta Majera. On też powinien dużo wiedzieć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki