Polski hydraulik i najnowsze opowieści ze Szwecji - ebook
Polski hydraulik i najnowsze opowieści ze Szwecji - ebook
„Nie jest przypadkiem, że to właśnie Szwecja stała się w ostatnich latach przedmiotem czarnych mitów i opowieści fantastycznych. Jesteśmy przecież pilotem doświadczalnym nowoczesności. Tutaj wszystko, co tchnie postępem, nowe pomysły na życie, nowinki techniczne, a także reformy społeczne, przyjmuje się wcześniej – i przede wszystkim masowo.
Zdarza się, że po jakimś czasie te nowinki zostają odrzucane – także masowo i bez szerszej dyskusji. Pilot doświadczalny wychwycił błędy w konstrukcji. Tak to świat przyjmował jeszcze sześć lat temu. Dzisiaj mamy inną sytuację. Szwedzkie eksperymenty z nowoczesnością są przedstawiane w Moskwie, Warszawie, a nawet w Waszyngtonie jako objaw dekadencji, upadku moralnego i głupoty politycznej.
Czy mam się przyczyniać do tej propagandy? Reportaż «Demony sprawiedliwości», który wzbogaca to trzecie wydanie, to łakomy kąsek dla amatorów wojny kulturowej. Jest tu i o wykolejonym feminizmie, i o nadużyciu władzy, i o szwedzkiej podatności na ideologiczne trendy. Już słyszałem opinie, że pewnie dobre mam intencje, ale ten reportaż interwencyjny napisany dla Szwedów w Polsce czy w Rosji ucieszy głównie demagogów. Całkiem możliwe. Ale ja wierzę w czytelnika. Przed zdolnym demagogiem nie ma obrony, taki potrafi wszystko przeinaczyć. Albo po prostu zmyślić. Mądry czytelnik za to dostrzeże, że ten szwedzki skandal jest nie tylko o Szwecji. To historia o tym, że władza zostanie nadużyta, jeśli zabraknie niezależnych sądów i innych instytucji, które ją krępują” – fragment wstępu „Doniesienia z poligonu nowoczesności”
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2904-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Filipowi, Mikołajowi, Jeremiemu i Lili
Przedmowa do trzeciego polskiego wydania
Doniesienia z poligonu nowoczesności
W roku 1760 zdarzało się, że do sztokholmskiego salonu wdzierali się siermiężnie ubrani mężczyźni, by sprawdzić, co damy mają w filiżankach. Jeśli był to ciemny płyn o aromatycznym zapachu, stwierdzali przestępstwo, spisywali protokół i wymierzali dotkliwą grzywnę.
Zakaz picia kawy z 1756 roku nie miał racjonalnych podstaw. Był aktem czystej złośliwości. Kilka lat wcześniej parlament przegłosował ustawę, która ograniczała prawa włościan do pędzenia bimbru. Żeby się chłopi nie zapijali na śmierć i żeby państwo miało jakąś korzyść z wyszynku. Teraz chłopi mścili się na pozostałych stanach, zabraniając im picia kawy.
Przytaczam tę historię, by uzmysłowić polskiemu czytelnikowi ogrom historycznego dystansu między Polską a Szwecją. Nie mieści się w polskiej wyobraźni, by chłop za czasów Augusta III decydował, co wolno księżom, panom i mieszczanom oraz – monarsze. Kawowa prohibicja w Szwecji obowiązywała (przynajmniej teoretycznie) również na zamku^().
W rzeczy samej trudno znaleźć w Europie dwa państwa o tak odmiennej historii, oddzielone tylko kawałkiem płytkiego morza. Niby sąsiedzi, a jednocześnie mentalnie na krańcach Europy. Jedno przyzwyczajone od dwustu lat do pokoju, drugie ciągle zmuszane chwytać za broń; jedno nie zaznało prawie feudalizmu, egalitarne od średniowiecza, drugie przesiąknięte kulturą szlachecką do tego stopnia, że nawet za komunizmu zdarzało się chłopom do miastowego wyrostka zwrócić się per „paniczu”. Tu naród ujednolicony naturalnymi granicami, centralną władzą i wspólną lekturą Biblii, tam Rzeczpospolita Narodów o ruchomych granicach, ciągle w opozycji, jeśli nie wobec obcych, to wobec samej siebie.
Miniony wiek dramatycznie pogłębił te różnice. Dla Szwecji był to najspokojniejszy okres od wszech czasów: demokracja, narodowy konsensus, pokój, nieustannie rosnący dobrobyt i prawie niczym niezmącone samozadowolenie. Dla Polski – najbardziej tragiczny i wyniszczający czas w historii. Kiedy wiek dobiegł końca i otworzyły się granice, tysiące Polaków miały okazję odczuć te różnice na własnej skórze. O tym między innymi traktuje tytułowy reportaż.
To już trzecie wydanie tej książki. W przedmowie do wydania drugiego zastanawiałem się, skąd to zainteresowanie polskiego czytelnika kłopotami Szwedów. Zacząłem podejrzewać, że może mieć w sobie coś z Schadenfreude. To jest – satysfakcji z doniesień, że nawet naród tak łaskawie potraktowany przez historię nie jest wolny od patologii. Nie jest tak źle, jak nam się wydaje, skoro w tej opływającej w dobrobyt Szwecji zdarzają się takie okropności. Albo jeszcze lepiej: może to właśnie dobrobyt tak korumpuje moralność? Tym milsza to dla nas wiadomość. Przy takiej percepcji Szwecja przestaje być krajem realnym, staje się raczej ekranem projekcyjnym, na który rzutujemy nasze nadzieje i strachy. Niektórzy czytelnicy byli pewni, że te reportaże, napisane przez Polaka, powstały właśnie gwoli pokrzepienia polskich serc.
To nieporozumienie. Żaden z tych reportaży nie był pisany dla innej publiczności niż szwedzka. A zebrane w książkę nie są bynajmniej przewodnikiem po Szwecji, tak samo jak antologia polskiego reportażu – o łowcach skór, o Jedwabnem, o rodzicach zabijających noworodki itp., itd. – nie jest bedekerem po Polsce. Dziennikarz zaangażowany pisze o tym, co go niepokoi, przeraża lub boli. Szwedzki czytelnik przyjął te teksty jako krytykę społecznych patologii i nie zwracał na ogół uwagi na fakt, że nazwisko autora nie jest typowo szwedzkie. Dopiero w przekładzie na polski te same reportaże się wyobcowują, zdają się z dystansu portretować Szwecję.
Sześć lat później już nie wystarczy tak napisać. Popyt na szwedzkie niedole musiał przewyższyć podaż, bo najwyraźniej nie wystarczają już prawdziwe doniesienia.
„Co pan uważa o usuwaniu krzyży ze szwedzkich kościołów, żeby nie drażnić muzułmanów?”. Miła starsza pani na spotkaniu autorskim nie dowierza moim zaprzeczeniom. Sama słyszała w polskiej telewizji.
Inny rodak pyta, jak się czuję w mieście, gdzie już prawie rządzi szariat, imigranci palą szwedzkie flagi i gdzie wieczorem strach wyjść na ulicę. Nawet policja już się nie odważa zapuszczać na przedmieścia. Dowiedział się o tym z trybuny sejmowej. I czy to prawda, że palimy w piecach ciałami naszych zmarłych?
Podobne sensacje od kilku lat można znaleźć w internecie, a w Polsce, Rosji i na Węgrzech także usłyszeć w państwowej telewizji czy przeczytać w gazecie. Jest już na ten fenomen termin: Sweden smearing. Od angielskiego smear: paćkać, zamazać, obsmarować. Co ciekawe, w tych doniesieniach Szwecja jest krajem, w którym panuje jednocześnie pruski porządek i zupełne bezprawie, poprawność polityczna i zanik moralności. „Czy to prawda, że Szwed, który cztery razy w miesiącu kupił butelkę wina, dostaje wezwanie na leczenie odwykowe?” – pytają mnie polscy czytelnicy. Albo: „Słyszałem, że szwedzka policja już nie ściga gwałcicieli, bo nie nadąża”. „Szwedzki lew wykastrowany” – czytam w polskim tygodniku i rozumiem, że autor szerzy dobrą nowinę. A rewelacja, którą podaje, to że w naszych przedszkolach zmusza się chłopców do chodzenia w spódniczkach. W innym tygodniku czytam, że Szwedki nie obchodzą już urodzin, tylko fetują rocznicę ostatniej aborcji. Zapraszają znajomych, by uczcić to wydarzenie, a pracodawcy popierają nowy obyczaj, dając im tego dnia wolne.
Nic nie jest tak nieprawdopodobne, żeby nie mogło wydarzyć się w Szwecji, jeśli tylko zgadza się z fantazmatem krainy na skraju przepaści. Muzułmanie gwałcą dzieci, policja przymyka oko, bo tego wymaga „poprawność polityczna”. Znajduję w polskim internecie dramatyczne zdjęcie, które ma ilustrować stan szwedzkiego przedmieścia: grupa brodatych mężczyzn w białych kaftanach pali szwedzką flagę. Każdy rozumie, że w tej dzielnicy Szwed autochton nie przejdzie już spokojnie. Mało kto spyta, czy takie drzewa jak na zdjęciu naprawdę rosną w Szwecji.
Nie rosną. Zdjęcie jest z Bangladeszu. Nie ilustruje islamizacji Szwecji tylko przeciwnie, gniew lokalnych ekstremistów, kiedy się dowiedzieli, że w Szwecji wolno bezkarnie stroić sobie żarty z Mahometa.
Moja ulubiona historia, z pisma zbliżonego do sfer rządzących, nosi nagłówek „Paraliż Sztokholmu. Wszystko przez równouprawnienie w odśnieżaniu”. Pamiętam ten dzień. Początek listopada 2016. Śnieżyca stulecia. Jednej nocy spadło na Sztokholm tyle śniegu, ile normalnie przez całą zimę. Na moim placyku mało kto pamiętał, gdzie dokładnie postawił samochód, a pod półmetrowym śniegiem nawet saaba od skody nie sposób odróżnić. Grzebaliśmy więc jak popadnie, aż każdy znalazł swój. Nikt się nigdzie nie wybierał, bo nie było jak. Ale każdy wiedział, że jeśli teraz nie odkopie, to nazajutrz będzie młotkiem lód rozbijał, bo zapowiadali odwilż, a zaraz po niej mróz.
Nie ma metropolii na świecie, która by nie stanęła po takiej śnieżycy. Ale polski czytelnik dowiedział się, że to feminizm sparaliżował Sztokholm. Opętani nim samorządowcy zarządzili, że odśnieżanie ma być równouprawnione. A że głównie kobiety widzimy na chodnikach i przystankach, więc wyślą tam więcej traktorków.
Fakt, jest taka instrukcja. Można jeszcze dodać, że corocznie dwadzieścia siedem tysięcy osób, głównie starszych kobiet, ląduje w szpitalu po upadku na ulicy, a ich leczenie kosztuje dwa razy tyle, co odśnieżanie wszystkich dróg. Nie trzeba więc feminizmu, wystarczy zwykły rozsądek i odrobina chrześcijańskiej empatii. Ale polski czytelnik dowiedział się, że ruch w Sztokholmie stanął, bo zamiast ulic sprzątano chodniki.
Niestety, tego pamiętnego dna nie mieliśmy okazji przetestować tej reformy. Żaden żeński chodnik nie został odśnieżony kosztem męskiej dwupasmówki. Jedyne, co zdołano na czas przetorować, to dojazdy do szpitali i drogi przelotowe. Lecz prawdą jest, że paraliż miasta miał po części wymiar płciowy. Były, owszem, w pogotowiu pługi, ale już o świcie utknęły w gigantycznych korkach spowodowanych przez facetów. Bo prawdziwy mężczyzna metrem nie pojedzie, tylko na letnich oponach pokona te zaspy... I ślizgali się tak do wieczora. Nawet termosu ani ciepłych majtek ze sobą nie wzięli.
W skutecznej nieprawdzie powinny więc być śladowe resztki jakiejś prawdy. Większość zatrważających doniesień ze Szwecji tak właśnie jest zbudowana. Oto lokalna młodzieżówka partii liberalnej, która zyskała pięć procent w wyborach, dochodzi do wniosku, że pełna autonomia to rozporządzanie swoim ciałem. Państwo nie ma prawa mi zabronić, co z nim robię, jeśli nikogo przy tym nie krzywdzę. W konsekwencji należy więc znieść zakaz miłości cielesnej między dorosłym rodzeństwem. A jeśli ktoś oznajmi, że nie rości sobie żadnych praw do swoich zwłok, to także nekrofilia w ich przypadku nie może być przestępstwem.
Nic nie wskazuje na to, by te sugestie wyrastały z niezaspokojonych chuci młodych liberałów. Lecz młodzieżówka liberalna z tego słynie, że raz na dekadę ktoś z dwudziestolatków wyciąga ostateczne konsekwencje z teorii wolności. Także tym razem mało kto w Szwecji potraktował ich serio. Za to Polak mógł przeczytać: „Szwecji grozi legalizacja związków kazirodczych i nekrofilii”.
Urząd bezpieczeństwa (SÄPO) informuje, że większość fałszywek o szwedzkich absurdach produkuje się w Rosji. Ja zauważam, że najgłodniejszych czytelników mają w Polsce. Czy to nie fascynujący zwrot historii? Trzydzieści lat temu wciskano nam do gardła moskiewski punkt widzenia na zachodnią demokrację, dzisiaj połykamy go z własnej woli.
Na pierwszy rzut oka nie ma żadnej logiki w tej lawinie sensacyjnych doniesień. Szwecja zdaje się cierpieć na despotyzm poprawności politycznej i anarchię jednocześnie. Lecz jak się bliżej przyjrzeć, to wszystkie te nieszczęścia mają jedno źródło: liberalną demokrację albo bardziej górnolotnie – spuściznę oświecenia. Okazuje się, że równouprawnienie paraliżuje ruch drogowy, pluralizm zagraża religii, tolerancja niszczy rodzinę, a humanizm wpuszcza uchodźców, a z nimi terroryzm i obce bakterie.
Jeśli coś łączy to, co nieprecyzyjnie nazywamy populizmem czy nowym autorytaryzmem, od Rosji przez Polskę aż do Brazylii i Białego Domu, to uczucie, że świat zmienia się za szybko, że tracimy kontrolę na rzecz anonimowych sił, że demokracja liberalna okazuje się coraz bardziej bezsilna – nie, skorumpowana! – i że jedynym lekarstwem jest Przywódca, który w imieniu i dla dobra ludu przywróci dawny, moralny, przednowoczesny porządek.
Nie jest więc przypadkiem, że to właśnie Szwecja stała się w ostatnich latach przedmiotem czarnych mitów i opowieści fantastycznych. Jesteśmy przecież pilotem doświadczalnym nowoczesności. Tutaj wszystko, co tchnie postępem, nowe pomysły na życie, nowinki techniczne, a także reformy społeczne, przyjmuje się wcześniej i – przede wszystkim – masowo. Czy eugenika w latach dwudziestych, czy wyzwolenie seksualne czterdzieści lat później (a krótko po nim nowy purytanizm), czy nowe metody wychowania dzieci. A także obsesja higieny i zdrowego jedzenia, trendy psychiatryczne, urynkowienie służby zdrowia, reality shows. Włoscy projektanci mody i brytyjscy producenci telewizyjnej rozrywki testują swoje pomysły na Szwedach, bo tu najłatwiej sprawdzić, czy jakaś nowość przyjmie się masowo.
Zdarza się, że po jakimś czasie te nowinki zostają odrzucane – także masowo i bez szerszej dyskusji. Pilot doświadczalny wychwycił błędy w konstrukcji. Tak to świat przyjmował jeszcze sześć lat temu. Dzisiaj mamy inną sytuację. Szwedzkie eksperymenty z nowoczesnością są przedstawiane w Moskwie, Warszawie, a nawet w Waszyngtonie jako objaw dekadencji, upadku moralnego i głupoty politycznej.
Czy mam się przyczyniać do tej propagandy? Reportaż Demony sprawiedliwości, który wzbogaca to trzecie wydanie, to łakomy kąsek dla amatorów wojny kulturowej. Jest tu i o wykolejonym feminizmie, i o nadużyciu władzy, i o szwedzkiej podatności na ideologiczne trendy. Już słyszałem opinie, że pewnie dobre mam intencje, ale ten reportaż interwencyjny, napisany dla Szwedów, w Polsce czy w Rosji ucieszy głównie demagogów. Całkiem możliwe. Ale ja wierzę w czytelnika. Przed zdolnym demagogiem nie ma obrony, taki potrafi wszystko przeinaczyć. Albo po prostu zmyślić. Mądry czytelnik za to dostrzeże, że ten szwedzki skandal jest nie tylko o Szwecji. To historia o tym, że każda władza zostanie nadużyta, jeśli zabraknie niezależnych sądów i innych instytucji, które ją krępują.
Kwiecień 2019
Maciej Zaremba Bielawski
Postscriptum
Pragnę podkreślić, że lwią część tych reportaży przełożył Wojciech Chudoba, a całość zredagowała Bożena Dudko, od 2004 roku redaktorka wszystkich moich tekstów publikowanych po polsku.
W Polsce nie jest w zwyczaju, by autor komentował pracę tłumacza i redaktora. A więc niedobre mamy obyczaje. To prawie tak jakby w czołówce filmu pominąć reżysera i operatora zdjęć. Nie ma czegoś takiego jak „uczciwy przekład”. Tłumaczyć książkę o ambicjach literackich to w pewnym sensie pisać ją na nowo. To rodzaj adaptacji. Nie chodzi tylko o to, żeby wiernie oddać treść. Trzeba przekształcić słowa tak, by poruszyły czytelnika o innych skojarzeniach i odmiennej wrażliwości. Wojtek Chudoba jest tłumaczem, który nie odpuści, aż nie znajdzie zwrotu, rytmu, dźwięku, który w polszczyźnie da ten efekt, który autor zamierzał po szwedzku. Są miejsca, gdzie tłumaczowi udało się to lepiej.
Redaktor to arbiter elegantiarum książki. Już się udało tłumaczowi znaleźć le mot juste, które oddaje myśl autora trafniej, niż on sam potrafił. Tu wtrąca się pani redaktor: „To brzmi zręcznie, ale moim zdaniem jest to tani chwyt i nie najlepiej się kojarzy. Użył go już X (tu nazwisko, tytuł, strona, rok wydania i odniesienie do biografii). Czy nawiązanie do X jest świadome? Czy też autor wolałby wyrazić się subtelniej? A może ten fragment da się usunąć, bez szkody dla całości? Bo troszkę mąci tok narracji...”. Bezcenne komentarze – w bawełnę owinięte, by autorskiego ego nie urazić.
Bożena Dudko twierdzi oczywiście, że pomaga autorowi. Że mu przysparza siwych włosów? To dla jego dobra. Brzmi ładnie, lecz nie do końca przekonuje. Ja podejrzewam, że ci bezcenni redaktorzy, którzy wszystko przeczytali, co tekst traktują jak muzykę i się czepiają, gdy tylko coś im psuje sens i rytm, i ciąg myśli, i gdy przypisy są niepełne, a indeks źle zrobiony, są tak naprawdę na usługach czytelników. To jest – kultury. I tak właśnie być powinno.Przypisy
Zakaz picia kawy parlament Szwecji odwołał po trzynastu latach, w 1769 roku, by wprowadzić go na nowo trzydzieści lat później, i potem jeszcze trzykrotnie go odwoływał i wprowadzał aż do 1823 roku, choć z zupełnie innych powodów. Szwedzi tak się rozsmakowali w tym drogim produkcie z importu, że ryzykowali ujemny bilans handlowy. Dwieście lat później Szwecja i jej była kolonia Finlandia konsumują najwięcej (dziewięć kilogramów) kawy na mieszkańca na świecie.
OIOM – Oddział Intensywnej Opieki Medycznej.
Landstinget – organ administracji regionalnej kierowany przez wybierany w wyborach bezpośrednich samorząd regionalny (odpowiednik sejmiku wojewódzkiego w Polsce). Jest on odpowiedzialny za organizację służby zdrowia i komunikacji miejskiej oraz regionalnej.
Przewlekła obturacyjna choroba płuc – jedna z najczęstszych chorób układu oddechowego.